Rozdz. I: Teatr to znaczy widzenie

“Piszę te słowa po przełomie sierpniowym, na początku burzliwego 1981 roku. Ileż bym chciał dodać, ileż zjawisk odsłania swoje nowe oblicze. Ale nie zrobię już tutaj tego. Tej pracy istotnie nie można poprawiać. Ona jest, czym jest: świadectwem mojego wzrastania, zwierciadłem poglądów kształtujących się w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i tworem wprawiającego się pióra. Jeśli jest warta lektury, niech idzie do ludzi. I – niech nie wraca więcej.”

Od chwili, kiedy napisałem tamte słowa minęło równo ćwierć wieku. Prawie 10 lat solidarnościowego karnawału, Stanu Wojennego i wychodzenia przezeń mimo kantów Okrągłego Stołu. No i piętnaście lat epoki, którą godzi się nazwać Piętnastoleciem Międzysojuszniczym, a może godniej Okresem III Rzeczypospolitej.

Bo, ten dramat, który przychodzi odsłonić pod koniec życia spinając jego doświadczenia klamrą z chwytem, którym przed laty życie za grzywę brałem – będzie pewnie Zarysu Teorii Instrumentalnej Teorii Teatru – lustrzanym odbiciem. Chwyt Teatralny, tamta „Praca o teatrze stała się poniekąd – jak ćwierć wieku temu pisałem - rozprawą o dramacie, w części o propagandzie, edukacji, psychologii społecznej.” Po trosze: Ogólną Teorią Wszystkiego.

Tu chcę opowiedzieć życie razem niezwykle bezpieczne, pasjonujące, pełne doświadczeń naukowego klerka, pół-emigranta na paryskim bruku myślącego o karierze, nauczyciela akademickiego i podziemnego konspiratora, nieoczekiwanie dziennikarza poczytnej prasy, a nawet przez czas jakiś telewizyjnego publicysty, którego żywe programy oglądały miliony ludzi, działacza samorządowego – prawie polityka, a wreszcie, a może przez cały czas antreprenera, człowieka, którego głównym celem, próżnością, pasją było: stawanie wobec innych, zwracanie na siebie uwagi po to, by zapośredniczywszy emocję zbiorową w obserwatorach doznać tego niezwykłego uczucia podniecenia, nieomal lotu, szczęścia którego istnienie przeczuwałem, którego doznanie wydawało mi się nadzieją, o którym wiem, że zdarzyć się może najwyżej raz, kilka razy w życiu, ale przecież bywało, uciekało, wraca i ciągle wierzę, że jeszcze mnie ogarnie poczucie jedności, bycia potrzebnym, służenia wspólnocie: słowem – kreowania teatru spotkania, które jednoczy i leczy wszystkich wyznawców boskiego Dionizosa i Asklepiosa, co poprzez teatr dawał przybyłym do Epidauros radość i zdrowie.

„Od czego się zaczęło – i co to się stało?

Liście spadły, tak drogę zaścieliły całą…”

Liście spadły. Istotnie spadły. Widziałem. Widziałem choć przyznam szczerze nie do końca wierzyłem. Widzę. Bo teatr od greckiego thea to właśnie znaczy widzieć. Inaczej patrzeć. Teatrem jest wszystko na co wspólnie, to znaczy zbiorowo patrzymy. Widziałem czy byłem wizjonerem ? Widziałem życie jak teatr właściwie z tej jednej sceny zaćmienia słońca z Faraona literacko bodaj najgłębiej przeżytej, tej drugiej już realnej, choć mistycznej, gdy JP II wezwał duch Św. i gdy ten przybył na nasze wołanie. Ale wszystko to przeżywałem poza wspólnotą. Czasem z przypadku, częściej z wyboru.

- Pan się boi tłumu, recenzował moje młodzieńcze filipiki mój promotor Sław Krzemień Ojak.

- A ja nie, bo ja z tłumu pochodzę. Plebs miał pewnie na myśli poczciwy aparatczyk. A czuł we mnie klasowego wroga.

„Pon się bojom we wsi ruchu,

Pon nas obśmiwają w duchu.

A ja myślę, że panowie to by mogli wiele chcieć.

Ino oni nie chcom chcieć.”

Pewnie najbliższa mi ta cytata, bo krakowska. Ale jaki tam ze mnie krakauer, przed którym ( smoczym grodem) – Senior zmykał gdzie pieprz rośnie (czyli do Warszawy). Jaki inteligent jeśli dziś słowo to cokolwiek znaczy. Jaki szlachecki rodowód mam wpisać między deski rozstrzelanej przez faszystów stolarni Adamskiego, pąsowe od szmalcowniczej winy „świnki” z ciasteczek „od Wintera” ( por. Bałucki), potracone w wielkim kryzysie parcele i stajnie Żeglikowskich.

W teatrze szukałem swojej wspólnoty. Jako widz, jako niedoszły aktor, niechciany krytyk, odrzucony nauczyciel, niespełniony reżyser, wreszcie antreprener wygnany. Szukałem i … znalazłem, a znalazłszy zdziwiłem ją i  ja nią ciągle zdziwiony.

Myślałem: będę aktorem. Takim no Mirkiem Konarowskim. Miłym, przystojnym, w sam raz na męża panienki z dobrego aktorskiego domu. Nie wyszło. I to … po protekcji. Zosia Mrozowska ( matka mego szkolnego przyjaciela Andrzejka Axera – Sahibka) z Andrzejem Łapickim, Jerzym Koenigiem, Ryszardą Hanin wspólnie uradzili, że – szkoda chłopca (czyli mnie szkoda). Wprawdzie z recytacji najlepszy, ale zez (Kolbergerowi jakoś nie przeszkadzał..), brak koordynacji ruchu ( przez rok z zaciśniętymi zębami trenowałem … kulturystykę), no i teoretycznie zbyt mocny. Za dobry zatem. Udali się jeszcze na konsultacje do Hanuszkiewicza, w którego domu wówczas mieszkałem. Ten poparł ich wydając ostateczny wyrok na moje chłopięce marzenia, przede wszystki na tęsknotę odnalezienia się w grupie.

Czy mieli rację? Całkowitą. Bo kastową. Nie byłem wszak z kasty. Ani aktorskich wyrobnikow ani czynowników. Nie byłem żadnym Damięckim ani nawet Kasią Hanuszkiewiczówną córką Rysiówny. Kasia mogła sobie studiować prawo, plunąwszy na nie bez trudu dostać się do szkoły aktorskiej, po czym ojciec bez zahamowań zatrudnił ją w kierowanym przez siebie Teatrze Narodowym. Kasia w tym czasie przeżywa konwersję, zagra więc tylko jedną rolę w Fedrze obok Kucówny by zbiec do Stanów na stanowisko żony jakiegoś lekarza. Podobnie Piotra syna Adama odnajdujemy do dziś w bazach danych jako reżysera filmowego, choć bogiem a prawdą po ukończeniu łódzkiej filmówki i asystowaniu w kilku ważnych przedsięwzięciach filmowych w Stanie Wojennym – nigdy się w tym zawodzie nie odnalazł i przepadł w jakichś interesach – bodaj we Wrocławiu.

Czy mówi przezez mnie zawiść ? Czy mam czego zazdrościć Kasi albo Piotrowi. Porzuconym w dzieciństwie dzieciom samotnie wychowanym przez matkę, oglądającym całem życie wyścig ambicji rodzcielskich, który na dodatek nie do końca był ich. Kasi i Piotrowi, z którymi czas jakiś byłem w zażyłości i pewnie nie z mojej woli coś się rozluźniło. Trzeba było 50 lat bym pojął, że choć blisko chowani nie jesteśmy z tego samego klanu.

Z pewnością mi to nie zaszkodziło. Przynajmniej w tej sferze, o której stale myślę, która mnie istotnie dotyczy. Czyli w sferze publicznej. W sferze potwierdzenia swego jestestwa w dziele. Bo przecież o ilość codziennej miłości i pieniędzy na koncie nie pytam. Ja nie pytam choć nie wiem kiedy spytają moje córki, którym  być może mimowolnie podobny jak Adam Kasi i Piotrowi zgotowałem los.

Nie było to moim zamiarem. Powiem na swoją obronę. Wszak nie pieniądze, nie sława nawet, ani praca ad gloriam caelestam była moim zamiarem. Dość szybko wywietrzały mi z głowy artystyczne marzenia o sławie dla samej sławy – czego najbardziej szukałem – to ludzi, wspólnoty bezpiecznej, zwyczajnego uznania.

Czemu na zewnątrz ? Czemu nie w rodzinie ? Ano może dlatego, że rodziny nie miałem. Ani rodziny, ani środowiska. Rodzice uciekli przed krakowskimi krewnymi, przed krakauerskim sądem do zrujnowanej, rozbitej, ograbionej z mieszkańców i tradycji Warszawy.

Boże w jakim ja zostałem wychowany – oderwaniu od pieniądza. Oderwaniu mówię, bo to nie to bym ich nie umiał liczyć, nie potrafił oszczędzać. Może nawet nie pożądał po cichu. Lecz bardzo po cichu. Bo cała wpojona mi przez Ojca hierarchia wartości nacelowana była na Sławę.

Rozdz. II: Grymas Seniora

Cokolwiek badacze mogliby powiedzieć o systemie ocen Andrzeja Kijowskiego – zasadniczą wartością w jego twórczości była Sława. I nie mam tu na myśli kariery, uznania środowiskowego czy popularności w mediach. Sława w ujęciu Kijowskiego jest tą z „ Pieśni Polaków” Fredry i z „Małej Improwizacji”, z Micińskiego i z „Legendy” Wyspiańskiego. To Sława z dziecinnego marzenia.

To dziecko: dziecinna wiara, dziecinne okrucieństwo i dziecinna omnipotencja - wyznaczają oś twórczości pisarza. Miał tego świadomość. W dzienniku z 30 lipca 1974 roku znajdujemy taki zapisek: „Byłem dzieckiem. Nikogo nie kochałem poza samym sobą i w nic nie wierzyłem poza własnym istnieniem. Nie kochałem Boga, ale chciałem na nim wymusić miłość dla mnie i okazać się ludziom jako jego wybraniec. […] Nie interesuje mnie ani literatura jako piękność, ani myśl jako mądrość, ani historia jako dramat, ani społeczeństwo, jako istność, która mnie potrzebuje; wszystkie te dziedziny oglądałem dotąd z daleka i dotykałem ich po wierzchu, badając o ile mogę w nich wybić się i zdobyć uznanie.”

Był Kijowski krytykiem. Krytykiem czyli osobą, od której wymaga się sądu wyważonego i sprawiedliwego. Wszystko jednak można o autorze „Miniatur Krytycznych” powiedzieć ale przecież nie to, że był sprawiedliwy! Chimeryczny, ironiczny, niecierpliwy – czasem złośliwy. Miłośnik Wyspiańskiego, uczeń Baudleaire’a i Gombrowicza – Kijowski całe literackie życie przepędził w podwójnym uzależnieniu między patosem a ironią. W swoistym literackim, obywatelskim, erotycznym, rodzinnym i religijnym - grymasie.

Pamiętam jak w jakimś ’73 roku w czasopiśmie „Dialog” w ramach „Prób czytanych” opublikował Senior tekst poświęcony transkrypcji „Fausta” – dokonanej przez Jerzego S. Sito. Jarosław Marek Rymkiewicz ( przyjaciel obydwu tzn. zarówno mego Ojca jak i Sity), ze szczęścia promieniał. – Ale mu dowaliłeś!, chichotał w stołówce Klubu Literatów przy Krakowskim Przedmieściu. – Masz rację: to grafoman, grafoman ! Wyrażał się tak o przyjacielu i szefie swej żony Ewy w hanuszkiewiczowskim Teatrze Narodowym, którego Kierownikiem Literackim był właśnie Jerzy S. Sito. Dodajmy, że panowie Sito i Rymkiewicz na tyle obydwaj dobrze funkcjonowali w ówczesnym układzie, że Hanuszkiewicz (niezbyt chętnie, co wyznawał na stronie) zgodził się wystawić w Narodowym „Pasję i potępienie doktora Fausta” Jerzego S. Sito, a potem niejako dla równowagi „Kochanków Piekła” – imitację dramatu Calderona dokonaną przez Rymkiewicza.

J.M.Rymkiewicz,  A.Hanuszkiewicz i  A.Kijowski ( Obory, ok.1970) - fot. A.T.Kijowski
J.M.Rymkiewicz, A.Hanuszkiewicz i A. Kijowski (Obory, ok.1970). fot. A.T.Kijowski

Obserwowałem Ojca. Przyglądał się Jarkowi z niesmakiem. Złośliwe chochliki tańczyły mu w oczach. – Nie przesadzajmy. Nie napisałem, że grafoman. Raczej chciałem zdefiniować pewną postawę literacką. Niechęć czy nieumiejętność znalezienia własnego stylu, postawę której przecież i ty w pewnym stopniu jesteś przedstawicielem.

– No już nie opowiadaj, zaperzył się Jarek: o mnie byś tak nie napisał! Dwie błyskawice niby stygmat Sławy przeszyły tatarskie oczka Seniora. Pohaniec był pogrzebany. W miesiąc później mógł przeczytać w „Dialogu” zatytułowany „Heca na tematy ostateczne” - miażdżący tekst na własny temat.

Ale co było w Seniorze najdziwniejsze, to fakt, że po opublikowaniu tego tekstu zupełnie nie mógł zrozumieć dlaczego Jarek Marek przestał się do niego odzywać. Dlaczego obraził się jako człowiek miast np. walczyć z nim w literaturze – jak pisarz.

Katarzyna Wiśniewska w szkicu nt. pisarstwa Seniora przytacza wspomnienie Stefana Bratkowskiego, który twierdzi, że to kaprys mego Ojca skazał na emigrację Tyrmanda. Po „Złym” napisał bowiem miażdżący felieton, kończąc go słowami: „Tak, Leopold Tyrmand jest wielkim pisarzem. Dla gówniarzy.”. Nieco później Tyrmand pokazał Bratkowskiemu ten tekst i oświadczył, że wyjeżdża na stałe. „Czy to był jedyny bodziec do wyjazdu, przesądzić nie można – powiada Bratkowski- ale on niesłychanie to przeżył. Gdy po latach opowiedziałem o tym Andrzejowi, on z kolei odczuł to boleśnie. Faktem jest, że jego precyzja sądów bywała bardzo okrutna.”.

Mam wrażenie, że Senior w istocie nie traktował literackich hierarchii do końca serio. Tak naprawdę dotyczyły go słowa. Był genialny, gdy składał z nich przyszłość. Gdy jak dziecko oderwane od realiów, jak Kasandra szalona, jak Tejrezjasz ślepy spoglądał w przyszłość. I nic go nie krępowało: ani miłość, ani interes własny, ani pożądliwość – wzlatywał na skrzydłach Sławy i prorokował.

Jego przemówienie na Kongresie Kultury Polskiej

Andrzej Kijowski przemawia na Kongresie Kultury Polskiej

– 11.XII.1981 w Teatrze Dramatycznym w Warszawie

cytował były polski prezydent w ćwierćwiecze tego wydarzenia: „Kiedy Andrzej Kijowski mówi o tym, że w Polsce rozpoczyna się wielka zmiana to te słowa są tak wizjonerskie, że wydawałoby się nierealistyczne ale to przecież Andrzej Kijowski miał rację. Zmienił się ład międzynarodowy, jesteśmy w zupełnie innym miejscu historii, w innej Europie, w innej Polsce. W lepszej Polsce i pełnej nadziei Europie”.

Chciałoby się wierzyć! Prawda!? Czytajmy jednak Kijowskiego, który siódmego sierpniu roku ’80 – 29  lat temu przewidywał to, co właśnie teraz czai się za progiem. „Żądanie rzeczy, które są do spełnienia niemożliwe, jest albo dziecinadą albo prowokacją. Pełne wyzwolenie Polski spod kurateli Sowieckiej i zmiana systemu politycznego, to na dzisiaj mrzonki. Co więcej – mrzonki niebezpieczne. Co by się stało gdyby ZSRR spełnił nasze żądania? Kraj zostałby wydany na pastwę sporów i walk wewnętrznych oraz tajnych agentur. Można mówić o wyzwoleniu Polski tylko w ramach nowego systemu bezpieczeństwa europejskiego i pod ochroną nowych międzynarodowych gwarancji, w ramach nowych, partnerskich związków polityczno gospodarczych. Nie wolno ani domagać się, ani dopuścić do jednostronnego aktu „zrzeczenia się” przez ZSRR roli gwaranta i protektora. ZSRR mógłby to zrobić bez szkody dla siebie, a nawet z zyskiem, gdyż utworzyłby tu sobie głębokie bajoro polityczne, w którym mógłby łowić, co by tylko chciał, a dalsze dzieje Polski przypominałyby dzieje przedwojennej Litwy lub dawnej Serbii. „Wyzwolenie” takie właśnie mogłoby być wstępem do pełnej aneksji.”

Mamy już niby te gwarancje ale też z ust nietrzeźwych tego samego tyle, że podchmielonego byłego już prezydenta Kwaśniewskiego, poznaliśmy inną, a przewidywaną przecież przez Seniora prawdę: „Pridiot takij dień kagda Rosija. Ja gawarju toczno: Rossija toże budiet w NATO”. Wszyscy oburzali się formą. Czy ktoś przysłuchał się treści !?

Rosja w NATO ! Tak, przyjdzie taki dzień i coraz bardziej obawiam się, że go dożyję - gdy jakiś nowy Ribbentrop z nowym Mołotowem przy aplauzie jakiegoś polskiego premiera, którego dwór jak w czasach stanisławowskich finansować będą na Kremlu i w Brukseli, zawiążą nowe „Święte Przymierze” i będą decydowali o tym, którędy ropa ma płynąć przez nasz kraj. Kogo i gdzie mogą leczyć polscy lekarze.

Nie mineły dwa lata a urzędujący minister spraw zagranicznych, całkiem już na trzeźwo powtórzył te słowa.

„Rosja jest potrzebna do rozwiązywania europejskich i globalnych problemów. Dlatego za słuszne uważam przyjęcie jej do NATO” – mówił 30.III.2009 szef MSZ Radosław Sikorski w czasie III Debaty Kopernikańskiej na toruńskim uniwersytecie

Dla mnie to ewidentna Zdrada Stanu. Wszyscy wiedzą, że tymi słowami Sikorski chciał zwiększyć swoje szanse na szefa NATO. Tzn. akceptują odrzucenie jedynej niekwestionowanej wartości piętnastolecia jaką było wycofanie wojsk sowieckich z Polski. Czyli niepodległość. Taki ton obowiązuje dziś w MSZ. W MSZ nie mówi się dziś o Polsce lecz o Unii, a Unia pragnie wpuścić lwa do klatki, z nadzieją ( iście francuską), że zamknięty z drobiem drapieżnik da się ucywilizować przez kury !!!!

Kto dziś to zamiecie pod dywan, nie da UE wyraźnego przesłania, że Polacy nigdy nie zaakceptują ograniczenia suwerenności i nowego sojuszu z nieobliczalnym i niekontrolowanym odwiecznym zaborcą – ten za dwadzieścia lat będzie wycinał tundrę na Kołymie.

Głos wołającego na puszczy… A przecież tyle są warte międzynarodowe gwarancje w kraju, w którym przez piętnaście lat ukształtowało się głębokie bajoro polityczne, gdzie każdy może łowić, co mu się podoba.


Czemu tyle w mych rodzinno-literackich uwagach polityki ? Bo polityka, polityka z jej względnością, z jej relatywizmem, z jej odrzuceniem wszelkich wartości sentymentalnych przy koniecznym udziale wartości fundamentalnych; kanon polityczny – tkwił w moim przekonaniu u podłoża ocen Andrzeja Kijowskiego.

W dzisiejszej saunie sejmowej, antyszambrach telewizyjnego studia realizowany jest ten standard gry, którego Senior na próżno domagał się od J.M. Rymkiewicza. Wówczas przecież zachował się Senior – krytyk, jak na polityka przystało. Swych literackich oponentów Kijowski zabijał z uśmiechem dodając: – Tak wyszło stary ale w tym nie ma przecież nic osobistego.

I to była jedyna bodaj lekcja krytyki jakiej, z powołaniem na autorytet własnego preceptora czyli Kazimierza Wyki, na progu mego debiutu Ojciec mi udzielił. – Jeśli chcesz zaistnieć pisz negatywnie. Pozytywy wypisują Kubaccy i Maciągowie, zarabiają na opracowaniach ale czytając ich można umrzeć z nudów.

Czy mógł być Kijowski politykiem ? Np. gdyby dożył wolności ? Dziś już wiem, że nie. Od czasu, gdy poznałem agenturalną przeszłość Andrzeja Szczypiorskiego, Zdzisława Najdera, Leszka Moczulskiego. A przede wszystkim od niedawnego dnia, gdy enuncjacja Michała Boniego dopiero po piętnastu latach kazała mi uwierzyć w prawdziwość Listy Macierewicza. Znałem ją od dnia Nocnej Zmiany, lecz właśnie obecność na tej liście Michała ( nb. jednego z pierwszych egzegetów twórczości Seniora, który pomagał mi nieść trumnę Ojca w 85 roku) była w moim przekonaniu dowodem na jej fałszywość. Wyznanie Boniego uwiarygodniło – późno lecz na trwałe – w moich przynajmniej oczach, wysiłek tych wszystkich, którzy naciskają na oczyszczenie życia publicznego z najrozmaiciej szantażowanych agentów. Zatem politykiem w PRL-owskim wydaniu ani nawet w stylu III Rzeczpospolitej, której wydaje się dziś, że powróciła- Andrzej Kijowski z pewnością by nie był.

Widział na to zbyt wiele. Ostatnio dopiero odkryłem, porównując całość spisywanych przeze mnie dzienników Seniora z wersją drukowaną fragment jaki (oczywiście nie informując mnie o tym) autorzy wyboru ( w 1999 roku !) usunęli z wersji publikowanej.

Jest rok 1978. „Wilga, 18.6. Wczoraj wieczór u Bartoszewskich. […] Jaki jest naprawdę N.? Ambitny. To na pewno. Nic by w tym złego nie było, gdyby nie to, że chce mieć wiele rzeczy naraz: nazwisko literackie, nazwisko naukowe i odpowiednie do tego tytuły, renomę zagraniczną (Conrad-man), pieniądze, (w walutach), zarazem najwyższy standard życia (Peugeot 504, Bryńsk etc.), a jednocześnie odgrywać rolę w ruchu dysydenckim i mieć znaczenie na emigracji. Wszystkie te cele realizuje właściwie cudzymi siłami. Za pomocą Haliny, Conrada, Zbyszka H. , Jana Józefa Szczepańskiego, mnie. Jest to właściwie bardzo niebezpieczny człowiek, którego trzeba mieć pod baczną kontrolą. Czy może być narzędziem SB? Owszem. To nie jest wykluczone. Miałby za zadanie rozbijać ruch dysydencki w podobny sposób jak to robi Moczulski. […]”.

Oczywiście systemat wartości politycznych, który przypisuję Ojcu opiera się na tym machiavellowskim zdaniu: „Polityk nigdy nie mówi nigdy”. A to znaczy także nie ufa nikomu. Tak jak okazuje się Senior nie wierzył przyjacielowi, z którym codziennie wspólnie redagowali teksty do „Twórczości” i materiały opracowywane w ramach Polskiego Porozumienia Niepodległościowego.

Ale polityk prawdziwy czyli uczciwy poświęci rodzinę, matkę, pieniądze; wie że wszystkie chwyty są dozwolone – jednak w ramach generalnej reguły jaką być musi zdefiniowana przezeń Sprawa. Przyznam też szczerze, że jeśli dość często robi na mnie wrażenie retoryka Jarosława Kaczyńskiego, to właśnie dlatego, że prezentowana przezeń mieszanka inteligencji, bezwzględności i ideowości – dziwnie mi zdaje się … domowa.

W rękach jego błyska miecz – nad głową szumi Sława.

System wartości Andrzeja Kijowskiego był w swej istocie polityczny. Dlatego pewnie najlepiej, najpełniej, najefektowniej zrealizował się jako mowca: 29 lutego 1968 roku przedstawiając projekt rezolucji przeciw cenzurze na nadzwyczajnym zabraniu OW ZLP i 11 grudnia 1981 roku na Kongresie Kultury Polskiej – wygłaszając zasadnicze polityczne teksty.

Jednak teksty polityczne wymagają publiczności i właściwego czasu. Kijowski nie zdążył na swoje czasy. Myślał nie o jeden – o trzy etapy do przodu. W roku 1974 jego wyobraźnia nie była ani w 1981 ani nawet w 1989 roku. On widział już wolną Polskę, która w naszych oczach zaczyna swą niepodległość tracić.

Życie poświęcił Senior – publicznemu wątpieniu i publicznemu stawianiu pytań. Tak najkrócej zdefiniować można pozycję krytyka. Krytyk, prawdziwy krytyk, a Senior był być może jedynym krytykiem absolutnym, nie działa w imię układu ani nawet programu lecz tylko i jedynie w imię czystego sądzenia. Krytyk władzy sądzenia musi być samotny. A wina taka idzie w pokolenia.

Rozdz.III Sława

Nie od razu to zrozumiałem. Próbowałem się bronić. Zrozumiawszy, że nigdy nie zdołam uprawiać krytyki zależnej szukałem innego zawodu. Szukałem ludzi: w radio, w telewizji, w kawiarni. I tam ich wreszcie znalazłem. Moją ogródkową wspólnotę. Miała być malutka. Tak chciała Wyborcza i radził Krzysztof Marszałek – jeden z pomocników najskuteczniejszych, który pomagał wzrastać imprezie. Wbrew powiększającej obojętności radnych przestrzegał mnie zawsze przed podwyższaniem skali. Przed marzeniami owszem ale również przed przecenieneim własnych możliwośi. – „Niech ręka boska broni tradycji Teatru Ogródkowego przed przekształceniem w to, o czym przed chwilą Andrzeju wspominałeś, mówiąc o budowaniu jakiegoś gmachu, jakiegoś podniosłego miejsca. Dopóki to będzie lekkie, dopóty będzie wspaniałe i piękne.” – Inaczej, już po największych sukcesach, które ( przynajmniej na razie) teatr ten pogrzebią wypowie to w listopadzie 2006 Jacek Sieradzki.

A mnie ? – Cóż mnie marzyła się zawsze „feta na wielką skalę”.I nie pour passer le temps tylko.Marzyła mi się wspólnota i Warszawa i Polska może nawet odnaleziona w swej istocie. W swym, jakby powiedział Mochnacki narodowym tętnie kultury.

Że wątpiłem… Pewnie, pozbawiony akceptacji w dzieciństwie marzyłem, ale nie dowierzałem. Gdy przychodziło szczęście szczypałem się potrzykroć co rano, a jednak nie umiałem zrobić nic by szczęście dla samego szczęścia szanować. W jakimś bowiem sensie traktowałem je jako należne i oczywiste. Przedmiotem troski było tylko: odnajdowanie wspólnoty. I znalazła się! Nie w tym dokładnie miejscu ani w oczekiwanym czasie. Rok po roku już w nowym tysiącleciu do Doliny Szwajcarskiej zaczęły ściągać niewyobrażalne tłumy. Z pieciuset osób na pierwszym ogródku, do pieciu tysięcy na siódmym, dziesięciu na dziesiątym, dwudziestu na trzynastym, czterdziestu tysięcy na czternastym, przeszło osiemdziesięciu tysięcy ludzi na piętnastym konkursie teatrów ogródkowych. Na Finale XV KTO w 2006 roku pełniącego funkcje prezydenta Warszawy premiera Marcinkiewicza mogłem widać przed publicznością sięgającą 5 tysięcy osób,

a ostatniego dnia podczas współorganizowanego z ZASPem finału Wilkich Ogródkowych Dionizji pod hasłem Artyści Artystom przez Ogrody Frascati przeszło od rana około 8 tysięcy osób.

Warszawiaków ! W większości starszych państwa, najczęściej ubogich inteligentów. Wreszcie uwierzyłem ! Poczułem się potrzebny. Może nawet – sławny. Ale nie tą popularnością z telewizji czy z gazet. Zrozumiałem, że to, co robię jest  potrzebne ludziom, osieroconej inteligenckiej wspólnocie. Nie trzeba było długo czekać: dla polityków potrzebny ludziom oznacza groźny, dla działaczy lokalnych to co publiczne jest niebezpieczne, dla reprezentantów układu i mafijnych koterii nie ma nic groźniejszego niż niezależna wspólnota. Odmówiono pieniędzy. Odebrano stanowisko. Wyssano z palca absurdalne oskarżenia.

Ktoś ma nadzieję odebrać nam prawo widzenia. Jak byśmy byli w więzieniu. Jak byśmy jeszcze nie doszli z ziemi włoskiej do Polski. Bo stamtąd wolny teatr, stamtąd spotkanie, stamtąd śródziemnomorskie widzenie pochodzi.


Rozdz. IV. Sycylijskie korzenie.

Zaczęło się przeszło trzydzieści lat temu. W sierpniu 1975, w piątek 22 sierpnia w trzy dni po wypadku, o którym się tego wieczora dowiedziałem: 19 sierpnia uległ katastrofie (dziś wiemy, że został ponoć zestrzelony przez Arabów i spłonął gdzieś nad Damaszkiem) czeski samolot Ił-62 z Konradem Swinarskim na pokładzie.

A ja dwudziestoletni, głodny ale bardziej niż spaghetti (z paremezanem!) - wolności i swobody spragniony, dotarłem właśnie do Palermo, gdzie w nadmorskiej Marina di Palermo odkryłem cudowny park z Teatrem Ogródkowym.

Tego dnia aktorzy Giorgio Strehlera wystawiali commedia dell arte Arleccino con due Padroni „Sługę dwóch Panów” Goldoniego. Takiego ogrodu w życiu nie widziałem. Tryskające fontanny, podświetlane gazony, fotele dla notabli i galeria dla studenterii. Bilety! Sprzedawane tak jak w warszawskiej filharmonii: na piątkową galę drożej [ tyle że to drożej na Sycylii to było bodaj dwadzieścia dolarów - ówczesna pensja Polaka!], na sobotę za połowę ceny.

Ale … Polak potrafi. Nie czekałem soboty. W walizce miałem elegancki garnitur letni (odrzuty z eksportu CORY szyte dla amerykańskiego domu towarowego Aleksander). Doubrawszy się jak panicz, obszedłem teatr od tyłu, od winnic, obudziłem w sobie trapera, wykonałem coś w rodzaju skoku o tyczce i z alejki zza żywopłotu jak skierka wskoczyłem w środek bajki. Ten ton, ten szyk, ten styl i szarm – ja sobie wyobrażam… Boże ty mój! Lekkość, radość, atmosfera niewymuszona i elegancka razem. Do dziś mam to pod powiekami. Wtedy zrozumiałem, poczułem raczej, że teatr pod dachem jest ponurą dziewiętnastowieczną pomyłką, że żyje tylko na powietrzu, gdzie istniał do wieku osiemnastego i gdzie w dwudziestym cała Wielka Reforma Teatru na powrót go wyprowadziła.

Trzeba było innych doświadczeń. Zobaczyć podwóreczko gdzieś w Madrycie, obejrzeć kopenhaskie Tivoli, by zrozumieć czego nam dziś potrzeba.

Drugie zetknięcie to było pod koniec Stanu Wojennego. W Zakopanem Andrzej Dziuk z Julią Wernio tworzyli Teatr Witkacego. Późno się w nim pojawiłem. Dopiero bodaj w 88 roku. Ale tak jak kiedyś w podstawówce nie musiałem bywać w Teatrze Laboratorium by, żyć jego ideą opisaną przez Ludwika Flaszena w Cyrografie, tak i teraz jeden opis w Twórczości był dla mnie ważniejszy niż sam spektakl. Bo spektakl… Zawsze to czułem: spektakl to było spotkanie. Spektakl w czasie Warszawskich Spotkań Teatralnych toczył się dla mnie gdy siedząc na fraponie oglądałem buty aktorów i łysiny patrzącej na mnie publiczności. I potem w kuluarach gdzie może raz jeden czułem się na miejscu: swój wśród swoich. Tak, przecież to zawsze za mną chodziło. Nie scena, nie sztuka, nie problem. Tylko sprawienie by było mi dobrze wśród ludzi.Właściwie wszystko wtedy zrozumiałem i … napisałem manifest.

W tym momencie ( czyli w 87 roku) byłem już przecież licencjonowanym doktorem nauk, estetykiem teatru, autorem książki, wykładowcą szkoły teatralnej, publicystą Dialogu. W 1987 roku odbyłem staż w paryskim Conservatoire u Jean Pierre Miquela. Nawet dzięki Małgosi Szpakowskiej, która oddała mi własną pracę dostałem posadę konsultanta literackiego w Teatrze Studyjnym’83 w Łodzi u boku Grzegorza Jaskuły i Pawła Nowickiego. Zorganizowałem im wiosną ’87 przemądre sympozjum: Teatr-dramat-polityka. Odbyło się ono całkiem legalnie w Łodzi. Wśród zaproszonych pamiętam sporo było wyglądających na powierzchnię opozycjonistów. Wśród nich Kazimierz Wóycicki z Więzi ( później pierwszy „nasz” redaktor Życia Warszawy [Tomasz Wołek był jego zastępcą] i Andrzej Urbański, z którym przyjaźniłem się od zawsze, wydający wówczas pół legalnie gazetę u wolskich księży w Warszawie na Karolkowej.

W tym więc gronie sformułowałem i po raz pierwszy poddałem pod dyskusję tezę, iż sztuka jest pojęciem nowym i przelotnym, a teatr też nie tyle jest sztuką co techniką organizacji zgromadzeń czyli :miejscem spotkania. I pod tym tytułem Teatr jest miejscem spotkania tekst zaniosłem do Dialogu.

Co to się działo, co się działo. Że strawestuję Młynarskiego: Pół Kolegium się ze śmiechu zataczało. Zachowałem maszynopis, na którego marginesach wyżywają się na mnie: chowająca mnie od szczenięcych intelektualnych lat Małgosia Szpakowska, ale także młodszy kolega po piórze uznany za największy talent krytyczny i organizacjyjny Jacek Sieradzki, który objąwszy po Konstantym Puzynie stanowisko Redaktora Naczelnego „Dialogu” trwa na nim już bez mała lat dwadzieścia. Ale wyśmiewał mnie także przyjaciel ze studiów (nb. autor znakomitego szkicu o moim Chwycie Teatralnym) Paweł Konic, który na on czas jeszcze w Dialogu pracował.

Konstatcja była taka. – Bełkoczesz chłopczyku stwierdzili chórem. Odsłaniasz swoje niedoksztacenie a przede wszytskim mylisz języki: dyskursywny z postulatywnym. Albo się jest uczonym ( do czego miałem tytuł) i patrzy się na wszystko z dystansu albo artystą ( którym od dawna już być nie chciałem), ale za którego nolensu volens wszyscy ( szczególnie obcy) mnie brali. Bo artysta dla ogólu to jest taki, któremu się oczy palą.

Istotnie: mnie się paliły. Gdybyś Ty był jakiś Grotowski czy Kantor to byśmy Ci to opublikowali bo za tym bełkotem stałaby praktyka. Więc jak chcesz powiedział Sieradzki to taki teatr rób, pisać jeszcze nie ma oczym.

No cóż … pewnie mieli rację. Mnie jednak żal było pracy, nie wiedziałem że przyjdzie jeszcze czas, gdy nie będzie potrzebna zgoda szefa RSW Prasy na pisanie recenzji teatralnych czy błogosłwieństwo ZPRów na organizajcję imprez.

Rozdz. V. Sądy Estetyczne.

To, co  zostało powiedziane w 1987, ostatecznie zobaczyło światło druku bodaj w 1992 roku  - właśnie wtedy, gdy nagle okazało się, że jednak mogę zbliżyć się do praktyki. Jednak to, co wtedy wyraziłem towarzyszyło mi przez lat piętnaście i z pewnością, nie byłoby Ogrodów Frascati jakie powstały, gdyby nie pewność teoretycznego zaplecza. Gdyby nie chęć praktycznego udowodnienia mych racji teoretycznych.

Dwu racji - że: 1)sztuka piękna nie ma szczególnych praw, nie jest ponadczasowa lecz, że to koncept tylko i wyłącznie romantyczny; episteme sformułowana w końcu osiemnastego wieku, której produktem stała się instytucja sztuki z kategoriami ‘twórczości’ i ‘artysty’ – w naszych ocach ostatecznie się wyczerpująca.

i że: 2) również i Artysta Teatru z całą Sztuką Teatru obwołany w 1905 roku przez Edwarda Gordona Craiga jest modernistycznym, postromantycznym podstawieniem. A taki jak ja – animator kultury, jak dziś się nazywamy , nie jest potomkiem Craiga, ani Leona Schillera czy nawet Arnolda Szyfmana lecz się się wprost od dworskich mistrzów ceremonii i antreprenerów w stylu Ludwika Zimmajera wywodzi.

Tak zatem ogłaszając i wprowadzając w czyn: – Towarzyską Teorię Teatru twierdzę, że – teatr nie jest sztuką ani instytucją kultury – teatr jest bytem społecznym: jest miejscem spotkania.

Rozdz.VI. Teatr to miejsce spotkania.

Można powiedzieć, że sztuka i teatr są odwiecznie związane z działaniami kulturowymi człowieka. Można też stwierdzić, że historia tych pojęć jest stosunkowo krótka i wiąże się z epoką, która zaczęła się w latach oświecenia, a dziś zdaje się dobiegać kresu; z epoką postępowego optymizmu naukowego i relatywizmu doktrynalnego, słowem z nowożytnością.

Istotnie, pojęcie sztuki pięknej zrobiło prawdziwą karierę gdzieś od połowy XVIII wieku: od Batteux i Baumgartena poczynając, poprzez Kanta, ustaliwszy się w koncepcji Schillera. Kryzys wiary w niezmienny porządek rzeczy, uszeregowanych według zasad hierarchii, kryzys, którego szczytowym przejawem były rewolucje społeczne z francuską na czele, ten kryzys fundujący nowożytności zasady: historyzmu, ruchu, postępu, zmienności, a w końcu względności, czyli relatywizmu, każe opierać wartościowanie na podstawowym czynniku nowości. W nowożytnych czasach dobre jest to, co nowe i to, co wprowadzeniu nowości służy.

A co jej służy? Rzecz jasna: twórczość. Tę kategorię długo zarezerwowaną dla czynności boskich, poczęto od siedemnastego stulecia, od prac Sarbiewskiego na temat poetyki poczynając, odnosić do czynności artysty. Sugerować to może pozorną laicyzację pojęcia, skoro artysta w odróżnieniu od stworzyciela nie tworzy ex nihilo ale ex re. Jednak w gruncie rzeczy owo zaanektowanie przez sztukę pojęcia twórczości było świadectwem resakralizacji domeny artystycznej.

Sztuka piękna, która nie dysponowała osobnym pojęciem dopóty, dopóki była ściśle związana z kultem religijnym, odrywając się odeń pozbawiła religię części jej mocy. Formy zaś estetyczne, upominając się o prawo tworzenia, odkryły tęsknotę za metafizyczną prawdą, która usankcjonowałaby ich siłę.

Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że tzw. sztuka piękna zawdzięcza pozycję, jaką uzyskała w czasach nowożytnych osłabieniu znaczenia religii. Że instytucja sztuki: z artystami, estetykami i publicznością, wyrosła w miejscu, gdzie do niedawna niepodzielnie panowała instytucja kościelna: z kapłanami, teologami i wiernymi. Że, inaczej mówiąc, długo obowiązujący wzór religijnej pewności i celowości został w czasach nowych wyparty przez paradygmat estetycznej względności i bezinteresowności. Paradygmat ze sfery sztuki rozszerzający się w XIX i XX wieku również na naukę, politykę, a także na moralność.

Tworzenie czegoś nowego stało się w czasach nowożytnych główną przesłanką określającą wartość człowieka. I w tym momencie artyści, pojmowani jako nosiciele twórczości, okazali się pretendentami do pierwszego miejsca na drabinie społecznej bądź też miano artysty stało się obiektem przetargów. Skoro lepiej dziś tworzyć (nawet nieudolnie) niż naśladować (choćby doskonale), o miano twórcy i przynależne mu honory upominają się wynalazcy i odkrywcy, jak się ich dzisiaj nazywa: twórcy kultury, nauki i techniki.

Tak więc twórczość, odkąd ten walor przestał być zarezerwowany dla Boga, stała się obiektem pożądania coraz szerszych rzesz ludzi. Właściwie nikt ambitny dobrowolnie nie zrezygnuje dziś z miana twórcy.

Proces ten nie był natychmiastowy. Można, przyglądając się rozwojowi instytucji teatralnej, która w nowożytnym sensie poczęła się formować około połowy XVII wieku, obserwować kolejne etapy demokratyzacji czy też entropii mocy tworzenia. Jeszcze Lessing odróżniał czynności twórcze i odbiorcze, sztukę dramatopisarza zaliczając do pierwszej, aktorów zaś do drugiej kategorii. W XIX wieku na miano twórców zasłużą aktorzy, przełom XIX i XX stulecia wyznaczać będą spory między dramaturgią a reżyserią o stosunek tekstu do wizji inscenizacyjnej, by w połowie XX wieku o swoje prawa twórcze upomniała się publiczność. Publiczność uznana za integralny składnik teatru staje się bowiem współuczestnikiem kreacji zbiorowej.

Z punktu widzenia historii doktryny teatralnej wymienione etapy maja swoją wagę, jednak w perspektywie zmian światopoglądowych zdają się one jedynie elementami, wręcz koniecznymi konsekwencjami zapanowania paradygmatu estetycznego i związanego z nim procesu laicyzacji pojęcia twórczości. Bowiem gdy uległo ono rozszerzeniu, a metafizyczna prawda wykluczona została z analiz umysłowych, cały konstrukt estetyczny rządzący epoką nowożytną jawić się może jako droga, niepostrzeżenie wyprowadzająca człowieka w świat względności, w którym jednym oparciem jednostki wydają się drudzy. Drudzy, współtworzący nasze życie, nadający sens naszej mowie, drudzy będący publicznością, dla której, we wzajemnym sprzężeniu, gra się i której gry się podziwia.

Paradygmat teatralnego współtworzenia byłby w takim rozumieniu konsekwencją upadku wzorca estetycznego. Wzorca, którego, gdy jeszcze nie wykształcił się na przełomie epoki oświecenia i preromantyzmu, można było nie dostrzegać, tak jak nie dostrzegał go Jan Jakub Rousseau, gdy w miejsce widowisk w estetycznej wersji proponował wersję najbardziej nam współczesną, nazwalibyśmy ją pewnie: wspólnotową. W roku 1758 w Liście do pana d’Alamberta o widowiskach pisał: „Ale nie gódźmy się na ekskluzywne widowisko, przeznaczone dla garstki ludzi, którzy zamykają się smętnie w ciemnej spelunce i trwają, zalęknieni i nieruchomi, w ciszy i bezczynności, oglądając tylko ściany, sztylety, żołnierzy, ponure obrazy niewoli i nierówności. Nie, ludy szczęśliwe, nie dla nas takie zabawy! Na pełnym powietrzu, pod gołym niebem powinnyście się gromadzić i rozkoszować poczu­ciem własnego szczęścia. Niech przyjemności wasze nie będą gnuśne ani możliwe do kupienia za pieniądze, niech nie zatruwa ich nic, co tchnie przymusem, niech będą swobodne i wspaniałe jak wy, niech słońce opromienia wasze niewinne widowiska; lud sam stanie się widowiskiem, i to najgodniejszym z tych, jakie słońce może oświetlić’ [1]

Rzecz ciekawa. Wtedy gdy rodziło się już pojęcie estetyczności, a z niego wyłaniało się dostrzeżenie różnych sztuk pięknych, gdy Lessing rozważał już zupełnie serio problematykę sceniczną, a Diderot, Riccobini i wielu praktyków analizowało sztukę aktorską, ale nigdy nie nazywano jeszcze teatru sztuką samoistną, Jan Jakub Rousseau jednocześnie rozszerza pojęcie teatru, nadając mu zakres i rozumienie bliskie temu, jakim posługują się dwudziestowieczni reformatorzy sceny, a zarazem nie dostrzega w nim żadnych elementów estetycznej umowności. Rousseau widzi teatr kompleksowo. Dostrzega jego przejawy zarówno w przedstawianym konflikcie, jak i w samej działalności aktorskiej, w sposobie aranżacji przestrzeni, a także w postawie publiczności zarówno w trakcie spektaklu, względem teatralnej instytucji, jak i wobec treści wyrażanych w dramacie i ukazywanych na scenie. Jednak posługując się pojęciem teatru w sposób tak prekursorski, Rousseau abstrahuje od kategorii sztuki pięknej, nie przyjmuje paradygmatu estetycznego. Nie ma bowiem co, zdaniem Obywatela genewskiego, budować wyłączonych miejsc, w których publiczność biernie poddawałaby się wpływom i doznawała zastępczych przeżyć. Przeżycia nie mogą być sztuczne, one są zawsze prawdziwe.

„A co ma być tematem tych widowisk? – pyta Rousseau. – Co się będzie pokazywało na scenie. Właściwie nic. Gdy panuje wolność, na każdym najdrobniejszym zgromadzeniu panuje również radość.

Proszę wbić na środku placu drąg uwieńczony kwiatami, zbierzcie tam lud i będziecie mieli zabawę. Zróbcie jeszcze lepiej: niech widowisko stanowią sami widzowie, niech się staną aktorami, niech każdy siebie ogląda i kocha w innych, aby wszyscy czuli się mocniej złączeni”[2]. Czy takiego zdania nie mógłby wypowiedzieć Grotowski albo Schechner, albo Malina? I czy takie zdania nie wyprowadziły właśnie Grotowskiego poza sferę, którą on sam, zgodnie z dziewięt nastowiecznym uzusem, zgodził się nazwać teatrem?

Paradoks polega na tym, że pojęcie teatru rozumianego jako kreacja zbiorowa wykształciło się w ramach nowożytnego światopoglądu estetycznego. Stale rozumiemy go więc jako zjawisko bezinteresowne i względne, godząc się, że o jego wartościach: „non est disputandum”. Tymczasem środek, o którym pisze Rousseau, twórczość wspólnotowa, którą uprawiają uczestnicy współczesnych nam interakcji, ma zupełnie realne: polityczne, religijne, psychologiczne – właśnie: celowe i konkretne znaczenie.

Twórczość, jaką uprawia się w teatrze dziś, twórczość zbiorowa aktorów i publiczności jest zatem celowa, i konkretna. Służy ludziom i stwarza to, co jest im do życia najbardziej potrzebne. Stwarza wspólnotę. Spektakle, i związane z nimi treści artystyczne, nie są ani nigdy nie były jedynym powodem zjawiania się publiczności w teatrze.

Sztuka sceniczna, która od zarania swych dziejów dążyła, poza wszystkimi innymi opisywanymi tu aspektami, również do tworzenia pięknych obrazów, tak pojęta sztuka sceniczna przerodziła się dziś w kino W fikcję kina i w prawdę obrazu. A tamte idą swoją drogą. Rozprzestrzenia je telewizja. Zachowuje video. Lecz to, co stricte teatralne, zdaje mi się ciągle społeczne, towarzyskie. Bowiem teatr z pewnością nie jest oderwaną od życia sztuką piękną. Ani jakąś świątynią estetyczną, zdolną coś ludziom narzucić. Od dawna wiadomo że teatr nie kształci publiczności, lecz jest od niej jak najbardziej zależny. Teatr jest sztuką codzienną, aktualną, gdzie walczą ze sobą rozum i uczucie, emocja i poza. Teatr jest umiejętnością wychodzenia ludzi ku sobie, służy temu, by ludziom mogło być dobrze w gromadzie. Można kształtować go w klubach, na spotkaniach towarzyskich, wernisażach, różnorodnych sesjach wyjazdowych. A w teatrze? To znaczy w tym, co ciągle jeszcze nazywamy teatrem dramatycznym? W teatrze, sądzę, najwięcej teatru jest – czy raczej powinno być – w czasie przerwy. Niekiedy w czasie dyskusji z twórcami, gdy przestajemy mówić o sztuce w ogóle, lecz zaczynamy serio odnosić się do wartości, lub na bankiecie popremierowym, gdy plotkujemy o konkretach. Jednak to nie znaczy, podkreślam, by spektakl był czymś zbędnym ani, że przerwa zrobi się sama. Spektakl jest potrzebny, raz dlatego, że na przerwę trzeba zasłużyć, po drugie dlatego, że stwarza on zawsze nadzieję na spotkanie się z pięknem i mądrością. I wreszcie dlatego, że stanowi powód — kamuflaż, jeśli wolicie – naszego wyjścia ku ludziom. I przerwa także stwarza tę nadzieję, więc ją także trzeba może precyzyjniej jeszcze, wyreżyserować. Nie stworzy jej ani same dobre piwo w bufecie, ani kategoryczny zakaz sprzedaży alkoholu. Nie stworzy jej nachalne organizowanie, jakiej deklaratywne „kochajmy się”. Tak, to tutaj zaczyna się pole dla prawdziwej reżyserii. Od organizacji widowni poczynając.

Myślę, te idealna widownia nie powinna znać się zbyt dobrze ani też być sobie zupełnie obca czy daleka. Listę zaproszonych do teatru trzeba ustalić podobnie jak zestaw gości przyjmowanych na imieniny. Ludzie, którzy się spotykają, powinni być siebie nawzajem ciekawi. Powiedziałem: zaproszeni goście, a nie „zabiletowani” widzowie. Czy to się da zrobić? — Przecież praktycznie to się już robi. Wszelkie formy organizacji widowni: dla szkół, zakładów pracy, różnorodnych zrzeszeń są chyba ruchem w tym kierunku właśnie. Z tym, że ruchem odpersonalizowanym, zinstytucjonalizowanym, biurokratycznym, A teatr powinien zwracać się do osób. Umożliwiać im kontakt na nowych, twórczych zasadach. Powinien być nawet nieco ceremonialny i snobistyczny. I nie musi udawać, że się powietrzem żywi. A więc organizujmy spektakle wyciągając wnioski ze znanej skądinąd prawdy, że każde przedstawienie jest wydarzeniem niepowtarzalnym. Przecież każdy chętnie wyjmie ze skrzynki list, w którym dyrektor teatru osobiście go zaprosi, na spektakl taki czy taki, połączony z wernisażem lub cocktailem, albo prelekcją w przerwie; na spektakl, na którym obecność swą zapowiedział ten czy ów, a którego koszt… wynosić będzie tyle, a tyle, którą to kwotę itede, itepe. W teatrze zaś taki bardziej już gość niż przypadkowy widz dowie się, że za odpowiednią opłatą może się stać członkiem klubu przyjaciół, z czym związane są określone przywileje, sponsorem, któremu dziękować będzie się publicznie: w programach albo w prasie czy podczas toastów we foyer – jak kto woli.

Powiedziałem, że teatr powinien być miejscem nieco snobistycznym ale także ceremonialnym. A i to znaczy, że powinny tu obowiązywać formy, jakich brak nam na co dzień. Właśnie takie, jak osobiste, choć oczywiście konwencjonalne,  zwracanie się do gości, przyjaciół, dobrodziei, samych nawet władz. Choćby takie, jak uprzejmiejsza obsługa. Tutaj pomysły mogą być przeróżne. Niektóre pewnie staną się tradycją, inne winny się zmieniać. W najwspanialszej architekturze teatralnej, jaką znam, w warszawskim Teatrze Małym, czasy świetności łączą mi się zawsze z sympatycznym nastrojem, jaki wywoływała we wchodzących sama szatnia. Ostatnio poszedłem po latach, I…cud! Szatnia przetrwała. Wieszaki oparły się totalnej degrengoladzie. Nadal kulturalne garderobiane grzecznie odbierają płaszcze. I nadal obsługa jest tak liczna, że praktycznie nie istnieją kolejki. Chwała Dionizosowi i za to. Więc działajmy podobnie. Jeśli nie hańbi mnie „rozpłaszczenie” i „powieszenie” gości wchodzących do mojego domu, to czy cały zespół z dyrekcją, i reżyserem, nie mogą witać gości i żegnać ich po spektaklu, eliminując kolejki do szatni?  /A przy okazji do jakiejś skarbonki inkasować dobrowolną opłatę?/. Idźmy dalej. Czy ci sami gospodarze-artyści nie mogą w trakcie antraktu/lub po nim/ zorganizować niewielkie przyjęcie przechadzając się z tacami, częstując kanapkami, słodyczami, kawą czy napojami. A opłatę za to inkasowałoby się ryczałtem, być może w ogóle wkomponowując ją w cenę biletu. Że teatr będzie wówczas drogi? -Niech będzie. Lubimy płacić drogo, byleśmy wiedzieli, za co Dobrze to czy źle, na pół litra prawie każdy biedak w Polsce wyda, a taki spektakl z bajerami ceny półlitrówki raczej nie przekroczy.

Ale to nie koniec. Oczywiście, także w czasie przerwy trzeba towarzystwo / tak – towarzystwo, a nie widzów/ czymś zająć. W dawnych czasach istniały takie formy, a nazywały się intermedia. I tu właśnie powstaje możliwość przechodzenia z płaszczyzny fikcji scenicznej ku sprawom realnym. Tak jak powiedziałem, może być i dyskusja i prelekcja, i występ muzyczny, nawet jakieś ważne video. Ale kompozycja tych elementów zależeć musi od całościowej wizji reżysera. Reżysera czy reżyserów, którzy w teatrze wykonują dziś ledwie jedną trzecią, i to najmniej istotną, z ciążących na nich obowiązków.

Czyżbym więc postulował jakąś nową,  towarzyską reformę teatru ? Można to i tak nazwać. I próżno głosić,  że teatr tak naprawdę zawsze sprawdzał się tylko wtedy, gdy spełniał tę rolą, jaką mu dzisiaj przypisują. Już to zresztą zrobiono. Choćby Jolanta Brach-Czaina zanalizowała przed laty pod tym kątem „Ucztę” Ksenofonta w artykule Życie towarzyskie a spotkanie teatralne. Analitycznie można zresztą pewnie potwierdzić każdą teorię. I taką, i siaką. Rzecz jednak: w tym, że jak sądzę, opisany proces nie jest postulatem. On się już dokonuje. Przychodzi pora na teatr mały, środowiskowy, prywatny, nawet – jeśli jeszcze są ku temu warunki – domowy. Teatr,  jak zakopiański „Teatr im. Witkacego” przy kwaśnym mleku i ciasteczkach. Teatr, który bardziej chce służyć swojej publiczności i żyć dzięki termu zarówno w ekonomicznym, jak społecznym prestiżiu, niż ubiegać się o mniej lub bardziej podejrzane i politycznie uwikłane „dobre recenzje” czy „Festiwalowe Laury”. Teatr jest umiejętnością codzienną, paedeutiką, czyli sztuką zabawy, jak ją nazywał Hugon od św. Wiktora. Jest instytucją i miejscem – miejscem spotkania.

[1]J.J. Rousseau  List do pana d’Alamberta o widowiskach , w: Umowa społeczna i inne rozprawy, przełożyła W. Bieńkowska, Warszawa 1966, s.482

[2] Tamże, s. 482, 483.

Rozdz. VII. Spotkanie z Lapidarium.

Powyższe było pisane w 1987 roku. Nie bez doświadczeń Stanu Wojennego. Teatru Domowego, którego organizacja w domu mego nieżyjącego Ojca na Jaworzyńskiej i u Hani Kirchner na Jelonkach była moim bodaj pierwszym doświadczeniem organizacyjnym w teatrze. I w tedy przyszło to trzecie

Przyszło - Lapidarium

Bodaj w 91 kiedy Andrzej Urbański był krótko wydawcą Pegaza, a ja pracowałem jeszczej w „Tygodniku Solidarność”, w którym właśnie przeprowadziłem ankietę pt. Głosowanie imienne pytając o celowość istnienia Ministerstwa Kultury oraz o to jak dalece teatry winny być dotowane - zgłosiła się do mnie TV bym się wypowiedział nt. dotacji dla sztuki. Materiał miał oczywiście tezę. Artyści chórem narzekali. Toteż nie znalazłem swojej „setki” między wypowiedziami od wszystkich  Englertów pobranych. Nie znalazłem bo pamiętam, co wtedy mówiłem. Jako starówkowy radny zaprosiłem kamerę na ulicę Nowomiejskią. Stanęlismy na wprost Lapidarium.

Na tym  Dziedzińcu Muzeum Historycznego m. st. Warszawy próbował zadomowić się teatr. W 91 roku grali tam „Lizystratę” Arystofanesa. Bardzo spodobała mi się ta idea. Byłem ‘za’ i twierdziłem do kamery, że to najlepszy dowód, że nie jest źle, że reformy, swoboda dobrze służą sztuce.

- Nie był to słuszny pogląd. Może nawet niesłuszny. Nie pojawiłem się na ekranie, a po roku aktorów także tam już nie było. Pojawił się za to Jacek Kiliński. Znałem go jeszcze z Komitetu Obywatelskiego, z ramienia którego rok wcześnej zostałem staromiejskim radnym Śródmieścia.

Jacek to kupiec, plastyk ze Starego Miasta, który od malowania portretów w stylu Montmartre w latach siedemdziesiątych przez dziuplę w Barbakanie, Muzeum SZEWCÓW na Szerokim Dunaju doszedł do sklepu z pamiątkami na Nowomiejskiej. Sklep jakiego dziś nie powstydziłby się paryski Beaubourg powstał w lokalu dawnego MPiKU. Jacek to człowiek z fantazją. Marzyły nam się kluby, gazety, barki. Inicjatywa goniła pomysł. Tu niejaki Wolski otworzył barkę na Wiśle (skończyło mu się na Volfra Taxi…), tam miał powstać elitarny klub zamknięty na angielski wzorzec, gdzie indziej w podwórku – kafejka. Poszedłem do niej. Na dziedziniec Lapidarium, który Jacek podnajął od profesora Durko szefa ( od 1951 roku nieprzerwanie do roku 2001) Muzeum Historycznego m.st.Warszawy. Poszedłem z młodą żoną i oniemiałem. To jeszcze nie był czas ogródków. Rynek Staromiejski był pusty. Lapidarium święciło triumfy. Wybudowano małą scenkę na której w weekendy Mirek Wróblewski czyli Wróbel organizował koncerty. ( W 1993 był nawet „zamówiony” do Lapidarium Bill Clinton i miał grać na saksofonie. Jednak jak stwierdził Jacek „Hilary była zmęczona..”).

Mirek był szefem sali, którą zorganizowano na zasadzie holdingu. Ktoś wział w ajencję bar. Ktoś handlował colą. Kto inny smażył creepsy w paryskim stylu. Butelka zmrożonej białej bułgarskiej Sofii wartej w sklepie wówczas 3 zł u Kilińskiego kosztowała może 5 zł. A piliśmy ją na galeryjce na wygodnych plastykowych krzesełkach, które wraz z parasolami Jacek dostał od coca-coli. Niech się schowa Madryt czy Sewilla, gdzie widziałem takie zaułki. Podczas wędrówki maluchem po Hiszpanii w ’88 roku, bodaj w Granadzie w  jakimś podwóreczku podglądałem występ teatralny czy cyrkowy. Ale tam po pierwsze i ostatnie nie było mnie stać na przestąpienie progu. A tu .. no właśnie. Tylko teatru brakuje.

Lapidarium zrobiło się modne. Jak zakładany właśnie przez Maćka Nowaka przy warszawkim ZASPiE Goniec Teatralny. I jego pierwsi redaktorzy.

W kwietniu ’92 próbowałem z Anią Kowalską (do dziś redagującą Mazowiecki Informator Kulturalny przy MCKiS) i Hanią Zielonką odtworzyć WIK czyli Warszawski Informator Kulturalny, który podopadł przed laty. Zacząłem kręcić się wokół Warszawskiego Ośrodka Kultury, któremu jak się okazało przekazano prawa wydawnicze. Siedzieliśmy zatem razem z moim ówczesnym zespołem (po „Tygodniku Solidarność” krótko kierowałem działem kultury w efemerydalnym dzienniku „Nowy Świat”, z którego mnie właśnie Piotr Wierzbicki wyrzucił). Rozmawiałem więc z Jackiem Cieślakiem ( właśnie zmykającym do Rzepy) z Tomkiem Płuciennikem, który osiadł jako wydawca w TAI) z Darkiem Wieromiejczykiem ( późniejszym szefem Telewizyjnej Agencji Filmowej za prezesury Bronka Wildsteina) ,  z nieżyjącym już Julkiem Gostkowskim, z Ewą Gałązką, Tomkiem Mamcarzem. Przypomniał mi się teatrzyk grający w Lapidarium przed rokiem. Któryś z teatrologów wspomniał XIX wieczne teatrzyki ogródkowe, o których nauczała nas w PWST pani Barbara Lasocka. Co to dla nas: odtworzymy. Wykrzyknąłem. Kilińskiemu też zapaliły się oczy. Zaraz zaproponował logo. Pamiętam wizytówkę. ‘Pierwszy Teatr Ogródkowy’. Ale skąd pieniądze ? Nie sposób przecież ze środków społecznych  wspierać wprost prywatnego biznesu. Ani liczyć na to, że pomysłowy biznesmen nie da się aktorkom zbajerować.

I tutaj zaczęła się moja rola. Bo kto miał by dać dotację? Kto gwarantować poziom? Fakt: miałem wszystkie sznurki w ręku. Byłem dziennikarzem, felietonistą kulturalnym II programu Polskiego Radia, do którego chętnie wówczas mnie Iwona Smolka zapraszała, przewodniczącym Komisji Kultury, Oświaty i Sportu posiadającej wówczas osobowość prawną Dzielnicy Śródmieście. Byłem też Wicemarszałkiem Sejmiku Warszawskiego, gdzie miałem faks i xero, komputer z Worksami i programem Banner Mania, na którym przez trzy pierwsze lata rzeźbiłem programy Konkursu na Teatralny Spektakl Ogródkowy. No i last but not least Piotrusia Królikiewicza, pełnego filozofa, teatralnego rekwizytora, a jak się z czasem okazało znakomitego samorządowego urzędnika, którego z konkursu pozwolił zatrudnić mi Piotr Fogler, z którego ( Królikiewicza) pomocą, na papierze ( transparentnie!) dostarczonym z Urzędu Dzielnicy Śródmieście drukowałem pierwsze programy.

Musieli mieć zabawę ochraniarze z Placu Bankowego widząc jak często po nocy pan marszałek atakuje ratusz od strony wjazdu z Elektoralnej, przechodzi przez płot nad ciężką metalową bramą ( jak wiadomo skoki przez płot cieszyły się wówczas jeszcze dobrą sławą) by po nocy w zaciszu gabinetu sejmikowego zająć się no właśnie … wiele mogło by im przyjść do głowy, ale chyba nie to, że miast kserować akty notarialne lub badać akta własności gruntów miejskich zajmuję się produkowaniem teatralnych programów. Na posiedzeniu zaś Zarządu Miasta miast zadbać o wykup działki w Kampinosie, pod nosem prezydenta Wyganowskiego darłem karteczki stęplując je na pierwsze amatorskie bilety dowiadując się od zarządzającego miliardami skarbnika miasta jak skonstruować książkę biletową.

No cóż – nie ma już tego prezydenta. Parę osób znikło, ktoś siedzi. Kogoś już z pudła wypuszczono. Ktoś inny pewnie nigdy nie siądzie bo prawników ma dobrych, a powiadają, że stał się jedną z osób najmajętniejszych spośród radnych… Piotruś  też dał się kupić …

Mnie, z tej historii udało się wykreować Konkurs. Konkurs, który trwał piętnaście lat – tyle co Polska między sojuszami.

Ten kawał historii współczesnego teatru powstał z poparciem samorządu. Ale też to byli inni radni, niż ci partyjni zakładnicy, którzy dziś podpisują diety. To była Rada z Janem Ekiertem profesorem fizyki i prorektorem politechniki na czele. A moim zastępcą (adiunkta i redaktora) była profesor polonistyki UW Maria Straszewska. Tym ludziom: architektowi Janowi Rutkiewiczowi, który był burmistrzem, Marcinowi Sobockiemu jego zastępcy nie długo trzeba było tłumaczyć na czym polegają ponaddzielnicowe, a nawet ogólnopolskie zobowązania gminy będącej Śródmieściem Stolicy Polski. A gdy ich zapewniłem, że do Jury zaproszę takie sławy jak Adama Hanuszkiewicza, Izę Cywińską ( świeżo po zakończeniu misji ministra kultury w rządzie Tadeusz Mazowieckiego), Jacka Sieradzkiego z „Dialogu”, ówczesną recenzentkę teatralną „Gazety Wyborczej” Wandę Zwinogrodzką i Pawła Konica wówczas kierownika literackiego Teatru Dramatycznego wszyscy byli zachwyceni, a burmistrz Rutkiewicz mianował mnie kierownikiem artystycznym i wyasygnował jedyne 60 mln zł czyli 6 tys.$ na nagrody. [po piętnastu latach suma nagrody  na imprezie  z dwustukrotnie zwiekszoną publicznością wzrosła niewiele: w roku 2006 wyniosla 30 000 PLN czyli oscylował w granicach 10 tys.$ ].

Podejrzewam jednak, że radni I kadencji odrodzonego samorządu decyzje burmistrza kontrasygnowali z taką ochotą, gdyż mieli w tym b wyrachowanie. Rozumieli dobrze, ze jak się pozwoli przewodniczącemu komisji kultury, oświaty i sportu realizować w plenerze – może będzie mniej swoją grandelokwencją na każdy temat na radach się popisywał… I nie pomylili się. Ogródek zaczął oplatać mnie jak powój.

Najbardziej zależło mi na niezależności jury. By żaden sponsor ani radny nie miał wpływu na werdykt.

Dla zaspokojenia ambicji powołaliśmy też Komitet Honorowy z Rektorem PWST Janem Englertem, Burmistrzem Dzielnicy Janem Rutkiewiczem, Dyrektorem Muzeum Historycznego M.St.Warszawy prof. Januszem Durko oraz Jackiem Kilińskim szefem Lapidarium.

Pierwsze posiedzenie jury odbyło się na bocianim gnieździe – jak by można nazwać przepiękny salonik, którym Muzeum Historyczne dysponuje na najwyższej kondygnacji kamieniczki Dekerta. Nie zostawszy przewodniczącym jury Hanuszkiewicz natychmiast stracił zainteresowanie dla zasiadnia w jury, w którym poza tym miała uczestniczyć nie należąca do miłośników mistrza Adama – Wanda Zwinogrodzka.

Adam (czyżby dlatego, że przyjaciel domu od lata szczenięcych znajomy) okazał się więc pierwszym i jedynym humbugiem z mojej strony. Reszta była niezawodna. I to jury nazywałem długo najlepszym i głównym produktem teatru ogródkowego. Po roku doszlusował Maciej Wojtyszko, po dwu Wojtek Malajkat. Wanda była gdy jej czas pozwalał. Całe to jury wierne i zdysplinowane służyło ogródkowi z oddaniem i niemal charytatywnie przez lat siedem.

To niezależność jury stworzyła jak sądzę markę Konkursu Teatrów Ogródkowych, na którym debiutowała Edyta Olszówka,

przedstawiali się warszawskiej publiczności Jolanta Fraszyńska czy Grupa Rafała Kmity, święcił pierwsze triumfy Bronisław Wrocławski czy Kabaret Moralnego Niepokoju.

Zaczęła się walka o formę. O to czym ogródek być może a czym nie powinien. Przyszła telewizja.

Tzn. telewizja publiczna pojawiła się zaraz. Jak dziś pamiętam drugą bodaj w mym życiu wizytę w studio Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego (nikomu jeszcze nie śnił się WOT) u Anny Frankowskiej. Było pięknie, byłem próżny i pełen najlepszych intencji, ale materiał, ze mną jako gościem Kuriera spadł ponieważ bodaj pierwszy raz szosy zablokowali, ziarno rozrzucając jacyś rolnicy z nikomu nieznanym  excusez le mot Andrzejem Lepperem na czele. Cóź szybko poczułem te kłody…

By mi to jakoś nagrodzić nazajutrz odnalazł mnie Janusz Leśniewski też wówczas pracujący w Kurierze i miast wywiadu w studio zrobił (nagrywaliśmy to w Fosie przy Placu Zamkowym) pierwszy materiał o Teatrze Ogródkowym w Lapidarium. Opowiadano potem, że i jemu łatwo nie było. Któryś z wydawców obsztorcował go zdrowo za zrobienie materiału, kryptoreklamowego, bowiem zdaniem nadredaktora zza pleców widowni wkręciło się w kadr całkiem nieodpłatnie logo coca-coli, pod której parasolami rzecz się działa.

Zatem na początku media były dla nas łaskawe. Jacek Cieślak załatwił zdjęcie z pierwszego teatrzyku w Rzepie. Wanda przychylność Wyborczej. Inny z moich studentów pracujący w TeleExpresie niejaki Michał Jacoszek rzeźbił 30 sekundowe newsy z teatrzykówna 17:15. Zgłosiła się nawet Magda Gardowska, która moją wypowiedź o teatrzykach puściła w I pr TVP po głównym wydaniu mających jeszcze dodatek kulturalny niedzielnych wiadomości wieczornych. To były piękne dni. I świat zdawał się kłaniać nisko.

Ale zachciało mi się więcej. Bo tego pierwszego ogródkowego lata, w trakcie którego ze zmiennym powodzeniem walczyłem o reaktywację Warszawskiego Informatora Kulturalnego układając dlań  fantastyczne marketgingowe plany,  jednocześnie wygrałem swoisty casting urządzony przez Niezależną Telewizję Polską, która miała być pierwszą komercyjną stacją telewizyjną. Od Gabriela Maretica, Teresy Kotlarczyk, Krzysztofa Wyszyńskiego, Michała Komara, Mirka Chojeckiego wpadającego na nasze kursy Andrzeja Wajdy, a wreszcie podczas stażu w sardyńskiej prywatnej telewizji Videolina w Cagliari nauczyłem się nowego zawodu.

Od grudnia 92 roku zacząłem więc pracę w Nowej Telewizji Warszawa, gdzie bardzo szybko sam sobie stałem się sterem, żeglarzm, okrętem. To był istny obłęd. 150 godzinnych audycji, 100 półgodzinnych live-ów, ponad 700 dwuminutowych newsów oraz… blisko trzydzieści ogólnopolskich transmisji z Teatru Ogródkowego.

Angelo Palla nie wahał się długo, gdy w czerwcu 93 roku pokazałem mu Lapidarium. Ustawa o prawach autoskich była jeszcze w powijakach, więc kto chciał i hopnorarium nie żądał mógł dać się całej Polsce oglądać. Nie ma co kryć. Przez dwa lata wypromowałem imprezę. Przyjeżdżałem z kamerą jako dziennikarz pod bramę Lapidarium, stawałem przed nią i zapraszałem jako organizator ( taka zakamuflowana forma nieakceptowanego jeszcze wówczas niewiedzieć czemu standuppera). Następnie z operatorami:  Boneckim, Rutkowskim lub Machnowskim kręciliśmy zdjęcia. Wracałem do stacji gdzie napisany przeze mnie komentarz najczęściej wgrywał zawsze najbardziej solidarny z dziennikarzy Jarek Kret, montował Eryk Dankwa, Pawka lub Walkiewicz i naród dowiadywał się, że Lapidarium czeka.

Czekało. – Ludzie też na nie czekali. Ja działałem jakby w transie,  obłędem niesiony. Choć inni, pamiętam komentarz Krzyśka Wyszyńskiego z NTW ( „promujesz sobie imprezę”) – myśleli, że więcej rozumiem. Z tymczasowości, szansy nie do zaprzepaszczenia, niepowtarzalności okazji. – A ja jak dziecko spuszczone z lejcy bawiłem się sznureczkami. Miałem wszak zadrę w stosunku do Szkoły Teatralnej, gdzie podziękowano mi za pracę. Chciałem pokazać, że sobie poradzę. Jednak nie przeciw nim, lecz z nimi, może nawet dla nich. Chciałem, by ze mną współpracowali. Englert czy Lasocka z wysoka spoglądali na profesora, co się stoczył do gminu, lecz już inaczej śpiewał Faber, zastępca ekonomiczny, którego prośby o dotację dla szkoły były w miarę możności ( nie małych!) dzielnicy przychylnie i bezwarunkowo rozpatrywane. Faber dopierow wtedy zaczął mnie zauważać. Cóż lubię dawać. I jeśli władza ma dla mnie jakiś urok to wtedy, gdy daje, gdy może być łaskawa.

Impreza nabierała impetu. „Nowa Telewizja Warszawa” była całkowicie finansowana i technicznie też obsługiwana przez Sardyńczyka Nicola Grauso i jego Staff. Ci pokazywali nam jak sprawnie i efektywnie pracować. Bardzo się to nie podobało pełnym ambicji filmowcom po łodzkich szkołach ale nie ulegało wątpliwości, że włoskie systemy lepiej były dostosowane do komercyjnej rzeczywistości medialnej. Na moje spektakle przyjeżdżali małym transmisyjnym wozem ( kierowca i elektryk w jednej osobie oraz  realizator w wozie, plus trzech czasem czterech operatorów). Kto do dziś o takiej ekonomii słyszał w Telewizji Publicznej gdzie transmisja zaczyna sie od tuzina honorariów ! Zatem Włosi przyjeżdżali i a vista, montując obraz z trzech kamer jak przy realcji na żywo nagrywali spektakl grany w poniedziałek. W środę przybiegałem do wykładanej czerwonymi kafelkami dawnej siedziby Życia Warszawy (też kupionego przez Grauzo) przy Marszałkowskiej jeden,  z Renato montowaliśmy czołówkę i napisy końcowe, korygowaliśmy ewentualne błędy żywego montażu, betę w specjalnej maszynie kopiowano na dwanaście U-Matic i w niedzielę we wszystkich lokalnych stacjach Polonii 1 w praiteimie można było nasz Ogródkowy Teatr Telewizji oglądać.

Minęły dwa lata. Pod wąskim daszkiem, na plastikowych krzesełkach, pod cieniutkim parasolkami rozkręcał sie teatrzyk. Głównym produktem było wciąż jury ale i telewizja grała swoją rolę. To było wielkie być albo nie być. Kto nie udźwignął monodramu Zoszczenki i dał się całej Polsce pokazać, ten nie powie, że aktorstwo nie dało mu szansy i cieszy się zapowiadając w radio czy referując pogodę, kto zagrał jak Edyta Olszówka bosko w „Spacerku przed Snem” ten do dziś z Teatru TV nie wychodzi.

Aż przyszedł ten deszczowy dzień.  Lało jak z cebra. Wracałem z nabytych przed rokiem za zarobione w „Poloni 1” pieniądze Ołtarzy-Gołaczy gdzie zostawiłem żonę z dwiema córeczkami. W NTW miałem umówione „A Teraz Konkretnie” z Janem Rokitą. W Lapidarium spektakl. Ale nie tylko deszcz przeszkodził w odbyciu tego przedstawienia.

Rozdz. VIII. Habent sua fata … territoria

Miały przecież swych właścieli – przestrzenie. Poukrywali się wówczas, na nowo określali obszary, szukali porozumienia z nową władzą. Ale wszak nie byli to ludzie nowi.

Lapidarium formalnie należało do Muzeum Miasta Historycznego Warszawy, kierowanego – przez pól wieku nieprzerwanie ! – od roku 1951 do 2003 przez profesora Janusza Durko. Człowieka, o którym ostatnio mówiono, że równie mocno osadzony był w Kurii jak niegdyś w KC, w którym od 06.06.1968 do 12.03.1971 pełnił obowiązki kierownika Zakadu Historii Parii przy KC, od 12.03.1971 do 04.08.1981 kierował zaś Centralnym Archiwum KC.

Tak,  Rynek Staromiejski to przestrzeń tajemnic. Strona Dekerta: wszystkie kamieniczki w całości wypełnione przez Muzeum Historyczne M.St. Warszawy

Stronę Dekarta nazwawszy stroną Durki, stronę Kołątaja, tę z Fukierem łatwiej zapamietać nazywając dziś Stroną Gesslerów, Stronę Zakrzewskiego ( od Hortexu i Krokodyla) – stroną Jachacego.

Ale najciekawsza jest strona Barsa z Dessą, z dawną Piętakową (wdową po poecie) przy Kamiennych Schodkach na krańcach, a między nimi z Klubem Księgarza od dwudziestu z górą lat zawiadywanym przez Jana Rodzenia, byłego Komisarza Stanu Wojennego w Warszawskim Ośrodku Kultury, którego dyrektorem był od roku 1982; z Muzeum Literatury od przeszło trzydziestu lat kierowanym przez profesora Janusza Odrowążą-Pieniążka – kto pamięta, że to były wiceprzewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej za wczesnego Gierka. Wreszcie historyczna siedziba klubu Krzywego Koła czyli Staromiejski Dom Kultury, którym zarządzał świeżo podówczas wyzwolony spod bezpośredniego (przynajmniej formalnego) nadzoru rozsypującego się Socjalistycznego Związku Młodzież Polskiej – Sebastian Lenart, pracujący tam też od lat trzydziestu z górą.

Trzeba było 15 lat by Lenart ( i to pod rządami Kaczora!) jawnie odkrył swoje korzenie. Spisując dzieje SDK przyznał, że z punktu widzenia kultury komunizm nie jest niczym gorszy od kapitalizmu. Dla niego zaś  wolność zaczęła się nawet nie w czerwcu ’89 lecz w roku 87 kiedy to przekazano SDK ówczesnemu całkiem jeszcze komuszemu wojewodzie. No cóż, jeśli popatrzeć na ten wywód z tą wiedzą, którą dzisiaj mamy na temat faktycznego wpływu „głasnosti’ i ‘pieriestrojki’ na przewrót Okrągłego Stołu – trzeba przyznać, że mało może patriotycznego romantyzmu lecz sporo jest zimnej logiki w tym wywodzie.

Wtedy jednak wszyscy byli cisi i oczywiście bardziej od nas fachowi. Pomocą służyli, swoje mieli też w tym wyrachowanie.

Jakie ? Pokazały lata. Chyba już podczas pierwszego konkursu pani Maria Chmielewska proponowała radnemu, że organizacją ogródków teatralnych mógłby się zająć Staromiejski Dom Kultury. Jakoś nie miałem ochoty. Niezależność była dla mnie najwyższą wartością. O pieniądzach – po prostu nie myślałem. Pieniędzy też nadmiernych nie było. Więc w czasie pierwszego konkursu przybiegała Ewa Janowska – malutka, energiczna urzędnicza ze śródmiejskiego Wydziału Kultury i co tu wiele kryć: tuszowała kiksy pana marszałka, który np. -  nie pomyślał w porę o pianinie. Wtedy ściągała je awaryjnie z SDK-u od Sebastiana. Wydział też dogadał się z Mirkiem Wróblewskim, który nagłaśniał organizowane przez Kilińskiego w Lapidarium koncerty. Coś mu płacili. Zapłacono też jakieś śmieszne grosze jurrorom. Honoraria pokryto w pierwszym roku za pośrednictwem Muzeum Historycznego, potem – jak pamiętam poprzez Staromiejski Dom Kultury Sebastiana Lenarta: koszt nagrody, kilku noclegów i przejazdów.

Organizacja krążyła więc gdzieś nad moją improwizacją. Organizacja i nadorganizacja, bo jak wiadomo w trzecim roku ogródka na Starówce pojawiła się tzw. mafia. Tu już nie chcę udawać, że rozumiem więcej niż pojmuję. Interesy pp. Jachacych i Gesslerów, ich rozgrywki z Jackiem Kilińskiem przekraczają moje kompetencje.

Rokita nie przyszedł. Wiedział pewnie, że za kilka dni do Nowej Telewizji Warszawa, w której jeszcze w Czerwcu realizowałem ( jako pirat) wywiad z urzędującym Prezydentem RP Lechem Wałesą wkroczą pachołki ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w rządzie Pawlaka – Cimoszewicza.

Ten jakże szanowny dziś kandydat na wysokie unijne stanowiska nie zawachał się by zdjąć z anteny ściągającą już wielki plaster z reklamowego stołu komercyjną stację, która bardzo przeszkadała zarówno publicznej TVP jak czającym się już do skoku ludziom Solorza i Waltera. Tak więc na Grzybowską 77 wkroczyła policja. Nawet grzecznie mnie przesłuchano. Było trochę medialnego szumu, Grześ Kalinowski ( dziś komentator sportowy w TVN) lamentował w Wiadomościach Wieczornych  lecz… codzienny niezależny sygnał zamilkł. Koledzy stracili pracę. Mnie w sumie Włosi potraktowali najlepiej. Jeszcze przez rok będę nadawał, już nagrywany „ATaK Show” przez satelitę „Polonii 1″.

Na Starówce też skończyły się żarty. Tu grano jeszcze ostrzej.Ktoś kogoś szantażował, ktoś ( czyli Wróbel) haracz zapłacił, a Kiliński przyznał się do tego. Ktoś zorganizował  bojkot, ktoś czyli najemcy Lapidarium nie wzięli w nim udziału. Dość, że burmistrz Jan Rutkiewicz się wściekł, wycofał Konkurs i zaczęły się naciski na mnie bym grał na Rynku. Na samym środku placu ! Pomiędzy powstałymi właśnie w tym roku na rynku Ogródkowymi Kawiarenkami.

Bo wcześniej ich nie było! Przez dwa lata Lapidarium było jedynym miejscem, gdzie miał szansę zatrzymać się turysta. Teraz zorientowano się, że imprezy, które nota bene wieczorem właśnie wyciągały klientelę z Rynku do urokliwego Lapidarium mogą przyciągnąć widzów. No więc dano mi szansę, a ja nie skorzystałem. Mówiłem, że teatr, intymność, l’ambiance. Przypominałem film „Mefisto” z Brandauerem i przypadek agorafobii. Patrzono na mnie z politowaniemi. No cóż „miszigene”. Zatem dopiąłem swego. Pan Grocholski z Londynu nie zgodził się wystąpić na wskazanej przez Wydział Kultury estradce, przenieśliśmy się do Gwiazdeczki.

A Rynek ? Rozwijał się swoim rytmie. Było lobby, potrzebny był produkt. Wymyślono: Jazz na Starówce. Powstał dokładnie w tym samym ’94 roku. Powstał dla Ogródków. Z mojego konkursu przejął tylko jedno: cykliczność. Dlatego dziś może nazywać się najdłużej trwającym festiwalem jazzowym Europy. I choć hałasu pewnie sobotni jazz powoduje więcej niż ogródkowe poniedziałkowe występy w Dolinie Szwajcarskiej, protesty mieszkańców nie czynią większego wrażenia na władzach miasta.

Choć … przebąkiwał był mi Andrzej Urbański, gdy był wiceprezydentem ds. kultury, iż Lech Kaczyński, który mnie ostatecznie z Doliny Szwajcarskiej wykurzył, miał zamiar i z jazzem potańcować.

Tyle, że Krzysztof Wojciechowski – spokojniejszy. Nie plecie o budynku, nie uzgadnia zabudowy, nie zaniża kosztów. Raz w tygodniu wystawia na rynku koszmarną scenę za kilkanaście tysięcy złotych, po dobrym koncercie scena znika i nikt nie liczy, że za pieniądze wydane na jej instalację można by może w Arkadach Kubickiego pod Zamkiem Warszawskim rekonstruwanych już lat bezmała dwadzieścia – wybudować amfiteatr.

Ale amfiteatrem nie nacieszą się najemcy rynkowych kawiarenek ani nie utrzyma się z jego budowy Stołeczna Estrada.

W każdym razie nie utrzymała by się wtedy. Jeszcze przed podnoszącymi przekręt do artystycznych wymiarów ustawami: o finasach publicznych, o zamówieniach publicznych, że o pożytku publicznym nie wspomnę.

Skoro więc poddałem dobrowolnie temat Starówki, zaproponowano mi inne miejsce. Niby nic, niby jak: ktoś z Wydziału Kultury wskazał mi dziedziniec Starej Dziekanki z piwiarnią pana Pszczoły. Spodobało mi się. I tak przypadkiem ten może właśnie telefon zdecydował o mym całym życiu: wzlotach, upadkach, bakructwie, rozwodzie – i działaniu w poczuciu jakiejś coraz wyraźniej konkretyzującej się misji, działaniu pozbawionym stricte finansowego celu (choć pełnym marzeń o bogactwie). Opartym jednak przecież na pragnieniu pozostawienia po sobie czegoś trwalszego od spiżu, a nawet od poematu. Stworzenie schroniska  dla wspólnoty, która może się nawet bez budynku obejść. Coś niby instytucji, kościoła, jak ją dziś odnalazłszy nazywam – kulturalnej wspólnoty.

I stąd największym Cezar historykiem,

który dyktował z konia. Nie przy biurze

I Michał Anioł, co kuł sam – w marmurze.”

(zacząłem powtarzać)

W zasadzie wszystko się skończyło. Wszystko, co oparte było na samorządowej władzy i telewizji i – miejscu.

Rozdz. IX. Igrzyska

Czy ja ten ogródek traktowałem serio ? Czy przypuszczałem, że może się on stać osią mego życia ? – I tak, i nie. Jakoś nie do końca, bez determinacji jednak robiłem wszystko by nie wyrzucać sobie, że czegoś zaniedbałem. Chodziłem więc od burmistrza Rutkiewicza do jego zastępcy Janka Latkowskiego szukając nieco bardziej instytucjonalnej bazy dla tworzącej się imprezy. W okresie zawieszenia między „Nowym Światem” a „NTW’ przygotowałem też projekt „Śródmiejskiego Banku Kultury”. Potem przekształciłem go w „Śródmiejski Impresariat Kultury”.

Ale nasz czas się kończył. W czerwcu przegrałem wybory na radnego kandydując poza partiami z Forum, które nazwaliśmy Warszawskim Forum Samorządowym.

Do Warszawy wracali przyczajeni przez minione cztery lata tzw. dobrzy fachowcy chociaż partyjni. Solidaruchy takie jak ja lądować miały na śmietniku historii. Było w tym sporo naszej winy, niefachowości, buty. Choćby takiej jaka wywołała idiotyczny spór Rutkiewicza z Kilińskim, w efekcie którego zaproponowano mi bym Teatry Ogródkowe prowadził na środku Staromiejskiego Rynku

Konkurs na Ogródkowy Spektakl Teatralny nazwy: KTO dorobił się w trzecim roku istnienia. Pierwszy plakat wykonano właśnie na konkurs IV. Już w Starej Dziekance. Straciwszy ( z końcem czerwca) ostatecznie pracę w „Polonii 1” ( Grauzo sprzedał stację niejakiemu Verdianiemu) wysyłałem sygnały do Waltera zakładajacego właśnie TVN, do WOTu, którego szefem został właśnie na krótko Maciej Rembiszewski. Jednocześnie uzyskałem kontrakt z Komitetu Badań Naukowych na produkcję filmów oświatowych. Kontrakt pozwolił mi przeżyć rok.

Szczerze mówiąc nie bardzo wiedziałem kim jestem. Już nie dziennikarz, jeszcze nie telewizyjny producent, nie artysta ale też pozbawiony finansowego zaplecza niby biznesmen. Suma sumarum rozmowy z WOTem nie wyszły, Walter z TVN-u odwołał spotkanie. KBN szedł ( ale nie doszedł) w innym kierunku.

Czwarty konkurs zapisał się w mojej pamięci: plakatem, nowym, wolnym od lęku przed deszczem lokalem, no i pierwszym kontraktem, który sprawił, że zacząłem myśleć o imprezie też jako o potencjalnym źródle utrzymania. Pod koniec konkursu wydaliśmy folderek, napisałem doń wstęp. Pierwszy raz popatrzyłem wstecz: na odbyte spektakle, wręczone nagrody. Zacząłem rozpoznawać otoczenie: gromadzić przyjaciół.

Pojawił się już po raz kolejny Teatr Pod Górkę Staszka, przybyli Hankiewiczowie z Teatru Tradycyjnego w Krakowie, Stanisławiakowie z Katowic, pojawił się po raz pierwszy Teatr Atlantis Jacka Pacochy. Aha! Zamówiłem biało czarne zdjęcia. Widać na nich, że jury do wina stosunek miało nieobojętny.


Od lewe:j W.Malajkat,  I.Cywińska, J. Sieradzki i A.T.Kijowski


Rozdz. X. Ogórkowe Ogródki

Cztery konkursy i trzecia teatralna przestrzeń. Po Café Lapidarium, była kawiarenka Gwiazdeczka, potem trafiliśmy do Starej Dziekanki. Łączyło te miejsca otwarte powietrze i ograniczenie przestrzeni oraz fakt, że publiczność nie przychodziła tam do teatru po to by „zachłystywać się sztuką”. Ludzie przychodzili do tych miejsc, by się spotkać, pogadać napić kawy lub wina. Ludzie już byli. Teatr przybywał potem. I próbował zagrać swoją rolę.

Nie frekwencja zatem budziła w teatrach ogródkowych lęk organizatora i aktorów. Ona tak naprawdę zależała od pogody. Od aktorów jednak zależało skupienie uwagi publiczności na scenie. I to był właśnie zasadniczy przedmiot oceny jury. Świetnych zawodowców, którzy swoim prestiżem sprawili, że nikt w tym ogródku nie mówił, iż nie godzi się „grać do kotleta”.

A jury to: szef najpoważniejszego pisma teatralnego: „Dialogu” Jacek Sieradzki, wybitni reżyserzy i pedagodzy: Izabella Cywińska i Maciej Wojtyszko, znakomity aktor Wojciech Malajkat oraz świetny krytyk Paweł Konic .

Pawełek już nie żyje. Pracował w piśmie „Teatr”, w „Dialogu”. Współpracował z Maciejem Prusem.  Była czas jakiś kierownikiem literackim w warszawskim Teatrze Dramatycznym, a także Teatru im. Jaracza w Łodzi.  Potem – nie bez wpływu doświadczeń jakie dało mu jurorowanie w Konkursie Teatrów Ogródkowych -  przekształcił warszawski Teatr Mały w Scenę Impresaryjną. Zmarł nagle wnet po objęciu funkcji szefa Teatru Telewizji. Będzie jeszcze o nim więcej i osobno.

Idea teatru ogródkowego odrodziła się w czasach optymizmu, gdy wydawało się, że wszystko będzie po nowemu, wszystko inaczej, a gdy jednocześnie było już widać pierwsze syndromy kryzysu sztuki.

W Pierwszym Teatrzyku Ogródkowym w Lapidarium Jacka Kilińskiego nawiązywaliśmy świadomie do tradycji XIX wiecznej, kiedy to teatry Eldorado, Tivoli, Alhambra, Pod Lipką czy Pod Mostem etc. były niewątpliwą odpowiedzią na zmiany społeczne jakie dokonywały się w kraju po roku 1863.

Taką samą odpowiedzią na zmiany dokonujace się po roku 1989 były organizowane przeze mnie przedstawienia. Były one przede wszystkim propozycją pozytywną – dla tych, którzy chcieli coś robić, za takie pieniądze jakie były do zdobycia, wtedy, gdy to możliwe, takim nakładem środków jaki był osiągalny.

Teatr ogródkowy istniał dzięki hojności radnych Dzielnicy Śródmieście Gminy Warszawa Centrum. Dyrektor Dzielnicy, fundował nagrody: było 70 milionów, potem sto, wreszcie na IV Konkursie w Dziekance 14 tysięcy nowych złotych. Sponsor zwracał koszta jednego środka transportu i opłacał jedną noc w tanim hotelu w Warszawie. Dla mnie  to było mnóstwo, a przecież środki, dzięki którym organizowałem  kilkanaście przedstawień, teatrowi państwowemu wystarczyłyby ledwie na jedną większą premierę.

Czy wróci jeszcze w Polsce taki hojnie dotowany teatr do jakiego przyzwyczailiśmy się w latach politycznej posuchy i teatralnych uniesień czasu PeeReLi? Czy jedyną receptą są podobne do  tych ogródków imprezy?

Konkurs Teatrów Ogródkowych wymyślony został na lato. Wtedy, gdy w czas kanikuły gwiazdy schodzą z piedestału by odpoczywać,  szansę mają ci, którzy są skłonni, bądź wręcz muszą zrezygnować z urlopu. A,  że lato u nas coraz dłuższe i gorętsze, więc i sezon ogródkowo – ogórkowy wydłużał się nawet do czterech prawie miesięcy.

Czy to dobrze ?   Czy po czwartym konkursie ma nadejść piąty, a po piątym jubileuszowy dwudziesty piąty,  po którym już pogrzebią w powązkowskim ogródku steranego kierownika artystycznego ? Stawiałem pytanie nie wiedząc, że trzeba będzie wielkiego sukcesu piętnastolecia, by zawistnicy spróbowali jeszcze mnie żywcem pogrzebać…

Pytałem  też o to, co przez cztery pierwsze lata podczas pięćdziesięciu przeszło przedstawień pokazała nam artystyczna Polska?

Pokazała nam wolę istnienia. I chęć przezwyciężenia marazmu. Teatr ogródkowy był z pewnością jakąś formą demonstracji, manifestu artystycznego Pokolenia Solidarności. Tych, którzy powiedzieli nowemu ustrojowi „tak”. Tych, którzy zdobyli się na to by skrzyknąć się w czasie urlopu. Tych, którzy potworzyli artystyczne firmy i po czterech latach zbierania doświadczeń kilku konkursowych weteranów pieczętować  zaczynało  się godnie:  REGON-ami i NIP-ami.

Teatr ogródkowy jest niewątpliwie poszukiwaniem przez sztukę teatralną nowej formuły instytucjonalnej. W 1993 roku, jeszcze w Lapidarium , gdy najbardziej nie sprzyjała pogoda, obiecywałem zadaszenie. Dzięki panom z Polish Travel, któremu w 1995 roku Teatr Ogródkowy zawdzięczał darmowe locum na wynajętym przez nich podwórku Starej Dziekanki, kawałek płóciennego dachu pojawił się nad naszymi głowami.

„Czy za rok przyjdzie budować ściany ? Czy artyści ogródkowi będą  potrzebni ?  - Sądząc ze stale zwiększającej się liczby zgłoszeń raczej tak, sądząc z coraz większego zrozumienia władz samorządowych z panią Teresą Stanek i Markiem Rasińskim z Dzielnicy Śródmieście na czele, raczej tak, sądząc z niesłabnącego zainteresowania mediów i coraz bardziej własnej publicznośći, raz jeszcze tak. A więc <Zagrajmy to jeszcze raz>”.

Tak w 1995 roku zapraszałem na piąty Konkurs.  Ogródki są po to, by zabrakło ogórków w Warszawie - wołałem.

No i co ? – Gdy zbrakło ogródków pozostało… piwo i ogórki. O czym w czerwcu 2009 roku można przeczytać w felietonie Pawła Sztarbowskiego zatytułowanym Piwne Ogrody Frascati

Rozdz. XI. Teatrzyk w Telewizji

Nadciągał jubileusz pięciolecia. Znów miałem jakieś wpływy w telewizji. Z Januszem (Kichą)-Kieszkiewiczem robiliśmy filmy dla KBNu, bez entuzjazmu emitowała je TVPOLONIA  ja jednak dzięki temu miewałem telewizyjną przepustkę, co umożliwiło mi atakowanie redakcji kulturalnych.

Osobna to sztuka: dawania pomysłów na pożarcie. Oddałem kilka. Ale do jednego jestem szczególnie przywiązany. Właściwie ciągle wydaje mie się relizowalny, potrzebny, nośny.

Oto list skierowany do przedstawiciela tzw. Ekipy „Pampersów” Andrzeja Rychcika

Szanowny Panie Redaktorze!

Oto kilka pomysłów programów publicystycznych, które jak sądzę można by wprowadzić do nowej ramówki.

1/ Najpierw ramówka letnia:

Już od pięciu lat organizuję w naszym mieście latem konkurs teatrów ogródkowych. Konkurs ten, w którym zespoły z całej Polski ubiegają się o nagrodę Burmistrza ( dziś Dyrektora) Dzielnicy Warszawa- Śródmieście zyskał sobie dobrą sławę szczególnie dzięki bardzo fachowemu jury, w którym w tym roku zasiądą: Izabella Cywińska, Jacek Sieradzki, Paweł Konic, Wojciech Malajkat, Maciej Wojtyszko.

Konkurs, odpowiednio nagłośniany przez media, staje się jak mniemam jednym z przykładów pozytywnego wkładu samorządu w dziedzinę kultury. W tym roku odbywać się on będzie dzięki tradycyjnej hojności Dzielnicy Śródmieście, której dyrektor Marek Rasiński poza pulą nagród w wysokości 17 tys. zł. finansuje działalność jury, i w ograniczonym zakresie pokrywa koszta noclegów artystów oraz rozlicza koszt dojazdów.

Konkurs organizowany będzie w tym roku na malowniczym dziedzińcu Starej Dziekanki w okresie od 20 czerwca do połowy września. Projektujemy jeden spektakl tygodniowo : zawsze we wtorki o godzinie 18:00

Tradycyjnie interesują się nami w lecie media. Telewizje satelitarne, zachodnie i polskie, zawsze pojawia się Kawa czy Herbata lub inne programy letniej oprawy. I zawsze jest to nieco improwizowane. Czasem sam ( jako też człowiek mediów TV) robiłem newsy lub nawet pełne transmisję TV z wozu, czasem występowaliśmy w studio tuż przed lub po przybyciu aktorów spoza Warszawy.

Kroi się w tym roku nawet możliwość umiędzynarodowienia imprez. Dlatego proponujemy działania dwutorowe.

Z jednej strony wprowadzenie kilku- kilkunastominutowej informacji o imprezie do letniej ramówki. W miejscu takim jak Stara Dziekanka rozmawiać można nie tylko o teatrze. Jest to dla nas miejsce spotkania, pretekst do ważnej kulturalnej roznowy.

Z drugiej: zebranie materiału do 30 minutowej relacji podsumowującej całość imprezy. Reportażu przeznaczonego do wyemitowania na przełomie sierpnia i września.

Formuła Telewizyjna: Interwencja letnie z pleneru najlepiej na żywo. O 18:00 pewnie nie możliwe ale wykonalne w trakcie próby. W Dziekance nie mniej od aktorów i jury interesuje nas cały miniony letni tydzień kulturalny. Możemy w niej spotkać kogo chcemy. Od aktorów po Ministrów, wydawców, organizatorów wczasów, samorządowców.

Schemat roboczy: -Znowu w Dziekance, V Konkurs Teatrów Ogródkowych;- Dziś przybyli tacy a tacy artyści;- Na spektakl ” przy piwie” wybiera się ten czy ów; – Rozmowa z tym czy z owym; – Fragment spektaklu;- Do zobaczenia za tydzień.

Organizująca Konkurs Firma Media ATaK, którą prowadzę zajmująca się także produkcją TV ( obecnie emitowany program LOGOS w TVPOLONIA) podejmuje się program ten zrealizować bądź to na zlecenie bądź jako współprodukcję z TVP.

W nieco zmienionej formie po roku proponowałem to Barabarze Pietkiewicz w PolSacie – Także bez rezultatu

Teatr Ogródkowy stworzyła telewizja: „Polonia 1” przy wsparciu samorządu. W sposób naturalny jego byt przedłużyć chciałem w mediach. Nawet firmę nazwałem : Media ATaK. Wiedząc jaka jest cena. Dziennikarze bowiem imprezy nie produkują, oni pomagają jej zaistnieć. Ale też impreza medialna jest w istocie wirtualna, tak jakby jej nie było. Pojawia się zdarzenie, wpada dziennikarz, ileś tam minut spędzasz na wizji, uzyskujesz jakąś oglądalność. Problem zaczyna się wtedy, gdy chcesz byt wirtualny zamienić w realny. Póki byłem dziennikarzem TV kreując ogródkowe zdarzenie sam sobie dostarczałem pożywki. Długo tak zresztą tłumaczyłem narodzenie się teatrzyku. Powstał on jako pożywka dla kulturalnych mediów, które latem w Warszawie nie miały natłoku tego typu informacji. Powstał dla artystów, którzy zbiegali się

„Z różnych stron; z różnych dróg,

I na nogach, i bez nóg

Zbiega się artystów huk.

Ledwie rozbrat wzięli z kurzem,

Ten zadziera czub do góry,

Ta smaruje buzię różem,

Ta wypełnia brak figury,

Ten dziwaczny strój nakłada,

Ten swą fizys na gwałt zmienia,

Ta z pamięci role gada.

I nuż – dawać przedstawienia!

Nawiązywałem do dziewiętnastowiecznej tradycji, ale też określałem adresata imprezy. Było nim środowisko teatralne.

Ludzie, publiczność byli właściwie zbędni. Bywały wszak spektakle na II Konkursie przy fatalnej pogodzie, gdzie na widowni w deszczu siedziało może 5 osób ale aktorzy grali – dla kamer „Polonii 1”, dla jej widowni idącej już w miliony.

Jakkolwiek więc chciałbym wspominać pierwsze Ogródki początkowym ich adresatem było środowisko i media. „Chciałem państwu wszystkim serdecznie podziękować, państwu, którzy zrobiliście ten teatr ogródkowy, czyli państwu aktorom, państwu reżyserom, dyrektorom teatrów” powiedział z całą mimowiedną szczerością burmistrz Jan Rutkiewicz wręczając nagrody i dziekując zebranym po drugim przeglądzie w Lapidarium publiczność przyszłaby również na gorsze spektakle, ale cieszę się, że przyszła na lepsze” – dodał.

A jednak !… To publiczność właśnie ze spektaklu na spektakl, z roku na rok wybijała się na wiodącą siłę tego festiwalu. I to – jakaś inna publiczność niż ta zwyczajowo kompelementowana przez jurorów. Nie ślepych przecież, widzących pragnienie uczestnictwa i ogromny teatralny gust tych osób. Nie była to już „publiczność” (podobnie jak „społeczeństwo” czy „lud”) -  będąca w istocie figurą retoryczną w ustach agitatora. Na ogródkowych placach zaczął pojawiać się jakiś inny, autentyczny  zbiór osób, które nawet ja, tak zapatrzony w siebie i z największym trudem  poznający ludzi –  z roku na rok coraz lepiej rozróżniałem.


Rozdz. XII. Widzowie bardzo wierni

Wszystko można o mnie powiedzieć, ale przecież nie to, że zauważam ludzi. No może jeszcze ludzi tak, gdy mowa o nich w zbiorowości, w ogóle, we wspólnocie, ale wszak nie poszczególne osoby, których po pierwsze nie poznaję. Podaj mi swój wzrost, wagę, rok urodzenia – jakąkolwiek liczbę, byle nie imię czy nazwisko, których nie spamiętam. Nie mam również pamięci do twarzy.

Tu jestem nieodrodnym synem ojca, który opowiadał mi jak po premierze filmowej „Szyfrów” Hasa ( wg. opowiadania i scenariusza A. Kijowskiego) rozmawiając na popremierowym koktajlu z grającą w tym filmie główną rolę, porte parole mojej babki ( Żeglikowskiej z domu) - Ireną Eichlerówną zupełnie nie mógł sobie przyomnieć skąd zna twarz tej rozcharakteryzowanej damy. Na pytanie jak mu się film podoba powiedział jej, że średnio, a już najbardziej to drażniła go aktorska maniera … Eichlerówny!

Takie męki przeżywam codziennie niemal. Pamiętam zdarzenia, utwory, konteksty – tylko nazwiska jakoś uciekają mej uwadze. Jednak do czasu. W którymś momencie ludzie stają się dla mnie bardzo ważni. W którym ? – Chyba wtedy, gdy przestają być elementami ukadanki, gdy czuję, że chodzi im o to samo, gdy widzę jak tworzą, jak rozumieją swoją rolę.

Zacząłem odbierać w domu telefony bywalców. Ktoś kazał się tytułować Wujem, nosił rzadkie nazwisko Żeglikowski. Tak jak mój pradziad opisany przez Seniora w „Dziecku przez ptaka przyniesionym” jako właściciel Powozowni w Krakowie. Pod tym nazwiskiem pisywałem zresztą w Stanie Wojennym w paryskim „Kontakcie” – trudno nie zapamiętać zatem imigrantów z Krakowa.

od lewej: p. Żeglikowska, Wojtek Dąbrowski, p. Żeglikowski

Państwo Dąbrowscy nazwisko mają za to bardzo popularne. Pojawili się na Ogródku  dawno,  jeszcze w Starej Dziekance.

Mniej znającym Warszawę podpowiem, że tzw. „Stara Dziekanka” to wewnętrzne podwóreczko Domu Akademickiego studentów szkół artystycznych mieszczącego się na Krakowskim Przedmieściu na tyłach Pomnika Mickiewicza. Tuż koło Kościoła Karmelitów i Pałacu Prezydenckiego – Namiestnikowskim niegdyś zwanego. To tu w 1988 roku z galeryjki nad drewnianymi podcieniami oglądałem reżyserowane bodaj przez Piotra Cieślaka przedstawienie „Snu Nocy Letniej” wykonane przez studentów PWST z rocznika Edyty Jungowskiej. Drugie ( po sycylijskim) moje ważne doświadczenie plenerowe.

Wracając do Dąbrowskich. Początkowo Pani Ewa wydawała się ważniejsza. Bardzo aktywna. Tak,  to musiał być ’95 rok – nadchodziły drugie wybory Prezydenckie. Pamiętam, że Pani Ewa zaangażowała się wtedy jako rzeczniczka kandydatującego na Prezydenta twórcy jednej z pierwszych prywantych szkół biznesu Tadeusza Koźluka. Bardzo spodobało jej się „moje” w Dziekance miejsce  i zapragnęła zorganizować na jej dziedzińcu   konferencję prasową. Kampania prezydencka trwała krótko, była chyba jednak dobrą promocją szkoły, która od tego czasu zdaje rozwijać się znakomicie. Rozpoznawałem panią Ewę też jako wydawcę, przypominam sobie jakieś rozmowy z wydawnictwem „Trio” nt. redagowania serii teatralnej. Nawet jakiś wykonany (oczywiście con amore) projekt.

Czy mam dodawać, że nic z tych planów nie wyszło… Przynajmniej dla mnie, którego konspektami dyski komputerowe są zawirusowane.

Widoczna więc była Panie Ewa. Wojciech, jej mąż – matematyk,  zdawał się normalny. Do chwili, gdy nie zaczęły się śpiewy.

Rozdz. XIII. O śpiewach i rymach osobno

Śpiewać lepiej czy gorzej nauczono mnie w czerwonym post-kuroniowskim harcerstwie walterowskim. Śpiew jest też może jedną z niewielu rzeczy w moim sposobie bycia, którą uprawiam spontanicznie i … bez ambicji. Mogę śpiewać w chórze, nie muszę być pierwszy i tak myślę sobie, że ten rodzaj śpiewu jest jakoś cywilizacyjnie z południem Europy związany.

Tymczasem Polacy tak strasznie, tak dramatycznie śpiewać nie chcą, ani potrafią. A jeżeli już to od razu solo, od razu popisowo. Więc się każdemu wydaje, że śpiew jest wyrazem próżności, gdy tak naprawdę wynika z poszukiwania jedności. Tego wytęsknionego unissono jakim bywać potrafi teatralna wspólnota.

Czy najpierw był Staszek Górka ze swoim tym „Drogim Lwowem”, z „Hemarem „i z „Wesołego powszedniego dnia” – nie pamiętam. Powiem tyle, że zacząłem odczuwać potrzebę „oprawy”. Tego „dzień dobry” i „do widzenia”, towarzyskiego pozdrowienia, które coraz częściej już bardziej znajomym ( przynajmniej z widzenia) niż widzom należeć się ode mnie zaczynało, spektatorom Ogródków. A, że „przemawiam” chętniej niż „rozmawiam” – przeto konwencjonalna forma piosenki była akuratna.

Zresztą tak naprawdę to zmotywowała mnie telewizja. Na piątym konkursie,  TVP 1 w osobie Andrzeja Rychcika zamówiła u mnie ( czyli w Media ATaKu ) dwa dwudziestominutowe reportaże z V KTO. Pierwszy historyczny, do którego zatrudniłem Jurka Zelnika i Romka Holca został wyemitowany. Drugi skupiony na przebiegu i werdykcie V KTO emisji w całości się nie doczekał. Istotnym powodem był ponoć fakt, że w nagrodzonym „Punchu” wyreżyserowanym przez Włodka Fełenczaka nie sposób było znaleźć pięćdziesięciu telewizyjnych ramek wolnych od słownych czy mimicznych wulgaryzmów.

Dla tego własnie nigdy w całości niewyemitowanego odcinka reportażu TV powstała ta trochę żenująca trzódka, którą na nutę przedwojennego lwowskiego przeboju ” Bo piwo lwowsk’y”  napisałem, a Staszek Górka z Wojtkiem Machickim przy akompaniamencie Zbyszka Rymarza zrobili pierwsze nagranie :

Hymn Konkursu Teatrów Ogródkowych
Dziś do ogródka zbiegła się trzódka

Z całego kraju teatralnych scen.

Tu polskie piwo warzymy żywo,

Kto tego nie wie, nie wie czy to sen.

Ref.

Teatr dla ludzi, który bawi a nie nudzi.

Teatr w ogródku

to jest właśnie to!

Tu polskie piwo pijemy żywo,

Kto tego nie wie, nie wie kto jest KTO – KaTeO !

Trochę się wstydziłem tej trzódki, choć próbowałem w następnym ‘97 roku ( bezskutecznie!) zainteresować „Żywiec”  słowem „żywo”…

Dorota Wyżynska obśmiała mnie po latach chociaż to właśnie „Gazeta Wyborcza”  przypięła piosence estradowe skrzydła. Zresztą, jeśli pamiętam to na VI konkursie ( piosenkę napisałem na finał V-ego) ważnym powodem jej wykonywania była czyjaś prośba serdeczna bym pomógł wracającej do zawodu Marcie Dobosz. Płaciłem Marcie grosze, ale może właśnie jej osoba sprawiła też, że wykonywanie Hymnu opisywano, cytowano. „Po hymnie Teatrów Ogródkowych: „Dziś do ogródka zbiegła się trzódka/Z całego kraju teatralnych scen…”, dziewczyna w kapeluszu z różyczkami, zastępująca gong, zapowiedziała śpiewająco teatr z Bydgoszczy.” pisano w „Gazecie” w roku ’97 gdy pani Dorota zajmowała się recenzjami…

No cóż dżentelmeni z damami o faktach nie dyskutują trochę to jednak dziwne jak Pani Dorota, która jurorem była znacznie później: od 8 do 11 KTO ( w latach 1999-2001) i z takim samozaparciem znosiła wymyśloną trzy lata wcześniej i dość często śpiewaną piosenkę by nagle po 10 latach ( w roku 2006) stwierdzić, że to ten tekst odrzucił ją od Ogródka.

Może jednak nie średnio ( sam przyznaję) udany tekst, tylko ewolucja imprezy, którą zapowiadał,  z wolna od kręgów Gazety Wyborczej i pani Wyżyńskiej mnie oddalały.

Imprezy coraz bardziej publicznej. Czyli ku publiczności skierowanej. Już nie dla aktorów, nie dla reżyserów i cmokierskich stołecznych krytyków,  nie dla mediów nawet, ale wprost i naprawdę -  dla Warszawiaków. Dla  Polaków, dla tych, którzyśmy może nie korzystali ze stypendiów Fulbrighta, którzy nie dostajemy środków od Sorosa, ale których z pewnością do „łże elit” się nie zaliczy. Z roku na rok to moje KTO, choć tworzone z kulturalnej tęsknoty w coraz mniejszym stopniu zaczynało pasować  do elit tak precyzyjnie enumerowanych przez Adama Michnika w jego debiutanckim zestawieniu towarzyskim zatytułowanym: „Kościół. Lewicy. Dialog”.

Towarzystwo Adama zbierało się w Alei Róż u pani Janki i Antoniego Słonimskich, u Julii i Artura Międzyrzeckich na Marszałkowskiej. Bywało też w domu mych rodziców na Jaworzyńskiej. Pamiętam jak mnie jednak zdziwiło, gdym debiut warszawskiego Demostenesa czytał, że mimo wszelkich atencji w jego koteryjnych wyliczankach nazwisko mego Ojca bardzo rzadko pada. Jakbyśmy jednak w jednej armii ale z innych regimentów pochodzili.

Towarzystwo Adama było w Alei Przyjaciół i w salonach Alei Róż.  Swoje odnajdywałem na warszawskich „Plantach”: w Lapidarium, w Dziekance, potem w położonej pod oknami mieszkania Pana Antoniego „Dolinie Szwajcarskiej”.  W plenerach. By nie powiedzieć – na bruku.

Do teatru ogródkowego zaczęli ściągać biedni, przyzwoici, raczej ubodzy inteligenci. Nauczyciele. I to niekoniecznie języka polskiego. Inżynierowie zza biurka, lekarze z przychodni. Tacy jak mąż pani Ewy Dąbrowskiej – Wojciech, emerytowany nauczyciel matematyki, który usłyszawszy w 2002 podczas XI Konkursu, że cała sala ma zaśpiewać w Lapidarium przybiegł do mnie ze swoimi pierwszymi kasetami zatytułownymi po prostu „U cioci na imieninach”.

No i nie ukrywam, że pojawił się dla mnie problem. Pytanie o jakość repertuaru.

Ruch amatorski, amatorska twórczość kojarzą mi się bardzo źle. Na ambicji amatorów przez cały okres komunizmu żerowały instytucje sztuki, którymi zawiadywali pracowicie dobierani, uzależnieni od partyjnych apanaży trzeciorzędni profesjonaliści. Działacze Towarzystw Kultury Teatralnej, Ognisk, Domów Kultury. Najgorsze towarzystwo!

Urzędnicy kultury, związkowcy. To o nich ( choć w sprofesjonalizowanej wersji) napisał Jacek Bierezin we wstępie do wydanego w 1977 roku poza zasięgiem cenzury tomiku poetyckiego „W połowie życia” – Kiedyś legitymacją pisarza były jego dzieła, dziś wielkim dziełem pisarza jest legitymacja.

To oni reprezentują czystą, wyzbytą jakichkolwiek wartości - instytucję sztuki, którą zdefinowałem u schyłku lat osiemdziesiątych, której wytoczyłem świadomy bój i oto teraz ona, ta wszechpotężna Organizacja w swych różnych wcieleniach walczy ze mną i pyta: czyją instytucję sztuki pan Panie Kijowski reprezentujesz ? - Pana Śliwonika (który z organu teatralnych amatorów jakim było wydawane przez Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej pismo „Scena” doszedł do pozycji Rektora Akademii Teatralnej), czy pana Michnika, który aspiruje do rządu dusz polskich ? Może państwa Machulskich, z ich sztuką wyławiania talentów z grona amatorskiej młodzieży. Czy też operatywnego Wojtka Dąbrowskiego, który podglądał mój ogródek i z miłego widza przeistacza się dziś w organizatora realizowanego w Krakowie ( o ironio !) festiwalu piosenki retro im. M.Fogga.

Wojtek Dąbrowski. Gwiazdor amatorskich imprez na Ursynowie i w powsińskim Parku Kultury.

Na to więc mi przyszło… W tym kierunku wybije jedno ze źródeł ogródka…

Nie uprzedzajmy jednak zdarzeń. Wszak chronologicznie odbyłem dopierow IV konkurs w Starej Dziekance. Wydrukowałem pierwszy folder i książeczkę, wykonałem kilka zdjęć. W następnym roku pracowałem nadal nad repertuarem. Zrealizowałem też dwa filmy dla TVP I. Drugi niewyemitowany po V KTO używać będę przez cały następny sezon. W trakcie VI KTO pokażę go we fragmentach i w TVP1 i w TV Polonia, a także w Polsacie.

Organizacyjnie wspomagał mnie Urząd Dzielnicy Śródmieście, pojawi się na lat kilka w roli strażniczki ogródka Małgosia Jurkowska, przemiła Agnieszka Wróblewska sprzedaje bilety. Ci pomocnicy będą przybywali i wracali, czasem z polecenia, z przypadkowego spotkania w pociągu. Czasem wakacyjnej pracy podejmą się dzieci znajomych: Mat Rzepkowski syn poznanej jeszcze w NTW Grażyny Stryszowskiej, Marysia Łyszczyńska córka szefowej harcerskiego Hufca Warszawa Śródmieście – Elżbiety Dehnel.

Przyjaciele i marzyciele – takie krążyły wokół mnie organizacje.

Rozdz. XIV. Organizacja

Rozmaicie ją nazywałem: zaczęło się od firmy, której nadałem status s.c. i po głębokim namyśle, bodaj w ’94 roku zarejestrowałem jako Media ATaK. Potem była Fundacja. Nazwałem ją też, żeby było KTO „Kultura Tutaj Obecna”. Ale to jeszcze, potem, potem.  Nigdy nie było mnie stać na księgową. I od tej chwili przez lat sześć czy siedem wykonywałem wszystkie możliwe prace: organizacyjne, projektowe, rozliczeniowe, opanowałem Księgę Przychodów i Rozchodów, a nawet sam tworzyłem strony internetowe.

Słowem robiłem za człowieka renesansu. I to był pewnie mój największy błąd. To, że zaakceptowałem zmienność losu. Postanowiłem nie błagać o posadę telewizyjnego prezentera, na którą z wielu powodów mogłem się czuć najlepiej przygotowany. Więc krążyłem wokół telewizji, po piątym ogródku słałem dziesiątki faksów wykorzystując przejątą po agencji reklamowej włoskiej telewizji Publi Polsce bazę danych. Odwiedziłem osobiście Mazowszankę, Pepsico-Wedla, Zieloną Budkę, Bliklego. Głos wołającego na pustynii… Coraz głośniej mówiłem też o planie zagospodarowania Doliny Szwajcarskiej.

Walczyłem o pieniądze ale nie były one dla mnie celem głównym. Wydawało mi się, że wartość obroni się sama. Nie miałem etatu. Po likwidacji Polonii 1 wywalczyłem jeden kontrakt z KBNu, dla którego zrobiłem łącznie osiem programów poświęconych sylwetkom wybitnych polskich uczonych. Część wyemitowała TV Polonia: o profesorach Bogdanie Lesyngu i Marku Niezgódce z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i  Komputerowego; o genetyku Andrzeju Jerzmanowskim, o Krzysztofie Jakubowskim z PAN-owskiego Muzeum Ziemi na warszqaawskim Frascati,  o Teresie Michałowskiej specjalistce od literatury średniowiecznej wreszcie o  stochastyku Kazimierzu Sobczyku. Ostatnie dwa – o profesorze gastrologu profesorze Stanisławie Konturku i historyku Januszu Tazbirze musiałem już oddać do POLSAT-u.

No cóż… Dużo się nauczyłem. Dowiedziałem się, co to jest kaprolaktam i helicobacter pyliori. Zgłębiałem tajniki strukturalnych modeli komputerowych, a nawet na spacerze z Aleksandrem Wolszczanem po wnętrzy czaszy jednego z największych teleskopów w Piekarach pod Toruniem – pojąłem czym sa Pulsary. Długo, długo potem (choć zanim jeszcze o agenturalnych związkach Wolszczana i jego przyjaciela profesora Kusia zrobiło się głośno)  po rozmowie z tymi wspaniałymi uczonymi taki wiersz ( przez niektórych też śpiewany) – napisałem:

PULSARY

Och znam – na pamięć znam ten szloch,

Byśmy od ziemi oderwani,

Bez ciał płynęli w mętny mrok

I panowali nad zmysłami.

Kosmos Ci szumi? I planety

Tańczą nad głową Twoją biedną.

A kosmos milczy i niestety

Drwi z nas, choć wróżbę zna niejedną.

Nie patrzaj w niebo gdzie pulsary

Nowe okręgi tworzą gwiazd.

Tam nie odnajdziesz ludzkiej miary,

Tam może nawet diabłów zjazd.

Nam „cicho siedzieć” rzekł astronom,

A.T.Kijowski z Alexem Wolszczanem

Gdym go o gwiazd zapytał biegi.

W ziemię spoglądać, krew, i ciało.

Póki w nas jeszcze żyją wieki.

Póki historia w Tobie żyje.

Póki ku życiu skłonność masz,

Kornie wyciągnij ku mnie szyje,

Bym mógł przed Tobą paść na twarz.

Bo w zapomnieniu i w poddaniu

Możemy mówić o pląsaniu.

Rozdz.XV. KTO… (przed deszczem zaklinał)

Skończyliśmy pięć lat. Za nami wstępna nauka życia w sztuce w normalnych czasach. Za nami stawianie zamków z piasku ale także pierwsze lekcje kapitalistycznej fizyki. Za nami Lapidarium. Przygody z mafią na Starówce. Płócienny dach Dziekanki. A przed nami…?

Rekonstrukcja Warszawy! Już nie budynków. Nie Starówki, która wzniesiona dekretem rządowym następnie prosi o ciszę. Przed nami wskrzeszenie warszawskiego ducha.

Zniszczono go, rozpędzono na cztery wiatry, zapomniano. Błąka się gdzieś w kronikach Prusa, wierszach Słonimskiego, czasem przemknie po Wolumenie w swojej najpopularniejszej postaci.

Jego tchnienie dało się czasem odczuć w naszych teatrach ogródkowych. Gdy hrabia Dzieduszycki czy grupa „Pod Górkę” wspominali kulturalny Lwów, gdy studenci prezentowali przedwojenne przeboje Petersburskiego, gdy

Bronisław Wrocławski ( na zdjęciu) -  rozbawiał nas do łez swym teatralnym kunsztem, gdy na naszych oczach rodził się talent Edyty Olszówki.

Wtedy można było przeczuć, że istnieje także inteligencka tradycja Warszawska. Wspomnieć, że były Dynasy, cyrk Staniewskich, Reduty, Kwesty na Krakowskim Przedmieściu, ślizgawki, koncerty i teatralne spektakle w Dolinie Szwajcarskiej…

W trakcie pięciu KTO towarzyszyła nam opieka niebios. Nie będę ukrywał, że w impresariacie teatralnym u świętego Piotra miałem pewne wpływy, dzięki którym – bywało, rozganiano chmury na pięć minut przed spektaklem. Jednak protekcja nieba dobra jest tylko wtedy, gdy towarzyszy jej sympatia widzów.

Na brak przyjaźni nie mogłem przecież narzekać, skoro w 1997 roku chcieli widzowie czekać półtorej godziny w ulewie obrywającej się chmury, skoro wspaniałe dziewczyny pod wodzą Julii Wernio  z Teatru Miejskiego w Gdyni ani na moment nie zwątpiły, że słońce musi zaświecić, gdy one przybyły ze spektaklem „Nie przerywajcie zabawy”. I nie przerwaliśmy ! Mimo, widzowie ulewę przeczekali, artyści chcieli grać i spektakl się odbył. Skoro tak bardzo chcieliśmy stał się teatr. Stał się tym razem,  tak jak i wcześniej w 1993 roku, gdy jeszcze w Lapidarium Teatr Siemaszkowej z Rzeszowa wygrywał  II Konkurs spektaklem „Nienawidzę”. Tak jak i wtedy, gdy chmury pierzchały przed spektaklem „Nic nie jest takim jakim się wydaje” wg. Witkacego w wykonaniu studentów z warszawskiej szkoły teatralnej…

Na palcach jednej ręki można było wyliczyć zagrożone przez pogodę spektakle. Taka bowiem była wola spotkania, że i przyroda także była z nami !

Pas d’place pour s’amuser.(Nie ma gdzie się rozerwać) – ocenił Warszawę wczesnego Gierka w największym skrócie swego argot Dominique, mój znajomy Paryżanin. To było przeszło 30 lat temu. Czy coś się od tego czasu zmieniło? Czy poza możliwością napicia się dużo lepszego piwa i większą nieco liczbą dyskotek Warszawa latem proponuje coś swoim mieszkańcom i przyjezdnym?

Czy jest w Warszawie miejsce, gdzie w sposób swobodny, bez artystycznego pseudo zadęcia rozerwać się mogą ludzie kulturalni. Gdy piszę te słowa 2 lipca 2009 przechodziłem właśnie placem Konstytucji, na którym Krystyna Janda, która debiutowała wszak plenerowo na moim konkursie prezentuje sztuki „Teatru Polonia”.

Deszcz, mokre ławki, nieosłonięta scena, Nieszczęsna aktorka wykrzykuje coś przez mikroport do garstki gapiów ( kilkudziesięciu osób), które z ciekawosci zechciały się zatrzymać.

Na wielkim placu, w zgiełku i smrodzie spalin Władze Miasta Warszawy i Wielka ( oczywiście nieobecna) artystka pokazuje publiczności jak ją szanuje !!!  A artystów utwierdza w  przekonaniu (jak ciężko mi było latami odwodzić ich od niego), że gra w plenerze to najgorsze, co może się przydarzyć i tylko wysokie honoraria mogą skłonić do tego poświęcenia.

Narody, których obywatele się nie szanują i nie wspierają – muszą zginąć.  Kultury, które nie sumują swych doświadczeń – usychają. Ludzie myślący tylko o własnym interesie…. No cóż … „losy jeszcze się ważą…”

A jednak żal mi Polonii, Teatru, Jandy. A najbardziej tej osieroconej, obrażonej, opuszczonej warszawskiej wspólnoty mi szkoda…

Tyle lat walczyłem o cichą Dolinę Szwajcarską, w której właśnie swój koncert w 2001 roku dawała pani Janda. Potem o Frascatii. To zaledwie kilkaset metrów od stalinowskiej architekury Placu Konstytucji !

Popatrzcie jednak państwo jak tam jeszcze przed wojną wyglądało.  Dolina Szwajcarska z lodowiskiem zimą i wrotkarnią latem, z salą balową i koncertową, z teatralnymi scenkami. Niech na to popatrzą rodzice, którym tak trudno zaproponować swym dzieciom sensowną rozrywkę.

Tych, których zmysł  naśladowczy nie wyczerpuje się podczas oglądania szympansa w praskim Zoo, litość nie uruchamia się jedynie na widok katowanego w cyrku słonia, a po to by doznać trwogi nie muszą koniecznie skorzystać z usług rollercoaster, tych wszystkich zapraszałem do restauracji Doliny Szwajcarskiej. Proponowałem powołanie stowarzyszenia, którego celem miało być przywołanie tradycyjnych warszawskich zachowań kulturalnych, urządzanie zimą ślizgawki, rautów, gdzie zabawić by się można na karnawałowych redutach, gdzie urządziłoby  się kwestę, a latem pokazało, że Warszawa nie jest gorsza od Avignonu ani Edynburga.

Położone na przecięciu traktów z Kopenhagi do Odessy i z Petersburga do Rzymu nasze miasto mogłoby stać się pożądanym miejscem letniego spotkania nie tylko mimo braku miejsc kulturalnej rozrywki lecz właśnie dlatego, że tu (jak może w żadnym innym miejscu Europy Centralnej) mamy szanse stworzyć nowoczesną formułę kultury czasu mediów.

A więc kto? Kto zbuduje dach dla KTO? Kto odbuduje Dolinę Szwajcarską?  Pytałem.

My!- Warszawiacy z urodzenia i z wyboru, którzy przybyliśmy tu na zgliszcza

z różnych stron z różnych dróg

i na nogach i bez nóg

(jak recytowano w ogródkowych teatrach przed laty)

My, w przeważającej większości warszawiacy w drugim pokoleniu, potomkowie przybyszów z Krakowa i z Poznania, z Płocka i z Sieradza, następcy gości ze Lwowa i z Kalisza: niezapomnianego Trapszo, Zimajerki i Rapackiego, którzy jesienią 1899 roku przenieśli teatrzyki ogródkowe właśnie do Doliny Szwajcarskiej – tworząc tam pierwszy warszawski teatr prywatny. My mamy szansę odnowić warszawskiego ducha.

My artyści, my publiczność, my dziennikarze, my samorząd. My sami, od  lat uporczywie budujący nasz ciągle bezdomny a przecież chyba żywy teatr.

Głos wołającego na pustynii ! A ścislej „Lament” na Placu Konstytucji …

Dziekanka i piąte KTO stało się asumptem do pierwszych podsumowań. Przewalczyłem wspomniany program w TVP 1.  „ Le théâtre en Pologne” opublikował w dwu językach mój tekst programowy. W tej pracy i ja zsumowałem pozyskaną na temat historii teatrów plenerowych wiedzę.

A swoją drogą ciekawe czy na coś mi się to jeszcze kiedyś przyda ?

Rozdz. XVI. Teatry Ogródkowe w Warszawie

Teatry ogródkowe istniały w Warszawie od roku 1868 do I wojny światowej. Okres ich świetności trwał 20 lat. Na scenach ogródkowych doliczono się premier 80 polskich sztuk.

Alhambra, Tivoli, U Giersza, Pod Mostem, Pod Lipką – były to sceny połączone z restauracjami.

W teatrach ogródowych było coś z wolnej zabawy i sprzeciwu. Podlegały cenzurze, choć akcenty polskie łatwiej było przemycić na scenach uchodzących za ludowe.

Teatru ogródkowy dawał szanse tym wszystkim, którzy w rządowych nie mogli lub nie chcieli występować. Artyści z prowincji przybywali do Warszawy wówczas, gdy aktorzy rządowi udawali się na urlop. Od czerwca do początku września podbijali stolicę przybysze z Kalisza, Radomska, Lwowa, Poznania. A na ich czele opanowywali letnią stolicę aktorzy tej miary co choćby Anastazy Trapszo.

Teatr ogródkowy był w dużej mierze sceną promocji; promował młodość. W ogródkach debiutował Ludwik Solski, Mieczysław Frenkiel. Tu publiczność zobaczyła po raz pierwszy Bolesława Leszczyńskiego. Aleksander Zelwerowicz debiutował w cyrku u Wołowskiego. Nawet Gabirielę Zapolską oglądać można było na warszawskiej scenie Teatru Nowego – u Kwaśniewskiego.

Miał jednak teatr ogródkowy swoje i tylko swoje gwiazdy. Z Rufinem Morozowiczem i Adolfiną Zimajer na czele.

Kariera Zimajerki mogła być wzorcem dla młodych artystek, które przychodząc do ogródka marzyły o wielkiej scenie.

Najdojrzalsze owoce przestawały się mieścić w letniej, restauracyjnej formule. Teatr ogródkowy staje się szczeblem na drodze do powstania w Warszawie teatru prywatnego.

W tym kierunku zmierzali łączący swe siły niewątpliwie utalentowni zawodowcy: Adolfina Zimajer, Marceli Trapszo i Henryk Morozowicz oraz rodzina Rapackich obejmujący w roku 1889 warszawski Odeon.

Mój Konkurs Teatrów Ogródkowych  narodził się nieomal wraz z odrodzeniem samorządu terytorialnego w Rzeczypospolitej oraz zniesieniem cenzorskich barier dla spontanicznych zgromadzeń i twórczości artystycznej. Pierwszy zorganizowałem  w roku 1992.

Konkurs wiele zawdzięczał opiece warszawski śródmiejskich władz samorządowych. Miał jednak zdecydowanie ponadlokalny zasięg i znaczenie. Stał się ważną imprezą na mapie teatralnej kraju. Swoją dobrą sławę zawdzięczał szczególnie bardzo fachowemu jury, którego nagroda zaczynała się już liczyć  w artystycznym świecie.

Teatr ogródkowy istniał dzięki hojności radnych Dzielnicy Śródmieście Gminy Warszawa Centrum. Dyrektor Dzielnicy, fundował  nagrody. A była to jedna z wyższych nagród jakie wręczano w tym czzasie w dziedzinie teatru w kraju. Było 70 000 000 zł (1992), 100 000 000 zł (1993; 1994), 14 000 PLN (1995), 17 000 PLN (1996); 20 000 PLN (1997).

Konkurs Teatrów Ogródkowych, odpowiednio nagłaśniany przez media, stał się jednym z modelowych przykładów pozytywnego wkładu samorządu w dziedzinę kultury. W latach 1993, 1994 transmisje telewizyjne wszystkich spektakli zapewniała Telewizja Polonia 1. Współpracowałem  między innymi z Warszawskim Ośrodkiem Telewizyjnym, Sztandarem Młodych, Radiem Zet i Gazetą Stołeczną. Niezależnie od relacji we wszystkich telewizjach (także zagranicznych np. ARD) oraz Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym w 1996 r. dwa reportaże na temat KTO zrealizowane zostały przez program pierwszy TVP.

Teatr Ogródkowy łączył się z kawiarniami. Po Café Lapidarium, była kawiarenka Gwiazdeczka. W 1995 roku warszawskie KTO trafiło do studenckiej Starej Dziekanki. Łączy te miejsca: otwarte powietrze i ograniczenie przestrzeni oraz fakt, że publiczność nie przychodziła tu do teatru po to by „zachłystywać się sztuką”. Ludzie odwiedzali te miejsca by się spotkać, pogadać, napić kawy lub wina. Ludzie już byli, a teatr przybywał potem. I próbował zagrać swoją rolę.

Nie łatwo było aktorom z tym się pogodzić. Wykształceni na kapłanów w świątyniach sztuk mgr po szkołach teatralnych buntowali się przeciw grze do kotleta. Ale nie było gdzie grać. Nie było jeszcze polskich seriali, a aktor bez publiczności umiera. Więc pocieszałem ich jurorami. Pani Minister, PAN redaktor, pani z telewizji no i oczywiście telewizyjne kamery – czyli promocja. Tu weryfikuje się wasz talent mówiłem. Wspominałem jak jeszcze w Lapidarium u „Kilińskiego” bar ( alkoholowy) sam się zamknął w konfrontacji ze sztuką Wrocławskiego i mówiłem. Tu ludzie przyszli się rozerwać. Napić piwa. W teatrze elżbietańskim też publiczność podjadała, a złych aktorów traktowano zgniłymi pomidorami lub jajkami. Grajcie więc tak by im się odechciało piwa. Uważajcie na puszki po nim.  I pamiętajcie grajcie tak,  by w was pełnymi nie rzucano – okrutnie żartowałem.

Jako się rzekło teatr ogródkowy wypromował już swoje gwiazdy. Występy dwukrotnego (1994, 1997) laureata Wielkiej Ogródkowej dziekana wydziału aktorskiego łódzkiej szkoly filmowej Bronisława Wrocławskiego w sztukach mistrza współczesnej groteski Bogusława Schaeffera (Tutam) czy Erica Bogosiana (Seks, prochy i rock & roll ) – stały się wydarzeniami godnym odnotowanie w teatralnych annałach. Podobnie trimfy święcić zwykł na ogródkach słynny z , niekoniecznie do dzieci adresownych, przedstwień - Białostocki Teatr Lalek ( Parady – 1994, Niech żyje Punch – 1995 , Kabaret Dada – 1996).

Przez deski kawiarnianej sceny przewinęły się zespoły lub grupy aktorskie z prawie wszystkich scen polskich z takimi gwiazdami jak np. Ewa Dałkowska, Jerzy Bińczycki, Wojciech Dzieduszycki, Mirosław Konarowski, Marta Bizoń, Jolanta Fraszyńska czy artyści Teatru 3/4 z Zusna Krzysztofa Raua.

Idea  KTO nawiązuje do formuły teatrów ogródkowych osiemdziesiątych lat dziewiętnastowiecznej Warszawy. Jednak, gdy lepiej przyjrzeć się tradycji okaże się, że wynikała w znacznym stopniu z konieczności, że najzdolniejsi artyści wcale nie marzą o tym by występować pod gołym niebem, przebierać się w nieotynkowanych magazynkach i drżeć czy gwałtowna chmura lub wiatr nie rozpędzi spektaklu.

Jak pamiętamy w tym kierunku zmierzała pod koniec XIX wieku dyrekcja Odeonu uzyskawszy pozwolenie na prowadzenie imprezy również po zakończeniu sezonu letniego. Pierwsze jesienne przedstawienia po sezonie ogródkowym odbywały sie w słynnej także ze ślizgawek Dolinie Szwajcarskiej.

Doświadczenia lat 1992 – 2006 pokazują, że formuła ta bynajmniej się nie zużyła. Teatr ogródkowy nie spoczął na laurach. Nie okazał się też ani przez moment próbą jakiejś  muzealnej rekonstrukcji przeszłości. Zrozumiałem, że  Ogródek to znaczy powietrze

I wypowiedziałem to najprecyzyjniej jak byłem w stanie w artykule, który w formie wywiadu z samym sobą, który przy pomocy  Ani Kowalskiej dla Warszawskiego Inforamatora Kulturalnego (WIK-u) –  napisałem.

Rozdz. XVII. Ogródek to znaczy powietrze

albo  Teatr jak lusterko w kieszeni”    - wywiad z samym sobą

Pyt. VI Konkurs Teatrów Ogródkowych w roku 1997 zbliża się do końca – i co dalej

Odp. Jeszcze 4 spektakle, potem werdykt, finał no i oczywiście VII przelomowe KTO za rok.

Pyt. Przełomowe ?

Odp. Przecież wiadomo, że wszystkie cykle są siedmioletnie

Pyt. I co dalej

Odp. Zdobycie miejsca, rozpostarcie dachu, wzbogacenie repertuaru. Przed nami wskrzeszenie warszawskiego kulturalnego ducha i realizacja moich marzeń. Wiosennego kiermaszu książki, letniego teatru ogródkowego w Dolinie Szwajcarskiej, koncertu jesienią, a ślizgawki zimą.

Pyt. Ślizgawka w dobie łyżworolki ?

Odp. Tak jak estrada w dobie telewizji.

Pyt. Za nami 16 spektakli tegorocznego KTO, relacje Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, zatrzęsienie informacji radiowych. To była telewizja czy estrada ?

Odp. Moją firmę, firmę, która dzięki hojności Urzędu Dzielnicy Śródmieście może realizować Konkurs Teatrów ogródkowych nazwałem Media ATaK, gdyż sądzę, że teatr jest dziś przede wszystkim miejscem spotkania. A najprostszego spotkania nie zrobisz dziś bez wsparcia mediów. W społeczeństwie informatycznym wszystko co ważne musi być medialne.

Pyt. Okres największej medialności KTO ma za sobą. Nie ma już realcji tv na żywo Polonii 1..

Odp. Rynek mediów jest petryfikowany. Nie głosowałem przeciw konstytucji, mimo, że uderza one we mnie osobiście utrzymując koncesjonowanie częstotliwości telewizyjnych. Ale zgodziłem się na taką jaka jest dlatego, iż gwarantuje ona bezwzględną wolność prasy i zgromadzeń. Zbyt dobrze pamiętam czasy, gdy żądanie tych wolności było mrzonką, by lekceważyć to co mamy tylko dlatego, że daleko nam do ideału. Więc nie mam poczucia cofania się.

Przeciwnie czuję, że udało się stworzyć coś. Chyba ciut więcej niż imprezę. Tworzymy pewien ruch. Teatr ogródkowy ma już swoją publiczność, swoich oddanych widzów, mam coraz więcej pomocników. Wspierła nas też patronatem prasowym Gazeta Wyborcza. Na początku były inne media. Miałem niemal domową telewizję i poparcie tak wspaniałychch i utalentowanych osób jak Izabella Cywińska, Wojtek Malajkat ,Maciej Wojtyszko, Jacek Sieradzki czy Paweł Koniic. Była atmosfera i chęć obcowania ze sztuką tylko tej sztuki było nie wiele. Miniony sezon dowiódł chyba, że nastąpiła jakościowa przemiana. Nie mnie oceniać ale sądzę, że tych dwadzieścia z górą przedstawień które pokażemy w lecie Warszawiakom prezentowało poważny poziom.

Przybycie Teatru 3/4 Krzysztofa Raua, Obecność takich gwiazd jak Jolanta Fraszyńska, Mirosław Konarowski czy

Jerzy Bińczycki. ( na zdjęciu).

Wspaniałe występy teatru Korez z Chorzowa, Ludowego z Nowej Huty, Teatru Wybrzeże – czynią już chyba z teatru Ogródkowego miejsce prawdziwie artystyczne.

Pyt. No właśnie- więc czemu ogródek. Czy udało się wskrzesić tę konwencję. Czy występujące teatry mają cokolwiek z ogródkiem wspólnego ?

Odp. Ogródek dla mnie to wolność. To wolność dla powietrza w teatrze.Teatr jest z gruntu obcy dusznej teatralnej sali w której zamknął go wiek XIX i tylko ten. Cały wielki teatr: Antyczny, Średniowieczny, Elżbietański, Commedie dell Arte, Molier – to wszystko było pisane na wolne powietrze. Dla publiczności, która nie musiała czekać na przerwę by uraczyć się piwem. Dla publiczności która nie była winna przed teatrem klęczeć.

W tym sensie cała tradycja teatralna jest „ogródkowa” i taką chcę odtworzyć. Marzy mi się teatr, który się nie puszy. Nie nudzi, nie udaje świątynii którą nie jest. Kościoła, z którym nie chce ani  wolno mu rywalizować. Teatr, który zawsze służy, a czasem nawet wzrusza.

Pyt. I to ma być w Dolinie Szwajcarskiej ?

Odp. Nie spotkałem jeszcze osoby, która mój pomysł uznałaby za zły. Tak marzę o odtworzeniu w Warszawie przy samorządowym, a także prywatnych sponsorów wsparciu – teatru prywatnego. Teatru, który pewnie będzie po trosze i kawiarnią i wrotkarnią i telewizyjnym studiem. Teatru, który nie będzie placówką kultury lamentującą nad swym ciężkim losem lecz miejscem spotkania ludzi,  którzy chcą pogadać o interasach, poagitować politycznie, poflirtować ale także potrafią czasem spojrzeć na siebie z oddalenia i zadumać się nad kondycją człowieka, swym losem.Teatr, który nie jest zbędny jak cudze ołtarze lecz konieczny jak lusterko w kieszeni.

*                                        *                                          *

W Dziekance zmierzyłem się też po raz pierwszy, z większymi przedsięwzieciami teatralnymi. No bo zasadniczo impreza wymyślona została dla małych zespołów. Dla,  jak je nazywałem „trup teatralnych”. Jednak w miarę rozwoju apetyt rósł, a i większe, w szczególności pozawarszawskie teatry pragnęły pokazać się Cywińskiej, Wojtyszce, Sieradzkiemu.

Nie było chyba reżysera, który nie przewinąłby się przez Starą Dziekankę. I Jarek Kilian, dzisiejszy dyrektor Teatru Polskiego wystawiał tam pod auspicjami Teatru Atlantis i Edek Wojtaszek (późniejszy dziekan w warszawskiej Akademii Teatralnej)  z tym samym firmowanym przez Jacka Pacochę zespołem. I Maja Kleczewska i Julia Wernio i Wojciech Kępczyński i Krzysztof Rau …


Rozdz. XVIII. Towarzystwo

Wszystko to byli znajomi. Bo jakoś tak jest z biegiem lat i dni, że wszyscy się znamy.

Poruszaliśmy się więc w sferze towarzystwa. Edka Wojtaszka, syna Emila – wieloletniego ambasadora PRL we Francji, ministra spraw zagranicznych za późnego Gierka, (od 2.XII.1976 – do 24.VIII.1980) poznałem jeszcze w walterowskich czasach na starym Dworcu Głównym przy Żelaznej, gdy – w 1964 roku – szczepiono nas na cholerę, co wybuchła właśnie we Wrocławiu.

Szliśmy pamiętam jak dwaj skazańcy peronem. Rozmowa szybko zeszała na poezję, akademie, teatr którym obydwa dziesięciolatki się interesowały:

- Pierwszy raz na obóz spytał mnie Edek,

- Tak. Pierwszy – odparłem:

-To trzymajmy się razem.

Niestety, rozdzielono nas do różnych kampusów, więc tylko czasem spotykaliśmy się potem w drodze do stołówki, czy wracając z obiadu i przy myciu menażek piaskiem w wodach Siecina, próbowaliśmy powrócić do przerwanej rozmowy o teatrze.

Zniknął potem Edek we Francji, aż go rozpoznałem siedzącego po turecku w Cyrku na Chłodnej, w którym w 1974 roku w ramach Teatru Narodów. Swój „Rok 1789″

prezentowała w Warszawie Arianne Mnouchkine.   Edward na żywo tłumaczył wówczas improwizowane lazzi.

Potem znów przepadł, by odnaleźć się w późnych latach 80-tych jako szef awangardowego teatru „Pracowania Teatr”,  który próbował zainstalować się w Żoliborskim Domu Kultury przy Teatrze Komedia.

W Ogródku wystąpił z „Paradami” Potockiego, które otrzymały nagrody za rolę Mirosława Zbrojewicza i efektownej Ewy Kobus. Przy okazji porozmawialiśmy sobie od serca.

Poczułem w Edku tę wrażliwość zapamiętaną jeszcze z siecińskiego jeziora, gdy wręcz mnie spytał jak ja sobie psychicznie radzę w obecnej roli, gdy jeszcze nie tak dawno z telewizją: leciałem … wysoko.

Cóż spadam. I jak w tym dowcipie o góralu. Ręce mam całe, nogi całe, a czy będę żyć – nie wiem: jeszcze lecę…

Na VI KTO przybył też Mirek Konarowski, który w tym czasie wyemigrował do Wrocławia. Przywieźli z Januszem Andrzejewskim „Opowiadanie o ZOO” – Albee’go. Po spektaklu Iza Cywińska obdarzyła Mirka krótkim komentarzem „aktorskie drewno”, ale ja co innego zapamiętuję. Spektakl był bardzo przyzwoity lecz co najważniejsze widać było w czasie próby. To właśnie, że Mirek jest z Towarzystwa. Bez wymagań, bez fochów. Gdy czegoś potrzebował pracowaliśmy razem wespół w zespół. Nie musiałem mu tłumaczyć, że nie stać mnie na sześć garderobianych i czterech tragarzy. Ludzie dobrze wychowani czują to instynktownie.

Podobne wspomnienie mam związane z Włodkiem Paszyńskim, też harcerzem, który ( dziś zakładnik LiDu, jako wiceprezydent u pani Waltz) nawet niefortunny wiceminister edukacji – przez kilka miesięcy w rządzie Millera,  jest jednak ( czy był ?)  przede wszystkim twórcą podziemnej oświaty niezależnej. Zapamiętać dał się też przez osiem lat ( od 1990 do 1998 roku), jako bodaj najukochańszy kurator Oświaty w Warszawie. To Włodek właśnie z walterowskich, post-kuroniowskich, rewizjonistyczno-komunistycznych kręgów harcerskich wyciągał mnie  w normalny zuchowy świat.

Otóż jak Mirka Konarowskiego zapamiętałem noszącego dekoracje w upale, tak nie zapomnę gdy wchodzimy z Paszyńskim na Grzybowską do mojej NTW ( Nowa Telewizja Warszawa). Tam jako dziennikarz i marszałek sejmiku odbywałem transmitowane na żywo rozmowy pt. „A Teraz Konktetnie”.  Wchodzimy więc  z…ratanowymi fotelami na głowach. Dzięki zaradnej Uli Rzepczak wyczaiłem właśnie mebelki do dekoracji studia – na barter. Kurator Włodek spotkawszy mnie na parkingu pomagał je taszczyć.

To się nazywa: szyk lub brak kompleksów. Ale wracajmy do naszych baranów. Dygresja o Paszyńskim nie całkiem nie na miejscu. Wychowywaliśmy się z Edkiem i Włodkiem razem czy lepiej powiedzieć we wspólnym towarzystwie: Obozy w Siecinie, Karwicy, Warchałach,  w Gromie czy Wesołowie. Potem nie bez mojego sejmikowego udziału mianowano Włodka Kuratorem Oświaty i Wychowania. Wymyślone przez Paszczaka „Wagary na Agrykoli” w pierwszy dzień wiosny z Hołdysem,  to najbardziej wyrazisty przykład identyfikacji nauczyciela z uczniami. Kochany, uważny, choć – jak mówiła  o nim  ś.p. Irenka Dzierzgowska – z czasem stawał się  coraz bardziej „czerwony”.

No coż – ja jestem daltonistą !  I mam to od okulisty na piśmie! Choć szczerze mówiąc z zielonym i czerwonym, a nawet ze Stendhalem sobie radzę. Dla mnie nie liczy się kolor lecz to, co komu z oczu patrzy. I tu instynkt mam niezawodny, tak samo jak na mowę polską.

Głoszę i akceptuje jedynie takie poglądy, o których zwykłem mówić, że są gramatyczne. Nie głoszę takich, które źle brzmią po polsku. Podpiszę się natomiast prawie pod każdą tezą jeśli będzie wyrażona składnie, stylistycznie i bez błędów językowych, usterek stylistycznych czy logicznych tautologii lub ekwiwokacji .

Opowieść – zanotował kiedyś mój Ojciec –  jest dla stylu – nie styl, dla opowieści.

Co i tej Teatralnej „szkatułki” dotyczy.

Rozdz. XIX. Teatralne szkatułki

Zatem Dziekanka… Co po niej zostało ? Pan Pszczoła, który mawiał, że kelnerów z piany nie rozlicza. Mirek Konarowski, Maja Kleczewska, która jeszcze jako studentka reżyserii w PWST z aktorami z Koła Naukowego wystawiała Ławeczkę Gelmana.

Aktorzy z białostockiego Teatru Lalek, którzy pierwszą nagrodę, nazwaną w którymś momencie przez Jacka Sieradzkiego Wielką Ogródkową zdobywali trzykrotnie.

Dziekanka to też pierwsze „wielkie”produkcje. Wiedziałem już od dawna, że przy bezhonoraryjnej formule konkursu ( dotacja starczała mi z reguły na opłacenie jednego środka transportu, kilka noclegów w tanim hotelu ZNP, który nazwy zmieniał wraz z Ustrojem: „Belfer”, „Techer”, „Logos”, by ostatnio znów niebieski neon ZNP nad Wisłą zapalić).

Zatem przy takiej formule nie miałem co liczyć na większe teatralne zespoły, w których każdy artysta żądał od swego dyrektora honorarium za wyjazd i plener.

Teatr to przecież dwa gatunki ludzi. Tych z „Aktorów Prowincjonalnych” Agnieszki Holland: twórców przez duże „Tfuu…”.  Świetnie sportretowanych też przez Wajdę w „Dyrygencie” wg. opowiadania Seniora. A więc zakładników instytucji: groszorobów, magistrów sztuki wegetujących na etacie aktora w państwowym czy miejskim „przybytku sztuki”. Animatorów kultury w jakimś domu kultury odbierających ZUS a czasem i drobne „podziękowania” od wdzięcznych admiratorów lecz realizujących się w rodzinie, dorabiających dubbingami, objazdami, dziś jeszcze doszły TV reklamy. To spadek po „Dramaturgii Hamburskiej” Gottholda Lessinga ( Och jak mnie korci, żeby podać przykłady..). Ale przecież was jest Legion, czuję jak niektórych mrowi w plecach – oszczędzę więc Totum pro Partum…

No i ta druga: – rybałtowska, rodzinna, prywatna składająca się z postaci wyjętych z „Wieczoru Kuglarzy” czy „Poziomek” Bergmana. Tu już nazwiska wymienię – bo ich niewiele a piękne. Na czele Parady postawiłbym Staszka Górkę z Grupą Pod Górkę ( Wojtek Machnicki, Zbyszko Rymarz, Monika Świtaj) potem by szli Grzegorz z Lidią Stanisławiakowie z Teatru Własnego w Chorzowie, dalej Dagmara Foniok i Tadeusz Hankiewicz z Krakowa. Wreszcie rodzina Krzysztofa Raua skupiona wokół Teatru ¾ z Zusana oraz licznych trup jakie Rau wygenerował wokół Szkoły i Teatru Lalek w Białymstoku.

Los dyrekcji Raua w Teatrze w Bielsko-Białej, gdzie dyrektor zaproponował całkiem nowy sposób pracy artystycznej opartej na grantach, o które mogli się ubiegać wszyscy członkowie Zespołu, potwierdził nie po raz ostatni w Ojczyźnie naszej, że kto stworzy części ludzi szansę rozwoju i pracy, tego filisterska część zazdrośników i leni z pewnością pozbędzie się jak najszybciej.

Zatem Zespołów Miejskich pojawiało się na Konkursie niezbyt  wiele. A jeśli już, to przybywały pod koniec wakacji, we wrześniu, zasilone dotacją która np. dzielnej wicedyrektor Grażynie Nowak z Tarnowskiego Teatru pozwoliła przywieźć do Warszawy na rozpoczęcie roku szkolnego 1997 „Śluby Panieńskie” w reżyserii i z udziałem Jerzego Bińczyckiego. Obejrzeliśmy w rezultacie bardzo statyczne ale też jedno z mocniej teatralnych, klasycznych przedstawień, a kontakt z aktorem, próba, sam spektakl były swoistą nobilitacją Ogródka.

Pojawiły się Teatry z Płocka, z Kielc,  Teatr Wybrzeże z Gdańska, a w czasie dyrekcji Julii Wernio także i  Teatr Miejski z Gdyni. Z ich pobytem w Dziekance 29.VII.96 łączy się jedna z najbarwiejszch sag pogodowych.

Miejski wystawiał o muzyczne, skomplikowane technicznie przedstawienie „Nie przerywajcie zabawy” Jana Kantego Pawluśkiewicza. Produkcja była ogromna, zdecydowania przekraczająca te kilkaset złotych, które miałem na spektakl. Jednak skupione wokół Wernio piękne i chłodne dziewczyny nie znały przeszkód, skoro postanowiły swymi strzałami ugodzić teatralną Warszawę. Umówiliśmy się wiec, że zespół zrezygnuje z hotelu, a ja wszystkie pieniądze przeznaczone na transport i nocleg, nie mówiąc o wartości sprzedanych biletów, przekażę Teatrowi. Tak się też stało. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że nas literalnie zalało!. Przed siódmą nad Dziekanką po prostu oberwała się chmura. Wszystkie kable ( a było ich sporo), duża ilości aparatury nagłośnieniowej – wszystko zmoczone. Wydawało się, że nie ma szans na występ, gdyby nie to, że wszyscy go strasznie chcieli. Chcieli go aktorzy, którzy tłukli się do stolicy kilkaset kilometrów by pokazać się Cywińskiej i Wojtyszcze. Dyrektor  Wernio, która wywaliła bezpowrotnie sporą kasę, ja dla którego był to też największy z dotychczasowych spektakli. Przede wszystkim jednak chciała go publiczność, której w ciepły dzień nie zraziła ulewa. Ludzie pochowali się pod balkonikiem Dziekanki i po pompie spokojnie zasiedli pod parasolami. Jak powiedział Jacek Sieradzki: Nie można było nie zagrać. Elektrycy z „Miejskiego” przez pół godziny wykrywali „przebicia” ale wyłapali je wszystkie. Wreszcie po dwóch godzinach, z poważnymi obawami o narażenie aparatury na awarię, spektakl się odbył, dając radość inną niż ingardenowskie „jakości artystyczne”. Dając radość dopełnionego spotkania.

Inną przygodą było spotkanie z Radomiem. Nigdy nie zapomnę pierwszego kontaktu z Wojciechem Kępczyńskim mało jeszcze znanym dyrektorem Teatru w Radomiu, gdzie skupił wokół siebie znakomite grono rozśpiewanej młodzieży. W srodku lipca Teatr był naturalnie na urlopie. Ale cieszący się w swym zespole niezwykłym mirem Kępczyński skonił kolegów bez trudu by poświęcili mu i Warszawie jeden dzień wolnego. Cała obsada szekspirowskiej Burzy zjawiła się w Dziekance z różnych stron. Przybyli z Mazur,  z Tatr, z nad morza.  Przybyli tu z dzwonkami, z zelami, z bębenki… I zagrali, lekko, bezpretensjonalnie. Nagrody wprawdzie nie dostali ale ja ogłosiłem wówczas, że przyznaję swoją, honorową dyrektorowi: za talent organizatorski. I nie pomyliłem się. Jest dziś Wojciech Kępczyński jednym z nawybitniejszych organizatorów teatralnych w Polsce. Twórcą sukcesu Warszawskiej Romy. Sceny, która wprawdzie ku żalowi środowiska wyparła z Warszawy operetkę, jednak przybliżyła Teatr Muzyczny w iście Brodwayowym stylu młodzieży z Warszawy i całego kraju czyniąc z teatru na Nowogrodzkiej  jedną z najbardziej obleganych polskich instytucji kulturaknych..

Nie to, co gdynianie, którzy 21 VII 97 postanowili sobie przybyć do Warszawy z … Muzykoterapią wg. Andrzeja  Strzeleckiego. Tyle, że akompaniator zaspał, i około drugiej po południu, gdy zespół zbierał się do próby wydzwoniono go … trzysta sześćdziesiąt kilometrów na północ. Był daleko i na dodatek … z nutami ! Nie było oczywiście żadnych podkładów, więc sprawa wydawała się przegrana. Tu jednak wykazałem się życiowym refleksem . Wiedziałem, że jest jeden jedyny człowiek w Polsce, który spektakl ten zna na pamięć. To oczywiście śp. Janek Raczkowski. Nauczyciel Szkoły Teatralnej. Towarzysz wszystkich dyplomów muzycznych całych pokoleń warszawskich absolwentów PWST, no ale przede wszystkim „oprawca” muzyczny: Złego ZachowaniaLove czyMuzykoterapii. Akompaniator tych arcyświetnych montaży muzyczno choreograficznych Andrzeja Strzeleckiego z czasów, gdy za późnej komuny zmienił „Teatr na Targówku” w „Teatr Rampa”.

Jan Raczkowski

Nie wiem jakie anioły nade mną czuwały. To wszakże nie był jeszcze czas powszechnie dostępnych komórek. Jak zdobyłem telefon Jasia ?  Jak udało mi się go złapać gdzieś na wakacjach ale pod Warszawą, jakich argumentów użyłem by rzucił wszystko i niemal za darmo zgodził się przybyć do Dziekanki by ratować te biedne gdyńskie fajtłapy,  które pod jego przewodem zagrały pewnie jeden z najlepszych spektakli w karierze.Że wszystkim się chciało, że kochaliśmy naszą wolność, że to było dla Miasta, dla swobody, dla nas.

W Dziekance młodość i godność witały seniorów i amatorów. Pojawił się wychowany zresztą przez Wojciecha Kępczyńskiego w Radamiu kultowo później śpiewający aktor Janek Bzdawka.

Odbywały się finały i pierwsze podsumowania. Akurat w Instytucie sztuki wydobyto szkice Józefa Galewskiego ilustrujące teatry ogródkowe przełomu XIX i XX wieku. Więc teraz na przelomie kolejnych stuleci pozyskaliśmy wspaniałe reprodukcje, które eksponowaliśmy w tunelowej bramie wprowadzającej publiczność do Dziekanki.

Coraz częściej mówiłem też o „Dolinie Szwajcarskiej” wskazując ją jako wymarzone miejsce teatralnego spotkania. Na finale pojawiła się zebrana z pięciu lat plejada moich laureatów: malowaliśmy obrazy, fotografowaliśmy się w jarmarcznym blejtramie

wykonanym przez Olgę Wolniak. Występowała i Olszówka i Fraszyńska, a Okupska improwizowała Rap. W Finale jako gość specjalny z tekstem dziewiętnastowiecznej farsy ogródkowej zgodził się wystąpić, bodajże ostatni raz w życiu pojawiając się na scenie – przyjaciel mego Taty  od zawsze znajomy Andrzej Szczepkowski, ojciec Joasi.

W Dziekance po raz pierwszy pojawili się z Krakowa Tadzio Hankiewicz z Dagmarą Foniok. Ich krakauerski, osnuty na czeskich witzach humor z Grodzkiej nie bardzo bawi warszawiaków. Otrzymali jednak nagrodę. Nagrodę, którą obiecał mi zrealizować Jerzy Koenig szefujący podówczas Teatrowi Telewizji.

No cóż – Jerzy Koenig, krytyk, tłumacz – inteligentny, tchórzliwy oportunista. No ale przecież znajomy od lat, facet wobec którego zachowałem wszystkie należne środki ostrożności. Chyba jedyny, na przykładzie którego Ojciec, świetnie znający go z „Dialogu” – próbował uczyć mnie życia.

Rozdz. XX. Marna pamięć Jerzego Koeniga

Zdaniem Komisji Konkursowej, która w 2003 roku odmówiła mi prawa rywalizowania z imiennikiem Januszem Kijowskim ( zaprzyjaźnionym z ówczesnym Ministrem Kultury Waldemarem Dąbrowskiem) w konkursie o fotel Dyrektora  Teatru Dramatycznego w Olsztynie – nie mam wykształcenia artystycznego czyli tytułu mgra sztuki. Mam wykształcenie wysokie jak stwierdzł wicemarszałek sejmiku jednak nie adekwatne. Niewątpliwie wykształcenia senso stricto artystycznego nie miał ani Leon Schiller, ani Arnold Szyfman ani… Jerzy Koenig, ostatnio przez lata Dyrektor nawet Starego Teatru w Krakowie. Mam za to wykształcenie takie jakiego (w uzupełnieniu studiów polonistycznych) udzielali mi  w Szkole Teatralnej właśnie wymieniony Jerzy Koenig, Zygmunt Hubner, Alekander Bardini, Erwin Axer ( jeszcze jakieś polskie nazwisko…?).

Otóż szczerze powiedziawszy robiąc, w ramach indywidualnego toku studiów polonistycznych te moje 300 godzin w Szkole Teatralnej na Reżyserii -  najmniejszą miałem ochotę wstawać na ósmą rano by słuchać stękania Koeniga o Meyerholdzie czy Wachtangowie. Zależało mi na zajęciach praktycznych. Ale wtedy powiedział mi Ojciec:

- Jędrek! Czas szybko płynie, ani się obejrzysz a będziesz gdzieś z Koenigiem pracował. Bo on jest wszędzie! A to wyjątkowa menda. I jeśli teraz zlekceważysz jego zajecia on zauważy to, zapamięta i wypomni po latach.

No cóż, więc wstawałem skoro świt. Co i tak nie na wiele się zdało. Ojciec się nie pomylił, pracowalismy już wkrótce razem. W Stanie Wojennym spotkałem się z Koenigiem razem w tejże Szkole Teatralnej, do której zatrudnił mnie nieszczery komunista ale przyzwoity Polak Zygmunt Hintz. Nie odczuwałem (do Koeniga) specjalnej wrogości, acz o pobratymstwie dusz trudno w tym wypadku mówić. Kiedyś, dumny z mojego 6 letniego malucha w szczycie kryzysu paliwowego (kartki!) i w mrozy wiozłem pana Jerzego do domu gdzieś na Ursynów. Starałem się mieć tę klasę by nie pamiętać o reglamentacji. Nie było w tym lizusostwa. Przeciwnie jakiś -  pański gest. Koenig się certolił, że coś tam do metra czy przystanku. A ja powiedziałem, że to nie problem, a zresztą samochód musi się rozgrzać i na dłuższej trasie efektywnie mniej pali. – „Trochę to faryzejskie”, rzucił Koenig spod nosa. Zapamiętałem na życie.

Inni go lubili: Wanda Zwinogrodzka, Marek Piekut, Janusz Majcherek. Wydawało się wtedy, że stanowimy paczkę. Rozlazło się to potem, gdy w grę weszły kariery i układy. Wandy rozjazd z Majcherkiem. I jakiś wypad do Radziejowic bodaj, na którym nie znająca mnie jeszcze wówczas swieża minister kultury – Iza Cywińska rozdawała teatralne karty. Wanda ponad rok była recenzentką teatralną „Gazety Wyborczej” dopóki nie ośmieliła się skrytykować Wajdy. Sieradzki utrzymał posadę w „Dialogu”, (uzyskał ją jeszcze za poźnej komuny po śmierci Konstantego Puzyny). Pismo „Teatr” objął zaprzyjaźniony z Koenigiem Andrzej Wanat z grupą młodzieży. Może znalazłoby się tam dla mnie mniejsce, gdybym „w pierwszych słowach mego listu” nie wypowiedział się negatywnie o łódzkim „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego w reżyserii  Macieja Prusa, u którego kierownikiem literackim w „Teatrze Dramatycznym” wkrótce Paweł Konic zostanie. No i gdybym nie ćwiczył marnymi ocenami bystrej acz niedouczonej młodzieży, która jak Igor Janke, Dominika Wielowieyska, Natalia Adaszyńska czy Agnieszka Celeda -. wnet będzie miała wielki wpływ w środowiskach. Tej rady mi już Ojciec dać nie potarfił. A była to zdaje się właśnie Koeniga ewangelia: uważajcie na uczniów i dzieci. Będziecie jeszcze od nich zależeć.

Dla mnie miejsca nie było. Nie należałem do Układu choć byłem z Towarzystwa. Więc kiedy zaproponowałem Koenigowi by potwierdził pisemnie umowę, że przyzna jako dodatkową nagrodę na Konkurs Teatrów Ogródkowych możliwość wskazania przez , nader przecież kompetentne jury, przedstawienia godnego realizacji w Teatrze Telewizji – uwierzyłem, gdy mnie zapewnił, że w tym wypadku wystarczy „gentelmeent agrement”.

Jury była istotnie kompetentne. W pierwszym roku nie znalazło godnego nagrody zespołu i premii nie przyznało. Jednak w  drugim  roku czyli na VI KTO  nagrodę specjalną w postaci rekomendacji do realizacji przedstawienia  w Teatrze Telewizji otrzymał Teatr Tradycyjny z Krakowa za spektakl „Długi, szeroki i Krótkowzroczny”. Szczególnie zachwycił jurorów Juliusz Grabowski w rewelacyjnej roli Królewny Złotowłosej.

Krótko dziś mogę tu skwitować krzywdą Hankiewiczów – Jerzy Koenig pozostawił mi po sobie raczej marną pamięć – dżentelmenem też nie był!

Rozdz. XXI. Wielkie Państwo

Więc Koenig, przynajmniej dla mnie i dla tradycyjnie polskich Hankiewiczów – dżentelmenem nie był. – A kto nim jest ? Ten, kto miejsce jak ja sam sobie wykuwa ? Wpierw krytyczne. Zdobywszy (z pomocą Andrzeja Urbańskiego) pozycję szefa działu kultury w kierowanym przez Jarosława Kaczyńskiego „Tygodniku Solidarność” próbowałem po raz drugi przebić się do krytyki teatralnej.

Po raz drugi, gdyż pierwszy mój debiut był właśnie recenzencki. Debiutowałem w dniu, o którym mało kto wówczas pamiętał, że był rocznicą odzyskania Niepodległości i przedwojennym Świętem Narodowym. 11 listopada 1976 roku ogłosiłem w „Literaturze”  recenzję z „Leonce i Leny” Buchnera w reżyserii Krzysia Zaleskiego. I od tego czasu, poznany na jakiejś sesji teatrologicznej w Katowicach Jan Kłossowicz pozwalał mi czasem coś o teatrze napisać. Do czasu jednak. Do czasu, gdy stwierdziłem, wympsknęło mi się, po wizycie w Teatrze Solskiego w 1978 roku, że tarnowscy aktorzy „gardzą publicznością”. Sporo w tym było prawdy ale zero dyplomacji. A tego też nie wiedziałem, że krytyka teatralna nie polega jedynie  na ocenie lecz w znacznym stopniu też na dyplomcji. A to dlatego (dopiero dziś to pojąłem), że krytyk literacki ocenia autora, jedną osobę i podjętą już decyzję finansową wydawcy. W skrajnej sytuacji krytyk literacki może więc uśmiercić byt artystyczny jednego człowieka. Krytyk teatralny – szczególnie w państwie stotalizowanej polityki kulturalnej jaką była PRL -  może przesądzić o sukcesie lub klęsce całego przedsięwzięcia, w które zaangażowanych jest wiele osób, ich losy, kariery. Ocenia decyzje budżetowe na wiele milionów złotych. Krytyka teatralna jest oceną instytucji, z natury nie może być więc od instytucjonalnych uzależnień wolna.

Ja zawsze byłem wolny i … nietaktowny.

Może mu czasem wyjdzie nietakt

Lecz trudnym każdy jest poeta

A bez poety byłby marazm

A jest dziewczyna i gitara

A bez poety beznadzieja…

I tak by było bez Andrzeja …

Tymi słowami podsumuje mnie po latach Marek Majewski – i pewnie, coś w tym jest. Zawsze mniej intersowali mnie ludzie niż sprawy i skądś mam to bezsensowne pragnienie mówienia ludziom w oczy, co o nich myślę.

Czego o Janie Kłossowiczu powiedzieć się nie da. Jan Kłossowicz sportretowany został najlepiej w „Aktorach Prowincjonalnych” Agnieszki Holand.  Krytyk, żądający by kierowcę w środku nocy obudzić czuł władzę instytucji, którą reprezentował. Kłosowicz najdłużej od lat 70-tych do 90-tych zeszłego stulecia nieprzerwanie  pracował w „Literaturze” – piśmie powołanym po dojściu do władzy Gierka w miejsce „Współczesności”.

Tytularnym szefem i nadzorcą był I sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej Związku Literatów Polskich – Jerzy Putrament. Mimo to stworzenie tygodnika odebrano jednak dość pozytywnie, w znaczej mierze w skutek powierzenia Gustawowi Gottesmanowi stanowiska zastępcy naczelnego redaktora. Miało to  być próbą zasypania podziału stworzonego w środowisku literackim w 1963 roku gdy likwidacja kierowanego przez tegoż Gottesmana „Przeglądu Kulturalnego” i „Nowej Kultury” spowodowała długo trwający w części środowiska literackiego bojkot  „Kultury” redagowanej przez  Janusza Wilhelmiego.

Mówiąć krótko w drugiej połowie lat 70 tych „Literatura” Gottesmana była koszerna. Debiutować w niej ( w odróżnieniu od „Kultury” w której nb. pisywał o filmie Janusz Kijowski) wypadało. No więc debiutowałem u Kłossowicza, który w mej osobsitej biografii źle się nie zapisał.  Zauważył mnie najpierw na sesji teatrologicznej. Komplementem obdarzył, stwierdziwszy, że coś wymyśliłem twórczego pisząc o napięciach teatralnych. Dał wreszcie szansę debiutu w „Literaturze”.  Nawet ostrzegał czyli uczył . Przypominam sobie jak  podsumował próbę debiutu Magdy Raszewskiej ( pod nazwiskiem Łazarkiewicz też o żywym teatrze pisać próbowała). Szepnął mi wtedy do ucha: no cóż napisała nieostrożne zdanie będę ją musiał odstawić. Wstrząsnął mnie jego cynizm ale nic nie zrozumiałem. To i mnie z przegonił. Za brak taktu. No cóż – mea culpa. Spotkałem Pana Janka już po upadku „Literatury” w latach 90 tych jako rektora Wyższej Szkoły Dziennikarstwa. Studentki jak wieść niosła gminna wystawiać mu miały  najlepsze refererencje. Powiadają, że od czasów Volmonta najlepszy to sposób na awans.

Bo awans to nie to samo, co kariera. Karierę pewnie jakąś tam zrobiłem, gdyż karierę można zrobić samemu. Awansować musi cię ktoś.

Zatem – odwołany z krytycznej funkcji teatralnego krytyka przez Kłossowicza w roku 78 przywróciłem się na to stanowisko samowolnie po 15 latach na łamach „Tygodnika Solidarność”, a potem dziennika „Nowy Świat”. Gdy kierowałem działami kultury tych pism recenzje teatralne podpisywałem anonimowo jako KAT ( Kijowski Andrzej Tadeusz). 

Podobnie, dostawszy się do telewizji Chojeckiego wykorzystałem moment zagapienia, by włamać się na wizję i udowodnić, że chcę i potrafię prowadzić żywe programy. Realizować transmisje telewizyjne,  nawet ścigać się z mym mistrzem i promotorem Stefanem Treuguttem ( że o Koenigu nie wspomnę) starając się pokazać, iż potrafię stanąwszy przed staromiejskim Lapidarium, poprzedzić teatr w telewizji lapidarnym wstępem. Wygłaszałem je przez dwa sezony przed transmisjami Konkursu Teatrów Ogródkowych realizowanymi dla całej Polski przez  „Polonię 1”.

Wreszczie korzystając z funkcji radnego samozwańczo ochrzciłem się dyrektorem teatralnego festiwalu.

Po trzykroć jestem samozwańcem!

Z tym wszystkim przed szóstym konkursem w roku 1997 naprawdę wiele wydawało się możliwe. „Gazeta Wyborcza” dawała patronat. Na rozmowy zapraszała i TVP Polonia i TVP 2 i Polsat, który wydawał swoja poranną audycję. Pojawił się nawet sponsor. Kandydujący na radnego Witek Romanowski z Dembudu. Obiecał 15 000 PLN, dał jak mnie pamięć nie myli 7 cz 8, a jeszcze prosili potem o rachunki, generowanie kosztów … cuda niewidy.

Przed szóstym konkursem zadzwonił też Włodek Bolecki i polecił mi do współpracy Marynę Bersz-Szturo, która właśnie przestawała pracować w Impresariacie Teatru Małego. O ! – Marynia to była Pani Wielka – po prostu Wielki Świat. I trzeba przyznać, że konkurs z jej pomocą stanął na innym poziomie.

Marynka namówiła do przyjazdu Krzysztofa Raua z teatrem ¾ z Zusna. Ściągnęła Teatr K-2 z Wrocławia  z Jolantą Fraszyńską, zadbała też o poziom wydruków i wydawnictw: skromnie ale estetycznie robionych przez panią Anię Jedlińską i Janusza Wójcika z firmy Cezan.

Szósty konkurs miał niezwykle bogatą oprawę medialną. Jakoś przeprosiłem się z WOTem. Co nie było dla mnie łatwe. Pamiętajmy, że ciagle jeszcze spadałem z bardzo wysokiego konia: najpierw Polonii 1 z oglądalnością lepszą od TVP2, potem zaś własnych produkcji dla KBNu jeszcze w ’96 roku, czyli w trakcie V KTO realizowanych. Miałem więc prawo sądzić, że teatr ogródkowy powinien stać się moim produktem. Ale na to nikt nie chciał mi pozwolić.

Nie było wyjścia. W ’97 przed VI KTO dogadałem się z panem Andrzejem Piotrowskim ( z-cą szefa WOTu) i gdy przestałem pleść o produkcjach czy współprodkcjach, słowem gdy zgodziłem się oddać imprezę za darmo – relacji z VI KTO wykonywanych przez debiutującą jeszcze w NTW Sylwię Borowską doczekałem się sporo.

Aż przyszedł ten dzień. Pod sam koniec VI ogródka, we wrześniu znów były wybory i ktoś z powstającego AWSu upatrzył sobie dziedziniec Starej Dziekanki na rodzaj konwencji wyborczej. Jako półgospodarz zostałem tam zaproszony i przysiadłem się do Piotra Wejcherta, koło którego siedziała elegancka dama: Małgorzata Bocheńska ! 

Mój Boże – sama Bocheńska ! Czegom się ja o niej przez lata nie nasłuchał. W czasach, gdy jeszcze na przełomie 90 i 91 roku po wygraniu wyborów samorządowych ściągnął mnie Andrzej Urbański do Tygodnika Solidarność przejętego przez Jarosława Kaczyńskiego – nazwisko Bocheńskiej padało na każdym kolegium, głównie z ust ówczesnego bywalca Salonu 101 – Józka Orła: posła I kadencji, socjologa i dziennikarza, teoretyka, rezonera.

Sama Bocheńska najbardziej jest pewnie … no właśnie kim ? Wtedy jej nazwisko brzmiało tak dobrze jak Beaty Chmiel czy Hanny Bakuły pań,  które ustawiają środowiska. Miała jak nakazuje obyczaj kilku mężów i pewną ilość mężczyzn, no i oczywiście … dwór. Z tego co dziś wiem o Małgosi pierwszym jej mężem był niejaki Cichocki – malarz, świetny kopista, ojciec Majki. Z arystokratycznym Bocheńskim arabistą i namiętnym graczem spędziła znaczną część Stanu Wojennego gdzieś w Magrebie dając światu dwie piękne córki: Amirę i Matinę oraz syna Michała.

Trzecim jej mężem z początkiem 15 lecia międzysojuszniczego stał się Jan Parys. Nie, nie ten od pięknej Heleny lecz ten, co (trzeba mu to przyznać) jako minister obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego wraz z Lechem Wałęsą sprawił, iż Polacy wykonali wielki krok w stronę niepodległości. Wtedy to połączono nasze struktury wojskowe  z NATOwskimi tak dalece, że ich następcy w ’99 roku nie mieli wyboru i musieli przystać do Paktu Północno Atlantyckiego. Dziś wydaje się to oczywiste. Ja przecież nie zapomniałem jak jeszcze w 1995 roku poseł Aleksander Kwaśniewski pytany przeze mnie o chęć przystąpienia do NATO wypowiadał się pozytywnie, zaprzeczając wbrew faktom, że (co sprawdziłem) poprzedniego dnia udzielając wywiadu na rządzonych podówczas przez komunistów Węgrzech był w tej kwestii o wiele bardziej wstrzemięźliwy. Do czego wszakże w Polsce już się nie przyznawał.

Jeżeli Marynka Szturo kształcąca dzieci w lauderowskim przedszkolu to był „wielki świat”, kim zatem mogła zdawać się Bocheńska, w której domu na ulicy Saskiej zwanym Salonem 101 wykuwały się zręby niepodległości…?.

Rozdz. XXII. Figura Mityczna

Przecież, kiedy przez pięć lat słyszało się o Bocheńskiej szedł za nią hyr majątku i możliwości. Układu i kontrwywiadu. A pojawiający się wokół Małgosi Mężczyźni świadczyli o niej lepiej niż o sobie.

Zobaczyłem maleńką osobę, o małych, drobnych rękach i filigranowych stopach mojej matki. Matki, która dla większości mężczyzn jest ponoć figurą kochanki, dla mnie zaś (z powodu wyjątkowej atrofii jakichkolwiek uczuć wyższego rzędu u speniającej rolę żandarma mego dzieciństwa Kazimiery) – matka była właśnie i jest – kochanki zaprzeczeniem.

Moje osobiste uczuciowe nieszczęście wynika pewnie z tej dychotomii odrzucenia tego, co znajome i zagubienia się w obcości. Wybierane przeze mnie czy raczej te, które pokochałem za to, że zwróciły na mnie uwagę kobiety nic nie rozumiały z hierarchii wartości patriotycznych, a nade wszystko estetycznych i kulturowych,  w których przez Ojca zostałem wychowany. O jednej z mych żon dobrze pisał wszak Senior: „zachowała się […] brutalnie, niedelikatnie, i w myśl jakiejś zasady życiowej, która mi jest tak obca i wstrętna, jak np. zamiłowanie do słodkiej wódki.”

W Bocheńskiej ( choć woli rum od wina) już po kilku minutach rozmowy odnalazłem znajomy system wartości i przywar. Rozmowy nakierowanej na absolut choć traktujacej o konkrecie.

Rozpoznałem kobietę bezgranicznie dobrą, a wykorzystaną i spostponowaną przez osadzonych we wszystkich tajnych słuzbach pozornych sprzymierzeńców prawicy
center""

Dostrzegłem naiwną kandydatkę na posła z ramienia PSLu zatrudnioną w komuszym PolSacie przez skorumopowanych członków Krajowej Rady, którzy Solorzowi od pięciu paszportów, miast mojemu Grauzo ( od Berlusconiego…)  koncesję dali.

Zobaczyłem stracone zachody i płonne nadzieje. Jakąś prawdę o sobie. O sobie mitycznym.

O sobie mitycznym…
50""""""
Tym który od dwudziestu lat, od pierwszego spotkania Magdaleny z Kagankiem de La Toura jeszcze w wielkiej Galerii Louvru dzień po dniu rozumie, że każda godzina daltonisty zakutego w okowy polskiego języka, jest pokutą jaką ponoszę nie za współczesność lecz za to co zdarzyło się w poprzednim wcieleniu: gdy nazywałem się Stefan i byłem synem malarza.

50""""""

O sobie mitycznym, który kończyłem malowane przez Ojca obrazy Matki tracącej mych braci, zaspokajając ją jak Ojciec, a potem, po ich śmierci ukrywałem płótna niszcząc pamięć o Ojcu jako o konkurencie i malarzu.

Ten mit poprzedniego wcielenia – w mojej faktycznej roli potomka dysydenckiego pisarza i figurze mitycznej – sprzeniewierczego syna barokowego malarza skazanego na rolę antreprenera w dwudziestym wieku oraz mit Małgorzaty z rodu wielkiego Wacława Gąsiorowskiego, która jest siostrą komunisty, a była też żoną kopisty – zaciążył nad trwającym dziesięć lat związkiem Fundacji, stanowisk, zadań.

Kończył się bowiem czas improwizacji, a nawet prywatnych firm. Nadchodził czas Fundacji.

XXII

Rozdz. XXIII. Czas Fundacji

Małgorzata zakładała właśnie Fundację Salonu 101. Także  czułem, że jako osoba fizyczna dłużej nie uciągnę imprezy. W wydaniu Bocheńskiej współtwórczyni słynnego Studia Irzykowskiego w TVP w latach siedemdziesiątych, zaangażowanej w ruch Solidarności RI w czasie karnawału roku 81, w stanie wojennym tworzącej z Grupą Filmową „Index” reportaże filmowe, nareszcie próbującej wzruszać, w krótkim w okresie prezesury Romaszewskiego, zmurszałe struktury publicznej TV - jej związki z PSLem czy trwalsze z PolSatem znaczyły, znaczą mało.

Choć oczywiście w kontaktach naszych nigdy nie zapomniałem, że jako pracowniczka TVP w latach 70′tych – należała do grona tych ludzi, którzy za komuny i potem mogli przynajmniej skorzystać z szansy by się uczyć. Synowi autora rezolucji marcowej z 1968 roku przeciw cenzurze, nawet dostęp do kulturowych środków produkcji ( tj. ludzi i maszyn) był wzbroniony.

Małgosia zaś będąc eteryczną damą, jednocześnie w wielu momentach twardo chodzi po ziemi. Lecz ten twardy chód ( inaczej niż u innych bliskich mi kobiet) nie kończył się na generowaniu układu czy nie płaceniu rachunku. Małgorzata Bocheńska nie jest kobietą ani intrygantaką, ani pozerką – jest instytucją. I można jej zarzucić wszystko. Tak jak hierarchom katolickiego kościoła można wypomnieć liczne grzechy prócz jednego – prócz braku miłości, nadziei i wiary. Tak i Małgorzat Bocheńskich jest Troje.Trzy figury: Safony opuszczającej mężczyzn w lesbijskiej samotni, rozwiązłej i inteligentenej Pani de Merteuil i litościwej Soni.Trzy Figury kobiet oszukanych, wyrwanych przyrodzonej im zmysłowości.

A każda skierowana jest do mężczyzny, który nie wywiązuje się ze swojego podstawowego wobec kobiety zadania. Nie zespala jej z naturą. Tego mężczyznę można poniżyć jak salonowa dama z Laclosa, można go opuścić  dla Afrodyte, można się nad nim litować jak bohaterka Dostojewskiego.

A swoją drogą Bocheńska to też figura. Kobieta zagłębiona w ezoterycznych i logicznych dywagacjach Platoników. Publicystka i salonowa dama, która kulturze polskiej przybliżyła i dała się poprowadzić duchowo dominikaninowi Ojcu Józefowi Marii Bocheńskiemu, temu co tradycyjnemu podziałowi nauk na dedukcyjne i indukcyjne przeciwstawił metody myślenia dedukcyjnego i redukcyjnego.

Bocheńska, salonowa dama – mówi po to by do niej mówiono, maluje by ją odmalowywać, jest opisywana z woli zatrzymania chwili.  Pragnąc, jak  gdzieś napisała: „dać się opanować strachowi, malować się, stroić, pogardzać po cichutku i być taka uległa, dla dobra rodziny, dzieci, dla wygody, dla godnej starości…”

Te Trzy Figury Małgorzaty towarzyszyć mi będą przez dekadę (1997-2006) w różnych wcieleniach Ogródka. Podczas pierwszej bardzo eleganckiej kolacji w Fukierze u Gesslerowej była chyba pozytywnie zaskoczona jakością spotkania w towarzystwie sernika, który z Wiednia poprzez Galicję przedarł się do Warszawy i jej nagle brutalnie konkretne pytanie: to czego chcesz ? Właściwie nie wiedziałem. Najbardziej pewnie potrzebowałem partnera. Kogoś z kim można by się sprzymierzyć i kogoś, dla kogo mój sukces czy realizacja mojej sprawy byłby także autopromocją własną.

Snuliśmy jakieś plany na huczny,  połączony z paradą finał VI Ogródka. Plany, które jednocześnie promować by miały Małgorzatę jako warszawską posłankę PSLu. Wtedy po raz pierwszy pojawiłem się na Saskiej pomagając przygotować się Małgorzacie do jakiegoś promocyjnego wywiadu. I jeden z tych wywiadów zapamiętałem na życie, gdy opowiadała jak w Maroku przegrana w karty czy kości przez męża ucieka z trójką dzieci przez pustynię – do Polski.  Do kraju Stanu Wojennego i przydziałowego mieszkania na Saskiej - kwaterunkowego posagu, z którego uczyniła Salon.
Z finałowych planów nic nie wyszło. Finał był już przeze mnie dobrze zaplanowany. Nasza współpraca rozwinąć się miała za rok.

Rozdz. XXIV Genius Loci

Gdzieś na początku 98 roku dowiedziałem się, że Dziekanka idzie do remontu.

500""
Tym samym układ w jaki zostałem wprowadzony przez urzędników i ajentów traktujących mnie jak tę pianę od piwa uległ rozbiciu. Nie miałem już sojuszników poza prasą i ciągle jeszcze bardzo nielicznymi Wiernymi Widzami, którzy czasem potrafili dzwonić do mnie zimą z pytaniem o lato.

Rok 1997 dobiegł końca. Bocheńska oczywiście wybory parlamentarne przegrała. W samorządzie miejskim zawiązał się sojusz Unii Wolności z SLD reprezentowany w Dzielnicy Śródmieście przez Marka Rasińskiego, Teresę Stankową i kontrasygnowany przez radnego SLD: Przemysława Zająca. Ten asystent, któregoś z postkomunistycznych posłów, zastąpiwszy mnie w 1994 roku na stanowisku Przewodniczącego Komisji Kultury Dzielnicy Warszawa Śródmieście trwa na posterunku czwartą już ( a w Waszawie, po epizodzie Zarządu Komisarycznego i wyborów 2000 roku)  nawet piątą kadencję.

Jan Paweł Gawlik

Jan Paweł Gawlik

Zatem Dziekanka do Remontu. Wspomniałem Jana Pawła Gawlika twórcę renomy Starego Teatru. Około 1970 roku, gdy byłem uń z Ojcem po premierze „Dziadów” Mickiewicza w inscenizacji Swinarskiego Jean Paul był przerażony, gdyż: Teatrowi – jak nam wyznał -  groził remont.

I skąd ta prawidłowość znana ? Im większy sukces odnosi kształtująca się wokół instytucji wspólnota, tym większy niepokój powstaje wśród urzędników pragnących za wszelką cenę rozpędzić zgromadzenie. Pamiętam jak Jan Paweł mówił Ojcu, że właściwie jako dyrektor ma tylko to jedno zadanie – chronić genius loci przy placu Szczepańskim. Nie dopuścić do zamknięcia budy. Teatr raz zyskawszy dobrą opinię tworzy się właściwie sam. Byle go tylko nie „naprawiać”.


Oczywiście to “sam” – w PRLu co innego znaczyło. W istocie nie dotyczyło braku pieniędzy. W ramach powszechnie akceptowanej biedy swoistych problemów finnasowych sztuka nie miała. Nie było  zagrożenia instytucji. Panowało poczucie bezpieczeństwo warunkowane jedynie – konformizmem wobec ustroju. I ten konformizm lub jego brak czy też granice kompromisu leżały u podstaw w sumie artystycznie płodnego dylematu. Problemu prawdy, swobody artystycznej wypowiedzi, słowem –  walki z cenzurą.stary_teatr15

Wspólny za to PRL-owskim i współczesnym czasom był problem wieczysty i nie tylko pewnie polski. Problem, który znał Wyspiański, któremu radni odmówili dyrekcji Teatru Słowackiego, z którym borykał się J.P. Gawlik, doświadcznie które nie ominie żadnego teatralnego antreprenera – zmora miejskiego urzędnika.

Rozdz. XXV. Pisarz Gminny

Pamietam ich. Znam. I chciałbym szanować. Jako krakauer i potomek wielu chyba pokoleń galicyjskch zarękawków akceptuję urzędnika w sposób naturalny. Z drugiej jednak strony jako syn uciekiniera z banku traktuję urząd lekko.

Przez pięćdziesiąt lat od 1939 do 1989 roku niszczono w Polsce klasę urzędniczą. W 89 roku przyszedłem do samorządu aby ją odrodzić. Chcieliśmy by radni byli intelektualistami, urzędnicy inteligentami. I to się w jakiejś mierze udawało. Szczególnie w pierwszej kadencji. Kadencji architeków, urbanistów, lekarzy, nawet pisarzy.

Potem, co naturalne, następowała specjalizacja. Tworzyły się grupy nacisku. Struktury pośrednie. Radnym I Kadencji zostałem z Ramienia Komitetu Obywatelskiego Starego Miasta. Tworzyli go wtedy Jacek Kiliński, złotnik Zdanowicz, moj kolega ze szkoly teatralnej Jerzy Jackl ( twórca nazwy Porozumienia Centrum – pierwszej partii braci Kaczyńskich). Państwo Bojanowiczowie. Na  kilka posiedzeń wpadali nawet Magda Umer z Przyborą, który w telewizji lansował właśnie swoje  „Dobranoc Ojczyzno”. To musiało trwać krótko. Mnie delegowali warszawscy Starówkowicze. A moim mottem był ten tekst.

Pisarz gminny

Pytają mnie dlaczego zająłemsię polityką. I pytają mnie o to jako twórcę, jako człowieka związanego z kulturą. To mi pieści uszy. No bo oczywiście – moje ambicje są czy też były głównie artystyczne. Artystą nie zostałem. Jestem może pisarzem, może krytykiem, na pewno nauczycielem akademickim. Ale przecież nie jestem artystą. Bycie artystą jest znakiem jakiegoś braku. Wyrównaniem jakiejś niemożności, jest kompensacją. Bo w ogóle sztuka jest kompensacją. Jest wyrównaniem braku. Braku osobistego albo braku narodowego. Właśnie – braku narodowego. I stąd rola jaką sztuka w Polsce pełniła. Była dla nas zastępnikiem. Zastępnikiem wszystkiego: ekonomii, polityki, wojny. Przez dwieście lat, a może dłużej. Na pewno od czasów Oświecenia, a może już w czasach saskich jedynie kariera artystyczna była godną szacunku. Jedynie ona nie była podejrzana. Jedynie takie ambicje mógł Polak w Polsce realizować. I cieszył się prestiżem. – Jakim prestiżem cieszył się Balzac we Francji ? –  No, sporym ale przecież po cesarzu, po ministrze, po finansiście, pewnie i  po merze. Może gdzieś na poziomie miejskiego rajcy. A Lelewel, a Prus, a Sienkiewicz któremu dom w Oblęgorku  podarowano.  A Orzeszkowa, a Wyspiański, a Przybyszewski ? Ci średni europejscy artyści cieszyli się w Polsce większą estymą niż uwikłani w konflikty z zaborcami galicyjscy rajcy, pruscy, poznańscy ministrowie, z Królestwa pochodzący generałowie.I właściwie podobnie było po drugiej wojnie światowej. Mój osobisty los tak zdarzył, że nie przyniosłem ze sobą żadnego osobistego nieszczęścia. A chciałem być artystą. No bo było przecież oczywiste, nawet w tych złotych gierkowskich latach było oczywiste, że młody chłopiec z dobrego domu nie może babrać się w życiu. Może skończyć uczelnie artystyczną, jakąś polonistykę, ale przecież nie prawo. A kto wie, może moje talenty i ambicje do tego mnie predestynowały. Więc pochłonął mnie teatr, a raczej to, co w teatrze najmniej artystyczne. Czytałem i pisałem o teatrze życia. Zachłystywałem się teatrem życia codziennego. Studiowałem socjotechnikę, żywoty świętych i retorów. Retorykę i poetykę uczyniłem swoją sztuką. Ale sztuką nie w znaczeniu twórczości artystycznej lecz w znaczeniu umiejętności. Tej umiejętności, której udzielano niegdyś szlacheckim synom, którzy mieli zająć się polityką, w ostatnich klasach jezuickich albo pijarskich kolegiów. I dziś ja tej samej wiedzy studentom udzielam. Udzielam jej aktorom i reżyserom i młodym teatrologom. Udzielam jej w popijarskim budynku Collegium Nobilium, gdzie przychodzę z terenu dawnego konwiktu Teatynów, gdzie kształcił się Stanisław August, a potem była Komisja Edukacji Narodowej, a gdzie teraz jest budynek, w którym mieszkam. I gdy tak idę ulicą Długą czuję jak czają się duchy. Duchy Kołłątaja i Dekerta, Bohomolca i Stanisława Augusta, Konarskiego i Staszica. I czuję. Czuję jakby się coś odkręciło. Jakby te dwieście lat niewoli – w szponach artyzmu, który był jedyną wolnością: jakby to się skończyło. I oto znów nadchodzi okres, w którym wchodząc w wiek męski można działać swoją siłą, a nie swoją słabością. Swoją mocą stwórczą, a nie kompensacyjną.No tak, ale brak mi wiele. Nie studiowałem prawa, ani nie terminowałem w organizacjach młodzieżowych, jeśli nie liczyć harcerstwa. Nie mam też nawyku rządzenia. Ani doświadczeń organizacyjnych. Co więc mam ? – Mój styl, moją retorykę, znajomość historii, no i jak sądzę – umiejętność odróżniania złego i dobrego. Z tym przychodzę: uczyć się i budować – naprawdę, a nie na niby. Nazywać i argumentować i – formułować. Jeśli w pisarskim domu wychowano mnie na człowieka pióra – to dzisiaj zgłaszam się : na pisarza – do gminy. -Gromko na koniec zawołałem.

Rozdz. XXVI. Wybrańcy

To był zarazem pierwszy felieton radiowy z jakim zaprosiła Mnie Iwona Smolka do II pr. PR.Skoncentrowałem się i od tamtej chwili datowała się nasza współpraca, która trwała prawie dwa lata. Jakoś zamarła, gdym biegał z piracką przepaską Grauso na medialnym oku lecz odrodziła się, gdy kierowałem Domem na Smolnej, w którym Iwona ( do dziś) prowadzi Biesiady Literackie.
Do radia został także wtedy zaproszony Piotrek Bratkowski jako przedstawiciel Środowisk Twórczych. W efekcie został nawet radnym Sejmiku zaszczycając obecnością bodaj jedną sesję…
Piotr jest synem reżysera teatralnego, o którym, gdy mój ojciec wraz z Andrzejem Szczepkowskim opuszczali w 1968 roku Teatr Dramatyczny śpiewaliśmy na melodię „Samosierry”:
Skoczył wnet Szczepkowski, zabił kirasjera,
ale Jan Bratkowski zniósł z siodła frajera.
Bo właśnie Bratkowski ojciec (całe życie związany głównie z Teatrem Telewizji, wykładający też na łódzkiej filmówce) –  został wówczas nowym szefem  teatru.
Andrzej Szczepkowski podał się do dymisji po tym jak polecono mu zwolnić mego Ojca z posady kierownika literackiego. Zrezygnował zarówno z funkcji dyrektora Teatru Dramatycznego jak i przewodniczącego Związku Zawodowego Aktorów przy CRZZ.
Zwolnienie mego Ojca było karą za marcową rezolucję pisarzy, pióra Seniora.  Szczepkowski zdecydował się wykonać osobiście polecenie partyjne chciał bowiem zapewnić moralny komfort swemu zastępcy i przyjacielowi – Mieczysławowi Marszyckiemu.  Świetnemu organizatorowi, który ubezpieczony w ten sposób przetrwał w Dramatycznym dwadzieścia lat.
Mieczysław Marszycki? – Urodzony we Lwowie w 1923 roku, zmarł w roku 2006. – Też dylemat. Organizator, kunktator. Stworzył Warszawskie Spotkania Teatrealne lat 70-tych. Potem w Stanie Wojennym w szczycie aktorskiego bojkotu nie zawahał się ( wraz ze wspominanym J.P.Gawlikiem) – przyjąć posady dyrektora tzw. Teatru Rzeczpospolitej. Miał to być rodzaj sceny kolaboracyjnej. Marszycki jednak idealnie rozmydlił instytucję skłaniając partyjnych ideologów do wydania jakichś orgiastycznych pieniędzy na zaprosznie w 1983 roku spektakli w ramach z Festiwalu Teatr Narodów. Sprowadzając do Stodoły Tadeusza Kantora z „Umarłą Klasą”. I tyle, zanim się zorientowano, stan wojenny minął, bojkot też słowem – świeczka zgasła.
Kim zatem był Marszycki ? Mało wiadomo. Ogłaszam research. Na czym polegała jego potęga? Jakie miał zaplecze – jakie lobby za nim stało ? I czy to jego znajdujemy w składzie polskiego dywizjonu 315 w czasie II Wojny Światowej ? Rocznikowo by pasowało ? – Podobny ?
Wracając do radnych, nominatów, Bratkowskich… Wszystko wskazywałoby na  to, że nie należymy z Piotrem do tego samego środowiska.
Nie wiem nawet czy pochodzę z tego samego świata, co dużo przyjaźniej zawsze ku mnie nastawony przedwcześnie zmarły Paweł Konic
To też syn reżysera znanego głównie ze „Stawki Większej Niż Życie”, którą Andrzej Konic realizował na przemian z Jakubem Morgensternem. Paweł miał jakieś niezwykłe środowiskowe oparcie. Przemiły człowiek, acz chłodny. Jak sam wyznał w jakiejś ze mna szczerszej rozmowie nie miał zwyczaju „zaglądać innym w lewą komorę”. Paweł pelnił cały szereg funkcji teatralnych: był redaktorem „Teatru”, potem „Dialogu”, kierownikiem literackim „Teatru Dramatycznego” w okresie dyrekcji Macieja Prusa. Wtedy zaprosiłem go do jury konkursu, nie wycofując ku jego zdziwieniu zaproszenia nawet wtedy, gdy na czas jakś straci wszelkie formalne tytuły. Będzie jeszcze Pawełek współpracował z tymże Marszyckim kierując z nim wspólnie przerobionym na scenę impresaryjna „Teatrem Małym”. Wreszcie umrze nieoczekiwanie i młodo – na raka mózgu jako Redaktor Naczelny Teatru Telewizji, które to stanowisko objął  po Jacku Wekslerze.

Przyglądam się dziś z perspektywy 55 lat przeżytych, 33 poświęconych pisaniu i 15 sezonów oddanych Ogródkowej rozsadzie, patrzę na moje teksty i produkcje tworzone w tych krótkich momentach, gdy dopuszczano mnie do kulturowych środków produkcji i pytam: dlaczego mili skądinąd ludzie mogą być ponad potoczne oceny jak Marszycki, któremu nikt nie miał za złe kolaboracji. Ponad powinność ( jak Piotr Bratkowski, który zmarnował środowiskowy mandat radnego, dopuszczając do karygodnej działalności samozwańczego „artysty samorządowego” Jerzego Zassa). Ponad twórczość jak przemiły Paweł, jeden z grona, jak mi o sobie kiedyś bodaj Roman Zimand powiedział: autorów książek nienapisanych.
Pytam czemu nie są samozwańcami ?  Kto daje im prawo ustawiania i bycia postawionymi ? Stanowiska w licznych redakcjach, w których pracował Bratkowski, w najpoważniejszych instytucjach kultury, którymi zawiadywał Paweł ?

Rozdz. XXVII. Dzieci Rabina

Ten reakcyjny wywód, w którym zabraknie tylko jednego przymiotnika podjąć można tylko z pozycji przyjaźni. Wychowałem się przecież w Gminie. Najbliźsi przyjaciele moich rodziców to Jula Hartwig i Artur Międzyrzecki, Kazimierz Brandys i Joanna Guze. No oczywiście także Zbyszek Herbert czy Jarek Rymkiewicz ale te kontakty już bardziej doraźne, rzekłbym efemeryczne.

Kiedy więc poprzez polonistykę wkraczałem w świat kultury już na pierwszym spotkaniu Koła Polonistów rozróżniłem znajome typy: Szefowa Sekcji Teatrologicznej Jula Zakrzewska  (dziś Pitera) to oczywiście: Joanna Guze, niegdyś markietanka I Armii LWP, która z Rosji umykała na czołgach Berlinga,.

Ryś Holzer to naturalnie Arturek Międzyrzecki.  Był też Piotr Bratkowski, Jurek Kapuściński ( wielu było – był i Michał Boni i Marek Karpiński o Oli Jakubowskiej nie zapominjąc) – o Andrzeju Urbańskim: osobno,  no i wspominany często Paweł Konic. A później nieco,  już w Paryżu u Brandysów w 84 roku poznana Agata Tuszyńska to oczywiście Hartwig – czyli Jula.

Kazimierz i Maria Brandysowie, Olga Scherer, Agata Tuszyńska ( fot.© A.T.Kijowski)

Wy czy mnie wspominacie… Ja ilekroć marzę

O mych przyjaciół śmierciach, wygnaniach, więzieniach…

Toutes proportiones gardees: Jakubowska i Zaleski siedzą (czy siedzieli) za demokracji , Urbański siedział za komuny , Chojecki, Wildstein byli na wygnaniu. Zaczynamy umierac: Paweł Konic nie żyje.

Do każdego z nich się uśmiechałem. Każdemu ofiarowywałem przyjaźń. Nie było we mnie dumy  ani nawet nadmiernego poczucia własnej wartości. Jednak ich uśmiechy były jakieś … rzadkie.

Ktoś ostatnio powiedział, że do dziś płacę cenę za Ojca wystąpienie marcowe. Pamiętam ten dzień. Rodziców w domu nie było. Radio lampowe właśnie wymieniono na czarny, eNRDowski tranzystor.

Tata był w Oborach. Trochę żeby pracować, a trochę chyba by zejść z oczu po pobiciu mieszkającego nieopodal na Szucha Stefana Kisielewskiego. Mama poszła na telewizję do Zelników .

Rodzice Jurka – Faraona: Jan z Haliną mieszkali na tym samym piętrze. Jan był reżyserem radiowym, Halina pracowała w readakcji Marksizmu i Leninizmu wydawnictwa „Książka i Wiedza”. Miesiąc potem w ramach czystki antysemickiej straciła pracę. Jan (podbnie jak Joanna Guze) przybył tu z I Armią.  Z partii wystąpił dopiero w 81 roku. W czasie solidarnościowego karnawału. Dopiero wtedy pan Janek

Jan Zelnik

przyznał się, że był taki czas, gdy  w koszarach nad Oką spał na jednej trzypiętrowej pryczy z Wojciechem Jaruzelskim i Florianem Siwickim.

Z partii nie wystąpili, do Izraela (przez Wiedeń …) nie wyjechali – zostali tu klepać Polską biedę, bo przecież czuli się bardziej niż niejeden małorolny Polakami.

Więc Mama u Zelników, a ja do radia, w którym usłyszałem dochodzący z Latawca głos Władysława Gomułki. Boże jaki jak byłem dumny gdy usłyszałem te słowa o wstecznych i wrogich Polsce siłach by wreszcie usłyszeć: “przemówienie zakończył Kisielewski oświadczeniem, że opowiada się za rezolucją kolegi Kijowskiego,  która stawia sprawę całościowiowa na tle tej skandalicznej (cytuję)  dyktatury ciemniaków w polskim życiu kulturalnym”.

Nazwisko Ojca wymienione między Międzyrzeckim, Jasienicą, o którym nieomieszkał Gomułka dodać, że nazywa się naprawdę Beynar  oraz Stefanem Kisielewskim.

Poczucie dowartościowania. Koledzy cenią Ojca, nareszcie będzie znany. To więcej niż jego nazwisko na plakacie Teatru Dramatycznego, gdzie je raz czy drugi miałem okazję zobaczyć odkąd przyjął Senior  tytuł Kierownika Literackiego w tym teatrze. ( Nigdy w żadnym gabinecie teatralnym mego Ojca nie byłem, ani w Dramatycznym, gdzie szefował literacko bodaj półtora roku ani w Teatrze Słowackiego, którego dyrektorem będzie niespełna pół sezonu).

Strasznie życzyłem Ojcu (pośrednio sobie ?) sławy. Wszystko jedno co mówią – mawiała babcia z Krakowa – byle głośno i z nazwiskiem. Zatem – cienia strachu. Następnego dnia do szkoły (to była siódma klasa) wkraczałem godnie z wyrazem lekkiego męczeństwa na twarzy. “Grażynę” oczywiście znałem doskonale. Lecz na lekcji polskiego, która była moją ( nb. jedyną!) mocną domeną – postanowiłem sprawdzić siłę pozyskanego immunitetu. Zgłosiłem nieprzeczytanie  lektury Mickiewicza. Nieco zszokowało to panią Płoskoń. Lecz ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą – “wczoraj jakoś nie miałem do tego głowy”. Wszyscy patrzyli na mnie z zazdrością, może tylko w oczach jednego przerośniętego zobaczyłem zdziwienie, że nie dostaję dwójki czy choćby minusa. Wszyscy: Ania Tanalska – córka wykładowcy w Wyższej Szkole Partyjnej,  Andrzej Wrembiak – syn ściągniętego właśnie z Gdańska  na stanowisko z-cy kierownika wydziału propagandy KC aparatczyka – mały Barac syn ekspedientki z Galluxu ( już po miesiącu wyjechali). wszyscy byli ze mną. Czy wszyscy byliśmy tu – obcy ?

Przecież  innych nie było. W czytankach stało, że wszystkich zabili Niemcy. Potwierdzała to pani Płoskoń do momentu, do którego nie zaczęła już ośmielona wystąpieniem Gomułki mówić o niezbyt lubianej, a bardzo zdolnej Ani Tanalskiej, że… nie jest – nasza. Ona coś plotła, Ci zaprzeczali. Koledzy powtarzali. Wróciło polaczkowate piekło.

W naszym słowniku pojawiło się nowe słowo. Raczej nieprzyzwoite – semantycznie kojarzone nawet z kleksem czy gilem cieknącym z nosa. Słowo, którego  obiecywałem nawet nie wymienić. Które boję się wymówić, zapisać. Nie, w tym kontekście nie powiem. Nazwijmy to inaczej, może: dzieci rabina ?

Rozdz. XXVIII – Sahibek

Na przerwie spotkałem Sahibka, mojego przyjaciela i przybocznego w drużynie zuchów, której dowodziłem.  Andrzejek Axer ( syn Zosi Mrozowskiej i Erwina Axera) długie opadające powieki miał jakby podgrążone od napięcia czy może nawet lęku albo płaczu.  Szliśmy wąskim, burym  korytarzem łączącym szkołę podstawową nr 48 przy ulicy Sempołowskiej dwa z ulokowaną w tym samym budynku szkołą nr 43, w której mieściła się stołówka. Tuż przed drzwiami dzielącymi korytarz Sahibek chwycił mnie za rękę:

- Wiesz Mama powiedziała mi wczoraj, że jesteśmy: no … wiesz. Powiedział ze ściśniętym gardłem.

- Nie rozumiałem. Była to dla mnie informacja absolutnie abstrakcyjna. Jakby mi powiedział, że nie wiem Pani Zosia pochodzi z Francji.

-No i fajnie, czym się tu przejmować. Chyba coś tak powiedziałem.

- Jak to przecież na nas teraz napadają.

Nie znaliśmy słowa pogrom.

-Mówisz, zamyśliłem się, – Ale to przecież mojego Ojca, a nie Twojego wczoraj Gomułka wymieniał powiedziałem.

– No bo pewnie i ty jesteś też, Sahibek na to.

-  No pewnie, zgodziłem się chętnie.

Weszliśmy na teren 43-ciej.  Szkoły skautowskiej jak nazywaliśmy 263 WDHiZ działającą za murami.  My byliśmy harcerzmi drużyny kultuwującej tradycję Walterowców stworzonych  przez Jacka Kuronia odsiadującego właśnie od roku wraz z Karolem Modzelewskim wyrok za – słynny List do Partii.

Mieliśmy swoje przyrzeczenie i czerwone chusty. Przyrzeczenie brzmiało: „Przyrzekam całym życiem służyć Tobie Ojczyzno. Stawiać sprawy zastępu ponad sprawy własne. Sprawy drużyny ponad sprawy zastępu. A ideę komunizmu – ponad wszystko! „

– Tak nam dopomóż Bóg,  dorzucił scenicznym szeptem, przyjmując ode mnie to przyrzeczenie w 64 roku w Siecinie  z-ca komendant szczepu – Włodek Frenkiel. Czerwoną chustę przyjąłem klęcząc niemal, harcerskie krzyże z Inicjałami ONC (Ojczyzna, Nauka, Cnota) dorzucał Frenkiel w pociągu kiedyśmy wracali. częstując nimi z plastykowej torebki. Jak cukierkami.

No cóż. Podobno nie było uczciwego człowieka, który nie doznał ukąszenia heglowskiego i nie był komunistą. Ja zatem komunistą byłem: od 10 do 14 roku życia. Byłem także – odrzuconym.

A właściwie stałem się nim w w chwilę po wyznaniu Sahibka, gdy w naszych czerwonych jedwabnych pionierkach (dla  kadry przywoził je z Moskwy wraz z najnowszymi nagraniami Okudżawy  Saszka Gurjanow – syn inżyniera Edmunda Goldzamta ober-architekta Warszawy z czasów stalinowskich ) wkroczyliśmy na teren sąsiedniej szkoły. Pamiętam teczki, dużo teczek czarnych skórzanych po prawej stronie korytarza i dzieci odwracające się od nas plecami. Zatykając nosy wołali:

- Uś, uś, uś…  idą.

- A to chołota – zawołałem buńczucznie do Andrzejka, –  Chodź dowalimy gojom!

- Nie, lepiej nie, pociągnął mnie w stronę stołówki. – Lepiej nie zadrażniać.

Przyjażń z Andrzejem trwała długo. Wielu przyjaciół z harcerstwa wyjechało. Wyjechał nasz szczepowy uwielbiany geodeta Jurek Sarnecki – jest profesorem socjologii, mieszka w Szwecji. Rodzice Włodka Frenkla wraz młodszym synem Sergiuszem udali się do Francji, gdzie Serek ma dziś sieć stacji benzynowych. I Andrzej też wyjechał. Dopiero w 1990 wybrał Stany. Mieszka ( jak mnie pouczył Internet) w Portland, OR, gdzie kieruje ośrodkiem rehabilitacji psychiatrycznej dla osób poważnie chorych psychicznie.

Frenkiel został by stać się w czasach 15-lecia ober szefem wiekszości warszawskich lokali rozrywkowych ( Pod galerią na Chmielnej,  potem Labirynt, Klub Kon-tiki nad Wisłą, Tango&Cash, Dawne kino „Klub”) – tylko z Domu na Smolnej 9 (nb. podobnie jak Tango&Cash pod numerem 15 zaprejektowanego przez rodziców Saszki Gurjanowa)  w 2003 roku go wykurzyłem. Ale wybaczył mi to chyba jakoś – po starej przyjaźni.

Rozdz. XXIX Saszka

Saszka Gurjanow

______________________

Jeszcze Filip – fizyk w Moskwie,

Dziś nagrody różne zbiera

Jeździ kiedy chce – do Polski.

Był przyjęty przez Premiera.

Ile razy słuchałem tego fragmentu  „Naszej Klasy” Jacka Kaczmarskiego wspominałem Saszkę Gurjanowa. Mieszkał niepodal i mnie i Jacka Kaczmarskiego,  który na Polnej,  ja na Armii Ludowej, a Saszka na Litewskiej się chował. Jedna wieś! Jazdów w Warszawie. Czy Jacek też znał Saszkę czy Filip  to postać uniwersalna ? – Już nigdy się nie dowiem.

Saszka urodził się w Moskwie w ’50 roku jako syn inżyniera Edmunda Goldzamta, Polaka, który uciekł przed faszystami do Moskwy i tam studiował architekturę. Ożenił się  z panią Gurjanow , Rosjanką studiującą architekturę i … około 52 roku przyjechali do Polski – Goldzamt miał za zadanie nadzorować Sygalina – naczelnego architekta Warszawy. Pamiętam jak w jakimś 63 czy 64 roku dziesięcioletnia Ania – urodzona już w Polsce siostra Saszki pokazuje mi ogromny czerwony album w płótnie, a tam marzenia jej Ojca – jak miał wyglądać Plac Na Rozdrożu, estakady spadające ku Wiśle. Wszystko monumentalne, klasycystyczne – synkretyczne.[1]

Działalność Edmunda Goldzamta do chlubnych raczej nie należała. Można go z całą odpowiedzialnością nazwać rusyfikatorem.  Choć … kiedy popatrzymy dziś na znienawidzony Pajac czy bloki przy placu Konstutytucji i porównać je przyjdzie z budowanymi na francuskich wzorach za Gierka mrówkowcami z Fabryk Domów, np.  za Żelazną Bramą  …

Pierwszy raz wspomniałem Goldzamta w Normandzkim Breście. Mieście zmiecionym  przez aliantów podczas inwazji w 45 roku z powierzchni ziemi. Brzmi mi w uszach „Barbara”  Jacquesa Preverta w wykonaniu Yves Montanda:

Yves Montand – Barbara(recit)

Il pleut sans cesse sur Brest

Comme il pleuvait avant

Mais ce n’est plus pareil et tout est abîmé

C’est une pluie de deuil terrible et désolée

Ce n’est meme plus l’orage

De fer d’acier de sang

Tout simplement des nuages

Qui crevent comme des chiens

Des chiens qui disparaissent

Au fil de l’eau sur Brest

Et vont pourrir au loin

Au loin tres loin de Brest

Dont il ne reste rien.

______________________________

Co się w luźnym przekładzie tłumaczy:

______________________________

Pada ciagle tak  samo na Brest

Choć  już inaczej  jest

Skoro wszystko przepadło.

Pada tak  żałobnie tak strasznie

Tak rozpaczliwie.

To  już nie  te rozbryzgi,

Broni na  krwistym żeliwie,

To tylko smętne chmury,

Które jak psy zdychają

Psy, co z prądem od Brestu,

Płynąc się rozkładają

Daleko, daleko –

Za rzeką.

Od Brestu,  po którym –

Ani gestu !


Tak jak i  po przedwojennej  Warszawie.  - Ewakuowany przed bombardowaniem w  trakcie desantu na Normadię,  Brest odbudowali następnie Francuzom – Amerykanie .  Mnie miasto to w największym stopniu przypomina … Nową Hutę.  Tak naprawdę “socrealizm” był wspólną postcourbierowską  architekturą lat czterdziestych, a problem krajów socjalistycznych polegał nie na tym jakie stawiano mury, lecz czym potem te mury oddychały, jakie biło w nich serce.

Architektura Goldzamtów,  Dworakowskich,  Sygalinów to była architekturą projektu, a nie wykonania, pomysłu a nie funkcji.  To były dzieła ideologii,  a nie praktyki.  Jednak pokazana mi przez Anię Gurjanowę książka na długo widać zapadła w mojej pamięci. Czuło się w tych rysunkach pasję i wizję. I marzenie !

Marzenia prysły w ’68 roku. Koledzy z harcerstwa rozpierzchli się po świecie. O Segiuszu Frenklu  i  Jurku Sarneckim wspominałem. Znikł także Włodek Pszenicki. W Stanie Wojennym zostanie  szefem polskiej sekcji BBC, a potem i całej londyńskiej radiostacji.

A Gurjanow ?  Po maturze, którą zrobił w zacnym liceum Reytana w Warszawie Saszka oświadczył, że wyjeżdza do Leningradu – studiować fizykę i astronomię.  Jeszcze wpadał. Przywoził jedwabne pionierki i świeże nagrania Okudżawy z Pieśnią Leningradzkich fizyków na czele.

Zagonim wsie narody w katakomby

S’ wiercha brasim atomnyje bomby

Kak prosta byt’ ab niczom nie znakomym

Sowsiem prostym uczionym – uczionym.

Zniknął Saszka.  A gdy zacząłem o nim pisać postanowiłem sprawdzić, co się stało z tym pół Rosjaninem, pół Polakiem, który ( choćby się nie wiem jak się  wypierał – nie uwierzę) – przed polską ksenofobią i nienawiścią do Rosjan zbiegł po ojcowskich śladach do Matuszki Rosji. W odróżnieniu od polskich pobratymców miał bowiem radziecki paszport,  z którym nie można było emigrować na Zachód.  Odnalazłem Saszkę w Internecie. Po raz pierwszy dostrzeżony, gdy ( dzis ma już swoją notkę na polskiej Wikipedii): „16 kwietnia 2005 roku Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Aleksander Kwaśniewski złożył wieniec upamiętniający 65. rocznicę Zbrodni Katyńskiej na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Po uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Aleksander Kwaśniewski wręczył w Pałacu Prezydenckim ordery i odznaczenia obywatelom polskim – członkom Federacji Rodzin Katyńskich oraz obywatelom Rosji i Ukrainy, którzy swoją działalnością przyczynili się do ujawnienia prawdy o Zbrodni Katyńskiej i upamiętnienia jej ofiar.

Odznaczeni zostali: (m.in)

KRZYŻEM KAWALERSKIM ORDERU ZASŁUGI RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ – Pan Aleksander GURIANOW,

Zwracając się do zebranych Stanisław Jankowski powiedział m.in.:

W imieniu Federacji Rodzin Katyńskich, w imieniu wszystkich, którym jest bardzo drogie słowo Katyń – dziękuję. Piętnaście lat temu z przejęciem większym niż dzisiaj, bo Moskwa, bo kilometr od Kremla mówiłem o Katyniu, a zdjęcia przygotowane przez Rodziny Katyńskie w Krakowie wisiały na wystawie. Byliśmy bardzo dumni wszyscy z polskiej delegacji, że możemy te zdjęcia prezentować. Te zdjęcia, żeby nas nie narażać na kłopoty kiedy jechaliśmy jeszcze do Związku Radzieckiego, przewiózł Pan Aleksander

Gurianow.”

Aleksander Gurjanov

Ot ! Historia ! Wychowany w Polsce syn rusyfikatora, który praktycznie musiał  uciekać z pierwszej przybranej  Ojczyzny, gdy zaczyna się wolność narodowa  - we własnym kraju staje się –  “polskim dysydentem” !

Jan Strękowski w wydanej w 2003 roku książce „Polska w oczach cudzych” dowiedział się od Saszki tyle: „Moja teza jest taka, że wszyscy o wszystkim wiedzieli. Ja to odnoszę również do siebie, bo też właściwie twierdziłem, że o niczym nie wiedziałem. Ale  kiedy sobie przypominam, to widzę, że w gruncie rzeczy o wszystkim wiedziałem. O Katyniu wiedziałem od wczesnego dzieciństwa, bo już wtedy ktoś mi o tym powiedział, ale odrzucałem tę prawdę. I myślę, że ludzie, w latach 30, podczas Wielkiej Czystki wiedzieli. Lecz nie można było z tym żyć przyznając się przed sobą, że wie się, co się dzieje i nic z tym się nie robi. To jest mechanizm samookłamywania się.”.

Dowiedział się fizyk i zaczął liczyć polskie trupy na sowieckiej ziemi. Jakby z Ducha Pana Cogito o potrzebie ścisłości:

” wchodzi

na najwyższy chwiejny

stopień nieokreśloności

jak trudno ustalić imiona

wszystkich tych co zginęli

w walce z władzą nieludzką

dane oficjalne

pomniejszają ich liczbę

raz jeszcze bezlitośnie

dziesiątkują poległych

a ciała ich znikają

w przepastnych piwnicach

wielkich gmachów policji”.

Odnalazłem Saszkę przez rosyjskie stowarzyszenie  ”Memoriał” i oto co mi, odpisał:

„ Nigdy nie słyszałem, żeby tata projektował Park Frascati. Co najwyżej mógł wysuwać jakieś pomysły w swojej książce z 1955 (czy 1956?)  roku. Zdaje się, że ta książka nie cieszy się w polskim środowisku architektonicznym zbyt dobrą sławą. Przyznaję ze wstydem, że sam jej nie przeczytałem. Ale dom Smolna 9 (i jednocześnie dom Smolna 15) autentycznie zaprojektowali moi rodzice jakieś 45 lat temu.”

A potem – w tym domu, z jednej strony ja do niedawna pod 9-tym  kierowałem domem kultury, a z drugiej nasz kolega z harcerstwa Włodek Frenkiel  pod 15-tym Tago & Cash – prowadzi…

[1] ( Realizm socjalistyczny szczególne miejsce w systemie sztuk wyznaczał architekturze. Również Bolesław Bierut uznawał architekturę za niezwykle ważny element ideologii. W rozmowie z Edmundem Goldzamtem Bierut miał powiedzieć, że partia interesuje się architekturą dlatego, że jest ona „szczególnie doniosłą formą ideologii, a ideologia nie może być partii obojętna. Ideologia to postulowanie pożądanych na przyszłość wartości, rysowanie obrazu przyszłości. A architektura z samej swej istoty kształtuje zabudowę przeznaczoną na długie trwanie. Ideologia znajduje w architekturze wspaniałą formę swego ucieleśnienia. Jakże lepiej możemy przedstawić nasze cele jak nie za pomocą panoram i modeli nowych miast. A obraz przyszłości jest orężem ideologicznym”.37
Edmund Goldzamt relacjonujący stanowisko Bieruta, stał się w 1949 roku ważnym łącznikiem między środowiskiem polskich architektów, niezbyt zorientowanych w wymaganiach politycznych dysponentów, a sowiecką praktyką realizmu socjalistycznego, którą poznał podczas wieloletniego pobytu w Kraju Rad. Goldzamt uchodząc w 1939 roku przed Niemcami znalazł schronienie w ZSRR i tam rozpoczął studia architektoniczne. Bardzo duży wpływ wywarł na niego (to historyczny przypadek) znany nam z publikacji w „Architekturze i Budownictwie” Anatolij Żukow, pod kierunkiem którego się kształcił. Do Polski trafił dzięki inicjatywie Józefa Sigalina – naczelnego architekta Warszawy, który na przełomie lat 1948-1949 przebywał w Moskwie. Oficjalnym celem wizyt było zamówienie schodów ruchomych dla trasy W-Z, nieoficjalnym miało być uzyskanie poparcia architektów radzieckich dla koncepcji odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie. Goldzamt pośredniczył w nawiązaniu kontaktów ze środowiskami radzieckich architektów, którzy na specjalnie zorganizowanym wieczorze dyskusyjnym, jednogłośnie poparli ideę odbudowy zamku. Według świadectwa Goldzamta, Sigalin mówił o krytycznym stosunku do architektury funkcjonalizmu, o „burzeniu się przeciwko ortodoksyjnym funkcjonalistom” i wyczuwalnym w atmosferze politycznej nowym podejściu do zadań architektury. „We mnie” – stwierdza Goldzamt – „znalazł obkutego rozmówcę. Przedstawiłem mu teorię realizmu socjalistycznego, którą poznałem podczas studiów w Moskwie. Ja to muszę mieć, towarzyszu Mundku – powiedział Sigalin. Pamiętam tę noc, gdy siedziałem i pisałem. Napisałem mu elaborat.”38 Referat Goldzamta, po akceptacji na najwyższych szczeblach, został ostatecznie przedstawiony jako główny tekst programowy na zwołanej w gmachu KC 20 i 21 czerwca 1949 roku naradzie aktywu partyjnego architektów, na której przyjęto realizm socjalistyczny jako „obowiązującą metodę twórczą”.39

Waldemar Baraniewski

MIĘDZY OPRESJĄ A OBOJĘTNOŚCIĄ

Architektura w polsko-rosyjskich relacjach w XX wieku

Z katalogu wystawy „Warszawa-Moskwa / Moskwa-Warszawa 1900-2000″

Rozdz. XXX. Maruderzy

Zostali sami. Mam dwu takich kolegów:  Leszka Szarugę i Włodka Frenkla.   W 68  byli już pełnoletni. Leszek miał 22, Włodek zaledwie 19  lat. Ten pierwszy to syn poety Witolda Wirpszy i Marii Kureckiej, znakomitych tłumaczy, którzy przyswoili polskiemu językowi m.in. Doktora Faustusa – Manna. Oboje postanowili wyemigrować w 68 do Niemiec.

Leszek Szaruga

Leszek Szaruga (Aleksander Wirpsza)

Aleksander powiedział:  - nie. W jakimś opowiadaniu Marka Nowakowskiego znalazłem to zdanie : „Szaruga, to dobry pseudonim dla komunisty”.

Przyznał mi się kiedyś, że też to zdanie odczytał  i stąd wziął sobie pseudonim. Zmienił także imię. I został. Komunistą jednak już być nie potrafił. Stał się Leszkiem Szarugą i  wlazł w opozycję po uszy. Studia polonistyczne  musiał kończyć zaocznie. Potem pracował w jakimś pisemku typu „Hotelarz” czy „Pies”.  Dziś pisze ciemne wiersze. Jest też  profesorem.

Frenkiel

Włodek Frenkiel

Frenkiel podobnie – choć całkiem inaczej. Też odmówił wyjazdu z rodzicami. Ale nazwiska nie zmienił. Jego rodzice byli jakoś w Rosji zakorzenieni ale już na polskich paszportach. Więc dla nich otwarty był Wiedeń. Włodek zaś z tego co wiem przejął mieszkanie w Al. Wyzwolenia. Stał się beniaminkiem organizacji partyjnej. Skończył rusycystykę, zajął się handlem. Szczególnie w późnych latach 80 tych i wczesnych 90 tych handel via Rosja to była złota żyła. Towary płynęły ze wschodu. A jak ktoś dobrze znał rosyjski i … duszę moskiewską. Można było w sowieckiej tiurmie życie stracić albo  budować – kapitalizm…

To był szok, jak w późnych latach 80’tych niechciany przez nas w szkole rosyjski zapamiętany w wierszykach Simonowa, nagle wypłynął na dworce, jak młodzi komputerowcy wykrzykiwali przez pierwsze komórki :

- Da da, pokupaj. Da wsio. I zołoto toże.

W 1993 czy 94 roku ciężka limuzyna Frenkla dotknęła delikatnie mojego redaktorskiego malucha pod „Zieloną Budką” na Puławskiej  w Warszawie. Byłem wtedy wicemarszałkiem Sejmiku, znanym publicystą więc  Włodek z atencją  pokazywał mi swoje włości. Pokazał, że  no jakby to delikatnie powiedzieć: rządzi Warszawą i nie tylko.  Chętnie  mi  pomagał.

Nagrywałem wtedy niemal bez pieniędzy moje spotkania zatytułowane „ATaK Show” w Polonii 1. To był już czas po likwidacji stacji naziemnej. Skończył się live z Nowej Telewizji Warszawa, gdzie wśród stu gości  ”A Teraz Konkretnie” w latach 1993-1994  niemal wszyscy moi rozmówcy: od Balcerowicza, porzez Geremka, Olszewskiego czy Najdera, Kawalca, Niezabitowską, Chrzanowskiego, Sztrzembosza i obydwu Kaczyńskich, Krzaklewskiego,  a nawet Boniego , że o prezydencie Wałęsie nie wspomnę – mieli reprezentować stronę solidarnościową. Jak sądziłem różniących się poglądami lecz – patriotów i przyzwoitych ludzi.

Teraz programy musiałem rejestrować.  Rządzili komuniści Oleksego. Nolens volens zacząłem i z nimi rozmawiać.  Na programy umawiałem się  z Kwaśniewskim, Blidą,  Jakubowską, Liberadzkim, Koładką, Frasyniukiem ( jeszcze go miałem za swego …) . W sumie kilkadziesiąt  nagrań. Do studia prosiłem sekundanta, mój rozmówca swojego i w gronie  zaproszonych przez gościa przyjaciół dyskutowaliśmy godzinę. No ale takie towarzystwo trzeba było jakoś przyjąć. Ugościć  przed i po nagraniu. A Włosi byli skąpi. Więc w zamian za barterową  reklamę młody Piotrek  ocierał się w towarzystwie i przysposabiał do  zawodu serwując fundowany przez ojca catering.

Włodek miał wtedy  restaurację na Chmielnej  przy tzw. Towarzystwie Sztuk. Nazywała się Klub Pod Galerią. Tak, to to miejsce,  gdzie mieścił się „Kabaret pod Egidą”. Czas jakiś zresztą Jan Pietrzak u Frenkla występował.

Jak pisała „Rzeczpospolita”: „Frenklowie postanowili stworzyć w stolicy imperium rozrywkowe. Ich pierwsza knajpa Pod Galerią przy Chmielnej ruszyła w sylwestra 1992 r. W 1996 r. w podziemiach kamienicy na Nowym Świecie 23/25 otworzyli dyskotekę Studio Stereo – zamknięto ją w 2000 r. Nie osłabiło to pozycji Frenklów na rynku, bo w 1998 r. wybudowali Labirynt przy Smolnej 14. Są też właścicielami kilku innych klubów w Warszawie, m.in. Tango & Cash i Kwadro”.

To prawda, później pokazywał mi  Frenkiel dawne baseny miedzy mostem Berlinga, a Poniatowskiego z praskiej strony Wisły, które zajmował na  wielki klub Kon-Tiki.  O ile wiem wiele koneksji Frenkla sięga naszych dawnych harcerskich czasów. Stąd np. współpraca ( właśnie w tym Kon-Tiki)  z  byłym harcerzem-wodniakiem: Tadeuszem Miętusem, co uściskiem zwykł miażdzyć podane mu dłonie, a  który przez dwie kadancje (1994-2002) będzie trząsł z ramienia SLD  Zarządem  Śródmieścia.

Klub Labiryn na Smolnej

Klub Labirynt na Smolnej

No ale co by nie mówić  ten  ”Labirynt” na Smolnej  w lokalu po drukarni Chłopskiej Drogi (moja Mama pracowała niegdyś  w Gromadzie Rolnik Polski na Smolnej 12  tuż obok) – to było coś !   Poszedłem tam raz ( z ciekawości i pod nieobecność gospodarza)  i nie ma co kryć – nie był to niewinny teatrzyk lecz miejsce zorganizowane zostało wspaniale. Mało, mówiąc szczerze obchodzi mnie czy samowolnie czy nie dokonano przeróbek – skoro miejsce żyło. Dyskoteka mieściła się w starej drukarni na trzech poziomach, które pokonywało się metalowymi, kręconymi  schodkami. Na każdym piętrze był oczywiście bar i na każdym inna muzyka. Na dole spokojniejsza dla moich rówieśników: Beatlesi, Bony M czy Presley. A im wyżej tym więcej czadu… Wstęp do górnego baru  kosztował bodaj sto złotych ale … tam już za tę kwotę można było pić bez ograniczenia. – Takie All inclusive w  słowiańskim stylu.  Nie wszedłem na takie obroty acz podejrzewam, że stamtąd odziedziczony po drukarni  taśmowy podajnik do gazetowych nakładów zwoził delikwentów wprost – w ręce sanitariuszy z Izb wytrzeźwień.

Frenkiel ma fantazję.  Jeszcze mam w oczach  jak tańczy rockandroll’a z Iwoną Kamińską na Sylwestra w Kościeliskiej.  Przypominam sobie urządzane przezeń  ( w opustoszałym po wyjeździe rodziców i brata  mieszkaniu w alei Wyzwolenia 10)  śniadania w drugi dzień Świat Wielkanocy łaczone ze Śmingusem. Mieliśmy po szesnaście, osiemnaście lat. Grała gitara. Nielegalny Wysocki i Okudżawa wtórowali z taśm szpulowych magnetofonów. Innych „dopalaczy” nie trzeba nam było.

Opowiadam to,  co barwne. Może są i inne odcienie w tej tęczy ale wiem, że ludzi z fantazją szkoda. Szkoda Labiryntu nie mniej niż Frascatii. I szkoda, że  Kaczyński inaczej – pstrokaty.

Więc wykurzono Włodka pod jakimś zdaje się dość idiotycznym pretekstem (brak koncesji na alkohol po którejś godzinie) i teraz  procesuje się  Frenkiel  z miastem o miliony. Mądre to nie jest. Można było rozstrzygnąć sprawę koncesji na alkohol. Można też było pewnie ucywilizować „Ogródki Piwne” nad Wisłą. Tętniły życiem coś cztery sezony w latach  1998-2002 za rządów Piskorskiego. Ten pasaż między mostami Śląsko-Dąbrowskim i Gdańskim  to była akurat domena Tadeusza Miętusa. Robili tam panowie jakieś interesy, nawet krążyłem wokół z moim tetrzykiem – jednak trzymali na dystans….Cóż –  czuli, że prędzej czy później wszystkich obsmaruję.

A przecież wcale się do tego nie rwałem. Ani ja ani Polska, która też wolałby być chyba zagospodarowana  niż soczyście – opisywana. Tak jednak widać musi być. Choć nie ma nic głupszego niż odbieranie ludziom zarobku, a Warszawiakom zabawy  i formy i stylu…

Przedsiębiorca sobie poradzi. Wykurzony z Warszawy Frenkiel prowadzi jakieś kluby na Mazurach, dyskotekę – syn przeniósł do Łodzi.  No, a tam, gdzie była w 60 latach restauracjia Sofia we wspominanym domu Gurajanowów u zbiegu alei Jerozolimskich i  Smolnej 9/15 prowadzą Frenklowie inną restauracyjkę : nazywa się Tango&Cash

Włodek mieszka teraz gdzieś pod Olsztynem. Z „naszej klasy’ dowiadujemy, się, że to Wieś.  Nazwa wypadła mi z głowy. Coś jakby –   Korleone ?

XXXI. Szczęście ludzi – ponad wszystko

Z komunizmem skończyliśmy, gdzieś po roku ’69 gdy komendantem szczepu został Stefan Kawalec

Ania Tanalska, Stefan Kawalec, Andrzej Purchała

Ania Tanalska, Stefan Kawalec, Andrzej Purchała

(późniejszy wiceminister finansów i główny realizator denominacji złotówki w ramach  reformy Balcerowicza).

Byłem „zuchowym” zastępcą Stefana.

Spotkaliśmy się u Andrzejka Axera w domu: i zdołaliśmy przekonać całą kadrę, mimo oporu Frenkla i Gurjanowa -  do zamiany w przyrzeczeniu szczepowym słowa „komunizm” na „szczęście wszystkich ludzi na świecie” – ponad wszystko.

Teraz brzmiało lepiej:

Przyrzekam całym życiem służyć Tobie Ojczyzno

Stawiać sprawy zastępu ponad sprawy własne

Sprawy drużyny, ponad sprawy zastępu,

A szczęście wszystkich ludzi na świecie – ponad wszysztko

Tak oczyszczeni z pryszczy janczarskiej ideologii z Sahibkiem jeszcze w trzeciej klasie liceum jeździliśmy razem do mazurskich Krzyży z pierwszymi dziewczynami.

Andrzej po roku socjologii przeszedł na świeżo stworzony przez Czesława Czapów IPSIR (Instytut Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji).  Do śmierci opiekował się swoją matką – wielką aktorką i znakomitym profesorem szkoły teatralnej – Zosią Mrozowską.  Potem – wyjechał.

W połowie lat siedemdziesiątych asystowałem jego Ojcu Erwinowi, gdy reżyserował Kordiana w Teatrze Współczesnym. Kordiana z Wojtkiem Wysockim, Mają Komorowską w roli Laury, niezapomnianą parą Wołłejką i  Czechowiczem – jako Konstanty i Car.

Andrzeja Axera z Pawłem Konicem łączyła nadzwyczajna więź z matką. Ojciec Andrzeja – Erwin nie był z Mrozowską nigdy formalnie związany, gdyż po prostu nigdy nie rozstał się z matką  Jurka, dziś wybitnego profesora filologii klasycznej. Jednak Mrozowska do śmierci  pracowała w  teatrze Axera.  Ojciec był jej  szefem, a syn opiekunem.  Rodzice  Pawła byli „normalnie” rozwiedzeni.

Obydwaj chłopcy w moich oczach zaczynali pełnić rolę mężczyzn i opiekunów. Robili prawo jazdy, dosiadali matczynych maluchów, punktualnie odwożąc lub przywożąc ukochaną do domu czy z pracy.

Zazdroszczę im – moje stosunki z matką z wiekiem stawały się coraz gorsze. Nie umiemy zgodzić się na siebie. Można by powiedzieć, że to inteligencki przerost ocen  nad emocjami. A przecież – Andrzej i Paweł to też  inteligenci w każdym calu i w gruncie rzeczy samotnicy. Jednak przez nich przemawiała wspólnota. Wspólnota, tym silniej strzeżona im bardziej zagrożona. Przez wroga, ojca, nawet przyjaciela – w centrum pozostawała matka pewna jak rodzina. Lecz i  Ojciec jest też poza osądem. Hierarchia niewzruszona nakazuje szacunek… Tradition…

„Ja tego instynktu właściwie nie miałem. – mówił mój Ojciec w radiowym „Notatniku ze współczesności” – i w tym młodym człowieku, który czasem przychodzi, którego bardzo lubię i, z którym lubię rozmawiać -  najbardziej mi pewnie przeszkadza, że jest moim synem.”

Także  i ja – po Ojcu czy wręcz po Ojczyźnie ? – nie pojmuję wspólnoty. Je me sens exclu de l’horde. I nigdy nie znałem miejsca w szeregu. Zawsze wybiegałem przed orkiestrę. Choć – starałem się, czy może sam przed sobą udawałem, że się staram. No ale co to był za pozór, gdy nie brałem serio –  nawet perror Adama Michnika.

Rozdz. XXXII. Adaś

Michnik 1985

Adam Michnik na Nowolipkach - zima 1986/87

Michnika  poznałem, gdzieś około ’71 roku. Wyszedł z więzienia i został sekretarzem Antoniego Słonimskiego.

W niedzielę na obiady chodziło się do SPATiFu. Bywaliśmy tam z Ojcem, czasami i pamiętam ten stolik pod ścianą, przy którym zasiadał Szczupły Przechodzień w otoczeniu Alinki Lorenzówny ( dziś profesor Kowalczykowej) i Adasia Michnika w  nienagannie  przybrudzonym podkoszulku.

– Witaj Antoni, co dobrego,  kłaniał się wytwornie Ojciec.

– Ot, karmię personel, odpowiadał poeta.

- Czym mogę panu służyć: kelner w palcem w zupie prezentował SPOŁEM-owski szyk,

- ku…ku..ku.. męczył się warszawski Demostenes,

- Tak, tak Adasiu, zamówimy kuropatwę, dobrotliwie kończył zamówienie pan Antoni.

Adam poznał mnie z Mirkiem Chojeckim, wiedząc, że po pierwszym ślubie dysponuję na Nowomiejskiej  mieszkaniem udostępnionym mi przez osiadających już w Paryżu Marię i Kazimierza Brandysów.

Założyliśmy tam skład i introligatornię. Czarną księgę cenzury składaliśmy z Andrzejem Urbańskim, Markiem Karpińskim i jego ówczesna żoną Kasią Deniszczuk. Moja Ania drżała ze strachu w ciemnej kuchni. My zaś zbijaliśmy bibułę wykradzionymi przez Choja ze Świerku nitami, w takt proletariackich pieśni odnalezionych na jakimś starym longplayu z płytoteki pana Kazimierza.

A swoją drogą – chciałbym widzieć jak moi mieszczańscy rodzice wyjechawszy na rok czy półtora zagranicę zostawiają swoje wypieszczone klepki jakiemuś synowi znajomych z małżonką…?

Gmina jest bowiem Solidarna. A wtedy, a wó wczas

WSZYSCY BYLIŚMY …

zresztą… niech to już lepiej Marek Edelman słowami wywiadu udzielonego w 1985 Ani Grupińśkiej wypowie.

- Dlaczego pan nie został syjonistą?[1]

- Syjonizm to jest w ogóle przegrana sprawa. I wtedy, i teraz. […] nie można wrócić do tego, co było dwa tysiące lat temu, bo to jest niemożliwe. W morzu stu milionów Arabów nie można robić państwa, które jest przeciwko nim, bo tych Żydów tak samo wyrżną lada dzień, jak wyrżnął ich Hitler. […]

Tak samo się mówi, że Ziemie Zachodnie są polskie. Ludzie! Siedemset lat tam mieszkali Niemcy! Czy Kijów jest polski dzisiaj, chociaż Polska tam kiedyś władała?

- Ale państwo Izrael w końcu powstało i istnieje.

No, Rosjanie zrobili im państwo polityczne. Potem Żydzi wykiwali się od Rosjan i poszli do Amerykanów, ale i tak zginą. Trzymilionowe państwo w morzu stu milionów Arabów nie może istnieć. Nie ma żadnych szans. Będą tak samo wyrżnięci i cofnięci do morza. Ameryka będzie tak długo dawała im samoloty, jak długo będzie tam miała swój lotniskowiec. Niech Amerykanie dogadają się nie z Mubarakiem, tylko z innym fakiem, to wypną się na te trzy miliony ludzi. […]

Powiedzieć to dzisiaj w Polsce to straszna rzecz. To przez ten katolicyzm polityczny, który tutaj wyrósł; dziś każdy wierzy w Pana Boga, żeby czerwonemu przypieprzyć. Ludzie chodzą do kościoła i robią te pozory, ale tak między nami mówiąc, to Polska nigdy nie była krajem za bardzo wierzącym. Kościół był zawsze polityczny, był zawsze z państwem. Taka sama była ta żydowska religia: była polityczna. […]

- Z czym się powinien według pana identyfikować człowiek, który mówu o sobie „jestem Żydem”? Gdzie powinien szukać swego miejsca?

- Jeśli myśli o sobie, że jest Żydem w Europie, to on zawsze będzie przeciwko władzy. Żyd ma zawsze poczucie wspólnoty ze słabszymi.

-  Czy wobec tego jest jakaś różnica między Żydem, który jest ze słabymi, a słabymi nie-Żydami?

- Czy jest różnica? Nie. Żadna. Bujak, Kuroń, Michnik, Jaworski, Lis, Frasyniuk są   ŻYDAMI TEGO USTROJU.


[1] „Rozmowa z Markiem Edelmanem”. Przeprowadzona przez Ankę Grupińską i Włodzimierza Filipka dla poznańskiego podziemnego kwartalnika „Czas” w 1985 roku  (fragmenty)

Rozdz. XXXIII. Człowiek na rubrykę.

Najdłuższą rozmowę z Michnikiem odbyłem w towarzystwie Boba Kierklanda, który  był amerykańskim korespondentem i asystentem Leonarda Bernsteina.

Pomagaliśmy Robertowi z moją,  już nieco odważniejszą ówczesną żoną,  przełożyć na angielski  dla amerykańskiego Newsweeka, wywiad Grupińskiej z Edelmanem. Wspólnie słuchaliśmy pierwszych cyfrowych nagrań odtwarzanych jeszcze z czarnych analogowych płyt. Odkrywał przed nami tajemnice swego  mistrza Leonarda Bernsteina lecz także (znał dobrze Niemcy) – fascynował m.in. Lottą Lenya śpiewającą songi Brechta i Kurta Weilla.  My  jego zadziwailiśmy Polską, a w niej najsilniej  - Michnikiem.
Michnik & Kierkland 1985
Adam Michnik i Bob Kierkland na Nowolipkach – zima 1986/87
Wkrótce po wyjściu Adama z więzienia w 1986 roku spotkałem go przypadkiem – w Szkole Teatralnej. Poszliśmy do mnie na Nowolipki. To musiał być grudzień ’86  lub początek  ’87  roku.  Adam pił Maxima z meniskiem wypukłym. Puszył się  i gadał, gadał, gadał…

W więzieniu czytał wszystko. Przypominam sobie, że wyśledził nawet jakąś moją recenzję w „Twórczości” nt. wydanego wówczas „Pożegnania twierdzy” – Witolda Zalewskiego. Napisałem tam, że bohaterstwo nie zawsze popłaca,  że Miłosz w sumie dobrze wyszedł na tym, że nie zginął jak Baczyński, Trzebiński czy Gajcy  lecz Powstanie przesiedział w Milanówku.

- Takich rzeczy pisać nie wolno! Pogroził mi Rabbi.

- Jak nie wolno, gdy prawda.

- Ani prawda, ani wolno. Uciął.

Rozmawialiśmy o książkach, pieniądzach, karierze.

Opowiedziałem mu również o jakichś planach Marcina Niziurskiego, tworzenia pisma kulturalnego w oparciu o Warszawski Ośrodek Kultury z Elektoralnej. Otóż Adama nie oburzyło bynajmniej, że próbuję coś nadziemnie kombinować ( takie już wszakże nadchodziły czasy) lecz ambicje nadmierne.

- Ty nie jesteś człowiek na pismo. Ty jesteś człowiek na rubrykę. Zawyrokował.

No cóż, zgłosiłem się doń po tę rubrykę w ’90 do Wyborczej. Przyjął mnie łaskawie. Jeszcze w żłobku na Iwickiej. Wyściskał na oczach załogi. Wszystko odbywało się transparentnie, Adam urzędował bowiem w przeszklonej  dawnej kuchni skąd niegdyś wydawano posiłki,  więc cały news-room widział co dzieje się w gabincie szefa. I Michnik  zaprotegował telefonicznie kandydata na radnego ze Starówki do ówczesnej minister Cywińskiej w sprawie rzecz jasna czysto pu, pu, pu – blicznej.

Jednak ani mój tekst o tejże Starówce pt. „Starówka prosi o zgiełk”, ani recenzja z pierwszego odcinka „Dekalogu” Kieślowskiego, który właśnie zaczynała emitować telewizja, w Gazecie Wyborczej miejsca dla siebie nie znalazły. W Polsce rządzonej przez Adama i jego kolegów dla takich jak ja pozycja radnego i  felieton kulturalny w II pr. PR u Iwony Smolki na pociechę miał to być szczyt kariery. Oczywiście do chwili, gdy więcej nie zapragnęli.

Po epizodach z „Tygodnikiem Solidarność” i „Nowym Światem”, zacząłem przecież pracować w prywatnej  ”Nowej Telewizji Warszawa: finansowanej przez włoskiego potentata medialnego Nicola Grauso. W moim programie „A Teraz Konkretnie” rozmawiałem niemal ze wszystkimi politykami o solidarnościowym rodowodzie włącznie z samym Prezydentem Wałęsą. I nigdy wcześniej ani później nie czułem się tak wolny ! Michnik jednak moje zaproszenie zignorował. Uznał, że jak ja z jakimiś „Krzaklewskimi” gadam, to dla niego nie ma tam miejsca. Stację Adam odwiedził tylko raz.  Zaszczycając odwiedzinami jedynie Michała Komara. Później jednak  Gazeta zaangażowała cały swój autorytet by nie dopuścić do przyznania  koncesji Włochom. Włochom sprowadzonym wszakże  przez najbliższego współpracownika Michnika  w latach 76-80  jakim był twórca Niezależnej  Oficyny Wydawniczej –  Mirek Chojecki. Ten ostatni próbował jeszcze rozszczepiać włos na czworo: tu wspierał Włochów zostawiając ich z Komarem,  tam się sam wycofywał lansując własny projekt Niezależnej Telewizji Polskiej. Gazeta była jednak nieubłagana. Koncesję dostali Walter, Solorz i Canal Plus. Nasza strona jak ktoś gdzieś Chojeckiemu, pocierając charakterystycznie kciukiem o palce, powiedział - za małą miała siłę przebicia.

Tak więc gdy Michnik mną wzgardził, a piracka przepaska na oku przestała być w dobrym tonie –  z felietonem w publicznym radio też musiałem się pożegnać. „Znaj proporcje mocium Panie”. Zacytowałby w tym momencie Fredrę Senior.

Wtedy, zimą ‘85 zbierając się by odwieźć Michnika  moim maluchem w Aleję Przyjaciół,  spytałem jeszcze Adama czemu właściwie nie ma samochodu.

-Widzisz, powiedział,  - prawdę powiedziawszy stać mnie dziś na każdy wóz. Sęk w tym, że w Polsce wszystko, co przekracza skalę malucha budzi emocje. No cóż nigdy bym nie pomyślał, że będę kiedyś sławny i bogaty. Ale bogaty musi dwakroć uważać.  Po co mi zresztą rzeczy, samochody, forsa nawet:  czy to ja kolegów nie mam, wyznał coraz mocniej wstawiony Adam tłumacząc mi w ten sposób, że najpierw trzeba znać miejsce w szeregu, potem mieć kolegów, nareszcie napisać książkę.

- Bo jak mnie los na białego konia wsadził – powiedział na koniec, gdym wychwalał jego więzienny heroizm – to ja się na nim ku…, ku…, ku…, -  zapiał po swojemu -  nie zesram !

Tak. Michnik, to bon moty.  Ledwie kilka spotkań I to wtedy, gdy naprawdę  nie było wiadomo, że to on okaże się się Noem formacji, a z każdej: zapamiętane zdanie.

Uważaj na Kaczory – powiedział mi w ‘93 roku, gdym znów go odwoził, tym razem z domu Jacka Bocheńskiego, po ostatnim wręczeniu nagrody im. Andrzeja Kijowskiego ( której wszakże w ’85 roku był pierwszym laureatem) :  - To czyste ka,ka, ka…rierowiczostwo.

Z akcentem na słowo czyste. Dla Adama znaczyło to inaczej bezideowość. Karierowiczami wszak jesteśmy wszyscy, chodzi nam o siebie, o to by być ważnym. Ale nie wolno zapomnieć o sprawie, o Bogu, o Księdze. I o szabasie.

Rozdz.XXXIV. Stygmat obcości

Między siedemdziesiątym szóstym, a osiemdziesiątym szóstym – dokonywał się wielki powrót. Sporo konwersji. Najbardziej spektakularna Kostki Geberta, który w podziemiu publikował jako Dawid Warszawski. Ale pamiętam też przebudzenie Kasi Hanuszkiewiczowej, córki Adama i Zofii Rysiówny. Wydano „Dzienniki”: Czerniakowa. Jarek Rymkiewicz w podziemnym wydawnictwie wydał „Umschlag Plazz”, który przeczytawszy zrozumiałem, że przez lata nic nie wiedząc w tym miejscu uczyłem  się wręczać pierwsze łapówki i tankowałem kartkową benzynę.
Na Muranowie

Na Muranowie

Mieszkałem wtedy najpierw na Chłodnej u zbiegu z Białą,

potem na Nowolipkach w jednym z tych domów wznoszących się na zwałowanych gruzach.

Nagle uświadomiliśmy sobie jak mało wiemy o tym co się w tej przestrzeni działo, że nie wiedzieć czemu:

„Krew piaskiem przysypano, ślady uprzątnięto

I wapnem sinym czysto wybielono ściany

Jak po zarazie jakiejś lub na wielkie święto”

jak- śpiewał Antoni Słonimski, w „Elegii”

Więc wszyscy byliśmy ofiarami tamtego ustroju. Ustroju zacierania pamięci i podszywania się. Ci co przeżyli mówili, że wszyscy zginęli. Nawet nie przyznawali się do tego, że sami  ocaleli. Zmienili nazwiska, ukrywali pochodzenie. Moi koledzy tak jak Sahibek swoją tradycją domową byli nagle i nieoczekiwanie zaskakiwani. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że tak naprawdę nic nie wiemy o tych co odeszli. Byli abstraktem skremowanych liczb.

Teraz zaczynano przypominac sobie konkrety. Dostałem do recenzji wewnętrznej z Czytelnika „Chanukowe Świece” czyli Pamiętnik Esterki Antoniego Reńskiego, który pozytywnie przeze mnie zaopiniowany doczekał się publikacji we wczesnych latach 90’tych. Spacerując Karmelicką w stronę basenów na Inflanckiej trudno było zapomnieć o ostatniej „wycieczce”  dzieci z korczakowskich sierocińców, o samobójstwie Czerniakowa, o śladach po Warszawskiej Karuzeli. Jakoś to wszystko zbiegło się ze Stanem Wojennym. Bo Stan Wojenny okazał się tak naprawdę czasem prawdy. Zaczęto mówić i o AK i o Katyniu i o procesie szesnastu,  i o odtransportowanych z Placu Muranowskiego – o wszystkim o czym tak długo milczano.

Patrzyłem na zieleń za oknami wewnętrznego podwórka z trzepakami i stolarniami,  gdzie swe dywany wywieszali i bieliznę bardzo z wiejska suszyli liczni jeszcze potomkowie budowniczych Muranowa. Zapuszczałem wzrok w głęboki wykop ( blisko 20 lat zresztą budowanego) drugiego pawilonu Pałacu Mostowskich, zastanawiając się czy patrzę na strukturę cel, które jeszcze kiedyś niczym mieszkańcowi Zamku If przyjdzie mi pazurami rozrywać. Brałem sukę   (pudliczkę), szliśmy demonstrować pod ten Pałac rysując na brudnych szybach samochodów literę S z kotwicą, a spod tych zarośli, zza węgła stalinowskich kantyn wyglądały ku mnie duchy.

I te duchy zaczynały mówić swoim językiem. Domagały się pamięci. Potępiały zbrodniarzy. Lecz przypominały też, że ci ocaleni mądrzejsi, inteligentni, wielomówni  bracia, którzy wyparli się wiary, tradycji i języka, którym z pochodzenia pozostała jedynie solidarność uciekinierów, którzy starają się zapomnieć o swych pozostawionych gdzieś pobratymcach i zwieść tych, wśród których żyją –  są oszustami, a może nawet zaprzańcami.

I choć można zrozumiec ich traumę, lęk  a nawet cynizm – to jednak budzący nas świadkowie niepamięci przywoływali wspomnienia tysięcy prześladownych i  wytrzebionych  narodów i ludzi: Jaćwingów, Prusów, mieszkańców Wandei,  wzywanych przez Herberta obrońców Dalaj Lamy, Kurdów,  Afgańskich Górali. Tych, których w pień wycinano, gdyż mimikrę mieli za godną bezwzględnego potępienia.

Dla ludzi, którzy wypierają się przeszłości nie ma miejsca ani wśród zmarłych braci ani wśród żyjących towarzyszy.

Tak więc odzyskiwaliśmy naszą przeszłość. Zaczynaliśmy się rozpoznawać. Pytać o pochodzenie. O cenę naszego życia. O wierność. Rozróżniać kto swój, a kto obcy. Bo przez trzydzieści lat znaczna część społeczeństwa polskiego pokolenia Kolumbów nie wyszła faktycznie z konspiracji. Dopiero, gdy ukształtowało się Pokolenie Solidarnosci niektórzy dziadkowie wyznawali wnukom kim są, gdzie leży zakopana jeszcze w 44 czwartym broń, pod którą klepką znajdą chowane na czarną godzinę złoto, gdzie skrywa się szlachecki rodowód, akt własności fabryki czy Chanuki Srebrzone.

XXXV. Inteligenckie Getto

    
    

Trzeba było 33 lat bym zrozumiał, że wychowałem się wśród innych. Wśród polskiej inteligencji wyobcowanej z narodu.

Czy była  pośledniejsza ? – Oto najbardziej dramatyczne pytanie. Przed wojną ta inność to był plebs, i brud, handełe i choroba.

Na przeciwległym krańcu inności stała: „swojskość” czy ‘naszość”,  sparodiowana przez Żeromskiego w Nawłoci  i spotęgowana w obrazie  Estancji  z „Transantaltyku” Gombrowicza. Tromtadracja, narodowość –  tym wszystkim słowom współczesny inteligent nadał pejoratywne brzmienie.  Może jeszcze słowa patriotyzm i wspólnota nie brzmią podejrzanie choć pozostają w osamotnieniu niepojętym jeśli zważyć, że jeszcze w 1949 roku autor „Społecznej Genealogii” twierdził, że „Dla zrozumienia genealogii inteligencji polskiej ważnym momentem jest fakt, że w okresie porozbiorowym inteligencja była jedyną spadkobierczynią szlacheckiej idei państwowej i stanowiła „moralny” rząd narodu polskiego”.

Ale Chałasiński właśnie, ten syn pisarczyka gminnego – rząd ów poddaje miażdżącej krytyce wskazując, że polska inteligencja była warstwą nieproduktywną. Zachowując jedynie towarzyskie formy nie potwierdzała swojego znaczenia ani gospodarczą ani polityczną aktywnością.  Wyrzucając poz swój nawias nawet zawodowych  intelektualistów ( pisarzy i naukowców) przekształciła się zdaniem Chałasińskiego w wyizolowana biurokrację i stworzyła – jak je socjolog nazywa; „inteligenckie getto”. „Inteligenckie getto – powiada Chałasiński – a w tym i getto uniwersyteckie nie jest terenem do zdobywania sławy lecz reputacji”.

W getcie zamykają się inni. Ci, którzy chcą się odróżnić. Nie ulega wątpliwości, że wychowany na Gombrowiczu i Schultzu, Tuwimie i Jasieńskim, Andrzejewskim i Konwickim – współczesny polski inteligent najabrdziej chce się odróżnić od  Estancji i Nawłoci, wyrzeka się polskości Sienkiewicza szukając uniwersalizmu w Gombrowiczu. Zachłystuje się polską Anty-Inwokacją z „Trans-Atlantyku”:

„Płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu Waszego św. chyba przeklętego. Płyńcież do Stwora tegoż Św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież wy do Cudaka waszego Św., od natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony.  Płyńcież, płyńcież, ażeby on wam ani żyć, ani zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał. Płyńcież do Ślamazary waszy Świętej, żeby ona dali Ślimaczyła…” .

Zachłystuje tak dalece by dziś piórami każdego pismaka  postkomunistyznej Trybuny powtarzać : „że zacna skądinąd myśl, by uczyć młodzieży upodobania do poznawania historii i kultury własnego narodu, bardzo łatwo przeradza się w propagandę nacjonalizmu. Uczucia narodowe i nacjonalistyczne, w przeciwieństwie do wartości humanistycznych i uniwersalnych, możliwych do opanowania przede wszystkim rozumowo, mają głównie  charakter emocjonalny. Są one niejako naturalne, atawistyczne i łatwo je rozhuśtać kilkoma chwytliwymi hasłami. Europa przez całe stulecia, żmudnie i z wielkim wysiłkiem, dochodziła do poszanowania indywidualistycznego humanizmu i praw człowieka.”[1]

Współczesna elita intelektualna chce być ponadnarodowa. „Międzynarodówkę” śpiewali komuniści – ideą był internacjonalizm. Dziś z „Hymnem do Radości” Beethovena na ustach mamy stawać  się członkami Wielkiej Europejskiej Rodziny.

Mamy więc dwie inności. Dwa getta. Getto inteligenta z Nawłoci Żeromskiego i całkowitego jego przeciwieństwo jakim jest izolacja „klerka z Krakowskiego Przedmieścia” – sportretowanego w „Kalendarzu i Klepsydrze” Konwickiego.

No, ale nad tym słowem ciąży przecież jeszcze jedno, wyjściowe w końcu znaczenie, dosadnie scharakteryzowane przez Żeromskiego w „Ludziach Bezdomnych”: „zamieszkujący lub zatrudnieni w tych stronach tworzyli tak zwane getto. Lecz to ich osiedlisko nie powstało w przeszłości, nie miało za sobą historii. Same nazwy ulic wskazywały, że tak nie było. Nikt ich tutaj nie osadzał osobno, jak, dajmy na to, papież Paweł IV w Rzymie aby się z chrześcijanami nie stykali, nikt ich nie zmuszał do zamieszkania tutaj właśnie, a nie gdzie indziej. Sami spłynęli w tę dzielnicę, zeszli się tu jedni do drugich, a przyrastając stale, stworzyli samochcąc getto..

Otóż nie ulega wątpliwości, że ten element inności, zrośnięty z polskim obyczajem. Ten cwaniak, handlarz, brudas  opisywany w „Eli Makowerze” Orzeszkowej  czy u Żeromskiego zniknął do jednego.

Kto za to odpowiada ? Kto sprawił Shoah?  Nie wiem i nie tu miejsce dywagować jaki np. mieli w tym udział amerykańscy arystokraci finansjery  nie dopuszczający już w czasie II Wojny Światowej by statki z ludźmi uchodzącymi z Europy przed pogromem nie były do Stanów wpuszczane; by w kraju w którym obcej biedoty było najwięcej właśnie dlatego, że nigdy nie było w nim podobnych choćby hiszpańskim prześladowań, by w Polsce dokonała się rękami nazistów eksterminacja tego „chwastu kulturowego”.

Nie wiem. Wiem tylko, że raz jeden miałem ochotę kogoś gołymi rękami udusić. Było to w 1975 roku, gdy głodny i zmęczony dotarłem na szczyt Autello Nationale w Rzymie.  Podszedłem tam  do grupy francuskich studentów. Ot tak, pogadać.  Gdy po wstępnych grzecznościach powiedziałem, żem Polak, nagle usłyszałem z ust wyglądającego jak młody esesman blond żabojada, że on jest: z diaspory, a Polacy wymordowali jego Naród.

Nie chcę pamiętać co było dalej.  Ani zmyślać.  Po bezskutecznej dyskusji moja reakcja pogłębiła zapewne u przysłuchujących się awanturze europejczyków stereotyp,  że Polak zobaczywszy obcych dostaje szału…

W Polsce wybito chyba do jednego biednych z tych miasteczek, w których  niekoniecznie po polsku mówiono. Przecież urodzony w w Leoncinie koło Nowego Dworu Isaac Singe,  który  32 lata życia spędził między Warszwą a Biłgorajem by w wieku Chrystusowym  zbiec przed Hitlerem do Stanów  - nawet dobrze polskim nie władał.

„Polacy winni wdzięczność Adzikowi” ironicznie pisał Jacek Kaczmarski w „Tunelu”.  O nie !  Nie Polacy.

Zresztą ja nie znam takiej opozycji Polak – ktoś z diaspory. Znam tylko opozycję polski inteligent z getta i polski warchoł, cham, antysemita.

Rzecz w tym, że dla większości klerków z Krakowskiego przedmieścia opozycja ta dzisiaj się odwraca przeciwstawiając europejskim inteligentom z aspiracjami do Hollywoodu – ksenofobijnego narodowca z  „Kompleksem Polskim”. A to też antynomia fałszywa.

[1] Krzysztof Lubczyński, ,,Trans-Atlantyk” znów straszy ,,Trans-Atlantyk” znów straszy , Trybuna

Rozdz. XXXVI – Uchodźcy z pogromu

Zbiegł kto zbiec zdołał. Niektórzy niepomni przestróg Marka Edelamana wyjechali by już lat 60 walczyć z Arabami. Ludzi biednych i niewykształconych wymordowano milionami. W Treblince, Majdanku i Oświęcimiu spłonęło jedno getto. Drugie – to inteligenckie, narodowe, „tromtadrackie” ginęło w Palmirach i w Katyniu, w Oświecimiu  i w Miednoje, lało krew pod Lenino i Monte Casino, w Powstaniu Warszawskim i jeszcze w sowieckich więzieniach w latach pięćdziesiątych dobijano resztki ‘inteligenckiego getta’ ze szlacheckim rodowodem.

Wojnę przeżyła za to,  w znacznym stopniu zasymilowana a zatem polska inteligencja pochodzaca z diaspory. Byli w Armii Andersa jak Artur Międzyrzecki, przechowali się z Rządem Londyńskim w Angli  jak Antoni Słonimski. Wielu, przed Hitlerem uciekło do Rosji, by jak inżynier Goldzamt  ojciec Saszki Gurjanowa wrócić tu z internacjonalizmem komunistycznym na ustach.

Z Krzysztofem Wolickim w Nowej Telewizji Warszawa - 22.II.1995

Krzysztof  Wolicki, tłumacząc swoje związki z komunistami i Rosjanami powie mi już w 90’tych latach. -Bo w życiu Panie Andrzeju ważne jest tylko, kto Pana bił – mnie bili Niemcy.

Niemcy wybili cały lud, całą diasporę getta. Rosjanie zaś znaczną część czysto polskiej inteligencji ze szlacheckim rodowodem. Rosjanie byli ‘lepsi’ – uciekinierów z getta nie zabijali. I tak jedna diaspora zastąpiła drugą. Getto inetligenckie zostało zastąpione przez uciekinierów z getta. Ci uciekinierzy stworzyli w Polsce tę swoistą „enklawę klerków”.

Po 1945 roku odwróciły się intelektualne proporcje społeczeństwa polskiego. Twierdząc, że obcych nie ma wszystkie sfery opiniotwórcze i polityczne nowej Polski opanowane zostały przez wykształconych Polaków z kompleksem uchodźcy z pogromu.

Profesor Józef Chałasiński sformułował tezę o szlacheckim rodowodzie inteligencji polskiej.  Pisał o inteligenckim gettcie.  Myślę, że po hekatombie II Wojny Światowej teza to już tylko w połowie aktualna. Inteligenckie środowisko zachowało cechy diaspory zamkniętej w gettcie. Lecz nie jest to już dzisiaj warstwa będąca „jedyną spadkobierczynią szlacheckiej idei państwowej”. Przeciwnie na współczesnej polskiej inteligencji ciąży stygmat ucieczki z getta współbraci. I wina odtworzenia getta obcego większości rodaków. Dużo prawdziwsze będzie dziś zatem stwierdzenie odszczepieńczego stygmatu współczesnych polskich  elit intelektualnych. ( Czyżby „łże elit” stojących na czele wykorzenionych „wykształciuchów”  – jak się wyrwało  swego czasu wpierw  Jarosławowi Kaczyńskiemu , a potem Ludwikowi Dornowi, gdy jeszcze działali w tandemie).

Ale nawet Kaczyńscy wiedzą, że sami sobie nie poradzą. Walcząc z Unią Wolności dziś rozrzedzoną w Platformie wiedzą, że w szczególności w kulturze, ale podobnie w adwokaturze czy medycynie środowisko jest przez inteligenckich odszczepieńców zdominowane. Pamiętam mój szok, gdy w Szkole teatralnej  uświadomiłem sobie, że stróżami piękna polskiej mowy są Erwin Axer, Leon Schiller, Alexander Bardini, Zygmunt Hubner, Jerzy Koenig – wspaniali znawcy i piękni Polacy, lecz dlaczego ani jednego wśród nich polskiego nazwiska ?

Dlatego Andrzej Urbański, z którym przyjaźnię się lata nawet się nie zająknął objąwszy fotel wiceprezydenta Warszawy by w inne ręce dać Biuro Kultury. Chciał jak najwyżej.  Gdy jednak zarówno Antoni Libera jak Wanda Zwinogrodzka mu odmówili – skończyło się na Małgosi Naimskiej, która w pierwszych rozmowach informuje, że jest czystą Polką( bo kulturę innych  dziedziczy się wszak  po matce) wnet jednak dodaje, że poza tym jest … córką Rabina.

Polscy solidarni, posiadający zaplecze na zachodzie odszczepieńcy i samotnicy, obrabowani z tradycji,  pozbawieni rodzin, często ochrzczeni, miotający się między lękiem, a chęcią odwetu za doznane krzywdy,  doświadczeni hekatombą, ciężko przestraszeni  uciekinierzy z getta – takimi treściami nasycaja polską  kulturę. Lud patrzy na to z mieszaniną podziwu i narastającej niechęci.

Podziwu:  bo przecież nie sposób odmówić talentu Zimmermanowi czy Huellemu,  Lebensteinowi czy Polańskiemu, Preisnerowi czy Agnieszce Holland. Z niechęcią – bo cały ten internacjonalistyczny nurt, to artystyczne cmokierstwo i  Hollywood, do którego dzieci rabinów coraz otwarciej dziś się już przyznają  – nie jest wszak wszystkim, co sztuka może.  Ale czy może coś innego, tego nie wiemy.

Nasza kultura staje się w ten sposób kulturą mniejszości. W polskim języku formułuje się myśli pognębionych, wygnańców i osamotnionych. Tych, którzy nie mając swego miejsca na ziemi – szukają wciąż Ziemi Obiecanej. Tych, co uciekają z Egiptu od potęgi, wiary i siły faraona. Tych, którzy cudze ziemie chcą przejąć i przedstawić za swoje.

Kultura Polska kierowana od przeszło pół wieku przez getto uciekinierów z getta staje się przybytkiem niszy i kultywuje wszelkie słabości. Staje się ekspresją tych, którzy mówiąc słowami Marka Edelmana będą zawsze przeciw władzy i mają poczucie wspólnoty ze słabszymi.

Obsesja strachu przed pogromem prowadzi do wykluczenia, zamknięcia kultury narodowej dla wszystkiego co czysto ojczyste, co z mową polską, tradycją zwycięską, snem o potędze związane. Dla wszystkiego, co chce być silne, radosne, może nawet dominujące czy imperialne. O tym może marzyć Rosjanin, Amerykanin, Francuz czy Brytyjczyk ale point de reveries Polonais – wam to zakazane.

Gdyż w Polsce –  zdaniem jej ocalałej z pogromu elity każda wspólnota nie kontrolowana przez obcych może się stać ksenofobijna, obskurancka, antysemicka – słowem ‘polaczkowata’. Czy lepiej więc by jej nie było ?

Rozdz. XXXVII – Góral z Góry Synaj ( albo z Wildsteinem na Charenton)

Spotkanie z Lutkiem Stommą w jakiejś kafejce w XVIII dzielnicy. Przypominam sobie: Paryż – rok 1984. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu żeśmy obaj uciekli z kart „Straconych Złudzeń”: on zakorzeniony już od lat kilku Rastignac tłumaczył przybyłemu z prowincji wielkiemu człowiekowi, że się spóźnił – już wszystkie miejsca powstałe z solidarności Francuzów zajęte. Można jednak spróbować wejść na  któryś z salonów.

Masz dziś trzy drogi rzekł: możesz przystać do gejów, księży lub zgłosić akces do Gminy. – No coż tobie, westchnął,  przyglądając mi się krytycznie – jedni tylko księża pozostają.  To jednak najbardziej kruche wsparcie.

Potwierdził to Marek Tabin, który właśnie z  gminnego klucza  po wracającym do Polski ( by zostać deportowanym) – Sewku Blumsztajnie otrzymał posadę w CGT ( francuskiej centrali związkowej przy której działało paryskie przedstawicielstwo podziemnej Solidarności) . Tylko Gmina jest skuteczna.

- No ale co ty masz z nią wspólnego, pytam.

- Nie ważne.  Istotne, że się do niej przyznaję, zresztą moja pierwsza żona miała gminne korzenie. To wystarczy.

boguslawscyW diasporze nie trzeba się urodzić ani nawet wychować – wystarczy przyznać się do niej.  Można to zrobić z pokorą  lub też autoironicznie jak choćby Bronek Wildstein – poznany na przyjęciu w Charenton w przeniesionym z ulicy Kieleckiej w Warszawie salonie Noemi i Andrzeja Bogusławskich.

A ty skąd jesteś Bronku, pytam ówczesnego redaktora naczelnego paryskiego „Kontaktu” wydawanego przez Mirka Chojeckiego. Ciekaw z jakiego w Polsce miasta pochodzi.

Ja jestem góral z Góry Synaj, odparł mi na to Mazur spod Przemyśla, co studiował w Krakowie.

Przyznam, że mnie wparło.  I ciągle nie mogę wyjść z zadziwienia.  Ja po prostu ani wtedy, ani dziś nie umiem dzielić Polaków. Nigdy nie było we mnie poczucia innej niż językowa,  jakiejś plemiennej wspólnoty. Nauczono mnie, że wszystkie kryteria winny być obiektywne, kumoterstwo zakazane, nepotyzm grzeszny, protekcja skandalem.

I cóż mam powiedzieć dziś, gdy nie mający swych korzeni w diasporze ludzie  coraz częściej czują się odrzuceni – jakby we własnym domu byli intruzami !?

W czasach walki o niepodległość nie było  to odczuwalne. Wszyscy byliśmy prześladowani przez ustrój. Do naszej więc dyspozycji, wszystkich opozycjonistów, były środki zgromadzone na ratowanie diaspory.

Korzystałem z nich w drobnym zakresie. Przecież ambicje były większe. Marzyłem wtedy by zostać w Paryżu, dostać się na Uniwersytet, zgłębiać teatrologię, z której już miałem doktorat.  Moim oparciem w tym mieście była od zawsze, jeszcze przed wojną zamieszkała na paryskich  Bagnach ( le Marais) Olga Scherer-Virsky.

Olga Scherer

Olga Scherer

Olga była cztery lata starszą,  przyjaciółką mego ojca jeszcze z krakowskich czasów szkolnych. Zajmowała się językoznawstwem, komparatystyką,  generatywistami. Pisała też powieści po polsku takie jak choćby wydany w paryskiej Kulturze „W czas morowy”.  Związna długo z malarzem Janem Lebensteinem była duszą polskiej emigracji, dysponowała funduszami na wspieranie polskiej kultury niezależnej.  Niezawodna depozytariuszka pieniędzy, informacji i … miłości dalmatyńskiej Damy.

Olga z Dalamatyńczykami Dama i Laszką

Poznałem ją  jeszcze w 1975 roku podczas mego pierwszego pobytu w Paryżu. Między kartami wielotomowego Słownika Języka Polskiego przechowywała Olga studolarowe zaskórniaki dla przybyszy zza żelaznej kurtyny. Zapraszała na lody, wspierała radami.  To ona wprowadziła mnie na Surcouf do Księży Palottynów.  Tego czerwcowego dnia poznałem Miłosza i księdza Józefa Sadzika, a także już u Lebenstina w domu – twórcę socjologii teatru – Aleksandra Hertza.

Teraz w ‘84 Olga pracowała jako profesor na Uniwersytecie Saint-Denis. Wyznałem jej, że marzę o poznaniu pracującego na tej uczelni guru francuskiej teatrologii Andrais Veinsteina. Olga natychmiast zaaranżowała mi spotkanie z autorem „La mise en scene théâtrale”. W umówionym dniu zabrała mnie swoim samochodem na ten skądinąd paskudny, oblegany przez komunizujących kolorowych kampus. Kiedy jednak już wchodzić miałem do gabinetu profesora ujęła mnie jakoś tak serdecznie i powiedziała dość dobitnie. Tylko pamiętaj Jędrek jak będziesz rozmawiał z profesorem – nie zapomnij powiedzieć, że jesteś moim kuzynem.

Zgłupiałem. Miałem równo 30 lat i w ogóle nie rozumiałem o co Oldze chodzi. Veinstein,  Lebenstein, Wildstein czy  Scherer – a mnie nawet do głowy nie przyszło, że poza polską czy zawodową może ich łączyć jakaś więź silniejsza. Uciekinier z polskiej utopii mimo przeżycia Marca 68 nadal nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak Gmina. – A przecież wg mej wiedzy nie byliśmy rodziną. Przyjaźń to jedno – kłamstwo to rzecz druga.

Rozmowa z Profesorem była miła i ucząca. Nie znalazłem jednak w niej miejsca na wtrącenie wątpliwych informacji rodzinnych, którymi profesor jak sądziłem mało by był zainteresowany. Przekonać  próbowałem go moją teorią teatru, daniem mi szansy kształcenia się u jego boku. No cóż,  usłyszałem kilka komplementów. Parę ważnych rad i z nimi – przyszło powrócić do Polski. Do Polski, w której długo, bardzo długo nie mogłem jeszcze elementów tego puzzla poskładać. A kiedy poskładałem ? Może dopiero wtedy, gdy nieoczekiwaną konwersję zaczęła przechodzić – Bocheńska.

Rozdz.XXXVIII Obyś nie miał wnuków

poprzedni pierwszy następny

O Bocheńskiej  już było. I było, że jest ich wiele. Może nawet więcej. Małgosia z domu nazywa się  Gąsiorowską i jest kuzynką wybitnego polskiego pisarza,  autora „Huraganu” i „Księżny Łowickiej” – Wacława Gąsiorowskiego. Jest też siostrą rodzoną marksizującego poety z pokolenia Hybryd – Krzysztofa Gąsiorowskiego.

Małgosia ma w sumie czwórkę dzieci, w swym Salonie  101 hołubiła polską prawicę z zajmującym nawet krótko stanowisko jej męża Janem Parysem czy stawiającym pierwsze kroki na polskich salonach Radkiem Sikorskim. Słowem – jak ją kiedyś podsumowała Iza Cywińska: prawicowa kanapa.

Ta kanapa  poniosła jednak w Polsce Niepodległej totalną klęskę. Upadł Rząd Olszewskiego. Wszystkie próby stworzenia instytucji kultury czy mediów rodzimymi rękami spaliły na panewce. Gazety, telewizja, prywatne radio  – wszystko znalazło się pod  obcnym wpływem. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy siłowo zamknięto moją „Nową Telewizję Warszawa” tworzoną przez Mirka Chojeckiego, czyli około 1995 roku – Małgorzatę brutalnie wyrzucono z Telewizji Publicznej.

Znalazłszy się bez środków do życia –  nie od razu,  nie od razu wcale musiała uznać, że nie ma wyjścia. Zgłosiła akces do gminy. Nic pewnego nie wiedząc o Ricie -   swej matce włoskiego pochodzenia  przyznała się do diaspory.

Znów oniemiałem,  znając na dodatek jej opowieść o bracie Krzysztofie. Gąsior bowiem by żyć publicznie  - miast z diasporą bratał się z komuną. A czynił tak także  i dlatego, że jak mi to sama Małgosia powiedziała kontrolujący środowisko poetyckie depozytariusze diaspory wyraźnie i wprost  mu powiedzieli, żeby się strzegł bo jest – cudzy. W Polsce komunistycznej bowiem,  poza tymi trzema wskazanymi mi przez autora „Żywotów zdań swawolnych”   klasycznymi drogami nowożytnej kariery, była jeszcze czwarta:  możliwość akcesu do Partii. Tę wybrał był Krzysztof, co dowodzi, że kariery pragnął nadmiernie jednak,  przynajmniej rodzinnie,  z żadną zdolną mu to ułatwić wspólnotą –  nie czuł się związany.

malgosia_ryngrafTymczasem jego rodzona:  z tej samej matki i ojca powita siostra, po opozycyjnych bojach, telewizyjnych przejściach i prawicowych ekscesach nagle odkryła w  sobie duszę szabaśnika. Dom Bocheńskiej  na Saskiej stał się z początkiem nowego tysiąclecia  miejscem spotkań rabinów. Przyjdzie taki dzień, gdy niczym paryska Olga, ofiaruje mi myckę i  łańcuszek z  Gwiazdą Dawida.

No cóż, gest miły. I akt solidarności się liczy. Ja jednak nie potrafię wyrwać z serca szkaplerza z chrztu  i odżegnać się od medalika dzieciństwa z Matką Boską Ostrobramską w szczerym złocie…

Więc przyjdzie i taka, bardzo już,  bardzo niedawna chwila,  gdy już wszystko niemal pojąwszy – w rozgoryczeniu wyrzucę Małgosi to szaleństwo zamykającej się diaspory.

- Jak kiedyś sklepiarze i chłopi mieli dość tandety sprzedawanej w sklepikach z getta, powiem tak nadejść mogą czasy, gdy inteligenci europejscy przypomną sobie, że nie wszyscy pochodzą z Góry Synaj. Jeszcze nie ja, zbyt dobrze znam dzieje holocaustu, nawet nie córki moje. Lecz jak tak dalej pójdzie  nasze wnuki  mogą  panoszącym się  ponad miarę drzwi  na pustynię wskazać.

- Obyś nie miał wnuka – klątwę rzuciła konwertyczka.

XXIX – Instytucja Gminy

CDN

Rozdz. XXXIX – Instytucja Gminy

poprzedni pierwszy następny

  1. Instytucja Gminy

Wszędzie tam, gdzie mechanizm dziedziczenia czy wręcz wojennej zdobyczy chce być zastąpiony przez system dotacji, budżetów  czy posad – wszędzie tam rozpoznaje się Gmina. Rozpoznaje się, gdyż to na jej modłę wymyślone zostały wszystkie: czy to komunistyczne dotacje czy z tej samej utopii sprawiedliwego podziału wyssane: unijne fundusze strukturalne oraz bezpośrednie dopłaty.

Pojęci Instytucji stoi jak wywodziłem w rozdziałach V i VI tego studium u podstaw romantycznej episteme ukształtowanej przeszło dwieście  lat temu. Wyrazem tej epoki jest laicka instytucja. Jej organizację najlepiej wciela w sobie gmina. Gmina jest więc zapleczem instytucji i jej pierwowzorem. Określa mechanizm, który w XIX i XX wieku podporządkował sobie praktycznie wszystkie sfery życia nazywanego społecznym. Jej współczesnym kształtem jest biurokracja, zapleczem urzędnicza inteligencja, główną bazę materialną: media,  handel i banki.

A przynależność do niej nie jest kwestią genów czy rasy lecz zgodą na mimikrę, wyparcie się wiary ojców, akceptację uproszczonego  światopoglądu, który niegdyś nazywano materialistycznym, a dziś sprowadzony został do jeszcze banalniejszej postaci. Zdefiniowany jeszcze przez socjologów amerykańskich „proletariat w białych kołnierzykach” najkrócej scharakteryzować  dziś można przez ochraniającą wszystkie mniejszości słabszych –  tzw. „polityczną poprawność”.

Wszystkie te sfery, które podlegają instytucjonalizacji stają się zarazem zakładnikami zasad funkcjonowania gminy. Przejawia się to, co oczywiste w szczególnym  zinstytucjonalizowaniu  środowisk naukowych, artystycznych  i filmowych. Także – teatralnych. A poziom dominacji  jest pochodną stopnia skomplikowania i kosztowności  organizacji artystycznej. Stąd w sferach filmowych jest on zdecydowanie największy. W teatralnych – też nie mały.

Powoli – bardzo powoli to do mnie docierało, że teatr jest nie tylko recytacją, nie tylko zachwytem,

Świsnął szablą koło ucha

Świsnął szablą koło ucha

„Świśnięciem szablą koło ucha” –przedszkolakom słuchającym „Pani  Twardowskiej”, że teatr jest nie tylko ideą, fascynacją i porwanym tłumem lecz także urzędem i instytucją. Instytucją, na którą przekładają się mechanizmy ustrojowe.

Kiedyś – to znaczy w czasach realnego socjalizmu – wystarczyło mieć poparcie w Wydziale Kultury KC nad którego składem najczęściej panowała Gmina.

A dziś ? – Cofnijmy się jednak do korzeni…

XL.  Narodowy

CDN

Rozdział XL. Narodowy

poprzedni pierwszy następny

Moje  teatralne życie zaczęło się w Teatrze Narodowym w okresie dyrekcji Kazimierza Dejmka. „Akademia Pana Kleksa” latająca pod sufitem, a potem Holoubek z prześliczną Marią Wachowiak

Gustaw Holoubek jako Ryszard II ( 1964)

Gustaw Holoubek jako Ryszard II ( 1964)

w Ryszardzie II Szekspira i w roli Przełęckiego w „Przepióreczce” Żeromskiego i jeszcze Mizantrop.

Tu zaczął się teatr, który trwał aż do marca 1968 roku – do „Dziadów”.

Gustw Holoubek jako Konrad w "Dziadach" reż. Kazimierz Dejmek 1967

Gustw Holoubek jako Konrad w „Dziadach” reż. Kazimierz Dejmek 1967

Byłem na tym słynnym przedstawieniu razem z ojcem w połowie listopada 1967 roku. Miałem 13 lat. Zapamiętałem improwizację Holoubka, anioły Stopki no i oczywiście Salon warszawski z tym słynnym:

“Nie dziw, że nas tu przeklinają,

Wszak to już mija wiek,

Jak z Moskwy w Polskę nasyłają

Samych łajdaków stek.”

Istotnie wypowiadanym z proscenium, rzuconym  na jakiś podatny grunt Sali, która podchwytywała te słowa, oklaskiwała – doznawała częstego w historii polskiego teatru zbiorowego katharsis znanego  choćby z wystawień Halki, z pieśnią Matko Moja Miła, gdzie wszyscy wiedzieli, że „Matka” to znaczy „Polska”.

Tak, wtedy poczułem po raz pierwszy siłę teatru, ale potem zrozumiałem, że to – zapośredniczenie emocji zbiorowej nie musi być koniecznie patriotyczne. Może mieć korzenie religijne, moralne, środowiskowe.

Może być nawet inspirowane, podgrzewane. Jak od dawna podejrzewają niektórzy zwolennicy spiskowej teorii dziejów, że cała sprawa była przygotowanym atakiem moczarowców. Może…

Może nawet Duch Święty inspirował nie tylko  Konklawe lecz wywierał wpływ na członków Opus Dei, wierzycieli Banku Watykanskiego, a także policje jawne, tajne i dwupłciowe po obydwu stronach żelaznej kurtyny.

Może działali nawet za pośrednictwem Hollywoodu, na co wskazuje kompletnie zapomniany film z Anthony Quinem. Film z roku 1968 zatytułowany „Trzewiki rybaka” (Shoes of the Fisherman) będący swoistą antycypacją,  nieprawdopodobnym wręcz proroctwem zapowiadającym – na 10 lat przed wyborem polskiego Papieża -  słowiański pontyfikat powołanego na Stolicę Piotrową fikcyjnego biskupa Lwowa .

Jakkolwiek było interwencja ducha w dzieje i jego objawianie się w przestrzeniach teatralnych, jakimi już za kika lat miały się stać msze papieskie w plenerach – nie ulega dla mnie wątpliwości

Tak, wszelka kreacja, a nawet i  prowokacja, jeśli ma być skuteczna musi wiazać się wprost z autentyczną potrzebą grupy. Właśnie choćby taką jak proste spotkanie. Ze sporym obrzydzeniem oglądałem ostatnio w TVP Kultura  jakiś program o dejmkowskich „Dziadach”. Co ciekawe sam Dejmek się tam nie wypowiadał. Mówili za to wiele, by nie powiedzieć pletli, występujący w tym spektaklu aktorzy. W ich wspomnieniach naczelne miejsce zajmowała środowiskowa intryga, bojkot, który scenie Narodowej próbowało zafundować środowisko. Zmiany pracy i posadki. Byłoby o czym mówić, gdyby te prześladowania były realne. Ale wbrew pozorom tak nie było. Miejsce partyjnego Dejmka w Teatrze Narodowym zgodził się zająć bezpartyjny Hanuszkiewicz!

Adam to konformista, rzecz jasna, jak wszyscy gotowi działać publicznie w owym czasie. Niezwykle jednak utalentowany artysta, któremu los pozwolił już wkrótce nawiązać autentyczny kontakt z młodzieżową publicznością.

Zatem kolejny początek czy raczej – korzeń – to „Kordian” z Andrzejem Nardellim -

Andrzej Nardelli
Andrzej Nardelli

jeszcze w Teatrze  Powszechnym. „Kordian”  bez kurtyny, co było wówczas nowością, „Kordian” rozdwojony na dojrzałego Adama i tańczącego jazz w takt muzyki Kurylewicza na łóżku Wioletty niewinnego Młodego. „Zabił sie młody” tak samo jak Ludwik Spitznagel.  Przepadł Nardelli  w nurtach Narwi.

Tak! – Nie zdołam opowiedzieć mojego konserwatywnego ogródka, a może nawet bezkrwawej rewolucji Solidarności  bez wytłumaczenia czym była

XLI. Adama Hanuszkiewicza klasyczna awangarda

CDN

Rozdział XLI. Adama Hanuszkiewicza klasyczna awangarda

poprzedni pierwszy następny

Nie można recytować Inwokacji z „Pana Tadeusza”   tak samo jak się nie da „ładnie” zmówić Modlitwy Pańskiej. Więc wystawiając Pana Tadeusza  w Teatrze Narodowym kazał  Hanuszkiewicz zespołowi wypowiadać słowa skierowane do „Panny Świętej, co jasnej broni Częstochowy”, tonem chóralnie powtarzanej modlitwy. Nie było to pierwsze takie, intonacyjne „zagranie”. Podobnie zachował się wprowadzając do „Dziadów” inscenizowanych w Teatrze Małym w 1979 roku   fragmenty „Ustępu” III części nucone w melodyce mszalnego kantora.

Asystowalem przy tym spektaklu. Moim zadaniem było zbieranie latających kartek tworzonego między widownią, a sceną egzemplarza i układanie ich w całość.

"Dziady"  reż. A.Hanuszkiewicz, T.Mały (Narodowy) - 1978

"Dziady" reż. A.Hanuszkiewicz, T.Mały (Narodowy) - 1978

Teatr Hanuszkiewicza kojarzy się   z rekwizytami, z elementami dekoracji, nabierającymi na scenie nieprzewidzianych znaczeń. Z ową drabiną , z której szczytu Andrzej Nardelli wygłaszał monolog Kordiana na Mont Blanc,

Kordian z Nardellim - 1970 ( Teatr Powszechny&Narodowy)

Kordian z Nardellim - 1970 ( Teatr Powszechny&Narodowy)

z nie mniej sławną Hondą, na której, niczym na nowożytnej miotle latała Goplana (Bożena Dykiel) w przedstawieniu Balladyny.

Balaldyna - A. Chodakowska; Goplana ( na Hondzie) - B.Dykiel

Balaldyna - A. Chodakowska; Goplana ( na Hondzie) - B.Dykiel

Reżyserski styl Adama Hanuszkiewicza  wywodzi się z techniki nakładania planów właściwej  teatrowi telewizji, którego był on,  jeszcze w latach sześćdziesiątych,  jednym z pierwszych twórców.

Typowym przykładem telewizyjnego myślenia może być w teatrze ukazanie adresata, do którego Konrad  (Krzysztof Kolberger) kierował słowa Wielkiej Improwizacji w Dziadach.  Ten niby Pan Bóg, niby Szatan odsłaniał w finale Wielkiej Improwizacji pod czarnym płaszczem mundur carskiego żołnierza  przybyłego do celi Bazylianów po to, by pomóc „słowo ostatnie wyrzygnąć”.

O teatrze Hanuszkiewicza zwykło się mówić, że nie jest to scena aktorska. Istotnie nie stworzył ten reżyser i dyrektor, „komisu” aktorskiego podobnego warszawskim teatrom Ateneum  Janusza Warmińskiego czy Powszechnemu, jakim ( po okresie jego, Hanuszkiewicza dyrekcji i po remoncie ) stała się ta scena w rękach Zygmunta Hľbnera. Stworzył  jednak teatr inscenizacji, w którym lepiej dostrzegamy reżysera nie dlatego by się aktor nie liczył lecz dlatego, że kreacje sceniczne zapamiętujemy na tle całego zespołu. U Hanuszkiewicza aktor nigdy bowiem nie jest sam. Widzimy go zawsze wśród mówiącego, śpiewającego bądź  tańczącego chóru albo w  duecie. Efekty  nie są najgorsze biorąc pod uwagę, że przez ręce Hanuszkieiwcza przeszło grono najzdolniejszej młodzieży teatralnej dwóch pokoleń. Wystarczy przypomnieć nazwiska: Andrzej Nardelli, Anita Dymszówna,

Daniel Olbrychski (Hamlet) i A.Hanuszkiewicz (Duch)

Daniel Olbrychski (Hamlet) i A.Hanuszkiewicz (Duch)

Daniel Olbrychskim, Anna Chodakowska,  Wiktor Zborowski, Krystyna  Janda,  Grażyna Szapołowska czy

Wacława Dzieje - Krzysztof Kolberger - 1973

Wacława Dzieje - Krzysztof Kolberger - 1973

Krzysztof Kolberger to tylko niektórzy spośród rzeszy aktorów, stawiających  pierwsze sceniczne kroki  pod okiem Adama Hanuszkiewicza.

Można powiedzieć, że zasada dopełniania się aktorów określa istotę zespołowości teatru Hanuszkiewicza. Do niezapomnianych par zaliczyć trzeba  duety  samego Adama Hanuszkiewicza z Andrzejem Nardellim ( Kordian, Nie-Boska  Komedia ), z  Zofią Kucówną ( Wesele, Święta Joanna  ), z Danielem Olbrychskim (Hamlet, Beniowski ) czy z Anną Chodakowską (Antygona ) .

Antygona w reż. A.Hanuszkiewicza - 1972 - Dyplom PWST

Anna Chodakowska - Antygona w reż. A.Hanuszkiewicza (1972)-Dyplom PWST

Hanuszkieiwcz sam jest aktorem. I to bardzo wybitnym. Można go nazwać mistrzem dyskretnej uwagi. Hanuszkiewicz-aktor pilnuje w swoich spektaklach kompozycji, precyzji myślowego przewodu. To on stworzył pierwszy akt  Norwida , który mimo wszystkie zabiegi inscenizatorskie, mimo muzyki Kurylewicza i mimo „pomysły” musiałby uciec w rezonerstwo bez czujnej obecności głownego protagonisty.

Norwid - 1970, na pierwszym planie reżyser A.Hanuszkiewicz

Norwid - 1970, na pierwszym planie reżyser A.Hanuszkiewicz

Obecność Hanuszkiewicza – komentatora  często wywołuje efekt osobliwości, nakłada kanwę narracyjną.

Operując schematem doświadczony – niedoświadczony prowadził Hanuszkiewicz na swojej scenie przez lat wiele ów podstawowy dialog między romantykami a pozytywistami. Dopasowując go każdorazowo do sytuacji współczesnej Polski, weryfikując w słowie i w czynie, wpływając na dzieje i program kierowanej przezeń długo Sceny Narodowej. Opowiadał  się Hanuszkiewicz zawsze konsekwentnie za trzeźwością, za realizmem ale był jednocześnie głosicielem nadziei i buntu.

Nieboska  Komedia - A. Hanuszkiewicz z A.Nardellim i Z.Kucówną ( dyskretna uwaga)

Nieboska Komedia - A. Hanuszkiewicz z A.Nardellim i Z.Kucówną ( dyskretna uwaga)

W przedstawieniach Adama Hanuszkiewicza   zabawa sceniczna splata się zwykle  z piosenką i liryczną tyradą. Jego teatr opiera się na kontrastach nastroju, którego klamrą bywa dowcipnie i lekko rozgrywane przejście od przytaczania do bezpośredniego uobecniania zdarzeń. Teatr ten rodzi się na skutek nałożenia na klasykę wrażliwości dzisiejszego odbiorcy. Odczytania jej post-gombrowiczowską świadomością i przetworzenia post-brechtowską wyobraźnią. Jednak dystans do roli, autoironiczne, a nawet groteskowe chwyty są bardzo silnie nacechowane emocjonalnie. Słychać to było w  Norwidzie  czy w  Beniowskim  gdy – transakcentując rytmikę i  wzbogacając zawartość iloczasową strofy – wybija Hanuszkiewicz swoje racje ponad zgiełk  i wszechogarniającą drwinę. Objawia się wtedy prawdziwe oblicze artysty, w braku współczesnej literatury wypowiadającego się językiem sceny.

Wszędzie tam gdzie nie wchodząc w kompetencje Pana Boga można przeciwstawić rozsądek entuzjazmowi, doświadczenie naiwności, słabości siłę, a nadziejom trzeźwą ocenę realiów; tam gdzie odzywa się Prezes w Kordianie  czy Nieznajomy w  Wacława Dziejach  Garczyńskiego; tam gdzie  można bronić racji Kreona czy ukazać przesłanki postępowania Enony z Fedry, wszędzie tam  usłyszymy głos hanuszkiewiczowskiego teatru. Głos głębokiej wiary w słuszność postawy pragmatycznej i organicznikowskiej racji.

Został ten teatr zamieszany w politykę. W roku 1968 po zdjęciu ze sceny Teatru Narodowego  Dziadów,  po związanych z tym faktem słynnych Wydarzeniach Marcowych i usunięciu ze stanowiska dyrektora tej sceny Kazimierza Dejmka  – Hanuszkiewicz zgodził się połączyć dyrekcję  kierowanego wówczas przez siebie, a wymagającego kapitalnego remontu Teatru Powszechnego i przejąć Teatr Narodowy. To pragamatyczne zachowanie przysporzyło mu wielu wrogów. Stało się jednak, że nie kto inny lecz właśnie Hanuszkiewicz, jeszcze ze sceny Teatru Powszechnego, opowiedział inscenizując Kordiana  historię słusznego buntu studenta, który nie koniecznie zostanie rozstrzelany. Hanuszkiewicz odezwał się językiem rock opery i jazzu zrozumiałym dla   big-beatowej młodzieży pokolenia marcowego.

Andrzej Nardelli jako Kordian w tle zespół A,Kuryleiwcza ( pierwszy z lewej)

Andrzej Nardelli jako Kordian w tle zespół A.Kurylewicza ( pierwszy z lewej)

Od tej chwili zaczął się, tak go można nazwać, romans Hanuszkiewicza z nastolatkami tłumnie przybywającymi na kolejne premiery romantycznego kanonu: na Nie-Boską Komedię, na Norwida,, tryptyk zatytułowany Mickiewicz, którego kulminacją stały się Dziady  wystawione w 1978 na  afiliowanej przy Teatrze Narodowym scenie Teatru Małego.

Jednym z ostatnich  spektakli pokazywanych w Teatrze Narodowym, granym w ciągu roku 1982 i jeszcze w pierwszych miesiącach roku 1983 (już po karnym odwołaniu w stanie wojennym, tym razem Hanuszkiewicza ze stanowiska dyrektora Teatru Narodowego) stała się  inscenizacja Pana Tadeusza.

Pan  Tadeusz   Mickiewicza chodził  za Hanuszkiewiczem niemal od zawsze. Wystawiał go już w telewizji, w odcinkach, w ramach tzw. Studia 63.

Zofia Kucówna i Adam Hanuszkiewicz - 1963

Zofia Kucówna i Adam Hanuszkiewicz - 1963

Teraz reżyser ukazał na scenie  zminiaturyzowaną dekorację – niczym zabawki, wspomnienia dziecięcych lat, niczym lalkowe dekoracje plączące się u nóg aktorów przywołał:        ” bramę na wciąż otwartą”, „stogi użątku”, ów „dwór szlachecki z drzewa lecz podmurowany”.

Wrażenie wynikające ze skojarzenia miejsca, czasu oglądania, treści i formy widowiska pozostanie niezatarte w swej mocy. Podobnie jak i kreacja

Kucówna (Matka Boska Poczajowska) - Beniowski - 1971

Kucówna (Matka Boska Poczajowska) - Beniowski - 1971

Zofii Kucówny, owej  towarzyszącej Hanuszkiewiczowi w artystycznej drodze  przez lata mistrzyni obecności bezpośredniej. To ona w tym spektaklu wypowiadała wstrząsajce ludźmi świeżo zakneblowanymi po wybuchu sierpniowej  wolności słowa:

O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,

Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!

[...]

Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!

Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!

Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,

Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.

Hanuszkiewiczowi i nam udało się przeżyć takich wiosen więcej. Już nie tak burzliwych, nie tak porywających, nie wyzwalających tak wielu nadziei. Przychodzi zapytać co znaczy dziś romantyczna treść literacka i awangardowa forma teatralna. I jedna i druga są składnikiem naszej tradycji, są bogactwem kultury, osią wykształcenia. Jesli coś konstytuuje mickiewiczowskiego Pana Tadeusza to pewnie  -  „malowanie słowem”, jeśli Hanuszkiewiczowi coś jest właściwe to: śpiewanie kształtem.

Teatr Hanuszkiewicza to bowiem głównie forma: bezbłędna, ostra, kontrowersyjna lecz obecna. Może się jakiś spektakl bardziej, może mniej Adamowi Hanuszkiewiczowi udać. Mogą komuś: jego fraza, wyobraźnia, skojarzenia i inteligencja nie odpowadać – ale pewne jest to, że obcuje ze skończonym kształtem. Konstrukcją samoświadomą, wykształconą konsekwentną. Sztuką, którą można pewnie ( i słusznie) kojarzyć z awangardą lat dwudziestych, skąd ogromna ilość środków została zapożyczona i w klasycznej formie utrwalona. Bo Hanuszkiewicz jest klasykiem – klasykiem awangardy teatralnej, któremu dobrze służy obcowanie z innymi. a najlepiej z romantycznymi  klasykami.

XLII. Alians z Widzami

Rozdz. XLII Alians z widzami

poprzedni pierwszy następny

Tak, od Hanuszkiewicza, nauczyłem się, że teatr nie jest dla aktora, związku zawodowego, nie jest dla cmokierów spod znaku Marty Fik, która w „Polityce” Rakowskiego udawała świętszą niż sam Papież. Teatr jest dla publiczności. Od Adama nauczyłem się także, aż po dziś dzień tą widownią się bronić. Po 68 roku mój ojciec otrzymał zakaz druku pod nazwiskiem. Mógł jednak funkcjonować i zarabiać pod pseudonimami. ( Nb. ja dziś w pod nazwiskiem funkcjonować mogę w  dość ograniczonym zakresie – zarabiać nawet anonimowo nie jestem w stanie…). Zaczął zatem Senior  pod kryptonimem Dedal publikować Przeglądy Prasy, zwolna przekształcane w stały felieton.  Do Powszechnego na Kordiana poszliśmy zatem ( znów razem) nastawieni negatywnie – by sponiewierać zdrajcę, co śmiał Teatr Narodowy Dejmkowi odebrać. Miałem już lat niespełna 16 – byłem bardzo buńczucznie nastawiony.  Ale … no właśnie to jedno niedogmatyczne – ale, które kazało zmienić osąd. To był Nardelli, Hanuszkiewicz, muzyka  i przede wszystkim reakcja publiczności. Włacznie z moją.

To sprawiło, że autor Rezolucji Marcowej Pisarzy zdecydował się podać rękę Hanuszkiewiczowi. Publikując w „Twórczości”, recenzję zatytułowaną „Kordian dziecko” Senior sprzeciwił się cmokierom, specjalistom i środowiskowym autorytetom z zaprzyjaźnionym od lat Ketem Puzyną na czele, którzy uznawali, że Hanuszkiewicza zwalczać jest dulce et decorum. Miało to dla Adama spore znaczenie. W dużym stopniu pomogło mu zrzucić z siebie odium towarzyskiej infamii.

Jadało się wtedy w stołówce Związku Literatów na Krakowskim Przedmieściu. Hanuszkiewicz podszedł do nas w Związku, podziękował. Potem dosiadał się już coraz częściej. I tak zaczęła się przyjaźń. Spędziłem w domu Hanuszkiewiczów wiele dni. Adam z Zosią Kucówna opiekowali się mną, gdy mój Ojciec był w Stanach, a ja miałem zdawać maturę.  Jeśli naturalnie można nazwać opieką kompletną swobodę i zgodę na permanentne wagary na widowni i w kulisach Narodowego.

Skolimów maj 1973 - Zosia Kucówna i Adam Hanuszkiewicz

Skolimów maj 1973 - Zosia Kucówna i Adam Hanuszkiewicz

Hanuszkiewicz bowiem wprowadził zwyczaj prób otwartych, Zapraszał młodzież niemal na wszystkie próby. Zapychał licealistami balkony, kokietował ceglastym murem, na tle którego w Powszechnym wspinał się na Drabinę Nardelli ( efekt już nie do powtórzenia w Narodowym) i Hondą Goplany no i przebojami jakie wraz z Kurylewiczem wyszły z Norwida, wreszcie … Pieśnią Konfederatów Barskich, która przed Papieżem, przed strajkami stała się nieformalnym hymnem pokolenia ’54. Pokolenia Bujaka i Kwaśniewskiego – mojego, bodaj najlepiej w dziejach Polski służącego Ojczyźnie – Pokolenia Solidarności. Pokolenia, które nie złożyło daniny krwi, choć w 81 roku było na to gotowe. Nie złożyło jej dzięki mądrości pokolenia Kolumbów,  naszych Ojców jakkolwiek im było na nazwisko: Kijowski, czy Rakowski, Jaruzelski, czy Goldzamt, Mazowiecki czy Giertych ( członek PRONu!) – wiedzieli – doświadczeni hekatombą II Wojny, że gdy Młodzi śpiewają wychodząc z widowni:

Nigdy z królami nie będziem w aliansach,

Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi;

Bo u Chrystusa my na ordynansach,

Słudzy Maryji!

Więc choć się spęka świat i zadrzy słońce,

Chociaż się chmury i morza nasrożą;

Choćby na smokach wojska latające,

Nas nie zatrwożą.

Bóg naszych ojców i dziś jest nad nami!

Więc nie dopuści upaść żadnej klęsce.

Wszak póki On był z naszymi ojcami,

Byli zwyciężce!

Więc nie wpadniemy w żadną wilczą jamę,

Nie uklękniemy przed mocarzy władzą,

Wiedząc, że nawet grobowce nas same

Bogu oddadzą.

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy

I spać pójdziemy o wieczornej zorzy,

Ale w grobowcach mu jeszcze żołdacy

I hufiec Boży.

Bo kto zaufał Chrystusowi Panu

I szedł na święte kraju werbowanie;

Ten de profundis z ciemnego kurhanu

Na trąbę wstanie.

Bóg jest ucieczką i obroną naszą!

Póki On z nami, całe piekła pękną!

Ani ogniste smoki nas ustraszą,

Ani ulękną.

Nie złamie nas głód ni żaden frasunek,

Ani zhołdują żadne świata hołdy:

Bo na Chrystusa my poszli werbunek,

Na jego żołdy.

Gdy młodzi tak śpiewają – można tylko śpiewać wraz  z nimi. Bo nie ma już wyjścia. Pokojowego wyjścia. Kto chce pokoju musi ustąpić i -  ustąpili. Ustąpił Jagielski (ojciec mego szkolnego kolegi z Batorego) i Kuncewicz, szef jakiegoś Zjednoczenia, który w negocjacjach sierpniowych nieudolnie reprezentował ówczesnego wicepremiera Pykę. Kuncewicz miał dwóch synów, których znałem jeszcze z podstawówki. Heniek reperował mi malucha w późnym stanie wojennym i uczył wręczać łapówki, a ze zdolniejszym więc uboższym informatykiem Wiktorem – dla odmiany spotykałem się na solidarnościowych demonstracjach, wspólnie  kryjąc się  przed flarami ZOMowców na Placu Konstytucji w 1982 roku.

I Michnik ustąpił i Kuroń i Mazowiecki. I bracia Kaczyńscy też ustąpili jak już mieli szansę stworzyć rząd Komitetu Obywatelskiego.  I działacze z SD ustąpili umożliwiając udostępnienie struktur swej partii dla tworzącej się Uni Demokratycznej. Dużo perfekcyjniej to ustępstwo przekształceń uwłaszczeniowych wykonane zostało przez chłopskich roztropków umiejętnie przepoczwarzających  się ZSLu w PSL.

Ustępowaliśmy –  i chwała nam za to. Dzięki temu żyjemy i walczymy dziś o dobre imię, posady, renty i grunty, a nie o onuce czy „pidżok ” gdzieś w dalekim Gułagu.

Oczywiście bój toczy się twardy. A ja z moim teatrzykiem poruszałem się między gruntami. Więc, gdy już z Dziekanką przyszło się żegnać, a Dolina Szwajcarska  była wciąż daleko – trzeba mi było – aliansów. Ruszyłem na spacer po Warszawie. Szedłem traktem Królewskim. Pełen hanuszkiewiczowskiego pragmatyzmu błądziłem –  w poszukiwaniu miejsca teatralnego.

XLIII. Spacerkiem po Warszawie.

CDN

Rozdz. XLIII. Spacerkiem po Warszawie.

poprzedni pierwszy następny

Zacząłem od Łazienek. Od parku belwederskiego. Przyglądałem się Nowej Pomarańczarni z piękną kawiarnią prowadzoną przez Anetę Kręglicką i kawiarence Trou Madamme. Odkryłem miejsce estradowe z tyłu Starej Pomarańczarni i teatru Stanisławowskiego i małą kawiarenkę dokładnie na wprost wejścia do Urzędu Rady Ministrów. Pamiętam ten kiosk od dziecka, teraz rozrósł się właściwie wbrew przepisom bezpieczeństwa, ale funkcjonuje pod czujnym okiem BORu, bo ministrowie lubią tam latem wpadać na kawę.

Łazienki - Nowa Pomarańczarnia

Łazienki - Nowa Pomarańczarnia

Oczywiście jednak o większych zgromadzeniach w tym miejscu mowy być nie mogło tak samo zresztą jak i w całych Łazienkach, około szóstej zamykanych, a wyjście z nich np. z wynajmowanego czasem za ciężkie pieniądze Teatru na Wodzie angażować musi duże środki na dodatkową ochronę.

Z Łazienek Królewskich droga prowadzi do Łazienek Północnych inaczej zwanych Agrykolą. Nie wiele, zgoła nic z dawnej Agrykoli nie zostało. A był taki park, z ogólnie dostępnymi skoczniami i bieżniami, niemal bobslejowym torem saneczkowym, po którym jeszcze w dzieciństwie, jeszcze na lekcjach WueFu szalałem. Około 1966 zbudowano tam nawet ale funkcjonował krótko – spory odkryty basen. Zlikwidowano to wszystko tworząc pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, jakiejkolwiek intymności, nie służące spacerowiczom ani dzieciom, występom ani zabawom Łazienki Północne.

Widok na Agrykolę i kanał Piaseczyński od straony Zamku Ujazdowskiego

Widok na Agrykolę i kanał Piaseczyński od strony Zamku Ujazdowskiego

Założenie parkowe pomyślano jako dopełnienie widokowe osi odbudowanego za późnego Gierka Zamku Ujazdowskiego. Mówiąc szczerze fatalna architektura ogrodowa.

Park Ujazdowski

Park Ujazdowski

No właśnie. Ruszyłem dalej. Obszedłem znany mi świetnie z dzieciństwa park Ujazdowski. Dziś niemal w połowie przekształcono go w wykładany tartanem ogródek Jordanowski. To potrzebne dzieciom, jednak nie robi już takiego wrażenia południowa część ogrodu z zapomnianym strumyczkiem i kamyczkowym brodem. Parczek z nagą Ewą Thordwalsena i pomnikiem Jahowicza też nie ma w sobie potrzebnej teatrom intymności.

Bez nadziei  zagłębiłem się w ulicę Konopnickiej by przypomnieć sobie estakadę Parku Kultury i Wypoczynku. Nigdy tam nic się nie działo. Miejsce kojarzyło mi się  bodaj z jednym tylko spacerem z Ojcem w tamtym kierunku. Częściej chodziliśmy po starej Agrykoli z lampami zapalanymi na gaz. Z Parku Kultury i Wypoczynku zapamiętałem tylko na życie jakiś labirynt z żywopłotu wyższego nieco od dziecka, w którym pod kontrolą Ojca się błąkałem. A potem, już w licealnych czasach jako rodzaj wybiegu ze sceny Głównej Kwatery ZHP przy Konopnickiej 6, sceny, w której Janusz Józefowicz prowadzi dziś Teatr Buffo.

Ogrody Frascati, jak  pote to miejsce  nazwałem były puste. Ogródki piwne urodzone w moim Lapidarium, inicjowane przez Wolskiego na Barce spływały właśnie Mostową w stronę Wisły by na dwa, trzy sezony ożywić bulwary między Trasą W-Z a Mostem Gdańskim.

Lecz o Ogródkach osobno. Patrzę zatem na Frascati i widzę ogromne, potencjalne możliwości tego terenu. Doświadczony jednak już kilkuletnim borykaniem się z przyrodą pleneru zdawałem sobie sprawę,  jak trudne będzie dostarczenie tam tzw. „mediów” czyli wody, prądu – sprzątanie, odprowadzanie nieczystości, toalety wreszcie no i  ochrona. Takie koszta  nie zmieszczą się w żadnym budżecie NGO, którym się właśnie stawałem. Nie dla psa kiełbasa pomyślałem, odnotowując to miejsce w pamięci na lepsze czasy.

Ruszyłem dalej – Nowym Światem. Zainteresowało mnie gwarne podwóreczko przy pałacyku Branickich na rogu Smolnej i Nowego Światu.

Pałacyk Branickich róg Smolnej i Nowego Światu.  Ambasada Wlk.Bryytanii między wojnami. Siedziba USC w latach 1945-1970. Później m.in. KPN.

Pałacyk Branickich róg Smolnej i Nowego Światu. Ambasada Wlk.Bryytanii między wojnami. Siedziba USC (Pałac Ślubów cywilnych) w latach 1945-1969. Później m.in. KPN.

Przedwojenna siedziba ambasady brytyjskiej, gdzie całe lata mieścił się  stołeczny Pałac Ślubów, potem miał swą siedzibę KPN, a teraz różne mieszkają tam upiory.

Zagłębiłem się w Foksal by oglądać ogródek z pałacykiem Zamoyskich będący dziś siedzibą SARPu. To miejsce pamiętające knajpkę „Ściek” lat 70-tych i pierwsze występy Kantora w Warszawie.To byłoby to. Ale tak jak nie udało mi się w grudniu 76 roku zastosować sycylijskiego tricku i dostać przez płot do obleganego teatru z „Umarłą Klasą” ( gierkowska milicja przegoniła mnie z psami) tak i teraz – mój ogródkowy plebsik zupełnie nie interesował nastawionego już na bardzo wyszukaną klientelę właściciela.

Pałacyk SARP od strony Skarpy - ogród.

Pałacyk SARP od strony Skarpy - ogród.

W tym miejscu mogą odbywać się rauty, bywałem nawet potem na przyjęciu ambasady ukraińskiej. Słowem to już inna półka. Teatr zamknięty, dla elit ( naturalnie szczególnie w Polsce) – jedynie – finansowych.

Zboczywszy z Traktu Królewskiego, o którym wiedziałem, że już tylko do Starej Dziekanki doprowadzi, ruszyłem Skarpą. Odkryłem malowniczy acz dziki zupełnie uskok na Skarpie przy  Okólniku pod Akademią Muzyczną, minąwszy Pałac Ostrogskich, mały park i ciekawe nawet alejki na tyłach Pałacu Kazimierzowskiego.

Zaplecze Pałacu Kazimierzowskiego (przymurze UW)

Zaplecze Pałacu Kazimierzowskiego (przymurze UW)

Dotarłem wreszcie na Mariensztat.

Nie było o czym gadać. To jednak zdawało się najlepsze. Intymny rynek, tyle że bez kawiarni, niewielkie kamienice z podcieniami. I kawiarenka pub  – Baryłeczka z dość sympatycznym właścicielem o nazwisku Mościcki.

Rynek Mariensztacki w Warszawie

Rynek Mariensztacki w Warszawie

Zaszedłem doń by go spytać czy widzi możliwość urządzenia kawiarenki, przy której prowadziłbym teatrzyk. Oczy mu się oczywiście zapaliły bo rok wcześniej dostał z Zarządu Terenów Publicznych odmowę na letni ogródek. Cóż to dla mnie: ja to załatwię. Pokutował we mnie jeszcze Marszałek i dziennikarz. I załatwiłem. Za Frico !!! Nie żeby mi to do głowy nie przyszło, albo bym uważał, że to nieuczciwe. Ale widać miałem na twarzy napisane, że będę to robił nawet bez pieniędzy. No więc kto rozsądny zapłaci komuś kto jest skłonny bez pieniędzy pracować. Zaczął się sezon na Mariensztacie.

XLIV. Mariensztat

CDN

Rozdz.XLIV – Mariensztat

poprzedni pierwszy następny

Pogoda niezbyt sprzyjała. Media były nasze. Ludzi coraz więcej, ale miejsce nie było idealne. Baryłeczce załatwiłem ogródek i cieszyłem się, że ludzie mają na czym siedzieć. Pojawił się jednak problem sceny. Zacząłem liczyć… pieniądze

Od trzech lat umowy, które jako firma Media ATaK zawierałem z Urzędem Dzielnicy oparte były na kosztorysie, gdzie uwzględniano koszt montażu sceny przez … Stołeczną Estradę. Tak jakby była ona jedynym wykonawcą. No cóż, instytucja była miejska,  a Ustawa o Zamówieniach Publicznych w powijakach. Per saldo sądzę, że i tak było niż teraz uczciwiej… Tak czy siak koszt wynajmu wynosił kilkaset złotych za dzień.  Niby nic ale w skali dwóch miesięcy było to dobre 5-6 tysięcy. Jak dobrze poszukałem okazało się, że wartość sceny nie musiała wiele przekraczać tysiąca złotych. Zacząłem więc skupować własny sprzęt i „kombinować” kosztorysy. Rzecz bowiem w tym, że kosztorysy wszystkich imprez plenerowych oparte są na wynajmie. Jest to zrozumiałe i uzasadnione, gdy buduje się scenę doraźnie w przypadkowym miejscu. Wtedy koszt uwzględnia montaż i demontaż, szybkość i bezpieczenstwo konstrukcji oraz likwidacji. Jednak moja scena coraz bardziej dążyła do stałości. Potrzebna jej była intymność, swoista powtarzalność.

W wynajętym mi na biuro skromnym pokoiku na Wilczej zacząłem pierwsze potyczki z techniką. Po raz pierwszy zacząłem przeszkadzać. –  Stołecznej Estradzie, która nawykła raz w tygodniu w niedzielę wystawiać coś ( jakiś koncert) na Mariensztacie. A tu ja z moim  teatrem.  I to w dodatku na stałe. Wiedziałem bowiem, instynktownie, iż teatru dramatycznego na estradzie bez pleców i boków wystawić się nie da. Projekt zresztą miałem w oczach. Przypadkiem podejrzałem kiedyś w Instytucie Sztuki wywieszone rysunki Józefa Galewskiego, scenografa, który debiutował w 1905 roku jeszcze w teatrzykach ogródkowych i (obdarzony wyjątkową pamięcią wzrokową) z  pamięci je wraz z wieloma innymi fragmentami zrujnowanej Warszawy potem odrysował.

Teatr Belle Vue - rysunek Józefa Galewskiego

Teatr Belle Vue - rysunek Józefa Galewskiego

Wg. tego projektu pracowała w 1998 Małgosia Domańska, a w 2004 ( już dla Frascati) Majka Zielińska i każda,  z poprawką na dziesięciokrotną różnicę budzetów  jakimi na projekt scenografii dysponowałem zrobiła co umiała.

Więc najpierw była Domańcia. Projekt mojej teatralnej budki wykonanej za środki uzyskane z ówczesnego Biura Zarządu Miasta, realizowały pracownie Teatru Rampa. Przetrwała ona demontowana i zwożona po sezonie do stodoły w Ołtarzach trzy sezony.

Teatrzyk na Mariensztacie wg projektu Małgorzaty Domańskiej-Wójcik

Teatrzyk na Mariensztacie wg projektu Małgorzaty Domańskiej-Wójcik

Jakiż ja byłem z niej dumny, a przecież  każde  Suwałki mają jak ostanio odkryłem na rynku nie gorszą scenę. Ta nie była już tymczasowa. Choć używać jej miałem tylko raz w tygodniu. Więc dlatego mi tak zależało by otoczyć ją kawiarnią, która da prąd i upilnuje nocą. Cóż upilnowała.

Na Mariensztacie zaczęły się tłumy. Atmosfera więcej jednak miała z festynu niż z teatralnego festiwalu. Jeszcze szukałem. Przed spektaklem  lub po zapraszałem jakiegoś śpiewającego aktora, ogłosiliśmy po raz kolejny  (pierwszy raz zrobiłem to na VI KTO jeszcze w Dziekance) plebiscyt publiczności. Gazeta Wyborcza przyjęła patronat, drukowała nasze logo czyli biust KTO

Pierwsze logo KTO wg projektu Władysława Kufko

Pierwsze logo KTO wg projektu Władysława Kufko

wykonany przez polsko-białoruskiego malarza Władka Kufko. Wydrukowała karteczki plebiscytowe, a nawet – rzecz niebywała ofiarowała żywy pieniądz – tysiąc złotych nagrody, które na finale naczelny stołecznej Wojciech Fusek wręczał osobiście.

Mariensztat to także pierwsza próba współpracy z Małgosią Bocheńską, która wyprowadziła dla mnie swój Salon na powietrze. Zorganizowała  w podcieniach kamieniczek ( nieco te z Rynku w Kazimierzu Dolnym przywodzących na pamięć ) przy aptece Galerię Salonu 101. To dla  Małgosi ( w ramach promocji pisma Grizzli) pojawił się na rynku Antoni Chodorowski rysujący gratis przybyszy, a i Salon Niezależnych, kto wie czy nie ostatni raz wystąpił w Finale w komplecie z Kleyfem,  Tarkowskim i Weisem .

Marek Sułek, bardzo dziś znany w swiecie performer zrealizował na Mariensztacie dla publiczności ogródkowej jedną z pierwszych swoich plastycznych prowokacji. Nazywała się Akcja  Blue* 6  czyli Sen o błękicie. Powstała w ramach  projektu „Warszawa Niezwykła”.

Marek  Sułek - Sen o błękicie

Marek Sułek - Sen o błękicie

To ostatnie dość skandalizujące wydarzenie zwróciło na nas uwagę artystowskiego światka,. Akcja polegała bowiem na pokryciu nagości pięknej młodej dziewczyny gipsem, w który zakuta i pomalowana na niebiesko –  zdawała się antycznym aktem.Po jakimś czasie jej odkuwanie, wyzwalanie z kamienia ku  oswobodzeniu ciała odbywało się ku uciesze  licznie przybyłych artystów fotografików, w których oczach akt rzeźbiarski przekształcał się w naturalny.

Na Mariensztacie narodziła się formuła teatru jako miejsca spotkania. Jeszcze nieśmiało, nawet nie do końca świadomie realizować zacząłem to, co wymyśliłem w „Chwycie teatralnym”, spotkanie w którym grupa gromadzi się wokół jednostki czy sprawy, popijając herbatę czy piwo i w takim spotkaniu znajduje przyjemność, takie spotkanie oczyszcza ją i podnieca.

Było dużo telewizji. Warszawski Osrodek Telewizyjny co tydzień dawał relacje. Pojawiły się ważne spektakle z Grupą Rafała KmityGrupa Rafała Kmity

czy Kabaretem Moralnego Niepokoju na czele.

Publiczność też nie byle jaka. Na jednym ze spektakli pokazał się nawet societariusz Komedii Francuskiej – Andrzej Seweryn.

Andrzej Seweryn wśród widzów na Mariensztacie -  VII KTO

Andrzej Seweryn wśród widzów na Mariensztacie - VII KTO

A wystartowaliśmy w telewizji. Kawą i Herbatą z zapowiedzią występu Teatru Rampa z Muzykoterapią Strzeleckiego w aranżacji Jasia Raczkowskiego. Tego samego Jasia, który rok wcześniej uratował gdyńskie wystawienie sztuki Strzeleckiego w Starej Dziekance. Tylko, że na zapowiedzi się  skończyło! Tego dnia zalało nas ze szczętem. To była jedna z trzech chyba klęsk pogodowych jakie sobie przypominam wsród 350 przedstawień scenicznych, a dziewięcuset zdarzeń teatralnych jakie w ciągu 15 lat zafundowałem Warszawie.

Raz, to było jeszcze w Lapidarium kiedy zalało Andre Ohodlo. W Dziekance choć deszcz srożył się zarówno na Teatr Miejski z Gdyni jak na Wybrzeże nie odwołałem jednak żadnego spektaklu. Jeszcze raz papa Kijowski  ( jak już wspominałem miał za pokutę z czyśćcowych przedsionków do Raju parasol nad mym ogródkiem rozciągać)  zaśpi coś w Dolinie ale zasadniczo wpadka z Rampą była najpoważniejszą. Hucznie zapowiedziana inauguracja: elektroniczne pianino, cuda niewidy, ale nad sceną ani kawałka dachu, ani osłony dla aparatury. Technicy z „Rampy” to już nie szaleńcy z „Wybrzeża” pod komendą nawiedzonych Pań -  powiedzieli pas. W prasie ukazały się nawet moje zdjęcia jak krążę zrozpaczony wokół mej pięknej sceny.

Ulewa na Mariensztacie

Ulewa na Mariensztacie

Ale za tydzień nie było silnych. Po pierwsze porozumiałem się z panem Maciejem Sarapatą z firmy Bossar i kupiłem u niego pierwszy namiocik profesjonalnie okrywający scenę.     ( Będzie mnie pan Maciej przez następnych lat dziesięć wspierał i w namioty zaopatrywał). Przywiozłem go wraz ze stelażem na dachu mojego Tiponka. A, gdy w następnym tygodniu deszczowe chmury zbierały się  nad Kolumną Zygmunta, zwróciłem się do deszczu ze skuteczną przemową. – Witam Państwa na VII KTO, powiedziałem, witam także deszcz co zbiera się nad nami, ale ponieważ deszcz za bilet nie płacił uprzejmie proszę by ominął nasz teatr nie zakłócając zgromadzenia. I podziałało! Gazety następnego dnia opisały jak deszcz skutecznie zaklinam, a tylko ja dziś wiem ( choć wtedy jeszcze się nie domyślałem), że to ten pokutujący Dyrektor Teatru Słowackiego z okresu solidarnośiowego karnawału tak nad moim zgromadzeniem czuwał.

Marynka Bersz-Szturo zajęła się programem, który zresztą ukazał się dopiero pod koniec imprezy, gdy wszystko już było wiadomo nawet o wielkim finale z Salonem Niezależnch ( Weis, Kleyf i Tarkowski bodaj czy nie po raz ostatni występowali razemi) i fińskimi gośćmi, których sprowadzenie rekomendowało mi ITI ( Międzynarodowy Instytut Teatralny). Rodzący się festiwal coraz już wyraźniej w głowie mi się układał. Zacząłem rozumieć ten, jak go wówczas nazwałem

XLV. Paradoks o Ogródkach

CDN

Rozdz. XLV. Paradoks o Ogródkach

poprzedni pierwszy następny

Teatr ogródkowy, który  odrodził się w warszawskim „Lapidarium” w 1992 roku zdawał się na początku żartem czy efemerydą. Miał być przewrotnym komentarzem do odzyskanej wówczas politycznej i ekonomicznej swobody.Miał być dodatkiem do kawiarni, gdzie sztuka wkracza znienacka, nieoczekiwana i rozkwita w niewymuszonej atmosferze. Bo teatr ogródkowy to miejsce, gdzie suwerenem jest widz. Tutaj publiczność nie musi czekać na przerwę by napić się piwa.

Tu Polskie piwo, pijemy żywo...

"Tu Polskie piwo, pijemy żywo..."

Wiernością widowni trwaliśmy. Publiczność wędrowała za teatrem ogródkowym z miejsca w miejsce. Uwagą mediów istnieliśmy. Gazety, radio i telewizja dysponują latem czasem dla lansowania mniej znanych przedsięwzięć. Z mądrości Samorządu powstaliśmy. Warszawscy Radni Dzielnicy Śródmieście, Gminy Centrum, Miasta Stołecznego Warszawy, rozumiejąc ponadlokalne zobowiązania Stolicy Kraju łożyli środki, na imprezę, która przerosła już znacznie Dzienicowe Podwórko.

Cierpliwość znakomitego Jury nadała rangę Imprezie, a upór dyrektora czy Antreprenera sprawił, że – Teatr Ogródkowy doczekał się 3 sierpnia 1998 roku setnego przedstawienia.

Jury ma Mariensztacie: W.Malajkat, M.Wojtyszko, I.Cywińska

Ogródek rozrastał się i plenił. Zakwitał wydarzeniami. Znakomite zespoły, zgłaszały już nie tylko z całej Polski ale z Ukrainy i z Czech, z Niemiec, Litwy, Finlandii.

Ogródek chcial i mógł stać się letnim międzynarodowym Warszawskim Festiwalem. Festiwalem Kultury Tutaj Obecnej. Tutaj, w Śródmieściu Warszawy, w centrum jednoczącej się Europy, powinna  się spotkać i porozumieć Północ z Południem, Wschód z Zachodem.

Marzył mi się choćby kawałek dachu, poletko przestrzeni, choćby cień nadziei, że budżet przyszłorocznego konkursu określony zostanie w styczniu, a nie dopiero w maju. Marzyło mi się, że ósme KTO rozgrywać zdoła się w scenerii historycznej kameralnej Doliny Szwajcarskiej, przypomni czym było Frascatti, wskrzesi Lapidarium i Dziekankę, będzie nadal gościć na malowniczym Mariensztacie…

Przewodniczący Juru - Jacek Sieradzki (red.nacz. Dialogu)

Przewodniczący Jury - Jacek Sieradzki (red.nacz. "Dialogu")

Mieliśmy sympatię widzów, łaskawość samorządów, uwagę mediów. Mieliśmy wszystko. Brakowalo nam tylko stałego miejsca, większych pieniędzy, niezbędnego personelu. Marzył mi się na przełomie tysiącleci letni warszawski „Avignon” czy „Edynburg” na Środkowoeuropejską skalę. Czy to mrzonki? Czy paradoks?

Ogródkowy paradoks jest w tym, że teatr na świeżym powietrzu idzie z Forum a nie z Pałacu, z przykościelnego placu, z drewnianej szekspirowskiej budy, z rybałtowskiego igrania.

Dyrektor, czy Antreprener Teatru Ogródkowego o tym wiedział i przyjmował swoją rolę. Odkrywca talentu Modrzejewskiej, twórca letnich sukcesów Adolfiny – „okrutny” impresario Gustaw Zimajer był mi zawsze bliższy od sztuki spod znaku Teatrów Rządowych, którą sponsoruje „subtelny” namiestnik: Sergiusz Muchanow…

Rozdz. XLVI.   Media ATaK i Grupy Trzymające Kulturę

CDN

Rozdz. XLVI. Media ATaK i Grupy Trzymające Kulturę

poprzedni pierwszy następny

Był więc Mariensztat wielkim sukcesem, ale też pierwszym sygnałem ostrzegawczym. Bowiem siła mojego pomysłu przez sześć lat polegała na tym, że nikomu nie przeszkadzałem. Pracowałem latem, w dodatku prawie bez honorarium, innych do tego namawiałem, ściągałem media, zapewniałem publiczność. Wszyscy byli zadowoleni. A ja nie śmiałem upomnieć się o swoje: pieniądze, pozycję, lokal.

No może najbardziej o tę pozycję dbałem. I w zamian za uznanie, za przyznanie mi prawa publicznego istnienia byłem skłonny poświęcić wszystko. Wolno mi jednak było działać tylko pod warunkiem, że nie wchodziłem nikomu w drogę. Póki o czyjeś interesy nie zahaczałem swoją działalnością. Tak było w lokalnej telewizji  NTW i w ogólnoopolskiej sieci  , którą zamknięto brutalnie rękami Cimoszewicza ( był wicepremierem, ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym w rządzie Pawlaka) , lecz przy aplauzie Gazety Wyborczej – bardziej kibicującej Marianowi Terleckiemu, nawet Mariuszowi Walterowi z głębokiej komuny niż Mirkowi Chojeckiemu, z którym Michnik pierwsze opozycyjne kroki stawiał.

Tak było oczywiście z dziennikiem „Nowy  Świat” Grohmana i Wierzbickiego – wprost przeciwko Gazecie skierowanym, tak też będzie z Doliną Szwajcarską i z Frascati, które istnieć będą mogły dopóty, dopóki nie naruszą interesów grup trzymających kulturę.

Na Mariensztacie było jednak hałaśliwie  Z tego powodu kilku teatrów pokazać nie mogłem. Pamiętam szczególnie zgłoszenie Teatru Il Canto z Warszawy. Chcieli wykonać „Starcze Szaleństwo” A. Banchieriego. To był, zdawało mi się bardzo ciekawy projekt, który jak przeczuwałem podniósłby poziom Ogródka wyżej niż ściągnięci przez ITI, które nb. też przyjęło w tamtym roku patronat nad imprezą – Finowie. Ale teatralizowanych muzyków wypłoszył hałas tramwajów dochodzący z pobliskiej trasy WZ.

Więc niby było wszystko: i Gazeta i  Międzynarodowy Instytut Teatralny ITI, i Fundacja Batorego i Małgosia Bocheńska z Salonem 101 i tłumy z Andrzejem Sewerynem na widowni i Kleyff z kolegami, i stałe relacje w WOT-cie, a nawet pojawiła się w tym momencie ta, jak ją po latach Iza Cywińska nazwie – „izdebka stróża” na Wilczej 72/12 załatwiona mi przez panią Ewę Domanus z Dzielnicy Śródmieście. A  mogłem ją dostać po ulgowych cenach przeznaczonych dla instytucji kultury, jako że było wiadomo, że dom jest przeznaczony do zwrotu prywatnym właścicielom więc najemca długo się tam nie utrzyma. Istotnie wykwaterowano mnie stamtąd w 2004 roku, po pięciu latach. Więc niby było wszystko, a jednak się rozmyło. Jurorom nie spodobał się już, co rozumiem, festynowy charakter Mariensztatu, więc rozbiegli się na komendę. I w następnym roku, w którym uzyskawszy decyzję o warunkach zabudowy Doliny Szwajcarskiej będę mógł już do niej wkraczać, będzie  znowu „wszystko”… Tylko jury przyjdzie klecić od nowa.

Co właściwie miałem ? –  Dobre imię. Niewielkie wymagania. Poczucie misji i nadzieję, która umiera ostatnia. Z rzeczy ? Może ten obraz Olgi Wolniak z wyciętymi twarzami dla festynowych fotografii…

Obraz Olgi Wolniak

Obraz Olgi Wolniak

Wiele go lat (od piątego do aż trzynastego Konkursu jeszcze) wykorzystywałem. Doszła mi teraz budka Domańci, no i moja karykatura Antka Chodorowskiego.

ATK by  A.Chodorowski

ATK by A.Chodorowski

Karykatura, o którą w ostatniej chwili go poprosiłem. Zabrakło mu już papieru więc zrobił mi ją nieformatowo na odwrotnej stronie plakatu Ogródkowego. Przy okazji zrozumiałem jak trzeba doceniać momenty niezwykłe, zauważać je, dokumentować. Są tacy co mają naturalny odruch historyczny. Zakładają księgi pamiątkowe, zbierają dedykacje. Pamiętam zdziwienie Uli Rzepczak ( dziś korespondentki TVP w Rzymie), że nie zbieram wpisów od gości A Teraz Konkretnie. Cóż wpisów nie zbierałem ale mam nagrania z NTW. Przy Chodorowskim jednak olśniło mnie i zawdzięczam temu dniu karykaturę, która często starcza mi za sygnaturę.

Za mną zostało siedem lat.  W przełom  wtargnęła   polityka. Po Mariensztacie skończyła się druga kadencja samorządowa (1994-1998).  Można ją nazwać komunistyczną. W Śródmieściu był to sojusz SLD reprezentowanego przez dyrektora Marka Rasińskiego i Unii Wolności, której zakładniczką była, przyszła wieloletnia orędowniczka mojego  Ogródka –  Teresa Stankowa.

Teresa Stankowa

Teresa Stankowa

Radna Teresa do pozycji królowej kultury śródmiejskiej przebijała się uparcie. Przypominam ją sobie jeszcze w perkalowych bluzeczkach na pierwszych posiedzeniach Rady Dzielnicy tworzonej podówczas z nadania Komitetu Obywatelskiego. Ot skromna pani, z powstańczą przeszłością,  zasłużona jakąś uczciwą podziemną robotą, jakimś rozdawaniem darów, przy którymś z kościołów.

Nagle otrzymała władzę. Wraz z młodziutkim Robertem Kwiatkowskim decydowali w łonie Zarządu Śródmieścia o losie każdego lokalu użytkowego wynajmowanego prywatnie. Nie wiem ile prawdy jest w opowieściach o Don Roberto i Donnie  Teresie ale zmianę wizażu widać było gołym okiem. W miejsce ręcznych robótek jedwabne bluzeczki u Teresy. U Roberta dżinsy w jakich jeszcze ręka w rękę zalepialiśmy w trakcie kampanii w 90 roku starówkowe płoty, ustąpiły miejsca garniturom od Brokera. Nie wiem jak tam było. W końcu pensje członków Zarządu Dzielnicy do niskich nie należały. Co prawda inny członek tego zarządu ( ale żaden z wymienionych) przyszedł kiedyś na spektakl do ogródka jeszcze w Lapidarium, postawił Cywińskiej & consortes szampana, następnie zaciągnął mnie po nocy do Lochu na Wąskim Dunaju, gdzie pił, płacił, gadał, a w końcu wyciągnął harmonię pieniędzy  by skwitować przed wyniesieniem się do taksówki: widzisz co przyniósł jeden dzień!

Zobaczyłem. Ale ani nie uszczknąłem tych pieniędzy, ani nie zmusiłem drania by mi pomógł moje Śródmiejskie Centrum Kultury wykreować.

Co do Tereski to zapamiętałem ją jak w końcówce mojej kadencji radnego zdesantowała mi się na Komisję Kultury, Oświaty i Sportu by walczyć… a to o pieniądze dla Szkoły Teatralnej, a to o dotowanie jakichś fragmentów wystroju Teatru Wielkiego. Pieniędzy na kulturę Dzielnica Śródmieście miała sporo ( około 10 mln PLN co w roku 94 było jeszcze kwotą bliską miliona dolarów). Sam przekonywałem radnych o ponad lokalnych zobowiązaniach samorządu Centrum Stolicy, jednak tak bezpośrednie wyręczanie ministerstwa kultury w jego ewidentych zadaniach wydawało mi się przesadne. Rozumiałem jednak, że zarządzająca sklepami chce się jakoś nobilitować przez kulturę i nie walczyłem zbyt ostro. Pani Stankowa przeprowadziła co chciała.

W drugiej kadencji radnym już nie zostałem. Wygrały Partie: Unia Wolności i SLD.  Z Markiem Rasińskim, który w pełnym ostracyźmie przeżył w dwuosobowym składzie pierwszą kadencję samorządową,  złych stosunków nie miałem choćby dlatego, że gdy wielu okazywało samotnym opozycjonistom z byłego PZPR swoją wzgardę,  ja rozmawiałem z nim chętnie i przyjaźnie. Także dlatego, że w czasie jego rzadkich wystąpień na radzie, gdzie przemawiał z ręką w kieszeni i swoistą dezynwolturą – trudno było nie doceniać sporej jednak wiedzy i doświadczenia wieloletniego prezesa Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. W odróżnieniu od wielu radnych Rasiński udowadniał, że wie o czym mówi zwłaszcza, gdy była mowa o pieniądzach.

Marek Rasiński wręcza nagrody na Mariensztacie

Marek Rasiński wręcza nagrody na Mariensztacie

Raz nawet zjednoczyliśmy się w samotnym na puszczy wołaniu. Zaprotestowałem bowiem  przeciw zmianie nazwy Alei Armii Ludowej na Piłsudskiego. Wywodziłem, że tej stalinowskiej architektury i znaku historii, który za sobą niesie nie warto wykorzeniać jeśli nie chcemy by w odwecie nas za lata wyrugowano. – Stwórzmy własne przestrzenie, ochrzcijmy je Alejami Solidarności, Skwerami Michnika, Placami Bujaka – wołem, gdy jeszcze żadna z warszawskich ulic nie była tak przezwana. „Więc niech wyryją imię marszałka, gdzie wola – jam się w alei Armii Ludowej wychował” –  zakończyłem przemówienie na  radzie gminy – opublikowane zresztą potem w Tygodniku Solidarność pt. Przeciw burzeniu pomników.

Sprawę nazwy ulicy w głosowaniu Rady sromotnie przegrałem: tylko ja i Marek z jeszcze jedną radną z SLD głosowaliśmy przeciw zmianie. Z tym, że ja z czystego przekonania i wbrew mojej formacji, a Marek z pewnością głównie w imieniu AL-owskich kombatantów, których też reprezentował. Jest rzeczą ciekawą, że mimo wyniku głosowania nazwy ulicy nie zmieniono. Moje argumenty wówczas w 1990 roku nie zadziałały politycznie, lecz merytorycznie wzięli je pod uwagę radni z komisji miejskiej zajmującej się zmianą nazewnictwa i … odpuścili.

Nie masz już,  nie masz nawet Marka, że nie wspomnę – radnego Jana Gromnickiego z Ułanów Jazłowieckich w Radzie. To radny Jan, inżynier w typie mego dziadka z przedwojennych galicyjskich urzędników, był wśród tych, co uratowali ostatecznie nazwę Armii Ludowej, przy której zresztą mieszkał.  W zamian przywrócił nazwę „Oleandrów” ulicy „Partyzantów”,  doprowadził do nadajnia imienia „Ronda Jazdy Polskiej” i  przeprowadził budowę  jej pomnika  przy bezimiennym skwerze łaczącym aleję  Armii Ludowej z ulicą Waryńskiego.

W tamtej byli tacy radni – razem ideowi i rozsądni.  Wspaniałe przedwojenne typy. Byli  i przez te pierwsze  lata ogródkowi dali żyć. To były lata Lapidarium,  Dziekanki no i Mariensztatu, na którym  po raz ostatni Marek i Teresa wręczali, wzrastające z roku na rok aż do 14 tysięcy złotych w 1998 roku Nagrody Dyrektora Dzielnicy Śródmieście.

Teraz, a  więc na przełomie roku 1998 i 1999  sytuacja była całkiem nowa. Nadchodziły wybory. W ich konsekwencji reforma samorządowa. Wojewoda, w imieniu którego (nb. bardzo zaprzyjaźnionego Bogdana Jastrzębskiego) wspierał mnie już skromnie kwotą 10 tys zł Andrzej Hagmajer, tracił jakiekolwiek uprawnienia kulturalne przekazując je Sejmikowi. Sejmik z warszawskiego przekształcony w Mazowiecki poszerzał znacznie swoje kompetencje. W Warszawie  powstawały dwie nowe struktury: Gmina Centrum i Starostwo Powiatowe.

Zrekapitulujmy aktywa: otrzymałem 11 metrowy lokal na Wilczej, przystąpiłem do konkursu na dyrektora podległego wojewodzie Warszawskiego Ośrodka Kultury, który zaproponowałem zmienić w Mazowieckie Centrum Kultury, uzyskałem wreszcie na moją Firmę Media ATaK ( uprawomocni się po roku) decyzję o warunkach zabudowy Doliny Szwajcarskiej. I znowu wszystkie sznurki w ręku.

XLVII. Szpital Świętego Ducha

CDN

Rozdz. XLVII. Szpital Świętego Ducha

poprzedni pierwszy następny

Rujnowały go dwa Powstania: Warszawskie z 1 Sierpnia 1944 i to z 19 kwietnia roku 1943 , też warszawskie tyle, że zamknięte w Getcie,  na którego samej granicy przy ulicy Elektoralnej 12 był położony. Najwięcej jednak ucierpiał w trakcie Obrony Warszawy, gdy 25 września 1939 roku bestialsko zbombardowany stał się mogiłą płonących w nim pacjentów i lekarzy.

Szpital Świętego Ducha

Szpital Świętego Ducha

Szpital Świętego Ducha założony w XV wieku długo bo od 15 października 1861 roku aż po czas II Wojny będzie po przeniesieniu z Piwnej najnowocześniejszą lecznicą  Warszawy.

Odbudowany w 1953 roku został przekształcony w Dom Kultury. Początkowo Związków Zawodowych, potem nazwano go Warszawskim Ośrodkiem Kultury. Rózne były jego dzieje i dyrektorzy. Komisarz stanu wojennego Jan Rodzeń – kieruje dziś Klubem Księgarza, inny arystokrata ( Gerard Położyński) - pracował później  w Muzeum Lenina, jeszcze inny Wiesław Rudzki był aktorem i przyjacielem dyrektora Wydziału Kultury Andrzeja Hagmajera. Po opuszczeniu przeze mnie posady w „Nowym Świecie”,  czyli po tym jak mnie zeń Piotr Wierzbicki na zbity pysk  wywalił za zredagowanie obiektywnej rozkładówki na temt firmy Batax, musicalu „Metro” i pisma „Obserwator Codzienny”: kształtującego się  medialnego imperium Wiktora Kubiaka – był nawet krótki czas gdym tam pracował, proponując Wojewodzie odtworzenie Warszawskiego Informatora Kulturalnego. Nolens volens ( bardziel jednak nolens) Rudzki przyjął mnie wraz z Anuszką Kowalską do pracy, a następnie robił wszystko by mnie ( jeszcze wtedy marszałka Sejmiku) zrazić. Gdy nie udało się wykurzyć mnie mianowawszy redaktorem naczelnym wymyślonego przeze mnie pisma Julka Gostkowskiego, bośmy się w 15 minut rozpoznali jako fachowcy i niemal zaprzyjaźnili, odmówił mi urlopu bezpłatnego na wyjazd na telewizyjne szkolenie do sardyńskiej Caligari. I tak z wydawcy zmieniwszy się w prezentera Telewizyjnego pierwszy raz rozstałem się z budynkiem między Mirowem a Czystem. Ale to było w czasie pierwszego ogródka, w’92. Teraz czułem, że kończą się żarty. Próbowałem wstąpić z Ogródkiem na schody…

mec.wende

Edward Wende

Zacząłem od tego, że  zarejestrowałem Fundacje. Nazwałem ją Kultura Tutaj Obecna by logo i skrót miały te same KTO  w literach. Jury wprawdzie się ode mnie odwróciło ale zarówno Iza Cywińska jak Maciej Wojtyszko nie odmówili wsparcia fundacji. Statut (wyjąwszy fragment merytoryczny) udostępniła mi tworząca w tym samym czasie fundację Salonu 101 Małgosia Bocheńska. Bardzo się on spodobał mecenasowi Edwardowi Wende, z którym znaliśmy się jeszcze z czasów NTW. Często go tam razem z Falandyszem zapraszałem. Obydwaj już nie żyją. Wende poza tym mieszkał nieopodal, a na podwórku w garażu mojej klatki schodowej domu przy Długiej nalażącego do Spółdzielni mieszkaniowej adwokatów trzymał swój motor Kawasaki.

HarleyDavidson2

Swobodni Jeźdźcy

Harleyowcem być warto! Szczególnie gdy przyjdzie umierać. Na pogrzeb mecenasa Wende, senatora RP,  prócz posłów, palestry, przyjaciół stawiło się jeszcze kilkudziesíęciu starszych panów w skórzanych kurtkach, obwieszonych łańcuchami. A gdy trumnę obrońcy wyniesiono ze zboru Ewangelicko-Augsburskiego przy pl. Małachowskiego: motory zawyły, klaksony zatrąbiły pod niebiosa i w stronę cmentarza odprowadzała ambasadora pełnomocnego i nadzwyczajnego księstwa Luksemburga w Polsce kawalkada jakiej nie powstydziłby się niejeden prezydent. To jest właśnie teatr! I dla takiego teatru warto żyć. A nawet umierać.

Mecenasowi Wende zatem zawdzięczałem fundację, zarejestrowaną w pierwszych miesiącach 99 roku. Założyłem ją, gdy wydawało się, że przejmujemy władzę. Choć prawo nie było jeszcze tak restrykcyjne jak potem gdy ją przejmiemy wraz z Kaczorami. Teraz do głosu dochodził AWS. Z jednej strony. Z drugiej Wałęsa sromotnie przegrał drugą kampanię, za co ponoszę małą część odpowiedzialności. No w każdym razie wiem, kto ponosi. Byłem przy tym, gdy na miesiąc przed kampanią Mirek Chojecki zlecał zadanie firmie Kalejdoskop Janka Kidawy-Błońskiego ( nie mylić z Kalejdoskop Nowa Korporacja Urbańskiego i Nawrata, która tego pierwszego zakosztuje stanowisko Kanclerza Rzeczpospolitej). Widziałem najmarniejsze kasety typu Beta marki  Scotch ( o których operatorzy mawiali, że służą do klejenia głowic), na których się tę kampanię nagrywało. Wiem ile mi płacono i kto przyszedł na moje miejsce, gdy ( na dwa tygodnie przed drugą turą), w toku kampanii zażądałem nieco wyższej stawki. Amatorszczyzna, złodziejstwo, małość !!!

Ale to było wcześniej –  w roku ’95 bodaj. Teraz  jest ’98. Wygraliśmy wybory parlamentarne. Z Formacją AWSu, w której Rokita, obok Płażyńskiego (wyjątkowo medialny i pełen charyzmy to człowiek…. przy nim to już nawet twarz Mazowieckiego pełną energii się zdaje) dzielimy Polskę na Województwa. Ma ich dwanaście  wicepremier Tomaszewski na swej pisance. I w tym wszystkim:  tu agitując za  programem osłonowym dla likwidowanych województw  w jakimś ministerstwie, to znów próbując przebić się do tv publicznej z prywatnym newsem. ( Tak, tak nawet przyniosłem Jackowi Snopkiewiczowi do gabinetu szefa TAI, trzy za własne pieniądze zrobione materiały, za które ani zapłacono mi ani ich nie wyemitowano!). W tym wszystkim – psy zająca zjadły.

Nie było wyjścia. Dowiedziawszy się o konkursie postanowiłem kandydować na stanowisko dyrektora Warszawskiego Ośrodka Kultury. Czyli znów do Szpitala Świętego Ducha – na Elektoralną.elektoralna_12 (1)

Konkurs wygrałem najlegalniej w świecie. Z poparciem Andrzeja Hagmajera, Krzysztofa Marszałka i Macieja Klimczaka, który reprezentował ministerstwo. Słowem sama merytoryczna postkomuna!

Najciężej było z  byłym aktorem, a podówczas namiestnikiem kulturalnym u wojewody Gieleckiego – Maciejem Rayzacherem z AWS, pewnym siebie, próżnym, butnym. Ale jakoś  ich do zatwierdzenia wyniku konkursu przekonano. W sumie nie zdecydował się kandydować Sławek Kuczmirowski szef ochockiego – OKA, którego miano za faworyta. Ani jego zastępczyni Bożena Majewska, żona śpiewającego Marka kuplecisty, która też głęboko siedzi w jakimś raczej platformerskim, jak go się dziś nazywa – układzie. Więc zostałem dyrektorem szpitala  na ulicy Elektoralnej i … zacząłem pierwsze starcie z pacjentami, co się animatorymi kultury nazywają. Słowem „zjadaczy chleba w aniołów”, a dom kulturu w europejskie centrum przerobić mi się zachciało.

Zatrudniłem Małgosię Bocheńską by tworzyła Studio Aranżacji Spotkań, świeżo zwolnionego szefa II pr TVP Macieja Domańskiego,

Maciej Domański

Maciej Domański

z którym zaczęliśmy na bazie mojego ogródka projektować Festiwal Wisła Żywa. Myślałem tam o poważnej instytucji, agencji informacyjnej zawierającej bazy danych dotyczących kultury z całego województwa. Agencję chciałem robić z Markiem Perytem, jednym  z pierwszych partnerów IBM w Polsce. Miałem tam także bibliotekę, którą – (to już półżartem) byłem skłonny oddać zdymisjonowanemu ze stanowiska dyrektora Biblioteki Narodowej Adamowi Manikowskiemu. Słowem poprzewracane miałem w głowie.

Adam Manikowski

Pozbyto  się mnie zanim zdążyłem ziewnąć. Związkowcy nie odstępowali gabinetów: jedni rozbili obóz pod sejmikiem, inni czatowali  w ministerstwie. Dyrektorem przestałem być bodaj w maju ’99.  I… jakby nigdy nic ruszyłem organizować VIII konkurs. Po raz pierwszy w Dolinie Szwajcarskiej.

Rozdz. XLVIII. Dolina Szwajcarska

CDN

Rozdz. XLVIII Dolina Szwajcarska

poprzedni pierwszy

Jak na nią wpadłem ? Kiedy ? Szczerze mówiąc nie pomnę. Nie pamiętam też ślizgawki, o której potem tyle opowiadałem. A podobno jednak wylewano tam jakiś lód na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ja wtedy chodziłem na Agrykolę. Dzwoniąc przykręcanymi do butów łyżwami zbiegałem po torach saneczkowych w stronę połączonych ze soba trzech  kortów przy Myśliwieckiej, na których właśnie rozlewano lód.

Mnie Dolina kojarzy się z zapleczem lodziarni  Palermo z Mokotowskiej, gdzie schodziliśmy z Sahibkiem na wycyganione przezeń lody. Sahibek jeszcze w późnych  latach sześćdziesiątych wpadł na to co Francuzi nazywają “marche”, czyli obchód. Składkę. Obiegał mianowicie całą szkołę “pożyczając” od każdego jakąś kwotę, która nawet dla dzieci zdawała się niewarta wzmianki: 10, może 20 gr. W ten sposób po dwóch przerwach zbajerowawszy 30 – 50 osób miał 7.20 zł  potrzebne na 6 kulek lodów. Był miły, ładny, zadbany – nikt mu nie odmawiał. Tak więc Axerek miał swoje wyżebrane sześć czasem nawet siedem kulek, które zjadał w tempie w jakim ja delektowałem się trzema, co najwyżej czterema na jakie było mnie stać z kieszonkowego. Zajadając te swoje frykasy wyprowadzał przy okazji “prawo Axera” które brzmiało: Smak lodów [S] jest iloczynem masy kulek [M] i czasu zjedzenia [T]. Słowem : S = M * T ! Trzeba było czasu bym pojął, że prawo to dla niektórych nie jest dalekie od moralności Kalego. I ci, którzy za komuny i od komuny  dostali prestiżowe mieszkanka w Alei Róż nie dopuszczą nigdy, choć wprost będzie trudno to przyznać, by wróciła zniszczona przez dwie wojny tradycja.

Idea wszakże wydawała się piękna: Zapomniana Tradycja Doliny Szwajcarskiej, którą pan Kijowski odtwarza. Uruchomiłem prawdziwą kwerendę by zebrać wszystkie, czy prawie wszystkie informacje jakie o tym spłachetku warszawskiej ziemi zebrać można. Od razu też pojawił się w Gazecie Stołecznej  tekst zwracający – słusznie – uwagę, by nie spieszczać nazwy. Warszawiacy nie nazywali tego miejsca nigdy Dolinką tylko Doliną.

Dziś wiem, że istniejąca do Powstania Warszawskiego Dolina Szwajcarska zajmowała kiedyś rozległą przestrzeń od ulicy Pięknej do Alei Róż aż po przebitą w XIX wieku ulicę Chopina. Ocalał zaledwie maleńki fragment ogródka oddzielony od Alei Ujazdowskich budynkiem Sądu Apelacyjnego,  przedktórym w 2005 roku postawiono pomnik generała „Grota” Roweckiego.

Jej dzieje zaczęły się około roku 1768 kiedy była jeszcze częścią Ujazdowa, a Stanisław August ofiarował te tereny Ojcom Bazylianom, stawiając im warunek, by wybudowali kościół i konwikt dla młodzieży pochodzącej z Rusi. Dał też zezwolenie na odbywanie kwest. Dzięki dotacjom królewskim budowa ruszyła z dużym impetem, później jednak zabrakło pieniędzy i Bazylianie urządzili tam składy drewna, wapna i innych materiałów budowlanych. Wkrótce Bazylianie zrezygnowali z ofiarowanych im terenów, gdyż zgromadzone środki okazały się za małe. Przyszła Dolina znowu stała się częścią Ujazdowa.

W 7 X 1825 roku tereny te przejął w wieczystą dzierżawę kapitan saperów Wojska Polskiego Stanisław Śleszyński. Okazał się on obrotnym przedsiębiorcą. Założył tu rozległy ogród owocowy. Jak głosiła plotka, odkrył on na tym terenie pozostawione przez Bazylianów znacznych rozmiarów składowisko wapna, a fundusze otrzymane z jego sprzedaży przeznaczył na budowę pałacyku i ogrodu „fruktowego”.

Pałacyk Śleszyńskich

Pałacyk Śleszyńskich

Do budowy przystąpił w roku 1826 wraz ze swą żoną Gertrudą, Emilią z Jakubowskich i Józefem Foxem. Projektantem piętrowego pałacyku z portykiem i kolumnadą był Antonio Corazzi. Cała działka zajmowała wówczas ok. 4,5 ha. Dla publiczności ogród otworzono w roku 1827. Śleszyński urządził teren ten jako park publiczny: z licznymi pawilonami kawiarnianymi w stylu „architektury szwajcarskiej”.

Badacze do dziś nie ustalili pochodzenia nazwy Doliny Szwajcarskiej, choć być może wzięła się ona od wzniesionych tu drewnianych altan w stylu szwajcarskim. Właściciel odnajmował je handlarzom piwa, cukrów i kielbaśnikom. Z czasem ogród w dolinie ozdobiły starannie wytyczone ścieżki oraz klomby kwiatowe. Latem spacerowiczom przygrywała muzyka.

Dolina Szwajcarska, 23 czerwca 1860

Dolina Szwajcarska, 23 czerwca 1860

Śleszyński – wcześniej jeżdżąc po Europie zawadził o Szwajcarię. Tam wpadły mu w oko charakterystyczne altanki, które zapragnął mieć w otaczającym jego rezydencję ogrodzie. Wybór takiej formy dla pawilonów nie był z pewnością przypadkowy. Co lepiej pasowało by do doliny jak nie modne w tym czasie domki – pawilony z romantycznej i podziwianej Szwajcarii. Charakterystyczne dla końca XVIII wieku i całego XIX wieku zainteresowanie pięknem natury i krajobrazu odzwierciedlało się w sposobie kształtowania założeń ogrodowych. Schemat ogrodu urządzonego w stylu krajobrazowym z licznymi pawilonami kawiarnianymi był powszechnie stosowany dla parków miejskich i uzdrowiskowych XIX wieku. Niemal każdy park XIX wieczny posiadał ozdoby kwiatowe, układy alejowe, ogrody tematyczne (różanki, alpinaria, ogrody wodne…), altany wypoczynkowe i koncertowe.

Koncert Bilsego w Dolinie Szwajcarskiej, II poł. XIX w.

Koncert Bilsego w Dolinie Szwajcarskiej, II poł. XIX w.

25 V 1852 roku sprzedał Śleszyński Dolinę Szwajcarską po połowie dwóm małżeństwom: Dziechcińskim (zakupili część z nieruchomością) oraz Winnickim (część z ogrodem). Nowi właściciele rozpoczęli wielką rozbudowę ogrodu w 1855 roku budując największy w ówczesnej Warszawie gmach koncertowy – Salon Wielkiej Alei (wg projektu I. Leona Esmanowskiego). Inauguracja nastąpiła 9 lub 11 października 1856 r. koncert dała orkiestra Escherta. Jednak zdaniem Stanisława Szenica i Józefa Chudka, autorów Najstarszego Szlaku Warszawy artysta nie zdobył uznania publiczności i wkrótce został zastąpiony przez Leopolda Lewandowskiego i Kuhnego. Szczególną popularnością cieszył sięLewandowski, którego nazywano warszawskim Straussem i bez niego nie mógł się obejść żaden bal.

Sala Koncertowa w Dolinie Szwajcarskiej, 28 V 1870

Sala Koncertowa w Dolinie Szwajcarskiej, 28 V 1870

W wielkim gmachu koncertowym dorównującym gmachom niektórych filharmonii europejskich odbywały się koncerty z udziałem Jana i Edwarda Straussów, Beniamina Bilsego, Ignacego Paderewskiego, Władysława Sygietyńskiego. Wielką popularność zyskała zwłaszcza orkiestra Bilsego z Legnicy, który według badacza dziejów muzyki warszawskiej Mieczysława Skarzyńskiego w latach 1857-79 dominował w warszawskim życiu muzycznym.  Na jego koncerty przychodziły ogromne tłumy.

Już rok później Artur i Pelagia Winniccy odsprzedają swoją część nieruchomości Karolinie z Wiśnowskich Wedlowej, która w latach 60-tych XIX wieku sprzedaje Dolinę Szwajcarską Beinowi. Po powstaniu styczniowym Dolina zostaje na drodze publicznej licytacji sprzedana kupcowi bławatnemu A.Włodkowskiemu, który w 1869 r. rozbudował Salon Wielkiej Alei zgodnie z projektem Ludwika Żychlińskiego i budowniczego Sztarka z Berlina. Przed budynkiem urządzono taras. Wnętrza ozdobiono pilastrami, lustrami i dekoracyjnymi stropami. Ozdobną posadzkę wykonała znana firma meblarska Simmlerów. Wzniesiono sale jadalne i galerie. Całość uzyskała nieco eklektyczny charakter z przewagą form renesansu i klasycyzmu. Nowo otwartą restaurację wydzierżawiono Aleksandrowi Jałoszyńskiemu, który urządzał tu zabawy taneczne i maskarady ogrodowe.

Ślizgawka w Dolinie Szwajcarskie XIX wiek

Ślizgawka w Dolinie Szwajcarskiej XIX wiek

Po remoncie budynku Włodkowski wynajmuje go kolejno różnym restauratorom. (m.in. A. Jałoszyński, Abl, Igiel, Wojakowski, Waśniewski).

W 1874 w części przy ul. Mokotowskiej otworzono Nową Szwajcarię (ogród zabaw dziecięcych). Pod koniec XIX wieku okolice Doliny Szwajcarskiej stają się bardzo atrakcyjnym terenem pod zabudowę. W roku 1877 powstaje Aleja Róż (wykrojona z terenu parku) podobnie w 1890 roku – ul. Szopena (obecnie: Chopina).

Ogromną popularnością cieszyły się w Dolinie występy rozmaitych magików, jasnowidzów i połykaczy ognia. Przyjazdy publiczności ułatwiał dochodzący do doliny tramwaj konny uruchomiony w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku (cena biletu do Doliny wynosiła siedem kopiejek). Organizowano liczne konkursy i wystawy (I Samodzielna Wystawa Ogrodnicza – 1881 rok). Zimą natomiast Dolina Szwajcarska zmieniała się w najwytworniejszą ślizgawkę stolicy.

Wrotkowisko w Salonie Wielkiej Alei w Dolinie Szwajcarskiej, II poł. XIX w.

Wrotkowisko w Salonie Wielkiej Alei w Dolinie Szwajcarskiej, II poł. XIX w.

W roku 1887 założono w Dolinie ślizgawkę, która w ciągu jednego zaledwie sezonu stała się najpopularniejszym lodowiskiem Warszawy. Powstały także korty tenisowe i wrotkarnia, jesienią zaczęto organizować targi owocowe i jarmarki „płodów ziemi”. (Dużą popularnością cieszyły się organizowane w Dolinie Szwajcarskiej korowody kwiatowe).

Występ Teatru Ogródkowego w Dolinie Szwajcarskiej, II poł. XIX w.

Występ Teatru Ogródkowego w Dolinie Szwajcarskiej, II poł. XIX w.

Popularność ogrodu spowodowała, że z czasem pawilony zostały zastąpione letnią salą koncertową (zamienioną później na kino), w której odbywały się różnego rodzaju sezonowe spektakle, wystawy i koncerty. W latach 80-tych XIX wieku wydzierżawił teren Niemiec Salomonsky (dyrektor Cyrku letniego). Od 1887 dzierżawę przejmuje Konstanty Kuziński, a od 1895 Warszawskie Towarzystwo Łyżwiarskie, które niezabudowany teren wydzierżawia Kożuchowskiemu celem rozszerzenia terenu spacerowego dla organizacji balów, zabaw ogrodowych, konkursów itp. W końcu XIX wieku teren pomiędzy Salonem a Al. Ujazdowskimi Warszawskie Towarzystwo Łyżwiarskie (W.T.Ł.) odsprzedaje M. Spokornemu, który buduje w tym miejscu olbrzymią pięciokondygnacyjną kamienicę wg projektu D.Landego. W latach 1895 – 1898 W.T.Ł. rozbudowuje Salon. Latem w Dolinie Szwajcarskiej koncertowały liczne orkiestry zarówno krajowe jak i zagraniczne, odbywały się przedstawienia teatrzyku ogrodowego. W 1898 zgodę na prowadzenie teatru również po zakończeniu okresu letniego otrzymał dyrektor ogródkowego Teatru „Odeon” – Przybylski. Przedstawienia miały się odbywać początkowo w Dolinie Szwajcarskiej. Rok później po zakończeniu sezonu ogródkowego teatralna trupa komediowo-operetkowa Zimajerowej i M. Trapszy w październiku i listopadzie zagościła w Dolinie Szwajcarskiej.

U schyłku XIX stulecia założono w Dolinie tak zwany cyrk letni (zimowym nazywano odtąd cyrk braci Staniewskich na ulicy Ordynackiej), wycięto sporo drzew, zbudowano stajnie dla koni i baraki dla akrobatów. Dolina z muzycznego salonu Warszawy stawała się miejscem popularnej rozrywki. Muzyka z trudem wytrzymywała konkurencję.

Dolina Szwajcarska, ok. 1901

Dolina Szwajcarska, ok. 1901

Kamienica Spokornego

Kamienica Spokornego

Już na początku XX wieku w wyniku parcelacji, teren parku został znacznie okrojony i zabudowany. Przed II wojną światową granice ogródka były niemalże takie same jak dzisiaj.

Sam teren ogródka był nawet jeszcze bardziej „uwięziony” wśród zabudowy, gdyż oprócz ogrodzenia w postaci muru z prześwitami, od strony wschodniej ograniczał go pokaźnych rozmiarów budynek z salą koncertową połączony z willą Warszawskiego Towarzystwa Łyżwiarskiego mieszczącą się na rogu ul. Chopina i Alej Ujazdowskich.

Budowa: 1903.
Kamienicę wzniósł Maurycy Spokorny z przeznaczeniem na dom dochodowy.
Potężna, narożnikowa kamienica otrzymała secesyjno – modernistyczny wystrój z narożnikiem zwieńczonym wieżyczką (usuniętą w latach 20-tyh XX w.). Elewację urozmaicały wykusze, balkony, loggie oraz lekki, secesyjny detal. Ostatnie piętra zakończono fantazyjnymi łukami, a elewację od strony al. Ujazdowskich alegorycznymi rzeźbami ‘Sławy’ i ‘Wiedzy’ autorstwa Stanisława Lewandowskiego.
Od 1910 roku w budynku mieszkał Czesław Przybylski, który posiadał tu swoją pracownię architektoniczną.
Rozebrany: budynek w czasie wojny został wypalony, jednak jego mury pozostały prawie nie naruszone. Ruiny rozebrano około 1947.

W 1903 u zbiegu al Ajazdowskich i ulicy Chopina  wzniósł  Kamienicę Maurycy Spokorny z przeznaczeniem na dom dochodowy. Potężna, narożnikowa kamienica otrzymała secesyjno – modernistyczny wystrój z narożnikiem zwieńczonym wieżyczką (usuniętą w latach 20-tych XX w.). Elewację urozmaicały wykusze, balkony, loggie oraz lekki, secesyjny detal. Ostatnie piętra zakończono fantazyjnymi łukami, a elewację od strony al. Ujazdowskich alegorycznymi rzeźbami ‘Sławy’ i ‘Wiedzy’ autorstwa Stanisława Lewandowskiego. Od 1910 roku w budynku mieszkał Czesław Przybylski, który posiadał tu swoją pracownię architektoniczną. Budynek w czasie wojny został wypalony, jednak jego mury pozostały prawie nie naruszone. Ruiny rozebrano około 1947. W tym miejscu stanął mały Dom Partii czyli dzisiejszy Sąd Apelacyjny

Ślizgawka w Dolinie Szwajcarskie XX wiek

Ślizgawka w Dolinie Szwajcarskiej XX wiek

Obecnie na miejscu sali koncertowej przechodzi uliczka dla pieszych oraz znajduje się parking dla samochodów. Coraz bardziej uszczuplany teren nie sprzyjał rozwojowi tego miejsca, powstają tu co prawda jeszcze w XIX wieku pierwsze betonowe korty (w początkach XX wieku pokryte asfaltem), lecz powoli park przestaje być miejscem sprzyjającym wysłuchania koncertów.

Najpierw stał się terenem sportowym i wystawowym, później, w okresie międzywojennym był również miejscem manifestacji politycznych.

Rok 1939 przyniósł upadek Doliny. Nikt jej już nie odwiedzał ze względu na zbyt bliskie sąsiedztwo gestapo w Alei Szucha. W czasie powstania przebiegała tędy linia walk, w trakcie których Dolina uległa kompletnemu zniszczeniu.

Dolina Szwajcarska, lata 20. XX w.

Dolina Szwajcarska, lata 20. XX w.

Wojna ostatecznie niszczy to co pozostało po wcześniejszej parcelacji parku (pozostaje ok.1/6 powierzchni z początkowej własności Śleszyńskiego). Co prawda pałacyk Śleszyńskich przetrwał jako jeden z nielicznych budynków Warszawy, to jednak teren ten, zamieniony na dzielnicę ambasad już nigdy dotąd nie odzyskał swej pozycji salonu muzyczno -kulturalnego, czy to z powodu niewielkiej powierzchni, czy z braku wydarzeń kulturalnych (zabrakło teatrzyku ogródkowego, koncertów, maskarad i fajerwerków) – w większości zamkniętych w salach teatrów, oper, domów kultury lub przeniesionych do nowopowstających „parków ludowych”.

Muszla Koncertowa w Dolinie Szwajcarskiej w Warszawie, lata 30. XX w.

Muszla Koncertowa w Dolinie Szwajcarskiej w Warszawie, lata 30. XX w.

Na początku lat pięćdziesiątych zabudowaną pałacykami ulicę Chopina uzupełniono tzw. małym domem partii, w którym pomieszczono Komitet Warszawski PZPR. Przed budynkiem urządzono spory parking. Pozostałością po tamtej Dolinie jest miniaturowy ogródek z tarasami i fontanną zaprojektowany w 1951 przez arch. Zygmunta Stępińskiego i arch. krajobrazu J.Dworakowską. Socrealistyczne rzeźby wykonane został przez R. Łukianowa. O dzisiejszym kształcie Doliny Szwjcarskiej zadecydowała zatem nie tyle niszcząca siła wojny, co brak woli odbudowania jej w dawnym kształcie. Dla ludu przewidziano inne miejsca zabaw, takie jak park Kultury czy Rynek Mariensztacki, nie budzące wspomnień po burżuazyjnej Warszawie.

Mnóstwo osób pomagało mi w tej pracy. Najpierw pani  Danuta Szmit-Zawierucha i Joanna Dudek-Klimiuk, a także urzędniczki, pozywtywnie opiniujące moje plany, z których  niejedna wygrzebała jeszcze fakcik czy to pani Ewa Pustoła-Kozłowska czy Ewa Nekanda-Trepka.  Opierałem się też na opracowaniach: -Stefan Kieniewicz, Warszawa w latach 1795-1914; –  Wiesław Głębocki, Karol Mórawski, Warszawo – Ty moja Warszawo; – Dzieje teatru polskiego pod red. Tadeusza Siverta, t.III i IV; - Jerzy S. Majewski, Tomasz Markiewicz „Warszawa nie odbudowana”. Wydawnictwo DIG, Warszawa 1998; a także tekstach publikowanych w Stołecznej Gazecie Wyborczej  ( Jerzy S. Majewski, Jarosław Osowski, Wojciech Nowosielski).

XXXI. Para w gwizdek !!!

CDN

Rozdz. XLIX. Para w gwizdek !!! Od Gąsiorowskiego po Sachsa

poprzedni pierwszy następny

Trzeba by kumpel został prezydentem miasta. Inaczej jak widać się nie da …

Myśl o Dolinie Szwajcarskiej zaczęła mi świtać jeszcze w Dziekance. Gdzieś około 1996 roku. Lansowałem tę ideę w telewizyjnych programach i wywiadach, dzieliłem się  pomysłem z dziennikarzami. Te moje enuncjacje zaczęły jednak wzbudzać coraz większy opór. A o sojuszników – trudniej. W Dolinie nie było wszak kawiarni ni ajenta, pod którego mógłbym się podczepić – o Dolinę musiałem wystąpić sam.

Dolina Szwajcarska - dziś

Dolina Szwajcarska - budynek przy Chopina 5

I występowałem. Pierwsze wnioski i projekty dotyczące Doliny Szwajcarskiej zachowane w moim komputerze pochodzą jeszcze z ’96 roku. Po sezonie letnim myślałem już o zimowej „przygrywce”. Zaproponowałem więc Andrzejowi Kowalskiemu i Teresie Stankowej z Urzędzu Dzielnicy Śródmieście, organizację imprezy mikołajkowej. Chciałem by około 6 grudnia zorganizować zimowy festyn, którego celem miało być zwrócenie uwagi na Dolinę Szwajcarską. Przypomnienie, że jak dawniej może stać się ona  miejscem kulturalnych spotkań Warszawiaków, miejscem tradycyjnych kwest, koncertów, imprez rodzinnych.

„Mikołajki” w Dolinie Szwajcarskiej to miała być właśnie familijna, przedświąteczna zabawa. W otwartej przestrzeni Doliny chciałem postawić estradę. Na niej miały się  odbywać występy, pokazy, tu młodzi widzowie mogliby sami coś zaśpiewać. ( To jeszcze nie był czas karaoke lecz coś takiego chodziło mi po głowie).

Śnił mi się troszkę Wiedeń, do którego trafiliśmy w tym czasie na Sylwestra. Wiedeń z uliczną zabawą i wolnymi estradkami do tańczenia w rytm melodii Strausów. Strausów, którzy przecież nie raz i w Dolinie koncertowali. Wyobrażałem sobie, że w centralnym miejscu stoją sanie z psim zaprzęgiem. W nich miał zasiadać Mikołaj. Można by się z nim przejechać. Zrobić pamiątkowe zdjęcie. Zabawę chciałem połączyć z kwestą na rzecz biednych dzieci. Porozumiałem się nawet w tej sprawie z hufcem  ZHP W-wa Śródm. i ich Akcją Bieszczadzką, oraz Tow. Nasz Dom i akcją: Zima Dzieciaka). Miał rzecz jasna grać jeszcze jakiś zespół muzyczny lub orkiestra wykonują utwory świąteczno-taneczne. Przewidywałem konkurs na najpiękniej zaśpiewaną kolędę. Mieli występować clowni – mimowie, wykonując parodie znanych utworów muzycznych, a także wciągając publiczność do działań happeningowych (proponowałem konkretnie występy duetu „Biały Clown”). W przerwie między występami dzieciaki ucharakteryzowano by  na małego clowna. Jeszcze jakiś konkurs układania świątecznych stroików. Przy pomocy dekoratora z Firmy Art Decor, Gardenia lub innej skłonnej dostarczyć przygotowane elementy, z których  można by ułożyć sobie ozdobę.. No, i  sprzedaż kartek z widokiem Doliny Szwajcarskiej. O miejscu tym opowiadałby warsavianista inicjując akcję zbierania zdjęć, widokówek i innych   pamiątek związanych z tym miejscem.

Dolina Szwajcarska - Sąd Apelacyjny i bloki przy alei Róż

Dolina Szwajcarska - Sąd Apelacyjny i bloki przy alei Róż

Następne wspólne spotkanie odbyłoby się 1 stycznia. Wyobrażałem sobie wtedy taki „sylwesterek” dla maluchów, które zostały na noc z babciami, a teraz zmierzchającym popołudniem około piatej wieczorem chętnie z rozbudzonymi rodzicami przyszłyby się zabawić, oglądać zebrane na mikołajki pamiątki.

Udział mediów zdawał się oczywisty. Do wspóorganizacji i promocji imprezy możliwe zdawało się zaprosznie, któregoś z dzienników: Gazety Wyborczej, Życia, czsy Życia Warszawy. A i sponsorzy z Wedlem na czele ( wszak Dolina kiedyś nalezała do Welowej) reklamujący swoje wybory i wręczający dzieciom słodycze  wydawałoby się nie powinni zawieść. Słowem Festyn jakich wiele wszędzie tylko nie w Warszawie, nawet nieco jarmarczny, gdyby Wydziały handlu wyraziły zgodę na udział sprzedawców oferujących świąteczne drobiazgi.

Nic z tego nie wyszło. Nikt już niczego nie czytał ani nikogo nie słuchał, a w każdym razie nie mnie, skoro przestałem być radnym, straciłem telewizję – pozostałem jedynie facetem, który ma pomysły. Za wiele pomysłów pewnie i nie bardzi wiedziano o co mi chodzi. Z kim gram i o co. Bo przecież odpowiedź najprostsza i prawdziwa, że chodzi mi o publiczność i o czerpanie satysfakcji z dobrej imprezy nikomu nie wydawała się prawdziwa. Konkurs Teatrów Ogródkowych raz przyjęty miał już swoją markę. Elementarnie inteligentni ludzie tacy jak Teresa Stankowa czy Marek Rasiński nie widzieli powodu go niszczyć tym bardziej, że doceniali reklamę jaką im przynosi. Poznali mnie zresztą i wiedzieli, że gram już w innej lidze i moja obecnośc im nie zagraża. Po nich przyjdą gorsi. Jednak i oni nie umieli skupić się na nowych przedsięwzięciach. Marek werbalnie wsparł ideę zagospodarowania Doliny lecz skończyło się na słowach. Z pozoru serdeczna Tereska Stankowa nie wiem nawet czy projekt mych zimowych imprez przeczytała. W każdym razie nie zyskały one już jej akceptacji. I trzeba było lat siedmiu by na kanwie tego pomysłu wykluła się organizowana już siłami Domu na Smolnej impreza: Inwazja Gwiazdkowych Skrzatów. No ale po to było trzeba by kumpel został prezydentem miasta. Inaczej jak widać się nie da …

Na razie jednak proponowałem. Proponowałem też od dawna zorganizowanie na wolnym powietrzu 1 stycznia imprezy noworocznej dla małych dzieci. Proponowałem imprezy karnawałowe przy bardziej lub mniej improwizowanej ślizgawce. Z papieru zużytego na kolejne wydruki poprawianych wersji mych projektów starczyłoby budulca by las Birnamski wskrzesić.

Rządano ode mnie najrozmaitszych uzgodnień. Tymczasem Urzędnicy Gminni zostali zaatakowanie przez przedstawicieli wspólnot mieszkaniowych otaczających Dolinę. Mieszkańcy byli zdecydowanie przeciw. Burmistrz ( a raczej Dyrektor Dzielnicy), którą to funkcje w latach 1994- 1997 sprawował Marek Rasiński, przynajmniej formalnie ideę popiera, ale od akceptacji do zatwierdzenia droga była daleka.

Telewizyjnie lansowałem tę ideę już od programu zrealizowanego w TVP 1 w 96. Program ten, zrobionym po V KTO, w ’96 roku  wprawdzie emisji się nie doczekał ale podczas którejś rozmów w TVPOLONIA w roku ’97 emitowałem ten materiał na świat cały. Rasiński wypowiedział się tu pięknie i wspierająco.  Wreszcie w lipcu ’97 roku, w czasie gdy VI KTO  odbywającego się po raz ostani w Starej Dziekance z poparciem dyrektora dzielnicy doszło do spotkania w Urzędzie przyy Nowogrodzkiej. Już byłem w Ogródku, witałem się z gąską. To było 17.07.97. W spotkaniu wziłęla udział Ewy Domanus –  Z-ca Dyrektora Dzielnicy Śródmieście  oraz Z-cy Dyrektora Dyrektora Teresa Stanek. Uczestniczył w nim Wojewódzkie Konserwator Zabytków, Dyrektor Zarządu Terenów Publicznych oraz Naczelnik Wydziału Architektury Dzielnicy Środmieście.  Omówiono plany zagospodarowania przestrzennego i proponowany przez moją Firmę Media ATaK projekt przywrócenia tradycyjnych funkcji rozrywkowo-kulturalnych Dolinie Szwajcarskiej {obiektowi ochrony konserwatorskiej znajdującym się na terenie zespołu Adm. Państwowej i placówek dyplomatycznych „Aleje Ujazdowskie” [ UA1/SE/2]} – ustalono co następuje:

1. Wydaje się celowe proponowane przez Firmę Media ATaK przywróceniu Dolinie Szwajcarskiej tradycyjnej funkcji jaką było pełnienie przez nią roli familijnych rozrywek kulturalnych dla mieszkańców Śródmieścia.

2. W planach rekonstrukcji Doliny należy uwzględnić w pierwszym etapie budowę teatru letniego. [projekt na kanwie rysunków Józefa Galewskiego z początku wielu].

3. Rekonstrukcja historycznych funkcji rozrywkowych Doliny Szwajcarskiej nie może się odbywać kosztem naruszenia swoistej rzeźby krajobrazowej ani prowadzić do zmniejszenia drzewostanu.

4. Wszelkie plany inwestycyjne dotyczące rozwoju letnich koncertów i gastronomii na tym terenie muszą uzyskać akceptację Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

5. Prowadzona na tym terenie  działalność kulturalna i gastronomiczna wynikać będzie z założeń polityki kulturalnej dzielnicy, a w szczególności nie może zakłócać spokoju okolicznych mieszkańców.

I pięknie. Rozpoczęła się żmudna droga uzgodnień warunków zabudowy. Zgód wydawany przez Urząd, odwołań wspólnot mieszkaniowych, Odmów Wojewódzkiego, uzgodnienia Generalnego Konserwatora Zabytków.  Apeli znakomitości. Nb Apel napisał ścisle związany z rządzącą Warszawą w stanie wojennym komunistyczną sitwą, wcale niezły poeta, potomek Wacława Gąsiorowskiego i rodzony brat Małgorzaty Bocheńskiej – Krzysztof Gąsiorowski.

Krzysztof Gąsiorowski

Krzysztof Gąsiorowski

Adresatami byli: Generalny Konserwator Zabytków – profesor Andrzej Tomaszewski, Prezydent Miasta Warszawy – Marcin Święcicki oraz Dyrektor Dzielnicy Śródmieście Gminy Warszawa Centrum – Marek Rasiński, a także Wojewoda Warszawski – Maciej Gielecki oraz Wojewódzki Konserwator Zabytków – Maria Brukalska

A P E L

Nasze miasto, Warszawa zmienia się żywiołowo. Istnieją piękne plany i założenia architektoniczej. Jednak decyzje urzędników nie mogą rodzić się na papierze lecz wsłuchiwać się w życie miasta.

Chyba ciągle najwspanialszą arterią Warszawy jest Trakt Królewski. I oto okazuje się, że w swojej najpiękniejszej części, między Placem Trzech Krzyży, a Placem na Rozdrożu jest to szlak martwy, wykorzystywany co najwyżej  przez nielicznych przechodniów. Nic tutaj się nie dzieje, a przecież od co najmniej stu lat był tu jeden z ośrodków miejskiego życia.

Przywróćmy naszemu miastu, jego mieszkańcom i gościom -Dolinkę Szwajcarską wypełniającą dziś jak pusty basen skrzyżowanie ulicy Chopina z Alejami Ujazdowskimi.

To przykre, że ten uroczy, poniekąd zabytkowy zakątek w samym sercu Warszawy zamienił się w kamienną pustynię. W PRL-u Dolinka opustoszała, bo sąsiadował z nią Urząd Partyjny. Niegdyś tętniło tu życie przez cały rok. Działała kawiarnia, występowali artyści grali muzycy, odbywały się widowiska teatralne. Zimą czynne było lodowisko. Dzisiaj jest tu pusto i głucho.

Odtwórzmy Dolinkę Szwajcarską.  Przywróćmy ją Warszawie, ożywmy Trakt Królewski. Pojawiła się taka możliwość. Od siedmiu lat mieszkańcy stolicy i liczni turyści licznie odwiedzający Letni Konkurs Teatrów Ogródkowych udwadniają miastu, że istnieje potrzeba stworzenia teatru letniego, kawiarnianego, osadzonego w miejscu zarazem centralnie usytuwanym, kameralnym i cichym.

Postulujemy wykorzystanie wieloletniego dorobku reżyserskiego i organizacyjnego pana Andrzeja Tadeusza Kijowskiego  i  tradycji Ogólnopolskiego Konkursu Teatrów Ogródkowych,  wspierając jego starania o założenie w Dolince Szwajcarskiej artystycznego ogródka ze scenką teatralną, tak jak pamiętają to miejsce najstarsi mieszkańcy.  Tak pomyślana działalność na pewno nie będzie dokuczliwa do otoczenia a otworzy to miejsce dla mieszkańców Warszawy.

My niżej podpisani tworząc „Komitet  Restyucji Doliny Szwajcarskiej” apelujemy do Samorządowych Władz Miasta Warszawy,  Wojewody Warszawskiego, a także do Generalnego Konserwatora Zabytków, do wszystkich władz znających Warszawę i potrzeby jej mieszkańców poparcie, w miarę swych możliwości i kompetencji tej inicjatywy.

Nasze miasto wciąż nie za wiele godziwej rozrywki ma do zaoferowania. A to stolica Polski. Europejska stolica.

Podpisujemy ten apel z pełnym przekonaniem.

Zbieraniem podpisów zajęła się Małgosia Bocheńska, której udało się skupić wokół mej idei  dziesiątki autorytetów włącznie z plejadą najwybitniejszych urbanistów warszawskich: Stanisławem Wyganowskim -b. Prezydentem Miasta St. Warszawy, Przew. Tow Urbanistów Polskich; Bohdanem Jastrzębskim – b. Wojewodą Warszawskim; Olgierd Dziekońskim – architektem i potomkiem znanej architektonicznej rodziny, byłem wiceprezydentem Warszawy a podówczas Prezesem Agencji Rozwoju Komunalnego; Czesławem Bieleckim ( uzywającym w podziemiu solidarnościowym pseudonimu Maciej Poleski) – architektem, a w tym czasie przew. Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych; Janem Rutkiewiczem – b. burmistrzem  Śródmiescia Warszawy, też architektem, Prof. Markiem Kwiatkowskim – dyrektorem Królewskich Łazienek; prof. Andrzejem Rottermundem – szefem Zamku Królewskiego i  Andą Rotenberg – dyr. Zachęty.

*                                 *                                 *

Papier jest cierpliwy. Fale eteru też. Mimo poparcia burmistrza czyli dyrektora dzielnicy, mimo całej plejady wspierających moją ideę autorytetów o w puszczeniu mnie do Doliny Szwajcarskiej nie mogło być mowy. Jak się o tym tylko dowiedzieli mieszkańcy Alei Róż – protestom nie było już końca. Ponad półtora roku potrwa aż się z tych pism i protestów złoży uzgodnienie warunków zabudowy. Ale się złoży ! I pozwoli mi wejść wreszcie do Doliny po raz pierwszy w roku 1999. Jednak opór mieszkańców, ustosunkowanej nomenklaturowej klienteli alei Róż okaże się w końcu nie do przebicia. Mimo, że nawet w Kolegium Odwoławczym wygrywałem sprawy, mimo, że w 2000 warunki zostały ostatecznie uzgodnione. Nic dane mi było budować.

Bój o Dolinę trwał dwa i pół roku. Wspierali mnie w nim inteletualiści, artyści, dziennikarze. Urzędnicy ( zwłaszcze Ci wyższego stopnia) mówili to co dobrze brzmiało, co ja i prasa chciałem usłyszeć. Nie było tak bym tego nie wiedział, nie czuł – nie był gdzieś wewnętrżnie świadom, że mówiąc cytatem biblijnym chętnie przywoływanym przez mego Ojca: Kto miał ten mieć będzie i obfitować będzie.

Karol Sachs

Karol Sachs

z wildseinem

ATK z Wildsteinem

No a ja tak naprawdę:   nie miałem. Gdybym miał naprawdę bogatego wuja, albo gdybym mógł jak Bronek Wildstein w Paryżu po pieniądze na Kontakt zgłosić się do Gminy. Wszakże szukałem drogi. Pracowałem z Marynką Bersz. Ktoś podał mi namiary Karola Sachsa architekta i szefa Banku BIZE, goniłem za nim od Paryża po warszawską ulicę Dubois. Bezskutecznie występowałem o środki do Fundacji Kronenbergów. Gdy Bronek Wildstein został po raz kolejny bez pracy, usunięty z Wprostu miał do Wyboru Rzepę i Wyborczą, proponowałem i jemu współpracę – oczywiście grzecznie wzgradził moją ofertą ogródkową. Nie dane mi było poznać swojego kuzyna. A jak nie masz Wujka w gminie – pieniędzy też nie uświadczysz.

L. Między nami – szwoleżerami !

CDN

Rozdz. L. Między nami – szwoleżerami !

poprzedni pierwszy następny

Ukochaną lekturą mego dzieciństwa, były czytane mi przez Ojca utwory Walerego Przyborowskiego. Nauczyciela, historyka, powstańca. Jednego z tych, którzy stanowią sól z ziemi inteligencji polskiej. Otóż przygody Stacha kończą się powrotem szwoleżerów do Warszawy. Z jakimś ( zapewne na wojnie zdobytym ) mająteczkiem żyją sobie w latach 1820 – 1860 spokojnie byli Szwoleżerowie gwardii. I żyć im jakoś nikt nie broni. Może takim Stachem był Śleszyński, też żołnierz napoleoński, który powróciwszy do Warszawy przejął pobazyliańską schedę i miejsce, które prawie sto lat było ważnym przybytkiem kulturalnym Stolicy. Instynktownie tworząc parkowy więc bardziej otwarty salon, gdzie mogły mieszać się style życia nowych klas: zubożałej szlachty ściągającej do miast i zyskującego na znaczeniu mieszczaństwa.

Jakże mała jest nasza wiedza na ten temat. Jak szybko w tył odbiega tak niedawna zdawałoby się historia. Na pytanie jaką rolę pełniły w XIX wiecznej Europie Doliny Szwajcarskie – właściwie nikt mi nie odpowiedział.    A przecież  do szukania odpowiedzi wzięliśmy się profesjonalnie. Zatrudniłem znawczynię od architektury ogrodowej z SGGW panią Joannę Klumiuk pomocny okazał się Warszawski Ośrodek Telewizyjny – czyli WOT.

Jednak kwerenda nie dała wielkich rezultatów. Pokazała jak mało warszawiaków żyje w tym miejscu od pokoleń. Jak kruchą jest historia miasta opuszczonego i wielokroć podbijanego. A przecież nie jest tak by tych pamiątek nie było. Ani by ludzie nie chcieli ich wydobywać. Jest tak tylko, że ludzi tych bardzo mało.

Maria Prażmówna (Express Poranny - 31.VII.1927)
Maria Prażmówna (Express Poranny – 31.VII.1927)

Gdy po sześciu latach odkryje moją Dolinę, a ja Jej nieśmiertelny talent:  Ela Ryl-Górska przyniesie mi wycinek  sprzed II Wojny z „Expressu Porannego” z informacją, że jej matka „p. Maria Prażmówna uczennica szkoły śpiewu p. Sobolewskiej, występowała ostatnio z dużym powodzeniem na koncercie w „Dolinie Szwajcarskiej”..

Jest tak, że w dzisiejszej Stolicy strasznie mało miłośników, tradycji przechowywania pamiątek. Warszawiacy obecni nie kochają swego miasta. Telewizja regionalna pracuje dla reklamy i polityki. Firmy myślą o szybkim zysku. Przybyli z Katowic, Gdańska, Gorzowa Wielkopolskiego czy nawet ze Szwajcarii ale pod Suwałkami – jej włodarze nie myślą o przestrzeni publicznej lecz  o własnych  pieniądzach i szybkiej  karierze.

Powodów jest multum. Pierwszym powojenne rozpędzenie mieszkańców lewobrzeżnej Warszawy. Prawie nikt po tej stronie Wisły nie mieszka tu w trzecim pokoleniu, a tych nielicznych których biblioteki, zbiory, pamiątki, precjoza spalono bardzo trudno skłonić by na powrót zechcieli gromadzić archiwa. Zrozumiałem to, gdy gdy bez przelewu krwi, bez pożaru lecz nie mniej podle ograbiono mnie z domu, rodziny, latami gromadzonej biblioteki. Bardzo trudno budować na gruzach. A nasze „miasto ciemne”  jak pisał Baczyński „‘oddycha długimi wiekami”, spowiada „dawnych grobów żałość”. Trzeba pokoleń by to zmienić.

A jednak – gdy wspominamy nawet na blogu Agrykolę dzieciństwa, gdy Tankista prowadzi śledztwo sięgające roku 1824 widać, że zmysłu historycznego nie da się wykorzenić z człowieka.  Dzieki pomocy T-73 jedno udało się ustalić, co  sporo tłumaczy: Śleszyński był nie tylko saperem i obrotnym przedsiębiorcą. Był także – masonem ! ( No a ja co ze skruchą wyznaję przecież – NIESTETY - nie…)

W Dolinę w 1999 roku wkroczyłem goły jak święty turecki. Bez kawiarni w zapleczu. Świeżo pozbawiony posady w Szpitalu Św. Ducha na Elektoralnej, przy której pomocy, nie ukrywam, miałem nadzieję tę przestrzeń podbijać. Szukałem sponsora. Wydawało by się, że przyszedł nań czas. Kontakt na dużą czyli bogatą firmę impresaryjną otrzymałem via mamusia koleżanek moich córek z prywatnej szkoły i pani Dorota Wyżyńska z Gazety. Trudno lepiej.

Miłe młode brunetki miały dwa garaże, prowadziły jakiś festiwal kawy. Bodaj Thibo. Wzięły moje „formaty telewizyjne”. Ale… No właśnie, gdzieś było to ale.

Pani Wyżyńska, gdy nagle, niespodziewanie i z czyjejś niewątpliwie inspiracji z przyjaciółki Ogródka przemieni się we wroga wroga napisze po latach, że zrażałem do siebie ludzi. Czym ją i te panie zraziłem ?  Czy tylko tym, że było widać, iż nie zrobi się ze mną taniego gescheftu ? Czy tym, że pracuję na siebie ? Czy tym, co może najwyraźniej powie mi Halina Machulska po kilku miesiącach próbnej współpracy. ( Z rekomendacji Macieja Wojtyszki miałem jej pomagać przy Festiwalu Korczakowskim): ja zawsze pracowałam zespołowo. Pan jest typem samotnika, który lansuje siebie ( doda po latach). Fakt. Nie ukrywam. Tym tekstem też, znaczę własne ślady.

Więc na nowo, choć zawsze pod górkę. (Z Towarzystwem Teatralnym „Pod Górkę” w odwodzie). Do jury w Dolinie zaprosiłem wzmiankowaną Dorotę Wyżyńską – zasłużoną w popularyzacji Ogródka kanałami Gazety Wyborczej, Barbarę Borys-Damięcką, co było najniższym na jaki było mnie stać ukłonem w kierunku opanowującej Gminę Centrum komuny, Adama Kiliana, Zosię Kucównę.

D.Wyżyńska, K.Marszałek, B.Borys-Damięcka, A.Kilian
D.Wyżyńska, K.Marszałek, B.Borys-Damięcka, Z.Kucówna,  A.Kilian

Kupiłem estradę, kolumny, plastykowe krzesła. Namiot za frontem sceny już miałem. Dokupiłem bazarowe daszki dla publiczności. Aha wszakże pojawił się browar warszawski. Pamiątka po niedokończonej tranzakcji wynajmu kawiarni w WOKu. Dodali mi kilka krzeseł, ław, prowadzili (na zasadzie jednodniowej koncesji) barek.  Nie było mnie stać tylko na ochronę.

Uprosiłem zatem  pełniącego wówczas funkcję rzecznika prasowego u wicepremiera Tomaszewskiego mojego studenta z teatrologii – Pawła Ciacha ( wiem, że poszedł potem siedzieć) o pomoc w ochronie przez wojskowych z jednostek  nadwiślańskich Wojska Polskiego, które nadzorowały mieszczące się na przeciwko Doliny przy Chopina ambasady: węgierską, szwedzką, fińską i rumuńską. Kupuję ci ja sobie krzesełka plastykowe w Macro, a tu nagle komórka dzwoni. Pułkownik Stanisław Walewski (JW 261) do pana dyrektora Kijowskiego. Czym mogę służyć? – Wzmożoną ochroną.- Załatwione. Tak! Właśnie tak za komuny góry przenoszono. Ale dyskretnie! Która to cecha do mych cnót nie należy. A ja wywaliłem na moim wolno stojącym przez tydzień obiekcie: zakaz gry w piłkę (młodzieńcy chętnie traktowali obramowanie sceny jako bramkę) i poważnie wyglądający napis: Obiekt chroniony przez jednostki nadwiślańskie WP. Wzbudziło to zrozumiałą irytację nomenklaturowych, a również w wojskowości osadzonych sąsiadów z al. Róż i Chopina, którzy jeszcze prowadzili walkę w Kolegium Odwoławczym o podwarzenie prawomocności mojej decyzji o warunkach zabudowy. Zostałem więc po jakimś czasie sprowadzony przez generalicję do parteru, anons zdjąłem, ale teatrzykowi nic się nie stało jeśli nie liczyć dzieci z sąsiednich dobrych, nomenklaturowych domów, które pod koniec imprezy powyginały mi rusztowania od namiotów tak, że końca sezonu doczekały ale o powtórnym założeniu nie mogło już być mowy. Poszło to jednak jak mnie pamięć nie myli na karb wichury, która wcale mniejsze zrobiła spustoszenie.

Zaczęła się walka o Dolinę, próba rozbudowania repertuaru. Piosenki ogródkowe. Parada Kapeluszy. Idea urządzenia w Dolinie Parady Kwiatów. Ta ostatnia mimo wielu prób i podejść zarówno w Dolinie jak i potem na Frascatii nie znalazła nigdy realizatora. Jakoś i jest to wina albo społeczeństwa albo moja trudno mi było pozyskiwać realizatorów moich idei sytuujących się na pograniczu sztuki i komercji, w sferze paedeutiki właśnie czyli tych obszarów życia codziennego, które niosą w sobie element estetyczny dostępny dla każdego. Kwiaty w Polsce muszą być przede wszystkim drogie, podobnie jak kapelusze czy wino. O cieszenie się tymi elementami zbytku, podnoszenie ich jakości, uprzystępnianie uboższym acz wrażliwszym strasznie trudno.

Kapelusze… Cóż – kapelusze rozbiły mi małżeństwo, zniszczyły rodzinę. Paradę ich wymyśliła moja ówczesna żona – Renata.  kapelusznicaNiestety jednak na ładnym pomyśle się skończyło. Tzw. Sponsor Firma  Porthos ograniczyła się do ufundowania dwu kapeluszy dla zwycięzców konkursu na najefektowniejsze nakrycie głowy. Ofiarowała też po kapeluszu dla Jurorek i pani dyrektor dzielnicy z ramiena AWSu Anny Wysockiej. Jak widać na tym poziomie pani Wyżyńskiej, reperezentującej w Jury „Gazetę Wyborczą” cała ta festynowa oprawa jakoś jeszcze wówczas nie raziła… Pojawiła się nawet agencja modelek, a obok nich pani reżyser zatrudniła nasze własne i wszystkie znajome dzieci. No ale to kosztów nie koniec. Impreza musi mieć wszak oprawę, ktoś musi grać, ktoś występować, ktoś rzeczy pilnować. Na to albo nie było ( co boleśnie odczuły okradzione na zapleczu z komórek modelki), albo trzeba było asygnować środki z bardzo w tych AWSowskich czasach skromnego budżetu Ogródka.

Moje wchodzenie w Dolinę trwało bodaj trzy lata. Wymagano już bowiem decyzji o warunkach zabudowy. Wspólnoty mieszkaniowe z Chopina i alei Róż nie dawały się jednak za nic przekonać. Oni strzegli swych przywilejów. Swych nomenklaturowych przydziałów z czasów stalinizmu, zamienionych potem na uwłaszczenia epoki Gierka i późniejszych. Strzegły nb. wbrew logice, co wywodzący się wszakże z tego grona  Jan Rutkiewicz (pasierb komunistycznego działacza Emila Starewicza) były burmistrz Śródmieścia expresis verbis dowodzł. Mieszkańcy bali się przede wszystkim, że powstanie parku rozrywki obniży bezpieczeństwo, a w konsekwencji wartość ich posesji. Praktyka i teoria dowodziła, że jest dokładnie odwrotnie. Sąsiedztwo miejsc kulturalnej rozrywki podnosi, a nie obniża wartość nieruchomości. W czasie zaś, gdy chroniłem okoliczny teren przez cały letni sezon okoliczne mieszkanki odkrywały z pozytywnym zaskoczeniem, że nagle nie obawiają się wyjść do Doliny wieczorem z pieskiem na spacer. No cóż, ale racjonalne argumenty to najbardziej deficytowy w Polsce, a już w szczególności w jej stolicy towar.

Logo KTO zaprojektowane przez Linasa Domarackasa

Logo KTO zaprojektowane przez Linasa Domarackasa

Zatem sytuacja jest taka, że w 1999 roku mam już wreszcie (wydaną na moją spółkę cywilną Media ATaK) decyzję, na której podstawie wpuszczono mnie do Doliny na trzy letnie miesiące. Powołałem fundację Kultura Tutaj Obecna mającą status NGO – organizacji pozarządowej, wreszcie zastrzegłem w Urzędzie Patentowym znak firmowy Konkursu Teatrów Ogródkowych z nowym logiem zaprojektowanym przez Linasa Domarackasa.

Mam więc znowu  wszystko. Poza jednym co zasadniczo odróżnia mnie od Adasia Michnika –  rzecz w tym, że ja: kolegów nie mam.

Rozdz. LI – Andrzej Urbański czyli – kolega

CDN

Rozdz.LI. Andrzej Urbański czyli – Kolega.

poprzedni pierwszy następny

Szykował się rozłam w grupie, który przyszły negocjator w rządzie Buzka i staff-ie Kaczyńskich natychmiast rozwiązał salomonowo.

LI.  Andrzej Urbański czyli – kolega

Kolegę  mam – jednego. Nazywa się Andrzej Urbański. I pewnie nie pisałbym dziś tej książki, gdyby przez cały czas moich zmagań z historią i kulturą, nie było Andrzeja gdzieś w tle.

Andrzej Urbański '74

Andrzej Urbański '74

Poznaliśmy się przeszło 30 lat temu, gdy największa swatka pokolenia czyli kierowniczka dziekanatu wrzuciła nas do tej samej piątej grupy na warszawskiej polonistyce. Czasem myślę by napisać szekspirowską komedię o Losie, który trzyma w szufladzie taka pani z Toku Studiów segregując świeżo upieczonych studentów w stosunku jak to wypada na polonistyce 4 panów na 20 pań…

No więc szybko ukształtowały się pary.

Bożena Krasiejko (dziś Karwowska) & ATK

Bożena Krasiejko (dziś Karwowska) & ATK

Najpierw sam kręciłem się koło Bożeny, późniejszej żony Andrzeja, a Andrzej flirtował z Elą, która jednak spędziła studia z Krzysiem z sąsiedniej grupy. Cołosz w stanie wojennym zrobił małą karierę w telewizji, a dziś ma chyba jeszcze program o samochodach w Trójce. Ela ostatecznie wyszła za jakieś parasolki, ja zaś studiowałem  z Krysią ( we wczesnych latach dziewięćdziesiątych wydała tom niezłych wierszy, które recenzowałem). Andrzej połączył się z Bożeną , która potraktowała go jak na załączonym obrazku widać, coś

Bożena Krasiejko ( później Urbańska) i Andrzej Urbański

Bożena Krasiejko ( później Urbańska) i Andrzej Urbański

mi się zdaje, że jako narzędzie tortur używając między innymi pewnego   wysokiego dziś  redaktora   „Gazety Wyborczej’ , co lepiej niż ideologia tłumaczyć może późniejsze podziały…, a potem – odfrunęła za morze…

Dziś profesor Bożena Karwowska   ma się dobrze. Do Polski wpada, uzyskała polonistyczny  „tenure” – gdzieś w Kanadzie.

Moja zz Andrzejem przyjaźń zaczęła się chyba na korytarzu Polonistyki, gdy zastanawiliśmy się gdzie i kto urządzi Andrzejki. Byłem już starostą grupy (grupen furer-jak mnie przezywali), więc strasznie chciałem do siebie. Inni chcieli do Andrzeja. Szykował się rozłam w grupie, który przyszły negocjator w rządzie Buzka i staff-ie Kaczyńskich natychmiast rozwiązał salomonowo. „– No to widzę, że szykują się dwie imprezy z tańcami” – zawyrokował.

- Nie ma sensu – zaoponowałem. Urządźmy imprezę wspólnie nie ma problemu by odbyła się w Aninie. U mnie spotkamy się przy innej okazji – choćby na Sylwestra.  Od tej imprezy, od bigosu wiezionego pośpiesznym linii „F” przez starającą się już o względy Andrzeja Bożenę, sałatek dostarczanych przez Elę i wypieków mojej Krysi zaczęła się przyjaźn, która przetrwała trzy rozwody ( dwa moje jeden jego), pokusy kariery późnego Gierka ( gdy Andrzej przez moment stał się pupilkiem pani Ireny Dziedzic i nawet poprowadził niedzielne wydanie Dziennika TV w jakimś 77 roku),  pierwsze akcje opozycyjne związane ze śmiercią Stanisława Pyjasa, napięcia stanu wojenngo, wolną amerykankę piętnastolecia międzysojuszniczego.

„Rozumiemy się w pół słowa

Podzieleni już na pary

Jak motyle kwiatopijce

Zakutani szaliczkami

Uśmiechnięci – rozmarzeni.

Uśmiechnięci – rozmarzeni.


Spotykamy się na rogu

W barze mlecznym na ulicy

Rozmieniamy na złotówki

Na pociechę na automat

Umawiamy się na kawę

Umawiamy się na kawę

(itd.)”

Andrzej grał na pianinie, trochę komponował do tych moich wierszy, sam zresztą też pisał. Ja śpiewałen i tak zaczęła się nasza zabawa w studencki teatro-kabaret. Program poetycko muzyczny ale fabularyzowany złożony z naszych (tzn. Andrzeja i moich wierszy), z muzyką Andrzeja, który akompaniował a występowali w tym przedstawieniu m.in. Grześ Godlewski, Michał Boni, Dorota Jovanka Cirlić no i piszący te słowa.

Rzecz rozgrywała się w Sigmie pod auspicjami SZSP ale – i to jest rzecz, która nas szczególnie zbliżyła – do tej organizacji nikt z naszej grupy nie należał. A był w tym mój wpływ i to nie z kontaktów domowych lecz kuroniowskich płynących z harcerstwa. Od Wojtka Rozmusa i Saszki Gurjanowa jakoś związanych z ZSP wiedziałem, że tworzona przez „późnego Gierka”, który   wszędzie dodawał słówko socjalizm to już nie jest organizacja dla społecznych ludzi.

Jednym z powodów mojego rozstania się z harcerstwem – był też fakt, że gdy zameldowałem się po powrocie z maturalnego urlopu u dh-ny hm PRL Elżbiety Radwańskiej, ta typowa ciocia rewolucji  zaproponowała mi przydział do HSPS (Harcerska Służba Polsce Socjlistycznej). Nie byłem już na tym etapie. Nie chcieliśmy socjalizmu i tyle. Tak dalece, że jak opowiedziałem moim kolegom co wiedziałem o marcu, nikt się już z mojej polonistycznej grupy do SZSP nie zapisał. Straciłem zresztą na tym stanowisko Starosty Roku. Byłem nim nieformalnie przez pierwszy miesiąc studiów, ale gdy odmówłem wstąpienia do SZSP po jakimś czasie dowiedziałem się, że starostę grupy wybierają wprawdzie studenci całkiem demokratycznie,  starostę roku jednakowoż starości grup wskazują już ze swojego grona ale ograniczonego  do członków organizacji studenckiej – jedynej: czyli SZSP.

Jest zatem rok 1973, no raczej 1974 bo przyszedł styczeń czy marzec. Prezentujemy montaż poetycko muzyczny pt  „Meteor” Urbańskiego i mego autorstwa  w  klubie studenckim „Sigma”. Jako starosta biorę na siebie negocjację z SZSP, które są proste. Bardzo łatwo dostajemy zgodę na odbywanie prób i prezentację spektaklu. Jesteśmy grupą całkiem nieformalną i żadnej nie podlegamy cenzurze. Przedstawienie odbyło się raz czy dwa razy. Jeden plakat – na widowni z Dorotką Jovanką Cirlić – Stanisław Latałło z aparatem fotograficznym.

Stanislaw Latałło (1945 - 1974)

Stanislaw Latałło (1945 - 1974)

I gdzież się te zdjęcia podziały ? Miałyby dziś swoją cenę i ze względu na tych, których pokazywały i tego, kto je robił. Bo Latałło, który podobnie jak Nardelli zginie tragicznie, tylko że w Himalajach, operator, aktor i filmowiec – po zagraniu głownej roli w „Iluminacji” Krzysztofa Zanussiego, to była dla nas postać prawdziwie kultowa.

Potem zrobiliśmy jeszcze jeden spektakl. Wtedy zaprosił nas na górke, zawsze gruby jak na komunistycznego aparatczyka przystało Witek Olejarz ( późniejszy przez lata szef administracyjny Teatru Nowego pod kierownictwem Hanuszkiewicza, a następnie naczelny szef Rampy gdy ją obejmie Prochyra. ). – No fajnie chłopcy powiedział, zupełnie wam to ładnie wychodzi. Chcecie się w tym realizować ?  – Czemu nie, odparliśmy chórem.

No to ja mam dla was taką propozycję. Zwrócił się tonem Bogusia Sobczuka z filmu Falka czy wczesnego Kieślowskiego. My tu widzicie mamy kilka zaproszeń na festiwale: piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu, potem na Famę. Szczególnie dla tych żołnierzy coś musimy zrobić. Więc walnijcie proszę jakiś skeczyk czy piosenkę dla mundurowych, a my się już wami zaopiekujemy. Popatrzyłem na Andrzeja, Jędrek na mnie – już miałem coś zasunąć z grubej rury ale Andrzej wstrzymał mnie spojrzeniem. No dobrze powiedział ciekawa propozycja ale musimy się zastanowić. – Jak tam sobie chciecie, ale nie kombinujcie za długo bo jest wielu chętnych na ten wyjazd.

Wyszliśmy i na schodach parsknęliśmy śmiechem. Chrzanić to – spytałem, jasne odparł Jędrek. ( Ach te dziewczyny, morze wódki a dziś … członkostwo w Stowarzyszeniu Ordynacka byłoby murowane…). Byłbym dziś jakimś Śmigielskim albo i Pacudą.

No tak, ale to był rok 1974. Gdybyśmy jednak znaleźli się tam dziesięć  lat wcześniej ? – Czy któryś z nas byłby dziś Wolskim, a inny Pietrzakiem ? A może 68 rok wyniósłby nas za granicę. (Raczej nie bo nikt na nas w Kibucu nie czekał ani nie zapraszał do Uppsali).

Nasz rok Polonistów był dość specyficzny. Chyba sporo, choć w różnych sferach było wśród nas wybitnych postaci. Byliśmy rocznikiem ’54 – z tego roku jest wszak i Zbyszek Bujak i … Aleksander Kwaśniewski. Na naszym roku był i Marek Karpiński, który powrócił na studia po relegacji w 68 ( ściślej po zamknięciu wówczas socjologii) – późniejszy rzecznik Wałęsy i Aleksandra Jakubowska ( ta od torebki i grupy trzymającej władzę). I Piotr Bratkowski z Newsweeka i Ryś Holzer i Paweł Konic, o którym już było.

Czemu więc ja kolegów nie mam ?

LII. Człowiek polityczny

CDN

Rozdz.LII – Człowiek polityczny (Andrzej Urbański)

poprzedni pierwszy następny

Andrzej  wpadł pod silny wpływ Andrzeja Mencwela, a przede wszystkim Stanisława Siekierskiego, którzy pokierowali go w stronę socjologii kultury.

Rozdz.LII – Człowiek polityczny

Z  Urbańskim nie rozstawaliśmy się aż do ślubów, na których zresztą kilkakrotnie świadczyliśmy sobie nawzajem.

Urabański & ATK - Rok 1977

Urbański & ATK - Rok 1977

Ja cały czas miałem szkołę teatralną w głowie. Wywalczyłem IPS czyli indywidualny program studiów. Myślałem o reżyserii. Andrzej wpadł pod silny wpływ Mencwela, a przede wszystkim Siekierskiego, którzy pokierowali go w stronę socjologii kultury.  Skończyłem studia przedwcześnie, marząc o reżyserii. Rozstałem się z Krysią a Andrzej – wydawało się z Bożeną. Ruszyliśmy na męskie wczasy do Zawoi, przez Jaszczury, gdzie mi ukradziono 50$ wiezione dla babci od cioci z Ameryki. To byłu dwie ówczesne miesięczne pensje. Straciłem w ten sposób niemal  całą nagrodę jaką mi za dyplom z wróżnieniem przynano. Mimo iż „wyrzeźbiłem” ( siedąc z Andrzejem w Zawoi) egzemplarza reżyserski „Heddy Gabler”, jakiego Schiller (oczywiście Leon) by się nie powstydził, nie zechcieli mnie na reżyserii. Po powrocie rozpocząłem staż u Erwina Axera przy Kordianie ( sezon 1976/1977). Bez powodzenia (mimo dyplomu z wyróżnieniem[sic!]) starałem się o miejsce na polonistycznym Studium Doktoranckim. (Andrzej Lam ocenił, iż mam umysłowość eseisty a nie badacza), wreszczie osiadłem na doktoranturze w IFIS PAN. Andrzej jeszcze studiował.

Nie wiem co nas napadło by żenić się tak szybko. Chęć ucieczki z domu ? Pragnienie samodzielności. W styczniu ’77 Jędrek oświadczył, że się żeni. Z Bożeną, z którą stosunki układały mu się już marnie. Nie zdołałem go od tego odwieźć choć przyznam uczciwie – próbowałem.

A.Mencwe, K.Cołoszyński, p. Krasiejko, Grzegorz Godlewski, ATK - ślub Urbańskiego 1977

Andrzej Mencwel, Krzysztof Cołoszyński, p. Krasiejko, Grzegorz Godlewski, ATK , Ela Domańska, Małgosia Pszczółkowska - ślub Urbańskiego 1977

Ja na taki sam pomysł wpadlem po trzech miesiącach. Tyle, że zmieniłem partnerkę.  W „Dialogu” do którego zacząłem pisywać coud de foudre walnął o blat redaktor Szpakowskiej i tak na dziesięć lat popadłem we władanie Ani z kręconymi blond lokami.

Panie: Bożena i Anna nie przypadły sobie jednak specjalnie do gustu więc też i nasze kontakty się ograniczyły. To znaczy tak stwierdził Andrzej. Wydało się dopiero po trzydziestu latach, że „panie” zgadały się kiedyś na ten temat i nie rozumiały co jest grane. Może zatem moje odwodzenie Andrzeja od wyboru Bożeny miało tu znaczenie. Politycznie dyskretny – w życiu codziennym jest papla i od kobiet bardzo uzależniony. Jednak – z mojej przynajmniej strony – myślałem o Jędrku zawsze, gdy stawały poważne zadania.

Jak trafiłem na Elę Grünberg-Bąkowską ( rok starszą koleżankę z Batorego), od której dostawałem pierwsze biuletyny KORu do przepisywania na maszynie – nie pomnę.

Ela Grünberg-Bąkowska

Ela Grünberg-Bąkowska

Pamiętam jednak wizyty u niej na Żoliborzu w charakterze jak mnie nazywała „swego mięsa armatniego” i małą Franciszkę[1] śpiącą na bibule. Biuletyny oczywiście dostarczałem m.in. Andrzejowi, który grzecznie jeszcze kończył studia u swych czerwonawych promotorów.

Aż przyszły owe imieniny mego Ojca w ’77 roku w listopadzie. To było na Jaworzyńskiej. Adam Michnik wiedział, że po ślubie mieszkam z Anią na Nowomiejskiej w kwaterunkowym studio udostępnionym mi przez państwa Marię i Kazimierza Brandysów. Prosił bym udostępnił lokal na skład bibuły dla Mirka Chojeckiego. Musieli na gwałt opróżnić jakis namierzany lokal. Trafił więc pod moje skrzydła cały nakład „Księgi Cenzury” opracowanej na podstawie zapisów GUKPPiW wywiezionych prze Tomasza Strzyżewskiego do Szwecji.

"Czarna Księga Cenzury" - wyd. I -zbijane nitami, grzebiet klejony plastrem. "NOW-a" - 1977

"Czarna Księga Cenzury" - wyd. I -zbijane nitami, grzebiet klejony plastrem. "NOW-a" - 1977

To w tym mieszkaniu na Nowomiejskiej Urbański poznał Michnika. Był już zresztą Andrzej po studiach. Siekierski załatwił mu posadę w Urzędzie Miasta w Wydziale Kultury. Pod skrzydłami Krystyna Weremowicza, który do dziś krąży wokół prawicowych urzędników. Jednak prawdziwy ingres Andrzeja do opozycji nie był moją zasługą lecz przypadku, który sprawił, że przeniósłszy się po roku pracy w magistracie do Instytutu Książki i Czytelnictwa wylądował Jędrek biurko w biurko z Eugeniuszem Klocem – człowiekiem bardzo blisko związanym z KORowcami.

Andrzej wsiąkł w opozycję, zaczął zbierać kolegów. Trochę rozeszły się nam drogi. Pisałem doktorat, potem czas karnawłu ’81 spędziłem w Białymstoku. Wszyscy oczywiście byliśmy w tym czasie jakimiś funkcjonariuszami Solidarności. Ja przewodniczyłem Komisji Wydziałowej na Filii UW w Białymstoku Andrzej był szefem Solidarności w Bibliotece Narodowej na Hankiewicza.

Jakoś trafiliśmy na siebie na początku 82 roku. Dostarczał mi wydawaną jak wiem dziś przez siebie „Wolę”. Kolportowałem grzecznie dalej lecz nikt nie zapraszał mnie do aktywniejszej współpracy. Nie pytałem. Bo jako syn matki kpt. AK wiem, że dyskrecja w tych sprawach jest sprawą podstawową.

Dyskrecja mnie zresztą zbawiła. Teatralny, głośny, gadający potrafię skupić się tam gdzie chodzi o sprawy zasadnicze. Być może inni, z Andrzejem włącznie, tego o mnie nie wiedzą. Może dlatego nie byłem dopuszczany do konspiracji bo bali się, że coś wypaplę ? –  Może. W sumie jednak zrobiwszy co nieco zarówno w stanie wojenym jak przed nim. (Kto ciekaw niech czyta)[2]. – ani razu, słownie, nie wpadłem ni razu. Ani przesłuchania, aresztu, nawet tzw. operacyjnej rozmowy.  Maciek Zalewski, jak mi potem opowiadano, wręcz się pchał do kryminału (wiedział, że to się potem liczy w karierze),

Jędrek spędził w kiciu też kilka miesięcy. A ja … no proszę szczerze mówiąc nie wiem  nawet co moje nazwisko robi na liście współpracowników KORu, skoro wymienia się tylko represjonowanych. Rozumiem, że bractwo z Stowarzyszenia Wolnego Słowa  zaliczyli mi na poczet represji, te – które obecnie doznaję… No cóż ludzie jak wiadomo dzielą się na tych co siedziel, siedzą i będą siedzicie. A ja – wyznaję ze skruchą: nieco rozrabiałem jednak nie siedziałem jeszcze wcale.

Mnie wszystkie zło tego świata: zawiść, zdrada, obmowa spotykają dopiero po 50-tce. Jędrek wyszedłszy w 84 roku z kryminału znalazł się bez żony, która zbierała się do emigracji z innym, bez gazety, której ( wyniesiony z Biblioteki Narodowej przez Andrzeja) park maszynowy Michał Boni przekazał  w ręce Heleny Łuczywo i koncernu Tygodnika Mazowsze. Takie są najstarsze powody późniejszych podziałów. Wbrew piosence Kaczmarskiego „20 lat później” –  liczy się to, co 20 lat wcześniej.

20 lat temu rozpadło się moje pierwsze małżeństwo. To był dokładnie 1987 rok. Pamiętam jak kręcę się moim pierwszym zdezelowanym maluchem w okolicach Ronda Wiatraczna i tę nagłą decyzję – Andrzej, Anin ! Andrzej był już sam z dziesięcioletnią Joasią, której fachowo zbijał nożem kotleciki. I znowu: dziewczyny, sesje,  jakieś lewe kartki na benzynę.

Andrzej Urbański na Chłodnej - 1988

Andrzej Urbański na Chłodnej - 1988

„Wolę” praktycznie mu zniszczyli. Jednak pismo, a nie środowisko. Więc nawiązał kontakt z parafią przy Karolkowej. Zaczął wydawać pismo na poły legalne. Nazywało się „Praca” i znowu: przynosił, drażnił, dawał do kolportażu.[3] W redakcji obsadzał znajomych polonistów. Przede mną raczej się puszył.

W tym wszystkim utkwił mi w pamięci jeden moment. Jędrek 33 letni zatrzymał się w progu swej werandy na VIII Poprzecznej i w jakiejś dyskusji nagle wrzucił – tak jakoś zdecydowanie: bo widzisz –  ja teraz stałem się człowiekiem politycznym.

Tak to i trwa już od lat dwudziestu. Początkowo ( jak to między chłopcami) z nutką rywalizacji.  W Nowej Polsce Michnika, każdy z nas miał swoje miejsce: ja na śródmiejskiego rajcę od kultury byłem w sam raz, Andrzej pasował na … Tygodnik Solidarność Rolników Indywidualnych, gdzie w pierwszym rozdaniu otrzymał posadę zastępcy naczelnego Redaktora.

A, że nam to nie wystarczyło…

LIII. –  Polityka gramatyczna

CDN


[1] LENA FISZMAN’S FAMILY TREE

Elzbieta GRUNBERG [Parents: Karol GRUNBERG was born on 23 Jul 1923 in Poland. Karol married Hanna LANDAU in Poland. Hanna LANDAU  was born on 29 Apr 1919 in Radom, Poland. She died in 2003.] -  was born on 10 Feb 1953 in Poland. Elzbieta married Pawel BAKOWSKI in Poland.

They had the following children.

F i Franciszka Anna BAKOWSKA was born on 13 Apr 1976.

M ii  Krzysztof Pawel BAKOWSKI was born on 1 Mar 1978.

Elę odnalazłem ostatnio w Stanach, Przez  portal Nasza Klasa. Kilka dwni temu odwiedziła mnie nawet w Warszawie. Tak pisze o sobie: „Od ’83 mieszkam w Stanach z mężem. Dzieci juz są dorosłe. Franciszka ma dwie córeczki. Ona i mąż są komputerowcami. Ja oczywiście jestem bez pamięci zakochana we wnuczkach: jedna ma 2 lata, druga 2.5 miesiąca. Krzyś i jego żona też są komputerowcami. Dzieci jeszcze nie maja. Paweł (mój mąż) uczy komputerów. Ja jestem chemiczką. W Stanach zrobiłam doktorat. Mamy czarno-bialą cocker spanielkę i czarnego kota. Mieszkamy w malutkiej miejscowości Bear w stanie Delaware. Mniej więcej w połowie drogi między Waszyngtonem i Nowym Jorkiem. Godzinę jazdy od Baltimore i od Filadelfii. Bardzo lubimy gości. Zawsze sie można u nas zatrzymać. Utrzymuje kontakt z kilkoma naszymi koleżankami, które mieszkają w USA (głównie z Ania Olszewska i Ewa Pytowską oraz z Monika Lange z klasy A). Mam nadzieje, ze One sie niedługo odezwą i dopiszą do naszej klasy.

Czym się aktualnie zajmuję

Jestem Dyrektorem Technicznym w NMS Labs. To jest prywatne laboratorium kliniczno-kryminalistyczne niedaleko Filadelfii. Zajmuję się badaniami naukowymi. Głównie zatruciami metalami ciężkimi. Od kilku lat w szczególności zatruciami arszenikiem. Jestem też ekspertem sądowym

[2] Andrzej Tadeusz Kijowski ,Warszawa ,W 1976 r. przepisywał na maszynie „Komunikaty” KOR i „BI”, a w 1977 r. tomik S. Barańczaka „Ja wiem, że to niesłuszne”. W 1978 r. udostępnił NOWEJ mieszkanie na magazyn bibuły. Współpracował przy wydaniu „Czarnej Księgi Cenzury” i kolportował ją wśród ludzi kultury. W 1982 r. prowadził wykłady w kościele św. Rocha w Białymstoku. W l. 1982-83 prowadził wykłady dla licealistów. Kolportował „TM” i „Wolę”. W 1984 r. przewiózł z Paryża do Polski pierwsze zdjęcia zamordowanego ks. J. Popiełuszki. W 1984 i 1987 r. przewoził pieniądze, tonery, urządzenia elektroniczne, wydawnictwa emigracyjne. W l. 1985-86 współpracował z Teatrem Domowym (organizował spektakle m.in. w mieszkaniu Hanny Kirchner, oraz swojej matki na Jaworzyńskiej). W drugim obiegu publikował pod pseudonimem „Tadeusz Żeglikowski” (m.in. w „Kontakcie”).

[3] Andrzej Urbański – W styczniu 1982 r. założyciel pisma „Wola” i redaktor naczelny pisma do marca 1983 r. Był szefem Wyd. Wola, wydającego książki oraz miesięcznik „Naprzód” (1983). Działacz Grup Politycznych „Wola”. Pod koniec lat 80. był jednym z animatorów Duszp. Ludzi Pr. w kościele przy ul. Karolkowej w Warszawie. Redagował miesięcznik „Praca”. W 1988 r. był redaktorem naczelnym i drukarzem ukazującego się codziennie „Biuletynu Strajkowego”. Działacz dyskusyjnego Klubu Myśli Politycznej im. Jana Strzeleckiego i Klubu Myśli Politycznej „Dziekania”. Przewodniczący KZ „S” w BN. Więziony.

Rozdz. LIII.Polityka gramatyczna – adepci Teresy Hołówki

poprzedni pierwszy następny

Mijaliśmy się z  Urbańskim, wspierali wzajemnie. Wziął mnie do Kaczego Tygodnika Solidarność, w którym przełamałem środowiskowy ostracyzm. Pomogli mi w tym Roman Zimand, Jacek Trznadel, Tomek Burek – dla którego tekstu niszczącego . „Kulturę Polską po Jałcie” Marty Fik poszedłem na wojnę z Jarosławem Kaczyńskim.

Marta Fikówna
Marta Fikówna

Kto by przypuścił, że ta komunistyczna w końcu recenzentka teatralna „Polityki” Rakowskiego -  choć przyzwoity człowiek – okaże się przyjaciółką domu braci Kaczyńskich. Zapewne przez ich pracującą w Instytucie Badań Literackich mamę, próbowała, dowiedziawszy się o tekście Burka, zablokować jego druk. Byłem wstrząśnięty. Wychowany w uznaniu absolutnej niezależności oceny  literackiej od osobistej nie mogłem pojąć tego, co już dla pracującego wówczas w moim dzial Pawła Hertza było oczywiste.

Paweł Hertz
Paweł Hertz

Tego, że oceny nigdy nie są obiektywne. Każdy ma własny interes bardziej od ogólnego na pieczy. Słowem jak mi zawsze powtarzał Urbański: ludzie są jacy są. A kierownik działu kultury winien też być polityczny.

Z Kaczyńskim się jakoś udało: wparowałem do gabinetu, nawymyślałem, wytłumaczyłem, że blokując tekst Burka zmarnuje moją półroczną pracę, której celem było przyciągnięcie do Tygodnika elit prawicowej inteligencji. Andrzej mnie poparł.

Osiągnąłem swoje. Czy było warto ? Tekst chyba nie był nadto sprawiedliwy. Tomasz Burek zajął się w swej recenzji[1] z książki Fikówny czysto bibliograficzną enumeracją wszystkich bardzo licznych błędów korektorsko – merytorycznych. Punktował autorkę jak uczniaka, wskazując na koniec, że w książce aspirującej do miana podręcznika błędy merytoryczne są nie do darowania. Ostatnie zdanie wg. mej pamięci brzmiało: – słaba: „niepotrzebna książka”. Miałem jednak wmontowaną gdzieś w geny zasadę niezależności sądów. Ale oczywiście także prawa do polemiki. Tę ostatnią przygotował Marek Karpiński.[2] I tak – nic się nie stało. Obyło się bez dymisji, którą naturalnie wywijałem, świat się nie zawalił jak i pewnie nie zawaliłby się, gdybym był nieco mniej bezkompromisowy, a wtedy. Kto wie, kto wie.. A tak Jarosławowi K., który pewnie nawet nie pamięta tej sytuacji kojarzę się pewnie od tamtej chwili może i jako sprawny organizator   jednak zbyt krnąbrny na poplecznika.

Andrzej wbrew pozorom wcale taki posłuszny nie jest. Ale umie słuchać i ma ( czy raczej miał …) –  wdzięk. I tak naprawdę jest po tej samej stronie  co i Kaczory i ja – po stronie ideologii gramatycznej.

Jesteśmy wszak wraz z Andrzejem –  uczniami profesor Teresy Hołówki, wtedy jeszcze magister i asystentki profesora Jerzego Pelca. Pewnego razu pani Teresa  przyszła na ćwiczenia, połączyła grupy i przeprosiła nas bardzo, że nie odbędą się zwykłe zajecia kursowe, gdyż jak wyznała ma do przeprowadzenia ankietę na temat – nie pamiętam ale bulwersujący bardzo. Bodaj : stosunku studentów do aborcji, czy zażywania narkotyków – coś w tym stylu. Chciała poznać nasze poglądy w tej mierze: Michał Boni, Grześ Godlewski, Andrzej, ja – rzuciliśmy się na temat jak młode platońskie wilczki. Prześcigaliśmy się w wymyślnych konceptach, spieraliśmy dla czystego sporu byle tylko ochronić siebie i kolegów przed rozwiązywaniem zadań logicznych. I tak w mig upłynęło półtorej godziny. Mgr Teresa nic tylko notowała, a gdyśmy skończyli uśmiechnęła się słodko i powiedziała. – No cóż chciałam tą rozmową wprowadzić państwa w najbliższą mi dziedzinę logiki jaką jest teoria argumentacji i błędy logiczne. Pan Grześ w rozmowie pięć razy,

Grzegorz Godlewski
Grzegorz Godlewski

pan Andrzej Kijowski ileś, pan Urbański także, a i pan Boni

Michał Boni
Michał Boni

kilkakrotnie  popełnili błąd: amfibologi polegający na tym, że  wypowiedź, może być rozumiana na co najmniej dwa sposoby – w skutek wady składni prowadzącej do wieloznaczności spowodowanej wadliwym użyciem wyrażenia potencjalnie wieloznacznego. Wszyscy panowie ( tu liczba i przykłady) pozwolali sobie na wieloznaczność w kontekście czyli  ekwiwokacje. Dyskusja panów nie była też wolna od sofizamtów tj. błędów popełnianych świadomie w procesie argumentacji. Pełno było ( liczba i przykłady): werbalizmów i pleonazmów czyli  błędów polegających na pogwałceniu reguły ekonomii wypowiadania się.

Siedzieliśmy spostponowani, upokorzeni, obnażeni. Mniej elokwentni koledzy zaśmiewali się do łez. No cóż był to bolesny eksperyment i myślę, sądząc po życiorysach całej czwórki, że na złe nam nie wyszło to ćwiczenie.

Od tego czasu zwykłem o sobie to mówić lecz myślę, że to zdanie dotyczy całej naszej formacji. - Moje poglądy polityczne są gramatyczne.  Nie głoszę takich, które źle brzmią po polsku. A to znaczy takie, jakie można wygłosić bez posądzenia o tautologię, ekwiwokację, amfibologię.Pogląd wolny od  błędów znaczeniowych, chaotyzmu, nonsensów absolutnych czy względnych, sprzeczności czy wieloznaczności może być mój.  Obciążony tymi błędami – już nie.

W języku logiki nie da się bowiem wygłaszać, żadnych prawd nacechowanych dydaktyzmem czy pleonazmem – co tak charakterystyczne dla współczesnych liberałów. Ale w języku logiki nie da się też zaakceptować patetyzmu ani sofizmatu – tak chętnie nadużywanych przez konserwatystów.

Rozeszły się nasze drogi. Grześ pozostał na uczelni, uwielbiają go studenci, pewnie wkrótce zostanie profesorem. Wiem, że zapraszał go Andrzej zawsze do współpracy, gdy chciał by było głęboko i mądrze. Było tak w „Pracy” i w „Sobocie”, dodatku weekendowym do Życia Warszawy,któremu Grzegorz Godlewski z Maciejem Zaleskim próbowali nadać wysoki format, gdy w 97 roku został Jędrek na trzy miesiące jego Naczelnym Redaktorem. ( następne 3 pełnił te obowiązki Maciek Zaleski).  Epizod ten Andrzej skwitował po latach po paru latach : no cóż, myślał że to dostanie, odtąd wiem kiedy mogę na niego liczyć, a kiedy nie.

Ma dziś Andrzej Urbański  opinię człowieka, który dogada się z każdym. Prowadził w telewizji publicznej program „Premierzy”, gdzie Oleksy siadał koło Mazowieckiego, Bielecki przy Olszewskim. Niektórzy czynią mu z tego zarzut.  Ja myślę, że jego siła właśnie z naszych dobrych z Hołówką ćwiczeń się wywodzi. Andrzej jest logiczny, a nie retoryczny. Potrafi sięgnąć do chlopskiego rozumu i zmierzyć się z polemistą. No i, co najważniejsze w polityce – słucha, poznaje ludzi i rozmawia z partnerem jego językiem.

W piętnastoleciu nasze kontakty robiły się coraz bardziej zawodowe. Przez pierwsze cztery lata ścigaliśmy się. Andrzej opanowywał struktury formalne. Najpierw Tygodnik Solidarność, Telewizję Publiczną, gdzie na początku wydawał Pegaza, jako poseł PC kierował Expresem Wieczornym, który zabrał i na powrót przekazł Czabańskiemu.  Potem było przez moment Życie Warszawy, a w końcu został zmuszony do powołania firm: Aia Best a później Kalejdoskop – Nowa Korporacja, dzięki którym mógł żyć i jako prawicowy listek figowy prowadzić programy TV w telewizji Kwiatkowskiego i grupy trzymającej władzę.

W tym czasie zbliżaliśmy  się do Wałęsy. On z jednej, a ja z drugiej samorządowej strony. To był  czas, gdy Andrzej wraz z Szymanderskim po rozstaniu się z porozumieniem Centrum, a zatem i z Expresem i Fundacją Prasową Solidarność kontrolowaną przez Kaczyńskich  zaangażował się w tworzenie dla Wałęsy BBWRu. Ale też wtedy usłyszałem z jego ust zdanie odsłaniające znaczną część prawdy o motywacji politycznej –  doprawdy nie wiem czy tylko naszych czasów. Gdy został mianowany, którymś tam pierwszym po Bogu w strukturach BBWRU – popatrzył na mnie wzrokiem faceta, co bez raków wlazł na K-2 w Himalajach i westchnął z triumfem: - widzisz Stary, znów na sam szczyt się wydrapałem.

Jestem ambitny. Ale jakoś ten rodzaj sportowo – pojedynkowego podejścia do polityki był mi zawsze organicznie obcy. Więc też się w niej nie utrzymałem. Moją domeną były i pewnie pozostaną działania nieformalne: pirackie, indywidualne. Ja miałem absolutną swobodę w Nowej Telwizji Warszawa i wydaje mi się czy wydawało, iż sam wpadłem w pewnym momencie na pomysł, że po wizycie kilku byłych premierów u pirata mogę pokusić się o spotkanie z urzędującym Prezydentem. Zadzwoniłem do Kancelarii, a tam okazało się, że mnie znają, rozpoznają. Pracowali tam nb. moi niedawni studenci ze Szkoły Teatralnej ( PWST). – Dziękuję Panu, że Pan jest. Powiedziała mi  asystentka Drzycimskiego i … Drzycimski oddzwonił.

Do dziś zadaję sobie pytanie ile w takich zdarzeniach przypadku, a ile planu czy nawet spisku. Czy dlatego zaistniałem w TV, stworzyłem Ogródek, odnalazłem inteligencką wspólnotę Warszawy, że znałem Urbańskiego, a ktoś dobrze o mnie mówił Drzycimskiemu ? Czy gdyby mnie nie było pojawiłby się ktoś inny kto by zrobił coś podobnego ?  Słowem wraca historiozoficzne pytanie Lwa Tołstoja. Czy to jednostki kształtują historię czy ona otwiera pole działania takim jednostkom, które mieszcą się w jej dialektycznym rozwoju.

Pamiętam jeszcze jak doprowadzam w  moim talk show „A Teraz Konkretnie” do spotkania Wałęsy z Piratem, którym wówczas  byłem. Wpadam do Urbańskiego do Radości pokrzykując też  radośnie „Moja jest Wielka !”.  Ułowiłem prezydenta. – Twoja jest wielka przyznał przyjaciel, z którym także przygotowywałem się do tej rozmowy. Wkrótce jednak  mnie przebił. W programie „Premierzy”: Kwaśniewskich, Olszewskich, Suchockich, Bieleckich i innych Wałęsów był ci u Niego dostatek.

Z kim tak naprawdę Andrzej się zjednoczył ? – Długo myślałem, że z Janem Dworakiem. Zastępcą Andrzeja Drawicza –

Jan Dworak
Jan Dworak

pierwszego „naszego”szefa Radiokomitetu, którą to funkcję Dworak sprawował od 89 do 91 roku. Oczywiście z nadania

Mazowieckiego. Dworak był sekretarzem redakcji „Tygodnika Solidarność” opuszczonego przez Mazowieckiego, gdy został premierem – desygnowanym na naczelnego. Lecz na to nie zgodził się Wałęsa (jeszcze jako szef Solidarności). Można więc powiedzieć, że o spokojnego Dworaka zaczęła się cała wojna na górze. Gdy Tygodnik objął Jarosław Kaczyński Andrzej został kierownikiem działu politycznego Pisma.  Mnie przypadła kultura. Ale wszyscy już nosiliśmy buławę w plecaku. Tygodnik rozpoczął akcję – Jaruzelski musi odejść. I odszedł. Przyszedł „nasz” Wałęsa, a z nim odszedł „nasz” rząd Mazowieckiego.

Przyszedł rząd J.K.Bieleckiego. Cóż to była za noc w Tygodniku na Czackiego, gdy przez jeden dzień tam właśnie kształtował się rząd. Na prośbę Krzysia Wyszkowskiego pisałem mowę Wałęsy do Prezydenta Kaczorowskiego, prawie w ogóle nie zmienioną przez redaktorów oraz  samorządowy i kulturalny fragment exposée sejmowego Bieleckiego: „Podejmuję się bowiem powierzonej mi misji ze świadomością, że po nas nie przyjdzie potop lecz kolejny rząd Rzeczypospolitej” – włożyłem w usta premierowi. Swoje zrobiłem i … nie usłyszałem nawet: pocałuj się w nos. Ani honorarium, ani awansu. Murzyn zrobił swoje – murzyn może odejść. Dał do zrozumienia doktorowi i redaktorowi Krzysztof Wyszkowski nie mający nawet wyższego wykształcenia -szef doradców w gabinecie Premiera….

Po moim pierwszym, następne przemówienia dla Wałęsy pisać będzie Marek Karpiński, który jeszcze niedawno

Marek Karpiński

Marek Karpiński

felietony do mojego działu kultury w TS pisał pod pseudonimem, jako Fizjonomista.  Nie chciał się bowiem kompromitować w towarzystwie współpracą z obozem Wałęsy.  A było się czego wstydzić. Nigdy nie czułem się tak „trędowaty” jak wówczas, gdy przyjąłem pracę z rąk Urbańskiego. W stołówce odrodzonego jako Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Związku Literatów czułem się niemal jak St.Ryszad Dobrowolski po wygłoszeniu w 76 roku na Stadionie X lecia mowy przeciw wichrzycielom z Ursusa. Dobrowolski, od którego odwracali się wszyscy wypatrzył wreszcie ubierającego się przy szatni Antoniego Słonimskiego. – Dzień dobry Antoni przymilił się do Poety. – Dzień dobry odpowiedział autor „Alarmu” – i wyciągając rękę rzucił ponad głowami licznie zebranych: – ja KAŻDEMU  rękę podam.

Mnie rękę podawał pamiętam Andrzej Drawicz. Ale był to pusty gest, z którego nigdy nic nie wynikło. No i – Artur Międzyrzecki.

Artur Międzyrzecki
Artur Międzyrzecki

Ten niemal brat przybrany mego Ojca raczej nie miał wyjścia. Andrzej Urbański obejmował właśnie „Pegaza” i przyszedł do Domu Literatury kontrolować operatorów.  Stał pod oknem z ręką w kieszeni. Widać, że wyrwał się już z polonistycznych, klerkowskich hierarchii wartości – mając najwyraźniej w najwyższym posznowaniu całe to szemrane zgromadzenie. Miał jednak, w odróżnieniu od wielu innych arywistów instynkt by się z tym nie obnosić.

A ja ? Spięty, speszony, odrzucony. Temu zaglądam w oczy, z tym staram się załatwić coś dla Tygodnika. Zobaczył to Arturek Międzyrzecki. Objął mnie wręczając szklankę. – Napij się whiseczki, powiedział. I … -myśl o  sobie. No właśnie bo ja zawsze o sprawie – nigdy o sobie, dzieciach, rodzicach, rodzinie. Działałem zawsze samotnie i poza układem. W tym rzecz, co precyzyjnie już jako minister w kancelarii premiera Buzka Urbański kiedyś określi: –  Ty nie nie umiesz zbudować układu.

LIV. Układ czy Sfera

CDN


[1] Burek Tomasz, Ex cathedra: Najsmutniejszy przebój sezonu;” Tygodnik Solidarność” 1990 nr 42 s. 11 -

Recenzja z Marta Fik „Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944-1981,s 835, : Polonia Book Fundation Londyn: Polonia, Londyn 1989

[2] Karpiński Marek,Poręczna książka, „Tygodnik Solidarność”, 1990 nr 44 s. 17

Rozdz. LIV – Układ czy Sfera

porzedni pierwszy następny

No właśnie – czym bowiem jest układ ?  Szajką czy grupą sprzymierzeńców, solidarnością czy sitwą.? Gdy ktoś dziś mówi o Układach wtedy pytam, gdzie się zaczyna Układ, a kiedy kończy Towarzystwo. Bo przecież jeszcze przed wojną było wiadomo, że się małżeństw, interesów, nawet polityki z ludźmi spoza swojej sfery nie uprawia.

Nie nauczyli nas tego rodzice. Nie nauczyli nas, że istnieją towarzystwa i że niezmiernie rzadko, tylko w chwilach nadzwyczajnych – takich jak patriotyczne zrywy, bariery społeczne bywają przekraczane. Przypominam sobie to przekroczenie, gdy jeszcze w Polskiej Akademii Nauk byłem świadkiem jak powołany w ramach odnowy związków zawodowych Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Pracowników Nauki Techniki i Oświaty miał się przekształcać w NSZZ „Solidarność”. I słyszę głos rozsądku jednego z młodych pracowników nauki ( dziś profesora na amerykańskim uniwersytecie Krzysztofa Jasiewicza):

- No dobrze koledzy, przemówił, ale może by tak w ramach odnowy i odwrotu od komuny odpowiedzieć sobie na pytanie: jakie wspólne interesy zawodowe mają pracujący w PAN pracownicy nauki i sprzątaczki dotychczas wspólnie zjednoczeni w Związku Nauczycielstwa Polskiego. Przecież  to z tym nieporozumieniem trzeba skończyć i pozwolić każdej z tych grup jednoczyć się wokół własnych interesów  w swoim towarzystwie.

Krzysztof Jasiewicz

Krzysztof Jasiewicz

Jasiewicz w tamtej sytuacji nie miał rzecz prosta racji bo wtedy właśnie nie powstawał związek zawodowy lecz organizacja narodowo-wyzwoleńcza. A retoryczne pytanie, które w tej kwestii postawił przyjęto z politowaniem nie wiedząc czy mamy do czynienia z prowokacją czy polityczną głupotą. Socjologicznie uczony miał jednak słuszność – choć była to ta perspektywa klerka.

Rzecz w tym, że więzi towarzyskie w Polsce rozpadły sie po roku 1939 i od tego czasu nie zostały odbudowane. Zasadniczo zaś, gdy pękają towarzystwa z pokoleniową, majatkową i rodzinną tradycją, ze swoją kulturą, formami i ideałami – wtedy w ich miejsce wchodzą  związane tylko z doraźnym zyskiem – układy.

Kiedy piszę te memłary, grzebię się w przeszłości, wspominam kolegę czy kolegów za każdym razem wszak opowiadam nie tylko kim jestem lecz także, kto za mną stoi. A stoi za mną kalendarzyk mój i odziedzczony po Ojcu i ten fakt, że naturalna selekcja ludzi, którym chodzi o coś więcej niż o zdobycie posady nauczyciela zaczyna się w szkole, w organizacji harcerskiej, na akademii, i w studenckim kabarecie.

Ta naturalna selekcja nie była też najgorsza po przeciwnej stronie. Ci, z którymi dziś się spieramy, którzy gromadzą się wokół z naszego pokolenia stworzonej Ordynackiej, ci z którymi nie chcieliśmy mieć nic wspólnego w ’71 roku stali się naszymi rozmówcami w ’88 roku i jest wielką historyczną zasługą tego pokolenia, naszego Pokolenia Solidarności czy Rocznika ’54 żeśmy siedzieli przy jednym stole, śpiewali przy ogniskach te same piosenki Okudżawy oraz Kaczmarskiego i nigdy nie stanęli przeciw sobie na barykadach.

Ma oczywiście mnóstwo racji Rafał Ziemkiewicz w „Michnikowszczyźnie”, żeśmy może tych uzgodnień zbyt ściśle dopełniali. Że to co było możliwe i potrzebne w ’87 nie powinno było już obowiązywać w ’93. Że wtedy wstrzymano polskie reformy, dopuszczono na 4 lata postkomunistów do władzy rządowej, oddano im na lat 10 wykonywanie przez Kwaśniewskiego władzy prezydenckiej. Doprowadziło to do całkiem niepotrzebnej brutalizacji języka politycznego, co słusznie wypomniał Urbański Jarosławowi Kaczyńskiemu w słynnym liście do Jana Lityńskiego.

Nieprzyjaźni mu ludzie pytają, jak zasłużył sobie Urbański na przebaczenie owej zdrady z 95 roku, kiedy wyprowadził pięciu posłów z PC i zwrócił się do Kaczyńskiego słowami: „Jako polityk staram się rozumieć racje Jarosława Kaczyńskiego. Przychodzi mi to coraz trudniej. Ale jako człowiek nie rozumiem go w ogóle. Coraz częściej wprowadza do polskiej polityki język, który ma za zadanie przede wszystkim degradować jego przeciwników, ma ich niszczyć jako ludzi właśnie”. Nikomu jakoś nie przychodzi do głowy, że może Urbański przepraszać nie musiał. Może jego późniejsze awanse są przyznaniem mu przez braci Kaczyńskich racji. Są także świadectwem ich otwarcia, inteligencji, samokrytycyzmu. No tak ale takie sformułownia nie mieszczą się już w języku współczesnej polityki.

Zatem Andrzej wszedł w politykę: został posłem I Kadencji z ramienia PC z Warszawy, starał się ratować rząd Suchockiej przed szaleństwem Wałęsy, który na lata dopuścił komunistów do władzy. A to był czas przełomowy. To był ten moment, kiedy już należało renegocjować Pacta zawarte w innej sytuacji politycznej. Efekty widać było w każdej dziedzinie. Odczułem je też na własnej skórze. To w końcu  Cimoszewicz – późniejszy premier, a Prokurator Generalny w rządzie Waldemara Pawlaka ostatecznie zamknie moją „Nową Telewizję Warszawa”. Byli sbecy, a pewnie i U-becy opanują staromiejskie  knajpki, wykurzą Kilińskiego z Lapidarium. Nastąpi rekapitalizacja i odtworzenie postkomunistycznych układów.

Urbański próbował z tym walczyć. Walczył również z formacją Gazety Wyborczej, która skradła mu powielacze i uwiodła żonę. Jednak jedno i zasadnicze łączy go z Michnikiem – nigdy nie posługuje się bronią nienawiści.

W ‘95 roku komuniści już odzyskali władzę i wpływy. Okopem świętej trójcy staje się prezydentura Wałęsy. Do mnie dzwoni Chojecki bym w ostatniej chwili wraz z Małgorzatą Kidawą-Błońską (tak, tak dzisiejszą posłanką Platformy), której

Małgorzata Kidawa-Błońska

Małgorzata Kidawa-Błońska

Julia_Pitera

Julia Pitera

męża firma  otrzymała to zlecenie, tworzył  reklamowe spoty dla  Urzędującego Kandydata na Prezydenta.  Andrzeja wzywają by wspierał Prezydenta w ostatnim starciu z Kwaśniewskim. Pomaga Wałęsie przy tej  konfrontacji, w trakcie której  padło niefortunne – Panu to ja nogę mogę podać…, wreszcie prowadzi w telewizji „Pytania o Polskę” i program „Premierzy”. Obydwa realizowane przez Studio A – Jana Dworaka i Macieja Strzembosza. Przy pomocy ( uwaga!) –  Julki Zakrzewskiej czyli  Pitery, która jest jeszcze aspirująca na radną skromną literacką archiwistką i  zajmuje się u Andrzeja personalnym researchem.

Ja już miałem firmę. „Media ATaK Sc”. Zbierałem grosiwo. Sam wypełniałem Pity i prowadziłem KPiR. Andrzej ku temu mniej się garnął. Umie wiele, ale tę ma nade mną przewagę, że nie musi popisywać się omnipotencją. Ceni czas i rozróżnia rzeczy ważne od mniej istotnych. Ale po zakończeniu skróconej I Kadencji poselskiej, po epizodach z  ”Pegazem” i „Czasem Polskim”, który był przymiarką Time’sa do wejścia na nasz rynek, po epizodzie z Agencją Prasową i Fundacją „Ogniem i Mieczem”, którą nb. prowadził wraz z Waldemarem Dąbrowskim pozostawała już tylko działalność prywatna.

Były w Ursusie ..."Ursusy"

Były w Ursusie ..."Ursusy"

No i – nazwijmy to lobbingowa.  Powołał więc Andrzej Agencję Informacyjno Autorską AIA BEST, która  między innymi  moimi rękami  robiła obsługę Public Relation Ursusa w czasie, gdy zarządzał nią prezes Bortkiewicz. [1]

To było pod koniec Szpitala Świętego Ducha – czyli – WOKu. Dyrektorowałem tam ledwie cztery czy pięć miesięcy. I choć wygrałem konkurs, nieudolnie udający warszawskiego wojewodę prawicowy pętak  o nazwisku Gielecki, nigdy by mnie pewnie nie mianował, gdyby nie perswazja Andrzeja, który dogada się z każdym, a już z warszawskim mechanikiem samochodowym  w szczególności. [Szkoda jednak, że Gielecki nie wychował się na Pradze. U zbiegu Koszykowej i Wilczej w warszatcie jego Tatusia pierwszy raz mi się zdarzyło, by poginęły drobiazgi pozostawione w samochodzie. Na Pradze czy w Aninie, gdzie tępi się taki element napływowy rzecz nie do pomyślenia].

To jest czas zachwytu inteligenckiej warszawki nad PSLem z Januszem Piechocińskim na czele. Wdziękowi posła nie oparła się także Małgosia Bocheńska, która nawet próbowała zasilić ludowe ławy w Sejmie. Zdobywszy Elektoralną snujemy plany. Andrzej myśli o Wyższej Szkole Zawodowej (ta idea wróci przed rokiem w ostatnim podejściu jakim było moje zwarcie z Akademią Telewizyjną TVP, którą bezskutecznie próbowałem ruszyć z posad marazmu). Ja wtedy – w ’98 miałem wciąż w głowie Warszawski Festiwal Artystyczny, który zaczynałem wymyślać wraz z Maciejem Domańskim. Stworzyłem też przy moim powstającym Mazowieckim Centrum Kultury – Radę Programową z Januszem Piechocińskim, Andrzejem Urbańskim, Maciejem Domańskim. Nie potrwa to długo. Jak ją pełniący podówczas funkcję mego szefa w Sejmiku Mazowieckim niegdysiejszy scenograf Hanuszkiewicza i mąż Xymeny Zaniewskiej – Mariusz Chwedczuk zobaczył – zamarł z przerażenia. Taka „dyrektorska polityka” musiała zasłużyć na kontratak. Oddelegowany do spraw kultury warszawskiej z SLD Leszek Mizieliński prawicowe konkursy w najgłębszym miał poszanowaniu. Już w maju  będę bez pracy. Jednak z nadzieją na dotacje dla VIII Konkurs Teatrów Ogródkowych. Dożyję dzięki „Ursusowi” Bortkiewicza  i wkroczę wreszcie  do Doliny Szwajcarskiej.

Mimo że posiadałem warunki zabudowy realista Urbański nigdy w nie nadto nie uwierzy. Pierwszy rok w Dolinie był skromny lecz rodzinny. Całe wakacje praktycznie spędziłem w Ołtarzach, gdzie po Mariensztacie wylądował w mej stodole cały nabywany przeze mnie sprzęt. Znajomi Andrzeja podjęli się prowadzić kawiarenkę. I tak marzenie zadawało się przybliżać. W Dolinie stanęła wreszcie moja scena.

Układów jak widac nie brakło chociaż się zmieniały.  Problem był w tym, czego nie pojmie żadna z Wysokich Układających się Stron. Rzecz w tym, że prosząc o koncesję na kawiarnię, a nawet o środki do życia  nie szukam terenu do knajpianego przekrętu ani tylko posady dla siebie. Krążyłem, co będę udawał !,  wciąż bładzę w poszukiwaniu teatru czyli  miejsca spotkania dla Towarzystwa a nie dla Układu.

LV. Wolna, cicha i bogata…

CDN


[1] ( Gdy w 1997 r. Stanisław Bortkiewicz został prezesem Zakładów Przemysłu Ciągnikowego Ursus S.A. (wcześniej był szefem spółki pracowniczej Ursus) firma chyliła się ku upadkowi. Bortkiewicz rozpoczął jednak restrukturyzację przedsiębiorstwa, zakończoną w ubiegłym roku. Produkcję traktorów skoncentrowano w jednej hali. Z ZPC wyodrębnieniono wiele spółek, które do tej pory wchodziły w skład ciągnikowego holdingu. Część z nich sprywatyzowano, inne zbankrutowały. We wrześniu ubiegłego roku sąd ogłosił upadłość samego ZPC Ursus, produkcję ciągników przejęła jednak wcześniej spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Ursus, w której większość udziałów ma PHZ Bumar

Rozdz. LV. Wolna, cicha i bogata…

poprzedni pierwszy następny

Tego lata roku 1999  teatr ogródkowy odnalazł swoje organiczne miejsce w historycznej Dolinie Szwajcarskiej, której restaurację zaczynałem. Ogródek piwny zorganizowaliśmy wspólnie z Restauracją Szopa Wilanowska pani Beaty Lisickiej i Browarem Warszawskim „Królewskim” SA.

KTO VIII_6

Ósmy Konkurs Teatrów Ogródkowych odbywał się nareszcie w wymarzonej scenerii Doliny Szwajcarskiej; miejscu tętniącym życiem (przez sto lat prawie), które w efekcie hitlerowskiej okupacji i późniejszej `socjalistycznej stagnacji, stało się martwym placem. Dzielnica ambasad, nomenklaturowych kwaterunków i partyjnych urzędów nie sprzyjała swobodnej zabawie: ślizgawce, teatrzykowi letniemu, paradzie kwiatów.

A przecież teren ten jest dla rozrywki wprost stworzony. Inny ma charakter od Bielan, Powsinka czy nawet współczesnej Agrykoli. Tu nie przychodzi się w kąpielówkach lecz w letnich kapeluszach, tu nie zrywa się kwiatów lecz wielbi się je w bukietach. Tu nadal obowiązują formy choć może mniej sztywne niż na balu czy w operze.

Kultura zwana niegdyś mieszczańską, a dziś zwracająca się do klasy średniej, zamarła przez półwiecze lat 1939 – 1989 . Nasze społeczeństwo podzieliło się na lud pracujący miast i wsi i tzw. inteligencję . Z jednej strony był festyn: święto Trybuny Ludu czy dymarki, z drugiej sztuka kreacji: Grotowski, Penderecki, Tomaszewski, Brzozowski, Gombrowicz. Przestrzeń między kulturą elitarną a popularną wypełniały jedynie mass-media.

KTO VIII_3Lata dziewięćdziesiąte stały się fenomenem tworzenia klasy środka – średniej klasy. Ludzi interesu, biznesu, samorządu. Ludzi wykształconych lecz zajętych. Wrażliwych, ale pozbawionych snobizmu. Ludzi z tych, o których w 1981 roku powiedział Jacek Fedorowicz, iż nie chcą by im ktokolwiek cokolwiek kształtował. Narzucał estetyczne kanony. Kazał tańcować w prysiudach lub milczkiem kontemplować niezrozumiałą sztukę.

Otóż dla tych wszystkich co szyk mają w sobie, dla których kulturalna forma jest kanonem, dla tych którzy nie tęsknią za sztuką lecz poszukują estetycznego miejsca dla spotkania – dla  Towarzystwa, naszej sfery, socjety obiecywałem otwierać te Ogrody. Na razie letnie a wkrótce zimowe – ogrody Szwajcarskie. Bliskie kopenhaskiemu Tivoli, paryskim Tuileriom.

Odrodziło się miejsce spotkania w Ogródkowych Teatrach. W Dolinie Szwajcarskiej  - jak przed laty. I latem. Ale od razu myślałem i o zimie zapowiadając, że warto tu odtworzyć ślizgawkę spokojniejszą od Torwaru, taką w której dźwięki muzyki i niewielki obszar eliminowałby sportowe szaleństwa umożliwiając jazdę małym dzieciom, starszym państwu i zakochanym…

Nie tylko teatry miały przyciągać do Doliny w tym pierwszym sezonie. Zaprojektowana była Parady kapeluszy, ale krążyła mi po głowie myśl odtworzenia Kiermaszu Książek jaki pamiętałem jeszcze z lat ‘60t-tych z Alei Ujazdowskich. Więc obiecywałem, że przyjdziemy tu także przewertować książki; a zimą w karnawale stworzyć miejsce spotkania dla dzieci. No  i oczywiście zapewniałem, że przede wszystkim dążyć będziemy do tego by Letnie i Zimowe Ogrody Szwajcarskiej Doliny nie narzucały się publiczności ani mieszkańcom okolicznych domów bulwarowym nagłośnieniem.KTO VIII_1

Dolina Szwajcarska – jak piękna Szwajcaria: ma być różnorodna, wolna, cicha i bogata. Ma być miejscem spotkania gdzie tematem są przybyli goście, a tłem – gospodarze.

Teatr widziałem mój skromny

kulisy jego drewniane

widowni chciałem ogromnej

z wrażenia – zamurowanej.

LVI. Chapeaux bas

CDN

rozdza. LVI. Chapeaux bas

Chapeau bas

Finał Imprezy artystycznej jaką był VIII Konkurs Teatrów Ogródkowych odbył się w centrum miasta na świeżym powietrzu  zgodnie z tradycją jaka wytworzyła się już od lat. W konkursie o nagrodę Dyrektora Dzielnicy Śródmieście Gminy Warszawa Centrum wystąpiło dziewięć teatrów i zespołów artystycznych z różnych miast Polski, które sam wyselekcjonowałem, a oceny dokonało jury pod przewodnictwem Dyrektor warszawskiego Teatru „Syrena” – Barbary Borys-Damięckiej ( z udziałem aktorki Zofii Kucówny, scenografa Adama Kiliana , krytyka teatralnego Doroty Wyżyńskiej ). Jury VIII Konkursu Teatrów Ogródkowych po obejrzeniu dziewięciu spektakli prezentowanych na tegorocznym KTO przyznało dwie nagrody oraz jedno wyróżnienie honorowe.

Wyróżnienie honorowe jurorzy postanowili przyznać grupie wielokrotnie już nagradzanej, m.in na Konkursie Teatrów Ogródkowych w 1997 roku – Teatrowi Korez z Chorzowa za brawurowo zagraną „Konopielkę”według powieści Edwarda Redlińskiego w reżyserii Macieja Ferlaka

Teatr Korez
Teatr Korez

przez zespół aktorski w składzie: Elżbieta Okupska, Katarzyna Kulik, Bogdan Kalus, Mirosław Neinert i Piotr Warszawski.

Nagrodę Wielką Teatralną Ogródkową w wysokości 7 tys. zł za zbiorową reżyserię otrzymał zespół wywodzący się z nurtu nieprofesjonalnego, trójka młodych ludzi, która z dużym wyczuciem teatralnym, przygotowała nową wersję głośnej „Sztuki” Jasminy Rezy – Agnieszka Czekierda, Marcin Kołaczkowski, Adam Sajnuk z Teatru Konsekwentnie Niekonsekwentni  działającego przy Warszawskim Ośrodku Kultury.

Przedstawienie dowcipne, błyskotliwe, zaskakujące (teatrzyk cieni), nie pozbawione refleksji i jednocześnie interesująco zagrane, spotkało się z gorącym przyjęciem licznie zgromadzonej publiczności ogródkowej.

Nagrodę Wielką Teatralną Ogródkową w wysokości 18 tys. zł  za spektakl skromny, kameralny, wydawałoby się prościutki, a przecież wysoce profesjonalny, misternie skonstruowany, wzruszający, szlachetny, elegancki, wychodzący poza bariery językowe, otrzymał Teatr Własny Stanisławiak z Chorzowa. Lidia Majerczak-Stanisławiak (aktorka, autorka opracowania dramaturgicznego i scenografii), Grzegorz Stanisławiak (aktor i reżyser spektaklu), Jakub Skupiński (aktor i doskonały konferansjer) oraz Marek Wilczyński (autor muzyki) zaprezentowali w Dolinie Szwajcarskiej „Wycinankę dla dwojga” według sztuki Krystyny Miłobędzkiej „Na wysokiej górze”.

Jurorzy podziękowali wszystkim zespołom, które wystąpiły na VIII KTO – zachęcając je do udziału w następnych edycjach konkursu.

Głównym celem imprezy było wzbogacenie letniej oferty kulturalnej Mazowsza w czasie tzw.”ogórków”, oferty skierowanej w znacznej mierze do turystów, osób, które pozostają w mieście, a także do telewidzów, gdyż impreza tradycyjnie była pilnie obserwowana i relacjonowana przez media.

Minister ( Pianista) Jacek Weiss  - i kapelusze

Minister ( Pianista) Jacek Weiss - i kapelusze

Z tym, że w tym roku dążyłem już zdecydowanie do odtworzenia charakteru zapomnianego miejsca: występów muzycznych, festynów kwiatowych. Wszelkich popisów skupionych wokół estrady i  drewnianego teatru letniego, którego zarys spróbowaliśmy osadzić w Dolinie Szwajcarskiej opierając się na ikonografii Galewskiego  z lat 1890-1935

Na Finał VIII konkursu złożyły się KONKURS NA NAJBARDZIEJ  OGRÓDKOWY KAPELUSZ TEGO LATA. Zaproszaliśmy do udziału Panie, dzieci, a nawet Panów… Prosiliśmy, by na finałowy konkurs włżyli swój najpiękniejszy, najbardziej ogródkowy kapelusz i przyszli w nim 30 sierpnia. Jury z firmy PORTHOS wybrało najlepsze nakrycie głowy i nagrodziło swoim kapeluszem.

Porthos i Kapelusze
Porthos i Kapelusze

Podczas finału zapewnaiłem także inne atrakcje: Żywe bukiety – jak układać kwiatów pokazywały panie Urszula Grosser ( z kwiaciarni Gaudi) oraz przedstawicielka firmy „Gardenia” państwa Majki i Andrzeja Jakubowskich. Odbył się też Koncert Orkiestry Dętej  „Legenda”. Swój „Mini recital” dał Marek Majewski. Po ogłoszenie werdyktu Jury VIII KTO i wręczenie nagród Dyr.Dzieln.Śródm. wystąpił jeszcze  Roberta Kudelski       ( laureata fest. piosenki francuskiej i aktora Teatr Nowego z W-wy, m.in. piosenki: Brela,.Piaf, Wysockiego) prezentując swój koncert „Rejs Paryż – Moskwa”.

Finał imprezy transmitowany był przez bardzo liczne przez media (PR I TVP, WOT, TVN, wszystkie lokalne radia ( Radio Plus, Radio dla Ciebie, RFM/FM, Zetka, PR II , III, V – PR; Radio Bis). Nazajutrz po konkursie 31-08-99 ukazało się mnóstwo relacji m.in. w Stołecznej Gazecie Wyborczej, w  Rzeczpospolitej i Życiu Warszawy 31-08-99 i 1-08-99.

ATK w kapeluszu
Jak wszyscy to wszyscy…

Parada Kapeluszy odbyła się dwukrotnie na VIII i IX KTO. Zakręcona miedzy aspiracje towarzyskie na żyjącą jeszcze Hankę Bielicką, a finasową socjetę Danki Piontek, która się z każdym zbrata lecz nikomu nie użyczy hałata. Gdzieś w pół drogi między Gazetą Wyborczą a Galą, która zresztą jak Elle czy inna Uroda czasem coś o Ogródku napomknęły latem. Poniekąd poprzez prasę szukaliśmy naszej publiczności: tej z Wyborczej, ku której lgnąłem, z Twórczości czy z Dialogu, z których się eskeipowałem , tej z Vivy, o której marzyła matka moich córek, czy no właśnie: średni nakład: 1 521 184 egz.* , średnia sprzedaż: 1 196 044 egz.* , czytelnictwo: 8 089 000 osób** – słowem „Tele Tydzień”, który wkrótce okaże się moim głównym oparciem. A jego target: moim!

Tele Tydzień czyli masy
Tele Tydzień czyli masy

A w następnym roku wszystko już było inaczej. Rok minął  na szykowaniu się do skoku.

Przygotowałem kolejną wersję zinstytucjonalizowania Doliny. Nie było Burmistrza: Rutkiewicza, Rasińskiego, Pani Wyszyńskiej, na końcu Piotrka Foglera, któremu bym tej propozycji nie przedstawiał.

LVII. Tracenie złudzeń

CDN

Rozdz. LVII. Tracenie złudzeń

poprzedni pierwszy następny

To znaczy nie tak bezpośrednio. Nie zapomiajmy,  że byłem bez pracy. Taki sobie drobiażdżek … Wszystko, co robiłem dotąd w sprawie ogródków jakoś łączyło się z moimi pracami. Narodziły się radnemu. I dziennikarzowi. Potem zamawiano je w mojej firmie „Media ATaK”, firmie, która poza tym miała jeszcze inne zlecenia producenckie dla TV.  Ale około 1998 roku kontrakty się skończyły. Czerwoni wzięli telewizję publiczną. Czarno-różowi przemieszni z pampersami opanowali PolSat Solorza od licznych paszportów. No a życiorys Mariusza Waltera – twórcy TVN a w latach gierkowskich głównego realizatora „propagandy sukcesu” w Studio 2 czasów Macieja Szczepańskiego – mówi sam za siebie.
Wspominałem już, że  w latach 1996 – 1997 produkowaliśmy programy dla KBN-u. Pierwsze cztery odcinki wyemitowała TVPOLONIA, potem jeszcze uratował mnie Bogusław Pampers Chrabota z POLSATU, który przyjął do emisji ostatnie filmy zrealizowane dla KBNu.
Wskazał zresztą od razu  firmę montażową nijakiego pana Górskiego, który na komórce miał nagrany komunikat pół żartem, pół serio głoszący, że połączyliście się oto ze służbami  MOSAD-u. Przy okazji dowiedziałem się co to takiego, bo jakoś obijało mi się o uszy lecz szczerze mówiąc lepiej co to jest CIA czy KGB – wiedziałem[1]… Współwłaścicielką jego firmy okazała się zaś żona słynnego posła Kozakiewicza z PSL-u. Było kulturalnie acz chłodno. Rzucało się w oczy, że reprezentujemy zgoła różne światy. Telewizja publiczna też się zamykała. Następowała koncentracja. Z kilkuset producentów wykonawczych za czasów Walendziaka i Terleckiego ustawionych na podobych pozycjach jak moja „Media ATaK”,  w telewizji Kwiatkowskiego pozostało bodaj czterech z „Heritage” Lwa Rywina na czele.
Jeszcze próbowałem: Adam Manikowski został szefem Bibliteki Narodowej już, już byliśmy umówieni na jakiś film o Bibliotece. Zdzisław Podkański, któremu ówczesny rząd oddał w pacht kulturę odwołał Adama. I to z jakimiś bezsensownymi pomówieniami. Zaczynało się…
No ale przyszedł Ogródek. Dotacja. Jakoś z najwyższym trudem związałem koniec z końcem. Trzeba pamiętać, że kosztorysy albo nie uwzględniały mojego honorarium, albo było ono symboliczne i trwało krótko – miesiąc czy dwa, tyle ile trwania imprezy. A czas przygotowań ? – Na to już trzeba było innej pracy.  Owszem zaczynałem rościć nawet do sześciu miesięcy przygotowań. Ale ostatecznie zawsze na to nie starczało. Zresztą kosztorys i tak nigdy nie mógł uwzględniać tzw. kosztów pośrednich: czynszu. telefonów, obsługi księgowej.
We Francji jest inaczej. We Francji, ktoś kto jak ja otworzy Fundację ma pensję z Ministerstwa Kultury i Komunikacji, a także zwrot kosztów stałych. I tak się dzieje w kraju, w którym poza tym istnieje sponsoring. Czegoś takiego nie ma na wczesnym etapie polskiego kapitalizmu, który z racji oczywistych zapóźnień po prostu jeszcze nie zszedł z drzewa.
Po WOKu ( Szpitalu Świętego Ducha)  i ósmym czyli pierwszym „szwajcarskim” ogródku pracę ofiarowała mi Jola Kessler-Chojecka. Zostałem redaktorem Centrum Prasowego PAI przy Bagateli. To była przemiła praca. Uroczy ludzie. Trafiona chyba w sedno moich kompetencji. Przez moment miałem nadzieję, że znajdę tam swój azyl. Równolegle prowadząc  teatry mógłbym tam funkcjonować ku pożytkowi swojemu i innych. No ale pożytku mało kto w tym kraju myśli, a najmniej szajka, na której czele stoi Krzysztof Czabański z Krzysztofem Wyszkowskim. (Tak, tym niedokształciuchem od J.K.Bieleckiego, który dziś kompromituje Polski Sierpień biegając z pseudo-lustracyjną siekierką za Lechem Wałęsą).
Przyznam szczerze, że się na nich nabrałem. Ale nie o złym charkterze, nielojalności, braku solidarności formacyjnej czy wręcz kunktatorstwie  Czabańskiego czy Wyszkowskiego mowa. Pracę w PAI podjąłem dwa miesiące przed wyjazdem do Francji i mimo sukcesu jakim była organizacja wizyty w Polsce tłumaczy z języka polskiego na rosyjski, całkowicie sfinansowanej przez Ministerstwo Kultury, nagrania filmu, oszczędności – zostałem zwolniony z upływem okresu próbnego. Czabański, osadzony właśnie na stanowisku prezesa PAI, dobrze mi wszak znajomy i doprawdy nie mający powodów by mnie nie lubić  czy nie szanować, niedawny likwidator PAP, musiał jak się do kogoś wyraził ciać po skrzydłach…
„Kto mi dał skrzydła, kto mię odział pióry …”
Francuskie stypendium trwało miesiąc. Pod sam koniec wieku. Rok 1999. Pamiętamy słynną pomyłkę Słowackiego. Lecz magia cyfr jest większa. Wieża Eiffla była oświetona już była na przyjęcie III tysiąclecia.
Wszystko: od systemu windows po program kultura nazywać się musiało dwa tysiące. Byłem pewnie jedną z pierwszych osób w Polsce, które o programie Kultura 2000 się dowiedziały.

Z krótkiego dyrektorowania Elektoralną wyniosłem wizytę u Ambasadora Francji w sprawie współpracy,  a z niej ( zamiast sponsora na Vallée Suisse ) – inwestycję w siebie czyli miesięczne stypendium do Paryża. Francuzi to jednak mili i  konkretni ludzie.

To znaczy nie tak bezpośrednio. Nie zapomiajmy,  że byłem bez pracy. Taki sobie drobiażdżek … Wszystko, co robiłem dotąd w sprawie ogródków jakoś łączyło się z moimi pracami. Narodziły się radnemu. I dziennikarzowi. Potem zamawiano je w mojej firmie „Media ATaK”, firmie, która poza tym miała jeszcze inne zlecenia producenckie dla TV.  Ale około 1998 roku kontrakty się skończyły. Czerwoni wzięli telewizję publiczną. Czarno-różowi przemieszni z pampersami opanowali PolSat Solorza od licznych paszportów. No a życiorys Mariusza Waltera – twórcy TVN a w latach gierkowskich głównego realizatora „propagandy sukcesu” w Studio 2 czasów Macieja Szczepańskiego – mówi sam za siebie.
Wspominałem już, że  w latach 1996 – 1997 produkowaliśmy programy dla KBN-u. Pierwsze cztery odcinki wyemitowała TVPOLONIA, potem jeszcze uratował mnie Bogusław Pampers Chrabota z POLSATU, który przyjął do emisji ostatnie filmy zrealizowane dla KBNu.
Wskazał zresztą od razu  firmę montażową nijakiego pana Górskiego, który na komórce miał nagrany komunikat pół żartem, pół serio głoszący, że połączyliście się oto ze służbami  MOSAD-u. Przy okazji dowiedziałem się co to takiego, bo jakoś obijało mi się o uszy lecz szczerze mówiąc lepiej co to jest CIA czy KGB – wiedziałem[1]… Współwłaścicielką jego firmy okazała się zaś żona słynnego posła Kozakiewicza z PSL-u. Było kulturalnie acz chłodno. Rzucało się w oczy, że reprezentujemy zgoła różne światy. Telewizja publiczna też się zamykała. Następowała koncentracja. Z kilkuset producentów wykonawczych za czasów Walendziaka i Terleckiego ustawionych na podobych pozycjach jak moja „Media ATaK”,  w telewizji Kwiatkowskiego pozostało bodaj czterech z „Heritage” Lwa Rywina na czele.
Jeszcze próbowałem: Adam Manikowski został szefem Bibliteki Narodowej już, już byliśmy umówieni na jakiś film o Bibliotece. Zdzisław Podkański, któremu ówczesny rząd oddał w pacht kulturę odwołał Adama. I to z jakimiś bezsensownymi pomówieniami. Zaczynało się…
No ale przyszedł Ogródek. Dotacja. Jakoś z najwyższym trudem związałem koniec z końcem. Trzeba pamiętać, że kosztorysy albo nie uwzględniały mojego honorarium, albo było ono symboliczne i trwało krótko – miesiąc czy dwa, tyle ile trwania imprezy. A czas przygotowań ? – Na to już trzeba było innej pracy.  Owszem zaczynałem rościć nawet do sześciu miesięcy przygotowań. Ale ostatecznie zawsze na to nie starczało. Zresztą kosztorys i tak nigdy nie mógł uwzględniać tzw. kosztów pośrednich: czynszu. telefonów, obsługi księgowej.
We Francji jest inaczej. We Francji, ktoś kto jak ja otworzy Fundację ma pensję z Ministerstwa Kultury i Komunikacji, a także zwrot kosztów stałych. I tak się dzieje w kraju, w którym poza tym istnieje sponsoring. Czegoś takiego nie ma na wczesnym etapie polskiego kapitalizmu, który z racji oczywistych zapóźnień po prostu jeszcze nie zszedł z drzewa.
Po WOKu ( Szpitalu Świętego Ducha)  i ósmym czyli pierwszym „szwajcarskim” ogródku pracę ofiarowała mi Jola Kessler-Chojecka. Zostałem redaktorem Centrum Prasowego PAI przy Bagateli. To była przemiła praca. Uroczy ludzie. Trafiona chyba w sedno moich kompetencji. Przez moment miałem nadzieję, że znajdę tam swój azyl. Równolegle prowadząc  teatry mógłbym tam funkcjonować ku pożytkowi swojemu i innych. No ale pożytku mało kto w tym kraju myśli, a najmniej szajka, na której czele stoi Krzysztof Czabański z Krzysztofem Wyszkowskim. (Tak, tym niedokształciuchem od J.K.Bieleckiego, który dziś kompromituje Polski Sierpień biegając z pseudo-lustracyjną siekierką za Lechem Wałęsą).
Przyznam szczerze, że się na nich nabrałem. Ale nie o złym charkterze, nielojalności, braku solidarności formacyjnej czy wręcz kunktatorstwie  Czabańskiego czy Wyszkowskiego mowa. Pracę w PAI podjąłem dwa miesiące przed wyjazdem do Francji i mimo sukcesu jakim była organizacja wizyty w Polsce tłumaczy z języka polskiego na rosyjski, całkowicie sfinansowanej przez Ministerstwo Kultury, nagrania filmu, oszczędności – zostałem zwolniony z upływem okresu próbnego. Czabański, osadzony właśnie na stanowisku prezesa PAI, dobrze mi wszak znajomy i doprawdy nie mający powodów by mnie nie lubić  czy nie szanować, niedawny likwidator PAP, musiał jak się do kogoś wyraził ciać po skrzydłach…
„Kto mi dał skrzydła, kto mię odział pióry …”
Francuskie stypendium trwało miesiąc. Pod sam koniec wieku. Rok 1999. Pamiętamy słynną pomyłkę Słowackiego. Lecz magia cyfr jest większa. Wieża Eiffla była oświetona już była na przyjęcie III tysiąclecia.
Wszystko: od systemu windows po program kultura nazywać się musiało dwa tysiące. Byłem pewnie jedną z pierwszych osób w Polsce, które o programie Kultura 2000 się dowiedziały.
pomian

Krzysztof Pomian

I znowu jakieś ruchy pozorne. Ważna rozmowa z poznanym jeszcze w ’84 roku Krzysztofem Pomianem. Wtedy przeczytał moją książkę, wysoko ocenił i kazał studiować Foucaulta – co wykonałem i co bardzo mi się przydało.  Przyjaciel Małgosi Szpakowskiej, która towarzyszyła moim intelektualnym inicjacjom ma ten rodzaj inteligencji bezpośredniej, która łączy w sobie przenikliwość z otwartością niemal absolutną. Należy bowiem do tego gatunku osób do których zaliczam i Seniora ale także, co dziwne – Jarosława Kaczyńskiego, że odnalazłszy porozumienie intelektualne,  zwraca się do partnera niezwykle osobiście, aż biegnąc za własną myślą nie bierze wprost pod uwagę, że nie spotka się ze zrozumieniem. Senior, Kaczyński czy Pomian reprezentują bowiem ten rodzaj „jajogłowych”, dla których intelektulane porozumienie jest jedyne i przesłania wszelkie więzi emocjonalne. Otóź ten reklamujący się jak Carlsberg: ” pewnie najwybitniejszy pomiędzy Francuzami Polak z grona emigracji ’68″  wysłuchawszy moich rojeń o ożywieniu Doliny Szwajcarskiej zawyrokował krótko:  - To być nie może. Gdybym był merem Warszawy nigdy bym się nie zgodził by zakłócać ciszę w Centrum Miasta. Historyczna tradycja nie ma tu żadnego znaczenia: Tam ma być spokój. Szkoda, że nie rozmawialiśmy po francusku: – Il faut que L’ordre règne à Varsovie – lepiej by zabrzmiało.

No cóż, słowa Pomiana okazały się prorocze. Ciekaw tylko jestem czasami czy to proroctwo wynikało z analizy warunków obiektu czy oceny subiekta ? Czy  gdybym był np. krewnym szefa banku Bize, którego jak już wspominałem, bardzo mi polecano lub choćby autentycznym, a nie przyszywanym kuzynem Olgi Scherer – późniejszy  dyrektor brukselskiego „Muzeum Europy” – taką samą postawiłby dla mych planów diagnozę ?

A przecież Francja sprzed piętnastu lat, Paryż roku ’84 czegoś powinien mnie był nauczyć. Tam nagle ludzie stawali się tak solidarnie szczerzy. Wspominałem już  rozmowę z  Ludwikiem Stommą wyjęta wprost ze „Straconych Złudzeń”, gdy autor „Żywotów Zdań Swawolnych” niczym doświadczony Rastignac poczał wielkiego człowieka z prowincji jakim wtedy się czułem.  Powinienem był wiedzieć na kogo nie liczyc wcale, a kto mnie wspomóc może. No tak, ale opieka wspaniałego misjonarza księdza Józefa  Sadzika,

ks. Józef Sadzik

ks. Józef Sadzik

to możliwość  poznania jeszcze w ’75 roku  Czesława Miłosza na zorganizowanym dla amerykańskiego poety spotkaniu siedzibie Pallotynów. Wsparcie księdza Zenona Modzelewskiego to jakis nocleg i śniadanko na Surcouf. Dzieki uwadze młodszego już nieco ode mnie, księdza Mariana Faleńczyka – twórcy Foyer Jean Paul II na Lourmel i nowej jego siedziby pod Paryżem – miałem gdzie mieszkać, a nawet na staż w paryskim Conservatiores znalazło się dla mnie chude stypendium.

Jednak Pallotyni to nie Corpus Dei. Nie tędy też  droga do zdobywania szwajcarskich terenów. Pewnie nie umiałem szukać. Zabrakło determinacji. Choćby dla jeszcze jednej drogi, o której Stomma nie wspominał. Drogi żywcem z Balzaca, z której skorzystał Adam Zagajewski, a i mój imiennik Janusz Kijowski, którego brukselskiej kariery w latach ’80 tych jako wykładowcy tamtejszej szkoły filmowej  tak długo nie mogłem zrozumieć. A droga prosta i przede mna kilkakaroć stająca otworem. Po raz ostatni, gdy po pallotynskim stypendium w ’87 roku w paryskim Concervatore całkiem niemłoda teatrolożka ale  zaakomodowana już we Francji, zaprzyjaźniona z Anne Uberswelde, Veinsteinem i moją Olgą Scherer, z posadą w Nanates, studiem w Paryżu, wynajmowanym mieszkaniem w Krakowie – odprowadzała mnie aż na próg wolnego świata, gnała za mną, aż pod Bonn, pewnie bym przemyślał postanowienie powrotu „na kamienne łono ojczyzny”. Tak, tak… Wystarczyło otworzyć szerzej ramiona, gdzieś pod Kolonią w Remagen…

Cóż, albo nie byłem dość cyniczny, albo nie miałem wystarczającej motywacji skoro w Polsce czekała z secesyjną lampą jako jedynym posagiem pewna piękna i młoda przyszła matka mych córek. No i nie byłem jeszcze obłąkany  Konkursem Teatrów Ogródkowych. Ideą  Festiwalu, o którym  teraz  w 1999 opowiem znanemu jeszcze z mieszkania Haliny i Jana Zelników Andrzejowi Sewerynowi.

Societariusz Komedii Franuskiej naturalnie poparł ideę umiędzynarodowienia Teatrów Ogródkowych w  Festiwal Odzyskanych Narodów, którym chciałem uczcić rok polski we Francji. Wtedy też nawiązałem kontakty z L’AFAA ( Francuską Agencją Działań  Artystycznych) , ba nawet rozmiałem na ten temat z panią minister kultury i komunikacji. Odwiedziłem też wspominany już Brest. I Fesiwal Filmów Krótkometrażowych.

Zacząłem nauczać – wszędzie głosiłem już ideą międzynarodowego Festiwalu Théâtre de Guinguettes.

Konferencja prasowa w normandzikm Brześciu

Konferencja prasowa w normandzkim Brześciu

Ileż ona miała wcieleń ! Zaczęło się chyba od wymyślonej wraz z Maciejem Domańskim w czasie „epizodu Elektoralna” koncepcji festiwalu Wisła Żywa.

Ze współpracy z Domańskiem wiele nie wyszło. On przez te pół roku naszej kolaboracji tak naprawdę czekał na objęcie Biura Współpracy z Zagranicą. Ja po tym jak AWS z „moimi” Gieleckim i Rayzacherem przegrali w Sejmiku Wybory stałem na pozycji straconej. Pokombinowaliśmy, popisaliśmy. Domański swoją ideę Festiwalu w dwa lata później przekształci w łódzkiFestiwal Czterech Kultur. Po moim odwołaniu udzieli mi za to jednej ważnej życiowej lekcji. Spotkaliśmy się na piwie, a tam powiedział. – No cóż Panie Andrzeju – nie wyszło jak to w życiu. Spotykam się z Panem, bo zawsze spotkać się trzeba. Nie wiadomo kiedy i gdzie jeszcze wpadniemy na siebie. Może Pan będzie moim szefem, czy ja pańskim. Jedno radzę: żadnych wywiadów. Jak mnie odwoływali z II Programu, pisali świństwa. Gryzłem palce ale milczałem. Dzięki temu mogę być dziś kandydatem do Rady Nadzorczej TVP. I odtąd komórka jego zamilkła. Mimo, czy właśnie dlatego  że znów odwróciły się role: wkrótrce on został szefem Biura Wspólpracy z Zagranica TVP – propozycji naturalnie, żadnej mi nie złożył.

A ja… Szukałem pracy. Startowałem w konkursie na dyrektora  Instytutu Polskiego w Paryżu. Napisałem z tej okazji małą rozprawkę o polskiej emigracji i zaproponowałem festiwal rozgrywający się bilateralnie w Warszawskiej i paryskiej Dolinie Szwajcarskiej. Bo w czasie tego miesiąca paryskiego wychodząc z Instututu Polskiego przy Rue Gujon, na rogu Cour de Reinne i av.Kennedy trafiłem nagle na … Valée Suisse.

Valee suisee

Uznałem to naiwnie za zrządzenie losu. Biegałem po Paryżu, potem nawet korespondowałem z merostwem. Dowiedziałem się tyle, że w Paryżu są dwa ogrodowe skwery nazwane dolinami szwajcarskimi. Powstanie każdego z nich łączy się z wystawami światowymi. Ten na Cour de Reinne powstał w 1890 rok,  drugi na Polach Marsowych: pod wieżą Eiffla w 1900.

Dolina Szwajcarskia w Paryżu

Dolina Szwajcarska w Paryżu

Myślałem już wtedy o umiędzynarodowieniu imprezy. Bezskutecznie starałem się kogoś moja ideą zainteresować. Skoro Andrzej Seweryn podpisał mi declaration d’intention, więc gdy wróciłem do Polski, a Czaban mnie zwolnił z  PAI-u, pisałem elaboraty,  biegałem jeszcze między Solidarnością,  Senatem Alicji Grześkowiak by festiwalem uczcić nadchodzącą właśnie 20 rocznicę powstania Solidarności.

W trakcie IX Konkusu, po raz drugi odbywającego się w Dolinie wyśledziłem też wzmiankę o spotkaniu Geremka z niemieckim ministrem spraw zagranicznych i sformułowaniu idei organizowania Pikników europejskich. W to mi graj – rzuciłem !  I natychmiast dostosowałem projekt do nowej idei. Kolejną wersję projektu „Pikników Europejskich” sygnowałem Fundacją i … cała sprawa utknęła (jak mnie spławiano miesiącami) – w tzw. uzgodnieniach międzyresortowych. Nie wiem skąd wziął się pomysł. Kto to wymyślił, kto zaprzepaścił. Czemu do tego tematu mimo mego akcesu nigdy nie wrócono ?

W tym czasie jednak Miasto czyli Prezydent Warszawy  organzował konkurs na nowy kształt Warszawskich Spotkań Teatralnych. Wystartowałem. Proponując po raz enty letni festiwal w centrum Europy. Festiwal w znacznej części plenerowy. Zwrócony do turystów zachodnich, prezentujący sztukę wschodniej i północnej Europy.
Koncepcja została  lepiej dopracowana. I choć zawsze miałem poczucie pewnej „literackości” mych wywodów, to jednak – i to w dużej mierze dzięki współpracy z Maciejem  Domańskim – moje projekty zdawały się nawiązywać kontakt z rzeczywistością.
Idea Warszawskiego Festiwalu bez wątpienia narodziła się w moim gabinecie na Elektoralnej w rozmowach z Maciejem Domańskim i Krystynem Weremowiczem,  z Andrzejem Urbańskim i Januszem Piechocińskim, których powołałem tam w skład Rady Programowej.  Pomysł polegał na tym, by wszytkim letnim imprezon – takim jak mój Ogródek ( a nie było ich w końcu w Stolicy zbyt wiele) – nadać wspólną oprawę, reklamę no i tchnąć w nie duszę. Tyle, że o tej ostatniej urzędnicy nie słyszeli.
Od tamtej chwili widmo festiwalu krąży nad Warszawą. Wszystkie kolejne ekipy rzucają się na nią i … kończy się na wyścigu nazw. Cała Warszawa. Niezwykła Warszawa, Zakochaj się w Warszawie.  Na słupach Warexpo za panowania wiceprezydenta Miklińskiego pojawiły się ogromne plakaty w formacie A-0, na których spisano wszystkie letnie imprezy … jakoś tylko o Konkursie Teatrów Ogródkowych w Dolinie Szwajcarskiej zapominając.
Nie ważne przecież co się zrobi ale kto kasztany z ognia wyciągnie.
Przyznam, że nie do końca rozumiem o co tu chodzi. Czy tylko o urzędniczą próżność ?  Kiedy jeszcze w 2002 roku Kaczyński wygrał prezydentuę Stolicy i było juź wiadomo, że Andrzej Urbański zostanie kulturalnym wiceprezydentem:  przy pierwszym spotkaniu rzucił: dawaj festiwal. Otrzymał następnego dnia: druk wielokrotnie już adoptowany.  I – nigdy się doń nie odniósł. Córkę Rabina czyli Małgosię Naimską mianowawszy dyrektorem Biura Kultury,  zaproponował mi w pierwszym odruchu Muzeum Miasta Historycznego Warszawy, z którego już profesor Durko odchodził, a które nb. jest także siedzibą Lapidarium. Ale rozpoznawszy układ – do tego tematu też już nie powrócił.
Z punktu widzenia władzy ludzie, publiczność ważni są bowiem tylko w kontekście wyborów. Wtedy trzeba coś rzucić masom. Coś co przełoży się na wynik. Czasem pozytywny jak stworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego czasem negatywny – jak skojarzenie przeciwnika politycznego z dziadkiem z Wehrmachtu. Można też wspomniec i o festiwalu.  Na codzień nie liczy się głos ludzi. Na codzień ważne są kręgi opiniotwórcze. Kapelusz dla pani redaktor czy pani dyrektor. Etat dla żony burmistrza. Gabinet, w którym można spotykać się z poplecznikami. Wreszcie – pieniądze.
LVIII. Nowe tysiąclecie

CDN


[1] Mosad to izraelska służba wywiadowcza, której oficjalna nazwa brzmi: Instytut do Spraw Wywiadu i Zadań Specjalnych (po hebrajsku Ha-Mossad le-Modiin ule-Tafkidim Meyuhadim). Mosad odpowiada za zbieranie informacji wywiadowczych, tajne akcje i działania antyterrorystyczne w Izraelu i wszędzie tam, gdzie zagrożone są interesy państwa żydowskiego.

Rozdz. LVIII – Nowe tysiąclecie

poprzedni pierwszy następny

Wybijał rok 2000, zacząłem mutować ideę Festiwalu. No i walczyć o realną zabudowę Doliny Szwajcarskiej. Przed dziewiątym konkursem, znów bezrobotny z nadzieją jedynie na dotację ogródkową skryłem się na wsi w Ołtarzach, na której wraz z moimi dziewczynkami witaliśmy trzecie tysiąclecie, dopingowaliśmy pierwszym sukcesom Małysza, studiowaliśmy Hrabiego Monte Christo. W sumie to były bardzo piękne dni. Choć oddalaliśmy się juź coraz bardziej z ich matką, która zaczynała żyć swoim własnym, jeszcze bardziej niż moje, oderwanym od realiów życiem.

Przede mną IX Konkurs. Ogródek 2000. W grudniu jeszcze dopracowywałem w PAI, z którego mnie Czabański wyrzucił. Zorganizowałem tam jeszcze kilka ważnych konferencji. Przetrwać do Ogródkowego kontraktu pomogło mi  ciekawe zlecenie jakie dzięki Marynce Bersz  moja firma Media ATaK dostała z Ministerstwa Kultury. Był to  bowiem Rok Słowackiego, którego koordynatorem został niedawny doradca ministra  Jacek Kopciński. Nie mając pieniędzy (czy też mając ich bardzo mało) wymyślił sobie wystawienie w Teatrze Narodowym sztuki opartej na listach Słowackiego do matki. No a ja zyskiwałem już zdaje się, wcale nie jestem pewny czy aby pochlebną opinię producenta oszczędnego, by nie powiedzieć –  tandeciarza tearalnego.

Zegarek
Krzysztof Wakuliński i Maria Pakulnis

Tym niemniej jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Firma Media ATaK dostąpiła niewątpliwego zaszczytu połączenia swego logo z białym tłem profilu Bogusławskiego, doprowadzając skutecznie do dwóch prezentacji spektaklu pt. Zegar słyszę idący …(Rzecz o Słowackim). Przy inscenizacji brała udział sama artystyczna śmietanka: a to:Maria Pakulnis,  Krzysztof Wakuliński. Reżyserował  Krzysztof Zaleski na podstawie scenariusza   Marka Troszyńskiego. Scenografię wykonał Dariusz Kunowski,  kostiumy Zofia de Inès, muzykę skomponowała  Angelika Korszyńska-Górny. Uroczystość zakończenia Międzynarodowych Obchodów 150. Rocznicy Śmierci Juliusza Słowackiego pod Honorowym Patronatem Premiera Rzeczypospolitej Polskiej profesora Jerzego Buzka odbyła się 12 marca 2000. Wieczór uświetni premiera wyprodukowanego przeze mnie spektaklu

W końcu w czerwcu uprawomocniła się ostatecznie decyzja o warunkach zabudowy Doliny Szwajcarskiej. Brakowało drobiazgu: inwestora.

Ci jakoś się nie kwapili. Bo teren drogi. I mała szansa uzyskania go od miasta. Zresztą to była końcówka władzy AWSu w Warszawie, która zakończy się pod koniec roku zarządem komisarycznym. Rozmowom nie było końca ale i na rozmowach się kończyło. Tym bardziej, że radni dzielnicowi z towarzyszem Zającem na czele postanowili przykręcić śrubę ogródkowi. Dotacja miała spaść do 40 tysięcy złotych. Kłopoty zaczęły się się już z ósmym ogródkiem ale wtedy jakoś 80 tysięcy wywalczyłem. Starczyło na 12 imprez. Zacząłem zbierać składki. Wyrysowywałem fantastyczne wykresy w excelu. Kolędowałem od Wojewody, gdzie pierwszy raz 10 tys zł zabezpieczyl mi Andrzej Hagmajer (potem formalnie przemienionego w Sejmik) po powstałe właśnie Starostwo Powiatowe personalnie podbite przez tegoż Hagmajera. Nie wiele już mógł ale znajdowało się tam dla Ogródka raz pięć, potem na X KTO dziesięć tysięcy złotych. Potem  już nic. Pojawiły się także drobne środki z Ministerstwa Kultury i ( jak mawiał ówczesny doradca ministra Zakrzewskiego – Mirek Chojecki) dziewictwa narodowego.  Za pierwszego panowania Kazimierza Ujazdowskiego otrzymałem na IX konkurs pięć,  na X  KTO – aż dziesięć tys. złotych, które zawdzięczam uwadze pani Agnieszki Komar-Morawskiej.

Krzysztof Marszałek
Krzysztof Marszałek

Ale szczególnym patronem ogródka okazał się z roku na rok zwiększający swoje wsparcie przez te bodaj 8 lat, gdy kierował Wydziałem Kultury tzw. Gminy Centrum – Krzysztof Marszałek. Ten niewysoki ale przystojny brunet, upozowany na nieco cynicznego besserwisera traktował mnie zasadniczo dość pobłażliwie lecz z roku na rok poważniej.

Mówiąc o jakichś pieniądzach zmarnowanych przez pozorantów pamiętam przyjął to spokojnie. – No cóż. Więcej nie dostaną. Pomylić się można ale – raz. Pieniądze wydane na moją imprezę pomyłką z pewnością  nie były i budżet wzrastał z roku na rok.  Do czasu.

Rok

– Konkurs

Suma

Dotacji

W tym: kwoty Nagród Liczba spektakli

Miejsce

1995 – IV KTO

54 115,04 zł

14 000,00 zł

17

Stara Dziekanka

1996– V KTO

66 410,00 zł

17 000,00 zł

14

Stara Dziekanka

1997– VI KTO

89 032,44 zł

20 000,00 zł

22

Stara Dziekanka

1998– VII KTO

159 000,00 zł

22 000,00 zł

15

Mariensztat

1999– VIII KTO

107 000,00 zł

25 000,00 zł

12

Dolina Szwajcarska

2000– IX KTO

116 000,00 zł

38 000,00 zł

12

Dolina Szwajcarska

2001– X KTO

195 000,00 zł

30 000,00 zł

72

Dolina Szwajcarska

Jak widać przez pierwsze trzy lata, kiedy organizowałem wszystko pro publico bono, żadego budżetu nie było. Dzielnicowy Wydział Kultury zwracał koszta przejazdów, płacił za tani hotelik, skromne honorarium dla Jurorów. Gdy na drugim konkursie znalazło się i dla mnie kilkaset złotych bardzo się zdziwiłem i nawet zastanawiałem się czy mi brać cokolwiek wypada.  Odkąd sam zacząłem organizowac imprezę budżet wzrastał. Był to jednak wzrost pozorny. Czy też może niewłaściwie lokowany.

Czasy się zwolna zmieniały. Gdy zaczynałem zachłystywaliśmy się wszyscy wolnościa. I rzadko pytaliśmy o pieniądze. Rozumieliśmy, że się nam należą i przyjdą same. Mieliśmy przy tym poczucie niebywałego awansu ekonomicznego. Ktoś, kto jeszcze niedawno wyliczał, że pensja starcza mu na 20 czekolad, na kim posmakowany na greckim stateczku w roku ’81  batonik Mars pozostawił wrażenie nie mniej trwałe choć innego rodzaju od widoku świątyni Eginy – dysponując komputerem, drukarką, ba !,  biurem ( które Iza Cywińska – co by nie mówić od zawsze obyta z gabinetami – nazwie pakamerą stróża) wszystko uważał za cud i dobro dane. Ktoś kto jeszcze niedawno nie miał dostępu do TV też w zamian za reklamę zrobiłby prawie wszystko, a już z pewnością nie pytał o pieniądze.

Więc nie pytałem i występujący też bardzo rzadko pytali. Tylko raz już po likwidacji Lapidarium nieuwzględnieni w werdykcie scenografowie „Tutama”, za którego jury nagrodziło hojnie Bronka Wrocławskiego próbowali zaskarżyć moich Włochów od Grauso za realizację transmisji w pirackiej POLONI 1. Bezskutecznie. Bo i scenografia w ogródku była raczej naturalna i mało miała wspólnego z tą wyniesioną z teatralnej sali i ja sam zadbałem by wszyscy występujący złożyli oświadczenie, że wyrażają zgodę na nieodpłatną transmisję. Ale tak zasadniczo – pracowało się dla sprawy.

Ciekawe:  zasadniczo pragnąłem kapitalizmu, poglądy mam raczej prawicowe, a jednak w sprawach publicznych jestem jakby socjalistą. Dobra kultury w moim przekonaniu powinny być powszechnie dostępne. Zachwycają mnie dziś internetowe zasoby malarskie, muzyczne, literackie. Również zapisy wideo wydają mi się obowiązkowe, gdyż pierwszym prawem autora jest w moim przekonaniu udostępnić dzieło współczesnym, a przede wszystkim zachować je dla przyszłych pokoleń. Dbałem więc o to by było tanio, taniej, najtaniej. Dbałem wpierw o jakość, potem dostępność, na końcu miały przyjść pieniądze.

Jaką więc prowadziłem imprezę: drogą czy tanią ?

I co to właściwie były za pieniądze ? – Nie małe, jak ktoś popatrzy na nie całkiem z zewnątrz. Maksymalna dotacja na poszczególne przedstawienie oscylowała od 9 do 10 tys zł. Na Mariensztacie, który okazał się być maksymalnym wzlotem śródmiejskiej dotacji. W późniejszych latach dotacja systematycznie spadała, oscylując w granicach 5-6 tysięcy złotych na spektakl. Spadając nawet do dwu tysięcy na jubileuszowym X KTO.

Najgorsze było to, że wszyscy chętnie dawali na nagrody, które wzrastały aż do X KTO. Nie było na honoraria i wszelkie inne koszta związne z oprawą, estetyką, bezpieczeństwem, higieną. No i wtedy własnie z pomocą przyszedł mi Krzysztof Marszałek. Na IV-VI Konkurs zalatwiał mi dotacje rzędu 5 tysięcy złotych, na VII – było dziesięć, na VIII piętnaście , na IX trzydzieści, a przez ostatnie dwa lata, gdy jeszcze  prywatnie ciągnąłem ten Ogródek a  Śródmiejskim  radnym stawał on już ością w gardle dotacja Gminy Centrum przebiła Śródmiejską sięgając stu tysięcy złotych. – CZOŁEM  PANIE MARSZAŁKU !

Czy to dużo ? – zważywszy poziom występów, gdzie w konkursie potrafił startować Jan Machulski, jury od Malajkata, poprzez Kucównę czy Jungowską świeciło gwiazdami. A przede wszystkim czy to wiele – uwzględniwszy w tych środkach zarobki personelu, całorocznej pracy ? Zaczynało się wszakże od pełnej amatorszczyzny. Oczywiście organizacyjnej bo o poziom artystyczny czy lepiej powiedzieć towarzyski szczególnie dbałem. Dlatego tak zależało mi zawsze na profesjonalistach w jury, a także  na scenie – tzw. ruch amatorski jest mi organicznie obcy. Lecz równie, a może bardziej obcy są mi zawodowi chałturnicy.

O zawodostwie nie świadczy bowiem dyplom czy instytucyjne oparcie lecz stosunek do wykonywanej pracy. Pracy adresowanej przede wszystkim do szerokiej publiczności i otwartej na jej osąd  oraz profesjonalną ocenę krytyków. Amatorem  zaś jest ten, kto gra dla siebie, ku uciesze własnego towarzystwa, kto tworzy kółka wzajemnej adoracji. I jest nim dla mnie też wtedy, gdy legitymuje się członkostwem stowarzyszenia „twórczego”, że o związku „zawodowym” nie wspomnę.

Intencja amatorska sama w sobie nie ma nic złego. Bardzo szanuję ludzi piszących wiersze, malujących obrazy czy śpiewających ku uciesze przyjaciół, krewnych i rodziny. Ale amatorstwo stoi w sprzeczności z publikacją. Amatorstwo jest z założenia prywatne, kameralne. Kiedy chcesz publikować, szczególnie w miejscach szeroko dostępnych obowiązują już wszystkich jednakowe reguły. W istocie bardzo proste. Reguły dobrego smaku.

I tu gdzieś następowało coraz większe nieporozumienie. Moja idea robienia imprezy właściwie za darmo i to w czasie wakacji, gdy na sztukę jest zapotrzebowanie a instytucjom artystycznym pracować się nie chce, ta idea wszystkim się spodobała. Ale też każdy mi powtarzał: to ma być małe, proste, spontaniczne

Niech ręka boska broni tradycji Teatru Ogródkowego przed przekształceniem w to, o czym przed chwilą Andrzeju wspominałeś, mówiąc o budowaniu jakiegoś gmachu, jakiegoś podniosłego miejsca. Dopóki to będzie lekkie, dopóty będzie wspaniałe i piękne.” – powie nawet po piętnastym odwiedzonym przez dziesiątki tysięcy widzów Konkursie Jacek Sieradzki. I powie to tuż przed tym jak wspólnym wysiłkiem miejskch urzędników i radnych i przy aplauzie Gazety Wyborczej – rozrastający się do dziesiątków tysięcy widzów Teatr Ogródkowy na Frascatii zostanie w 2007 roku przez Hannę Gronkiewicz-Waltz utrupiony.

Byłem licencjonowanym estetykiem, w miarę profesjonalnym krytykiem, byłem też organizatorem amatorem, który jednak od pierwszych chwil swoje produkty poddawał pod osąd publiczny. I publiczność a także media to zaakceptowały. Z roku na rok uczyłem się nowych technik producenckich. Kombinowałem nie naruszając jednak nigdy zasad uczciwości. W kosztorysie wpisywałem wynajem sprzętu, w istocie sprzęt kupowałem, co naturalnie wychodziło taniej. Jednak ponieważ donator nie zaakceptowałby zakupu więc fakturę brało się na wynajem. Ten trick po raz pierwszy zastosowałem na Mariensztacie. Wynajem sceny  po cenach Stołecznej Estrady stanowił koszt rzędu 1200 dziennie. Po przemnożeniu przez 14 spektakli dawało to w kosztorysie sumę blisko 17 tysięcy złotych.[1]

Oczywiście – pani Wanda Rutkowska ze Stołecznej Estrady gotowa była przy 14 eventach zejść z ceny: dwadzieścia, trzydzieści, może nawet więcej procent. Ostateczna cena kształtowac się miała w granicach pięciu tysięcy złotych za sezon. Ja negocjowałem ostro i summa sumarum: poszukałem, poszperałem, potargowałem i kupiłem estradę spełniającą identyczne parametry za … 1000 zł! Praktycznie dostałem ją w prezencie od Witka Szymańskiego, który przez lata będzie zajmował się u mnie nagłośnieniem.

Taki już miałem widać „wdzięk”. Od czasu do czasu trafiałem na ludzi: najczęściej prostych, rzetelnych rzemieślników, których zarażałem swoim szałem. Taki był też Witek, który sprzęt nagłaśniający wynajmował mi za jakiś grosz symboliczny ( coś z dziesięć razy taniej od Stołecznej Estrady). A potem, gdy już na nic stać mnie nie będzie sprzeda mi nie tylko tę estradę lecz także dwie potężne kolumny ze statywami, końcówkę mocy, kamerę pogłosową, dobry mikrofon kierunkowy. To wszystko za tysiąc złotych z małym okładem.

Witek Szymański
Witek Szymański

Niech to będzie w historii teatru złotymi zgłoskami zapisane, że warszawski akustyk – Witek Szymański był  może najhojniejszym sponsorem imprezy o nazwie Konkurs Teatrów Ogródkowych.

Na jego sprzęcie dojechałem, aż do 12 Ogródka. Z nim objadę  Mazury i Podlasie w trakcie II Alertu Europejskiego w 2003 roku. Będzie jeszcze pracował dla Domu Kultury, wspomagał nawet wielkie imprezy na Frascati.

Na tym tricku – zamiany dopuszczanego przez kosztorysy wynajmu na zakup niedrogiego sprzętu  zbudowałem wszystko:  namiot do namiotu, krzesło do krzesła, kolumna do kolumny. A w kosztorysie wpisywało się nieekonomiczny wynajem. Z wielkim, z ogromnym trudem pozwalało to związać koniec z końcem. Jakoś żyć, płacić telefon komórkowy, czynsz za „pakamerkę stróża” przy Wilczej. Nie było to drogo ale jednak coś kosztowało, a tych kosztów tzw. „pośrednich” ani miejski ani tym bardziej ministerialny donator pokrywać nie chciał. Wszystko więc było wymyślone dobrze dopóty, dopóki ktoś: włoska telewizja, sejmik samorządowy, moja jako tako prosperująca firma dawała ogródkowi bazę: lokal, księgową, słowem – wikt, spunek i opierunek. Póki było zlecenie z KBN-u albo, gdy miałem inną pracę. Ale nikt, nigdy nie chciał się zgodzić by Teatr Ogródkowy stanął na własnych nogach. By go zinstytucjonalizować.

Słyszę jeszcze dziennikarkę WOT-u panią Małgorzatę Deszkiewicz (nb. z firmy Media Corporation Józefa

Małgorzata Deszkiewicz
Małgorzata Deszkiewicz

Węgrzyna: obok Mariusza Waltera i Lwa Rywina jednego z głównych pasów transmisyjnych telewizji gierkowskiej w nowe czasy). Otóż po rozmowie z udziałem Maćka Wojtyszko nt. VII KTO na Mariensztacie pani Węgrzynowa mówi: - Teraz  panowie pewnie bezzwłocznie przystępujecie do organizacji kolejnego Festiwalu. Ma rację pomyślałem. Żeby ten Festiwal był profesjonalny od października powinny pracować przy nim dwie, trzy osoby. Żeby biura podróży rozważyły włączenie go do swojej oferty, repertuar letni powinien być już w zarysie w listopadzie znany.

Z drugiej jednak strony brzmią mi w uszach słowa Krzysztofa Marszałka, który ilekroć tłumaczyłem, że miast kreować kolejne hasło w rodzaju: Cała Warszawa czy Zakochaj się w Warszawie można rozbudować istniejący festiwal – tonował mnie: - ma pan fajną lokalną imprezę. -I po co Panu więcej.

No właśnie – po co ?

Rozdz. LIX – Warszawa jak miedzia

CDN


[1] wg następującej kalkulacji:Scena 6 na 8 metrów to były 24 podesty 1 metr na dwa. Płacąc 50 zł za podest za całą estradę składająca się z 24 elementów musiałbym zapłacić 1200 zł.  Suma ta przemnożona przez 14 dni spektakli dawała kwotę 16 800 zł

CDN

Rozdz. LIX. Warszawa jak miedza dla radnego Zająca

poprzedni pierwszy następny

Więc po co mi ten TEATR , konkurs i Szwajcarska Dolina ? Tak naprawdę także po to by żyć. Bo czasem mi klaszczą lecz nikt nie zastanawia się z czego ja mam funkcjonować do pierwszego. Tak było wtedy. Dziś jest zresztą tak samo.  Wydawać by się mogło na poziome IX Festiwalu, że dowiodłem, iż impreza się rozwija, że zasługuje na zinstytucjonalizowanie.

IX Konkurs należał do skromniejszych. Jak widać z zestawień zamieszczonych w poprzednim rozdziale zarówno na VIII jak na IX konkursie dotacja spadła do sześciu tysięcy na spektakl. Było by to  nieźle, gdyby gdzieś indziej były pieniądze na etat dla mnie, księgowej, kogoś od marketingu. Wszakże licząc instytucjonalnie te 116  tys. , a po odjeciu 38  tys. kwoty nagrody –  78  tysiące złotych podzieliwszy na 12 miesięcy otrzymamy miesięcznie kwotę  6500 zł,  która starczy (wraz z kosztem pracodawcy) w porywach dla trzech osób odbierających netto około 1,5 tys. zł.Pracowałem za siedmiu- dziesięciu  ludzi: dyrektora, sekretarkę, webmastera, księgowego, kadrowca, kasjera,  kierowcę, a czasem i za tragarza, szefa markeitingu i PR. W kieszeni netto nawet te 3 tysiące mi nie zostawało. Co najwyżej połowa takiej sumy.

No ale przecież miałem sukces i nie traciłem nadziei. W dziewiątym konkursie o nagrodę Dyrektora Dzielnicy Śródmieście Gminy Warszawa Centrum wystąpiło dziewięć teatrów i zespołów artystycznych z różnych miast Polski.

Oceny prezentowanych spektakli  dokonało jury pod przewodnictwem Dyrektor warszawskiego Teatru „Syrena” – Barbary Borys-Damięckiej (z udziałem aktorki Zofii Kucówny, scenografa Adama Kiliana i krytyka teatralnego Doroty Wyżyńskiej).

Werdykt ogłoszono 28 SIERPNIA 2000: Małą  Ogródkową Nagrodę Teatralną – 5 tys. zł – otrzymał warszwski kabaret Strzały z Aurory

Tomasz Jachimek
Tomasz Jachimek

za spektakl “Kompendium wiedzy ogólnej z zakresu kabaretu amatorskiego” według tekstu i w reżyserii Tomasza Jachimka.

Spektakl przygotowany przez – jak sami o sobie  mówią – “kabaret amatorski” zagrano z wdziękiem, świeżością i autoironią. Strzały z Aurory w swoim skromnym, acz nie pozbawionym poczucia humoru przedstawieniu, poszukiwały odpowiedzi na pytanie: co to jest kabaret.

Indywidualną Ogródkową Nagrodę Teatralną – 7 tys. zł – jury postanowiło przyznać autorowi scenografii i lalek do spektaklu “Szopka Don Cristobala” z Teatru Luka z Bielko-Białej – Konradowi Dworakowskiemu za kunszt, dobry smak i maestrię.

Przedstawienie nawiązuje do najlepszych tradycji sztuki lalkarskiej.

Teatr Montownia "Po naszemu"
Teatr Montownia „Po naszemu”

Laureatem Dużej Ogródkowej Nagrody Teatralnej  – 10 tys zł –został warszawski Teatr Montownia. Adam Krawczuk, Marcin Perchuć, Rafał Rutkowski, Maciej Wierzbicki oraz Dorota Naruszewicz w Dolinie Szwajcarskiej pokazali kabaretowy spektakl “Po naszemu” Olgierda Świerzawskiego w reżyserii zespołowej. Aktorzy Montowni znakomicie odnaleźli się na scenie ogródkowej i po raz kolejny udowodnili, że potrafią zawładnąć publicznością. Ich przedstawienie – błyskotliwe, dowcipne, dynamiczne – porusza aktualny temat.

I wreszcie Wielką Teatralną Ogródkową – 16 tys. zł  – otrzymał Teatr Luka z Bielsko-Białej za spektakl “Szopka Don Cristobala”. To przykład niezwykłej symbiozy aktora z lalką. Teatr Luka zaskakiwał różnorodnością form, niekonwencjonalną animacją lalek. Przedstawienie poetyckie, dowcipne – ambitna próba adaptacji tekstu F.G. Lorki.

Teatr Luka - Szopka Don Cristobala
Teatr Luka – Szopka Don Cristobala

Głównym celem imprezy było wzbogacenie letniej oferty kulturalnej Śródmieścia Warszawy w czasie tzw.”ogórków”, oferty skierowanej w znacznej mierze do turystów, osób, które pozostają w mieście, a także do telewidzów, gdyż impreza tradycyjnie była pilnie obserwowana i relacjonowana przez media.

W tym roku dążono już zdecydowanie do odtworzenia charakteru zapomnianego miejsca: występów muzycznych, festynów kwiatowych. Wszelkich popisów skupionych wokół estrady i  drewnianego teatru letniego, którego zarys spróbowaliśmy osadzić w Dolinie Szwajcarskiej opierając się na ikonografii Galewskiego  z lat 1890-1935

Impreza cieszyła się bardzo dobrą prasą i frekwencją publiczności. Na wszystkich spektaklach zajęte było całe 140 miejsc siedzących a w pogodne dni ogromna ilość “wejściówkowiczów” zasiadała na trawnikach Doliny szwajcarskiej, gdzie odwiedzało nas około 400 – 600 osób.

Pisano o imprezie we wszystkich mediach. Stałe informacje ( przed i po spektaklach) zamieszczały dzienniki warszawskie (Gazeta Stołeczna, Życie, Życie Warszawy, Rzeczpospolita, Trybuna). Imprezę odnotowywały też popularne magazyny wielkonakładowe (np. Tele-Tydziań, Uroda, Kobieta i Życie, Twój Styl, pisma kulturalne i specjalistyczne (Teatr, Ruch Teatralny) a także turystyczne takie jak Kalejdoskop Kulturalny czy Iks oraz Warsaw Vioce, City Magazin. Impreza zrobiła się też znana w świecie. Pisano o niej m.in. w Niemczech, we Francji (Ubiquité – juillet 2000) Spektakle transmitowane były przez bardzo liczne media (PR I TVP, WOT, TVN, wszystkie lokalne radia ( Radio Plus, Radio dla Ciebie, RFM/FM, Zetka, PR II , III, V – PR; Radio Bis).

Dołożyłem wszelkich starań by wyakcentować rolę samorządu śródmiejskiego przy organizacji imprezy. Mimo, że w tym roku udało mi się pozyskać  dodatkowe nagrody Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministerstwa Edukacji Narodowej, Starostwa  Powiatu  Warszawskiego to jednak ich suma  13 000 złotych zbladła wobec premii 25 000 złotych wyasygnowanej na nagrody  przez Głównego Sponsora i Fundatora Nagród ZARZĄD  DZIELNICY ŚRÓDMIEŚCIE  GMINY WARSZAWA  CENTRUM.

Trzeba tu podkreślić rolę decyzji Radnych Śródmieścia, którzy tradycyjnie jako jedyni finansują podstawy naszych działań takich jak transport, zakwaterowanie, koszta techniczne imprez oraz honoraria organizatorów. Bez tej pomocy i bez hojnej nagrody za którą szczególne podziękowanie należy się w tym roku Pani Dyrektor   Annie  Wysockiej nie mogłoby być mowy o uznaniu Konkursu Teatrów Ogródkowych – po dziewięciu latach działalności za “modelowy przykład wkładu samorządu w kreowanie zdarzeń kulturalnych” i nobilitacji jaką uzyskaliśmy dzięki pozyskanym w tym roku po raz pierwszy patronatom ministerialnym.

Widzowie na IX KTO

Na zakończenie pragniemy złożyć bardzo serdeczne podziękowanie  pracownikom Wydziału Kultury  Urzędu Dzielnicy Warszawa Śródmieście którzy poczynając od Pana Naczelnika Andrzeja Chyby poprzez oddanych od lat sprawie ogródkowej przyjaciół: panie Małgorzatę Jurkowską, Irenę Roszczendę i Lilianę Sakowską nieśli nam ogromną pomoc i nie po raz pierwszy sprawili, że mimo tysięcznych zawirowań administracyjnych latem tego roku  impreza nasza praktycznie nie odczuła ich skutków i odbywać się mogła bez kolizji.

Z nadzieją na równie owocną współpracę w roku 2001, w którym to odbywać będziemy w Dolinie Szwajcarskiej 10 Jubileuszowy Konkurs Teatrów Ogródkowych prosimy wraz ze sprawozdaniem finansowym przyjąć nasze najlepsze wyrazy’

Prawda jak to ładnie brzmi ? Ile taktu, ile wdzięczności w mym stylu. Prawda jednak była taka, że już chwilami brakowało mi sił.

PS. Uprzejmie prosimy o przywrócenie terminu sprawozdania, które formalnie powinno być złożone 30 września. Składamy je z dwutygodniowym opóźnieniem ze względu na horrendalną  mitręgę Urzędniczą Sejmiku Mazowieckiego. O dotację wystąpiliśmy we wrześniu 1999 roku. Po interwencji Komisji Kultury Sejmiku zostało nam przyrzeczone 8 tys. Złotych, którą to kwotę załatwia się od czterech miesięcy. Ostatecznie w ostatnią śródę 11 października otrzymaliśmy wiadomość, że Zarząd Sejmiku ma zamiar zawrzeć z nami umowę. Ratuje nas to przed niewypłacalnością. I pozwala nareszcie rozliczyć dotację. Dotacja została wydana w całości a rozliczona nakładem pracy jednego faktycznie człowieka – brak środków na obsługę księgową.

Liczymy więc, że Zarząd nie będzie nas karał karnymi odsetkami, a razem postaramy się o to by może w przyszłym roku Organizować imprezę przy wsparciu bardziej odpowiedzialnych partnerów.

Coś dodać !?:

Po epizodzie z Elektoralną, po krótkim romansie z PAI czułem, że minęły czasy programów kserowanych z komputerowej Banner Mani, że minęły już czasy przeskakiwania przez płot z torbą ulotek. Od dawna wiedziałem czym jest prawdziwa lecz niedroga telewizja. PAI nauczył mnie organizować konferencje prasowe. IX KTO było próbą zmierzenia się z zawodostwem. Prawdziwa konferencja prasowa, akcja związana z odnajdowaniem pamiątek po Dolinie. W końcu w czerwcu 2000 roku uprawomocniła się ostatecznie decyzja o warunkach zabudowy Doliny.

Wydawało się, że zinstytucjonalizowanie tego miejsca jest o krok. Coraz dokładniej wiedziałem czego chcę. Doliny. Albo użyczonej na rzecz Fundacji albo zinstytucjonalizowanej  w postać parku.

Dbałem o ten mój parczek. Dokupowałem krzeseł. Nie wiązałem moich plastyków już łańcuchem na tydzień lecz zwoziłem do zamkniętego w czasie urlopu Teatru Nowego, gdzie stały sobie na korytarzu. Pozostałe klamoty: tj. daszki dla publiczności, takie małe białe, bazarowe baldachimy kupowane w marketach, stacje energetyczną, zasilające kable, bezcenną drabinę – ładowałem co tydzień na moje Tipo i wiozłem do stodoły na wieś, gdzie spędzałem wakacje z dziewczynkami w Ołtarzach.

Tam miałem już komputer, fax, drukarkę. Stamtąd też rozsyłałem zaproszenia. W dopracowaną z Adamem Kilianem formatkę z WORDA wklejałem aktualne programy. Zjeżdżałem do miasta w poniedziełek rano. Wpadałem na Górczewską po specjalny profesjonalny panel, którym nakrywało się przechodzący przez parkingową uliczkę kabel zasilający nas w elektryczność tak, by mogły po nim jeździć samochody.  Wyrzucałem z mojego wozu Tespisa oprzyrządowanie. Synowie Pana Polniaka (stolarza, który od Mariensztatu aż po Frascatii pomagał mi w montażach) rozstawiali ogródek. Jechało się po krzesła, do ksero wydrukować programy.

Z czasem dorobiłem się asystentów. Jeszcze w Dziekance, ale i później na Mariensztacie, także w Dolinie pomagała mi nieoceniona Maryna Bersz-Szturo. Bilety długo sprzedawała Agnieszka Wróblewska z siostrami. Syn Grażynki Stryszowskiej Mateusz Łepkowski pomagał przy ósmym ogródku. Teraz przy dziewiątym polecona przez Włodka Paszyńskiego córka dhny Elżbiety Dehnel z Hufca Warszawa-Śródmieście – Marynia Łyszczyńska. No więc programy w druku i około drugiej, trzecie zjeżdżały zespoły. Próba. Czasem jeszcze jakieś studio radiowe, czy telewizyjne. Wywiad i spektakl. Tak to trwało. Może miało trwać bez zmian ? Ale mnie wciąż marzyło się więcej i więcej.

Dolina, która kojarzyła się wszystkim tak silnie ze ślizgawką mogłaby się stać miejscem szeregu plenerowych zdarzeń teatralnych. Mediom ten pomysł bardzo się spodobał. Zatrudniwszy panią Joannę Dudek-Klimiuk z zakładu architektury krajobrazu próbowałem w trakcie dziewiątego ogródka z pomocą WOT-u wywołać w Warszawie nostalgię za Doliną Szwajcarską.

W sobotę 26 sierpnia 2000 na godz. 16.30 zaprosiłem do Studia na pl. Powstańców wszystkie osoby, które posiadają pamiątki z warszawskiej Doliny Szwajcarskiej oraz informacje związane z działalnością jej  polskich oraz europejskich odpowiedników tzw. Schweizertal’i czy Valée Suisse. Czekałem we foyer WOT przy wejściu od strony ul. Jasnej obiecując, że najciekawsze relacje i pamiątki pokazane zostaną w Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym w rozmowie studyjnej o godz. 18:50 i zaprezentowane podczas Finału Konkursu Teatrów Ogródkowych w poniedziałek 28 sierpnia o godz. 19:00 w warszawskiej Dolinie Szwajcarskiej przy ulicy Chopina.

Udaliśmy się do WOTu, a tu … pies z kulawą nogą się nie pojawił !  Problem polega na tym, że nie ma warszawiaków w Warszawie. Gdyby taką akcję zaproponować krakowiakom, którzy kochają swoje miasto. Lubią o nim opowiadać. Lubią śledzić jego historię …

Ba, wiedzą o tym stołeczni radni z dziesięć już lat piastującym funkcję przewodniczącego śródmiejskiej komisji kultury  SLDowskim aparatczykiem

Przemysław Zając

Przemysław Zając

Przemysławem  Zającem na czele. Wiedzą i pod miedzą  siedzą. Byle przetrwać wyborcze żniwo, a po wyborach nie przejmują się specjalnie miastem i jego historią.  Patrzą, gdzie żytko dorodne.  Tak,  Warszawa niczym „Rzym” wg Sępa-Szarzyńskiego: „ To miasto świat zwalczywszy i siebie zwalczyło – by nic niezwalczonego od niego nie było.” .

Jeszcze próbowałem. Starałem się zagospodarować Dolinę Szwajcarską. Udowodnić, że może funkcjonować przez cały rok. Andrzej Chyba z Terasą Stanek zaakceptowali nawet nienajgorszy kosztorys i próbowałem we wrześniu po zakończeniu konkursu zorganizować w Dolinie specjalne koncerty Marka Majewskiego  i Mariana Opania. Zupełnie dobrze wypadło.  Próbowaliśmy też z Romkiem Holcem zorganizować imprezę dziecięcą mającą stanowić początek akcji „Z Dziecka Król”. Akcji wymyślonej jeszcze w 99 roku w WOK-u, a polegającej na tym by w wieloboju konkursowym o charakterze sportowym, towarzyskim i merytorycznym – wyławiać najzdolniejsze dzieci, z których dwoje w czas zapustów mięsopustnych obwoływałoby się w karnawale królem stolicy.

Takie połączenie średniowiecznej tradycji karnawałowej ze współczesnym konkursem w południowo-amerykańskim stylu, gdzie wybory mistrza patelni, króla rodeo, piękności miasta stają się często stymulatorem awansu całych grup młodzieży. Świetny pomysł ale … widać –  fatalny. Trzykrotnie próbowałem wcielić go w życie i nigdy nie odniosłem powodzenia. Także i w tę wrześniową niedzielę w Dolinie, gdzie nas wszyscy, zarówno nauczyciele jak prasa równo olali. Imprezy dziecięce z jakiegoś powodu najtudniej wypromować. Przekonywałem się o tym wielokrotnie.

Fantazje Adama Kiliana

CDN

LX. Fantazje Adama Kiliana

poprzedni pierwszy następny

Po IX KTO widać było, że pamiętająca Mariensztat i dwa szwajcarskie Ogródki Budka Domańci więcej w całości nie przetrzyma. Zresztą nadchodził jubileusz. Zwróciłem się zatem z kolejnym pismem do radnego Zająca. Dziwna postać. Postawiony przez SLD na straży Śródmiejskiej kultury, zastąpiwszy mnie na stanowisku przewodniczącego Komisji w roku 1994 nie mógł wprost utrupić dobrze rozwijającej imprezy, której nb. jego partyjny kolega Marek Rasiński raczej sprzyjał. Początkowo starał się jednak przekierować moje środki na teatralny Ogródek jaki jego znajmi  studenci próbowali prowadzć na małym  dziedzińcu przy Uniwersyteckiej  SIGMIE. ( Tak tak, tej Sigmie z Olejarza, gdzieśmy swego czasu z Urbańskim „Meteora” grali).

Mału Dziedziniec UW

Mały Dziedziniec UW

Tam, gdy ja prowadziłem imprezę biletowaną SLD-owscy propagandyści od razu wiedziel, że chleb kulturalny tłumom się darmo rozrzuca. Ale i tak nie wyszło.  Komuś po prostu zabrakło pary, i skończyło się na imprezach muzycznych, które zresztą do dziś się  tam z powodzeniem odbywają .

Więc mniej czy więcej ale trzeba było na Konkurs Tearów Ogródkowych dawać. Ciekawe jednak, że przez 10 lat ocierania się o siebie facet ten nie znalazł 15 minut na rozmowę ze mną. No ale poraz kolejny spóbowałem. Skoro nie chciał gadać – napisałem doń pismo

Tłumaczyłem, że IX Edycji Konkursu Teatrów Ogródkowych w latach 1992 – 2001 stanowi trwały dorobek organizacyjny i medialny samorządu Warszawskiego. Letnia impreza jest dostrzegana przez wszystkie media […] ma zasięg  międzynarodowy,[…] dysponuje trzy językowym portalem internetowym. ( Sam go w html-u wykonałem).  W ciągu 9 lat odbyło się około 130 spektakli, które obejrzało około 13 000 osób. Roczną frekwencję zaś szacować można było na 2-3 tysiące osób. W jury zasiadają najwybitniejsi przedstawiciele środowiska teatralnego Na temat imprezy powstało: 30 transmisji spektakli w sieci ogólnopolskiej […] Odnotowują ją wszystkie stacje radiowe. Wszystkie spektakle są zapowiadane i recenzowane w Stołecznej Gazecie Wyborczej i w Życiu Warszawy.[…] przez pisma specjalistyczne (Teatr, Dialog, Le theatre en Pologne, Ruch Teatralny) ale także przez wysokonakładowe magazyny[…] Dowodem popularności imprezy jest umieszczenie jej w większości zapowiedzi turystycznch a także odnotowanie wśród kilku najważniejszych imprez letnich  przez prestiżowe przewodniki  Wiedzy i Życia zarówno w edycji krajowej (Polska) jak i stołecznej (Warszawa)

Wiedz i Zyciei_webZ tym wszystkim impreza jest w znacznym stopniu niedoinwestowana, Boryka się też stale z kłopotami organizacyjnymi. Podstawowe mankamenty to:          Brak solidnego zadaszenia sceny i widowni

         Brak zaplecza (garderób) dla aktorow; brak środków np. na wóz castingowy

         Brak personelu technicznego, co uniemożliwia skuteczną kontrolę miejsc, a zatem ich rezerwacje.

1.1.      Spektakle mają najczęściej nadkomplety

1.2.      Brak środków na ochronę terenu  ( w czasie gdy nie odbywają się spektakle)

         Brak środków na zorganizowanie Komisji Kwalifikacyjnej co podniosłoby poziom średnich prezentacji.

Narodzona w Café Lapidarium przez pierwsze siedem lat moja impreza korzystała ze wsparcia restauratorów wynajmujących dziedziniec Lapidarium. Gwiazdeczki,  Starej Dziekanki czy Mariensztatu.  Od 1999 roku odbywała się jednak w  Dolinie Szwajcarskiej, Co okazało się triumfem frekwencyjnym i medialnym.Tradycyjne miejsce kulturalnych spotkań warszawiaków przywrócone został na mapę kulturalną stolicy. W sensie całkowicie dosłownym: Życie Warszawy w 1999 roku opublikowało taką mapę.Miejsce to okazało się już wdzięcznym terenem do organizacji innych imprez kulturalnych. Istnieje tu możliwość prowadzenia działalności kulturalnej przez cały rok. Apel powołanego w 1997 roku Komitetu Restytucji Doliny  Szwajcarskiej podpisało ponad 140 osób […]

W 1998 roku ufundowana została Fundacja „Kultura Tutaj Obecna”,Jej założenia statutowe to m. in:

•          zaangażowanie w organizację imprezy o nazwie: Konkurs Teatrów Ogródkowych

•          zaangażowanie się w organizację w Warszawie  letniego Festiwalu Artystycznego pod hasłem Kultura Tutaj Obecna – będącego miejscem spotkania  przybyszy i turystów z kraju a także z zagranicy;

•          Zaangażowanie w stworzenie w Stolicy Polski Warszawie Centrum Kultury Dolina Szwajcarska – modelowego ośrodka ponadregionalnych spotkań kulturalnych;

Fundacja ta  jest od dwóch lat głównym realizatorem imprezy, której głównym sponsorem i fundatorem nagród pozostaje Komisja  Kultry i Zarząd  Dzielnicy  Śródmieście Gminy Warszawa Centrum. Środki jakie na ten cel są asygnowane ulegają jednak znaczej fluktuacji Podjęte dotąd prace doprowadziły do wprowadzenia Imprezy do Doliny Szwajcarskiej. Na podstawie ikonografii Galewskiego odtworzono też scenkę ogródkową. Uległa jednak ona po trzech latach eksploatacji dekapitalizacji.

Jest zatem niezbędne by w roku 2001 X jubileuszowy Konkurs Teatrów Ogródkowych

         Odbywał się przez 4 dni w tygodniu od maja do września

         Zintegrował „magiczne” miejsca Warszawy takie jak: (1)       Lapidarium (2)       Starą Dziekankę (3)       Mariensztat (4)       Dolinę Szwajcarską

         Został zorganizowany w oparciu o własne zaplecza kawiarni ogródkowej nawiązującej stylistycznie do tzw. Stylistyki wiedeńskiej W tym celu w pierwszym etapie konieczne jest wzniesienie w Dolinie Szwajcarskiej zaplecza nawiązującego stylistycznie do ikonografii teatrów Ogródkowych Galewskiego w rodzaju Teatrzyku Belle Vue;

W następnym etapie należy dążyć do rozbudowywania go w kierunku wyznaczonym przez rozwój tzw. Foklwarku Świętokrzyskiego: W ostatnim etapie istnieje możliwość rozważenia idei odtworzenia w Warszawie ( rekonstrukcji) tzw. Salonu Wielkiej Alei.

Mogłem sobie pisać – przynajmniej mam teraz gotowca…

Dziewiąty Konkurs się skończył. Nagrody zostały rozdane. Na IX KTO przyznano w sumie najwięcej nagród w historii. Budżet: 116 000,00 zł musiałem zmniejszyć aż o 38 000,00 zł przeznaczone na nagrody. Nie powiem by mnie to bawiło. Na nagrody wszyscy dawali chętnie. Bo też to daje największe nagłośnienie. Ale na garderoby, podłogę, przyzwoitą dekorację, efektowniejsze wydawnictwa na to już sposororów nie było. Kończył się wiek. Nadchodziło trzecie tysiąclecie.

Po dziewiątym ogródku, pod nieudanej próbie osadzenia „Z Dziecka Króla” w Dolinie, zaszyłem się w moich  Ołtarzach-Gołaczach. Praktycznie na całą zimę. Siedziałem tam. Pisałem sprawozdania, wnioski, memoriały. Przed weekendami zjeżdżałem do Warszawy. W piątek, czasem w czwartek odbywałem jakieś spotkanie. To wtedy próbowałem nawet zwolnionego z pracy w „Życiu” Wołka Bronka Wildsteina namówić do współpracy. Czułem, że brakuje kogoś, kto miałby większą ode mnie wiarygodność finansową. Jednocześnie pracowałem nad projektem zabudowy Doliny. Podpisana przez panią Wysocką Decyzja o warunkach zabudowy Doliny z 1999 roku ostetcznie uprawomocniła się w 2000 roku. Od tego momentu można było projektować. Skorzystałem więc z porady pani Kozubowskiej z Wydziału Architektury i zatrudniłem młodych ludzi. Kontaktowaliśmy się praktycznie cały sezon. Przedstawiali symulację komputerową za symulacją.

Warszatat M.Goszczyńskiej, A.Kowalczyka i M.Kwietowicza

Warszatat M.Goszczyńskiej, A.Kowalczyka i M.Kwietowicza

Adam Kilian

Adam Kilian

Próbowałem spotykać ich z Adamem Kilianem. Członkiem jury, znakomitym grafikiem, ilustratorem, wieloletnim dyrektorem Teatru Lalka, do którego dzieł życia zaliczyć pewnie trzeba przede wszystkim słynna „szopkową” dekorację do „Wesela” Adama Hanuszkiewicza.

"Wesele" w Teatrze Narodowym (1963)

"Wesele" w Teatrze Narodowym (1963)

Ojciec Jarka Kiliana szefującego  od lat dziesięciu już  Teatrowi Polskiemu, to przede wszystkim uroczy, ciepły człowiek, z którym współpraca była razem radością i zaszczytem.  Cieszę się też, że udało mi się za ten trud podziękować. Swego czasu, gdy kierowałem moją „Fundacją Kultura Tutaj Obecna”  otrzymałem bowiem ankietę z pytaniem, komu  powinna  zostać wręczona  jako pierwszemu utworzona właśnie  przez Prezydenta RP  nagroda za twórczość i działalność artystyczną dla dzieci i młodzieży.

Wskazałem  Pana Adama jako najlepszego kandydata i … okazało się, że tylko ja na to wpadłem, a jury powołane przez Prezydenta przychyliło się do wniosku właśnie mojej Fundacji.  Kawaler  Orderu Uśmiechu z roku 1980 może więc dopisać Nagrodę Prezydenta RP z roku 2002 do kolekcji  zaszczytów.

No ale z do Doliną Szwajcarską, z którą zresztą pan Adam sąsiadował mieszkając nieopodal na Chopina szło strasznie opornie. Raz, że nie było inwestora, ja miałem w głowie  rysunki  Galewskiego, młodzi architekci bujali w jakich konstruktywych szablonach, a Pan Adam – też fantazjował.  Skoro tak martwiłem się o to by publiczność od deszczu ochronić –  Kilian  wyrysowywał nam jakieś latające dachy.

Ogródkowe Wizje  Adama Kiliana

Ogródkowe Wizje Adama Kiliana

Wsiadałem w samochód, spotykaliśmy się w bufecie Teatru Lalka, którego dyrektorem niegdyś, a teraz scenografem był pan Adam.

Młodzież inżynierska symulowała z komputera. Pan Adam – dalej fantazjował.

Fantazja na Ogródek i Dolinę Szwajcarską szkicowana przez Adama Kiliana

Fantazja na Ogródek i Dolinę Szwajcarską szkicowana przez Adama Kiliana

Prawdę mówiąc wszystkio o kant … potłuc.

Tymczasem po raz kolejny zmieniła się władza. Potem jak 23 maja 2000 r. Jerzy Buzek mianował komisarzem  Warszawy Andrzeja Hermana   pani Anna Wysocka z AWSu wzięła się za czuby z panią Teresą Wyszyńską z Unii Wolności.  Bez metafory – pobiły się panie pod gabinetem kłócąc o jakieś stołki czy apanaże. Samorząd Śródmieścia Warszawski sięgnął bruku. Na dziewiątym ogródku Pani Dyrektor Dzielnicy funkcjonowała z nadania AWSowskiego komisarza.  Teraz  przyszły jednak kolejne  wybory, które tradycyjnie wygrał układ warszawski. Dyrektorem Dzielnicy Śródmieście mianowano Piotra Foglera. On naczelnikiem Wydziału Kultury zrobił w Dzielnicy mojego dawnego asystenta z Sejmiku: Piotrusia Królikiewicza. Trudno  sobie wybrazić lepszą sytuację.

Starzy, dobrzy  znajomi …

Rozdz.. LXI –  ”Firma” – albo Piotr Królikiewicz CDN

Rozdz. LXI -Firma czyli Królikiewicz

poprzedni pierwszy następny

Jest  taki film o mafii. Nazywa się „Firma”. Opowiada jak swoje macki układ rozpościera. Do kogo się zwraca. Więc przede wszystkim szuka ludzi skromnych, raczej introwertyków, niż ekstrawertyków najlepiej  obciążonych rodziną, ale bez zaplecza familijnego,klasowego, terytorialnego.

Tom Cruise w filmie "Firma" (1993)

Tom Cruise w filmie "Firma" (1993)

Rozumie to świetnie każda władza. Komuniści rozumieli perfekcyjnie przekuwając uruchomione już przez wojnę rozbicie często zatęchłego świata tradycji i zastoju –  w wolę awansu, wędrówki, ucieczki. Rozumiał to Senior pisząc, że dla komunistów każda tradycja była zła, każdy był nie taki: źle urodzony, złych obyczajów nauczony.[1] Naturalny bunt młodości przeciw starości przekuto w potępienie starości, a zarazem oderwanie się od osądu Ojców. Partia po wojnie była Firmą właśnie: dawała co chciałeś: najpierw talon na rower, wykształcenie, Kawalerkę typu M-2 w okresie małej stabilizacji, z czasem talon na Syrenkę, a w końcu Malucha. Komunizm upadł, gdy Firma zbankrutowała, dawała coraz mniej i coraz nieliczniejszym. Wtedy słyszalnym ukazał się głos JPII, który przypomniał , że czas przywołać Ojców dzieje. Tak, dla założycieli Firmy najmniej interesującym jest człowiek taki jak ja: zasadniczo zadowolony ze swego losu, czczący ojca swego i (do czasu…) matkę swoją, a wdzíęczność za pierwsze mieszkanie zachowujący dla rodziców, za rower czy magnetofon dla cioci z Ameryki, za malucha skarbom  spod podłogi. Ani nuworysz ani dorobkiewicz. Zapomniane pojęcia, prawda !?

ATK jako wicemarszałek i jego asystent P.Królikiewicz (Sejmik Samorządowy 1993)ATK jako wicemarszałek i jego asystent P.Królikiewicz „Warszawski Sejmik Samorządowy” (1993)

Ten kto chce w górę, ucieka ze swojej ziemi, chaty ze swego kantoru. Ten w szczególności, kto dla swego awansu nie ma Ojcowskiego błogosławieństwa, braterskiego wsparcia jest idealnym klientem Firmy. Tak samo jak ten, kto nie zrealizował pokładanych w nim nadziei, kto musi szybko nadrobić klęskę, kogo środowisko ocenia wg sławy i kasy, komu Ojciec nie zada tego przez mego dziada postawionego Seniorowi pytania. Dowiedziawszy się w latach 50 tych, że ma zamiar funkcjonować publicznie: „a nie zeszmacisz ty się – Kochanieńki” – miał spytać. Nie szmaciłem się. Zaszyłem się w Ołtarzach. Skoro Układ Warszawski wziął władzę, nie odpuszczałem Piotrów: Foglera i Królikiewicza.

Piotr Fogler

Piotr Fogler

Doradzał Fogler by się z Miętusem  dogadać, z diabłem poszedłbym w tańce byle tylko ideę zrealizować.

Tadeusz Miętus ( były radny SLD)

Tadeusz Miętus ( były radny SLD)

Foglera wspierał znajomy jeszcze z sejmiku prawnik i dawny opozycjonista – Marek Borowik. Za jego też pośrednictwem próbowałem dogadać się z lewicą czy tym jej odłamem reprezentowanym przez Tadeusza Miętusa.  Zagłebiałem się odważniej – niby nurek na akwalungu.

Marek Borowik

Marek Borowik

Próbowalem Włodka Frenkla namówić do inwestycji w Dolinę – pokazał mi swoje wspólnie z Miętusem prowadzone Kon-Tiki przy basenach nad Wisłą miedzy mostami  Poniatowskiego a Berlinga. No coż, jak ta  Rachel z Wesela ” Nie dorastam do wielkich skal. Bawię się, pour passer le temps tylko”. I tak, za błazna wszyscy mnie widać mieli.

Dopingująca już z lekkiego autu Teresa Stankowa poznała mnie z Waldemarem Stańczykiem. Mówiono o nim, że stanowi zaplecze finansowe dla części restauracji Magdy Gessler, niezależnie od tego, że sam prowadzi  Casa-Valdemar: znakomitą restaurację u zbiegu Pięknej, Chopina i  Mokotowskiej.

Waldemar Stańczyk

Waldemar Stańczyk

Ale i on wspomagał mnie radą a nawet sprzętem  lecz jak inni pewnie  widział  we mnie Don Kichota. No a z błędnymi rycerzami interesów się przecież nie robi.

Zabrakło Dulcynei choć  poznałem miłą, rezolutną kelnereczką w knajpce na Poznańskiej. Ale i ten wariant nie  wypalił.  Ze zorganizowanym przez panią Anię zespołem postanowiłem pójść na całość. Na całe jubileuszowe lato zaanektować Dolinę – również kulinarnie.

Dlaczego nikt, poza towarzysząca mi publicznością nie chciał tak naprawdę Doliny. Nie chcieli jej mieszkańcy okolicznych domów, ani władze, ani biznesmieni. A nie chcieli,  bo pomysł jej odtworzenia był niestandardowy zaś mój ewentualny sukces byłby moim, a nie aparatczykowskim triumfem. Budowałby siłę jednostki i poczucie obywatelskiej wspólnoty. Dziesięć już lat trwał Odrodzony Samorząd. W roku 1990 chodziło o to, by urząd nauczył się  być tylko pośrednikiem, emanacją Wspólnoty Lokalnej czyli Samorządowej. By pieniądze trafiały tam, gdzie są potrzebne by zredukować etaty.

Wiceburmistrz Królikiewicz

Piotr Królikiewicz jako Wiceburmistrz w Firmie Samorząd Śródmieścia Warszawy

Avery Tolar (G.Hackman) jako szef  Mitcha McDeere (T. Criuse)  w filmie "Firma" Polacka

Avery Tolar (G.Hackman) jako szef Mitcha McDeere (T. Cruise) w filmie "Firma" Polacka

Uwierzyłem w te słowa i starałem się wcielać je w czyn. Pracując za kilku, nie czekając etatu, tworząc wpierw  spółkę cywilną, potem fundację, potem jeszcze jedną firmę już całkiem prywatną – wszystko po to, by nowemu systemowi czoła stawić. Dostawałem dotacje pozwalające na pokrycie kosztów imprez ale nie zostawiające środków ani na mój zarobek, ani nawet na opłacenie tzw. kosztów pośrednich. Gdy z moimi propozycjami choćby minimalnego zinstytucjonalizowania mej idei występowałem do władz wszyscy – od Jacka Sieradzkiego z „Dialogu” po Piotra Foglera z Samorządu, wykrzykiwali chórem: – ależ nie ! Małe jest piękne, a  patrzenie na ciebie jak miotasz się w naiwnym szale taką sprawia nam frajdę jak Ojcom chrzestnym obserwowanie  delikwentów oddalających się łódką w stronę morza… Nie odmawiaj nam tej przyjemności.

Tak też nie odmówiłem, a wtedy gdy ja bezustannie prosiłem o siedem osób dla obsługi wydzielonego w formę instytucji miejskiej  Ogrodu Dolina Szwajcarska … panowie Dyrektor Dzielnicy Fogler z Naczelnikiem Wydziału  Królikiewiczem bod hasłem „byle nie etaty” – spokojnie przekształcili budynek po Gralni i Digitalu przy ulicy Smolnej 9 w Dom Kultury. Utopili ponad milion złotych w niekompletnym remoncie, w zbędnym sprzęcie kuchennymi  nigdy nie rozliczonych materiałach. Zatrudnili na dzień dobry 18, wkrótce ponad 30 osób na etaty pochłaniające blisko milion złotych rocznie – na same płace.

I tak powstanie Instytucja, której tajemnic zgłębianie zajmie mi pięć lat życia. A trzeba było widzieć minę mego dawnego asystenta Piotra Królikiewicza, gdy mi przyjdzie pod koniec roku 2002 po tych wszystkich faryzejskich opowieściach o czystości instytucjonalnej, pojawić się w jego gabinecie w imieniu świeżo powołanego na urząd prezydenta Urbańskiego.  Musiał mi pokazać budżet i spis tych wszystkich  poukładanych etatów.

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że segregator z danymi tej pseudokulturalnej śródmiejskiej Firmy otwiera się niczym pudło znalezione przez bohatera filmu Polacka na Kajmanach

r. LXII – Zające i Króliki czyli gdzi jest sałata

CDN

[1] Andrzej Kijowski – Notatnik ze współczesności. Por. www.andrzej.kijowski.pl (cz.I-III,*. mp3)

Rozdział LXII -Zające i Króliki czyli gdzie jest sałata.

Walka o teren, szukanie inwestora, wsparcie dla uzyskania kawałka dachu dla publiczności czy garderoby dla aktorów to były mrzonki. Ani prywatni sponsorzy ani urzędnicy nie mieli ochoty na inwestycję, za którą nie widać było w krótkiej perspektywie – podstolnej „sałaty”. Teren Doliny Szwajcarskiej jest cenny więc oddanie go w ręce prywatne mogło nieść za sobą niebezpieczęństwo, że wnet zamiast teatrzyku czy pod jego przykrywką powstaną tam np. garaże.

Zdawałem sobie z tego sprawę więc też raczej dążyłem do powołania tam instytucji publicznej  w całości lub przynajmniej w znacznym procencie kontrolowanej przez Władze Miasta. Ale władze miasta interesowały się raczej tymi miejscami, z których dyskretniej jak np. z  pubów powstających w tym czasie na Wybrzeżu Wiślanym, można było prowizje odbierać.  Mijał kolejny sezon zimowy i nic nie  rokowało zmiany. Pozostała kwestia normalnego budżetu Ogródka, który już od pewnego czasu przestał wzrastać, a nawet był ograniczany.

Zatem negocjowałem pieniądze. Śródmiejscy Radni wzięli mnie jednak pod but. Starali się dociec swoimi kategoriami rozumując czemu ja to robię. Jaki mam w tym interes.

krolik

Więc trzęśli się i zmykali. Pilnując tylko bym przypadkiem czegoś nie uszczknął ze strawy. Nie mogąc wprost utrupić imprezy, odmawiano wszystkiego co pachniało komfortem: środków na komisję kwalifikacyjną działająca zimą, jakiejś zwyczajnej pensji – dla mnie jako dla szefa instytucji. Mieli nadzieję, że w końcu zaprzestanę. Czemu zaś to robię nie będą w stanie pojąć do ostatka.  Szczerze mówiąc i ja nie do końca rozumiem sam siebie, a moim dzieciom jeszcze dziś  trudno to wytłumaczyć.

W dniu 11.01.2001 roku odbyło się posiedzenie Komisji Kultury na temat możliwości finansowych Dzielnicy Śródmieście i poziomu dotacji dla  X Jubileuszowej Edycji Konkursu Teatrów Ogródkowych.

Logo Kiliana
Logo Kiliana

Postulowałem 90 tys złotych, co byłoby kwotą dalece niewystarczającą gdyby nie fakt, że miałem już realne podstawy oczekiwać równoległego wsparcia ze strony Gminy Centrum Krzysztofa Marszałka. Zwracałem uwagę na fakt, z którym mało który organizator imprez kulturalnych się liczy. Otóż, że, koszt udziału jednego uczestnika na imprezie IX KTO w 2000 roku wyniósł w zależności od sposobu liczenia około 26 – 38 złotych[1].

Tymczasem koszt obecności jednego widza na spektaklu w każdym warszawskim Teatrze Miejskim po obliczeniu frekwencji, sumy dotacji i przychodu z biletów – to dopłata rzędu 100-200 złotych do widza. W tych samych granicach kosztują Miasto wszelkie jednorazowe imprezy plenerowe. U mnie – zakładając, że w roku 2001 w miejsce ośmiu sprzed roku odbęda sie  przez 14 tygodni po trzy spektakle  tygodniowo czyli 42  ( w rezultacie zorganizuję ich 72 !) imprezy i średnia frekwencja spadłaby z 350 do powiedzmy nawet 150 osób na spektakl  - możnaby i tak  spodziewać się  frekwencji rzędu 6- 10 tysięcy osób. Wstęp jednego widza kosztowałby  Miasto  średnio między 20 a 35 zł !  Trudno więc o Konkursie Teatrów Ogródkowych powiedzieć, co starali się wmówic mi radni, by był imprezą drogą !

Maciej Wojtyszko
Maciej Wojtyszko
Izabella Cywińska
Izabella Cywińska

Bardzo niepokoiła radnych moja fundacja. Powołałem ją wobec faktu, że w dobie przetargów nie można było już dla prywatnej firmę otrzymać zamówienia na realizację mojej autorskiej imprezy. Fundacja to co innego. Dotację mogłem otrzymać ale z kolei   nie mogłem  wykazać żadnego zysku. Zapewniłem zatem zgodnie z prawdą, że zarówno Izabella Cywińska jak i Maciej Wojtyszko, którzy  zasiadali w Jury KTO w latach 1992-1998 , a w tymże 1998 roku zostali powołani do Rady Fundacji „Kultura Tutaj Obecna”  jako członkowie Rady nie uczestniczyli  już w Jury ani nie czerpali żadnych innych dochodów z Konkursu. Zgodnie zaś z § 19 pkt 2 Statutu Fundacji: Członkowie Rady Fundacji nie pobierali też wynagrodzenia z tytułu członkostwa w Radzie.

To był już styczeń 2001. Czas na nawiązanie kontaktu np. z biurami podróży minął w listopadzie 2000. Zaklinałem o nie mitrężenie czasu, o jakiś budżet stały, którego można by być pewnym wcześniej niż na cztery miesiące przed imprezą. Praktycznie uniemożliwiało to pozyskanie dodatkowych sponsorów, którzy zawsze wymagają potwierdzenia zaangażowania głównego inwestora. Przez 12 lat nie dane mi   było od tych  śródmiejskich zająców i królików wyciągnąć podobnej promesy. Summa sumarum skończyło się na 65 tysiącach ze strony Dzielnicy Śródmieście. Sto tysięsięcy dała jednak Gmina Centrum, co pozwoliło uruchomić imprezę. I sfinansować. Tak by wszyscy (poza mną!) zarobili.

Cóż – jakby ktoś w mojej kieszeni siedział. Poczynając gdzieś od tego X KTO na Konkurs Teatrów Ogródkowych dostawałem tyle by nikt nie powiedział, że mi odmówiono dotacji, ale bym sam nie mógł na tym uczciwie zarobić – miano widać nadzieję, że w końcu mi się znudzi.

Rozdz. LXIII – Jubileusz czyli roboty ręczne

CDN

[1] zależnie czy będziemy uwzględniać w wydatkach kwotę nagród czy też nie. (78 000 koszta + 38000 nagrody = 116000 zł / 3000 widzów).

Rozdz. LXIII – Jubileusz – czyli roboty ręczne

poprzedni pierwszy następny

X – KTO to było w istocie szaleńcze przedsięwzięcie. Pamiętam ten moment, jak chwilę poetyckiego natchnienia. Kiedy już zliczyłem pieniądze szedłem Puławską od strony Teatru Nowego z  mieszkania  Andrzeja Radomińskiego, który graficznie program mi projektował. Podążałem  w stronę mieszkającej nieopodal  na vis-à-vis Europlexu Marynki Bersz, której postanowiłem zlecić przygotowanie folderu podsumowującego dekadę. Miał być kolorowy, poręczny, nawiązujący do XIX wiecznej ale też i do mojej dziewięcioletniej już historii. I wtedy powiedziałem sobie:  - żyje się raz. a kto nie ryzykuje ten zdycha. Albo się uda albo niech mnie rozniesie z kretesem. To ma być potężny całosezonowy Festiwal oświadczyłem Marynie – trzymaj miejsce na dwa miesiące zdarzeń.

Festiwal uratował Krzysztof Marszałek. Ale … postawił niełatwe warunki. Powrotu do Lapidarium, które zamknięto po ataku mafii w ’94, a potem  przez pięć lat remontowano. Mówiono nawet o szklanym dachu.

Projekt przeszklenia Lapidarium - 2000

Projekt przeszklenia Lapidarium - 2000

Skończyło się na wchrzanieniu w to piękne podwóreczko ogromnego namiotu, którego dach mierzący   13 m – 8 m pokrywa scenę 8m szeroką i 4m głęboką  oraz 2/3 widowni.

Knajpki, którą prowadził tam Kiliński już nikt nie odtworzył.

Podwóreczko

Podwóreczko Lapidarium

Podwóreczko Lapidarium

Kamienica Smockich - Nowomiejska 6

Kamienica Smockich - Nowomiejska 6

kamienicy Smockich pod 6 i kamieniczki Mirosławskiej przy Nowomiejska 8  w rękach Sebastiana Lenarta ze Staromiejskiego Domu Kultury straciło wiele ze swego wdzięku. Imprezy postanowiono robić tam już tylko w weekendy oferując teatrzykom Ogródkowym niedzielne popołudnia.

Kamienica Mirosławskiej - Nowomiejska 8

Kamienica Mirosławskiej - Nowomiejska 8

Lapidarium jest piękne. Z pewnością teatralnie lepsze od otwartej przestrzeni Doliny Szwajcarskiej, no ale wygnano nas zeń: – F i Jacka Kilińskiego i mnie. Wypchnęli nas urzędnicy, którzy tak strasznie boją się jakiejkolwiek spontanicznej inicjatywy. Odebrano temu miejscu osobowość. Nie zadbano o wygodę widzów. Co więcej w przyległym budynku Kamienicy Gębińskiej przy Nowomiejskiej 10 powstała miła restauracyjka „Na Prowincji”, której okno wychodzi na podwóreczko Lapidarium.

Kamienica Gębińskiej - Nowomiejska 10

Kamienica Gębińskiej - Nowomiejska 10

W czasie spektakli gwar zza otwartego okna dekoncentrował widzów oglądających spektakle podwójnie: raz hałasem, a powtóre faktem, że tam sobie popijają kawkę czy harbatkę, może nawet winko z włoskimi daniami … a my tu musimy kontemplować sztukę o suchej krtani. Najbliższym miejscem, gdzie można było wypić kawę w przerwie między ( jak to zwykle u mnie bywało) dwoma spektaklami, był ogródek u Dekerta na Staromiejskim Rynku. Tam jednak naparstek świetnego włoskiego espresso kosztował drożej niż na Champs-Élysées nie mówiąc o Fontannie di Trevi. Nie na kieszeń miłośnika teatru.

Szefowi Staromiejskiego Domu Kultury sprawującemu urząd nieprzerwanie już lat dwadzieścia  oczywiście ani w głowie było dogadywać się z knajpiarzem, generować mu zyski, uruchamiać sprzedaż kawy choćby przez okno. Podnosić komfort zdarzenia.

Sebastian Lenart

Sebastian Lenart

Sebastian Lenart rozumie, że impreza nie jest dla ludzi lecz dla sprawozdań i urzędników i tego, co oni w  te wykazy włożą.

Zatem Pan (Marszałek) każe, sługa (Kijowski) musi. Marszałek uzależnił dotację w wysokości 100 tysięcy złotych od tego bym powrócił z Konkursem do Lapidarium. Ja przejęty już byłem tworzeniem genius loci Doliny Szwajcarskiej. Po namyśle stwierdziłem jednak, że dobrze położone w centrum miasta Lapidarium będzie Doliny Szwajcarskiej miejscem znakomitej promocji.

Poniedziałki były tradycyjnie dniami konkursowymi. Postanowiłem utrzymać je w Dolinie, w niedzielę zapraszając zespoły do Lapidarium na rodzaj sparingu przed staromiejską publicznością. Po raz dziesiąty zaprosiłem zatem do Warszawy scenicznych profesjonalistów, którzy wiedzą, że latem w Warszawie jest świetna publiczność  oraz mnóstwo złaknionych kulturalnych sensacyj – piór, mikrofonów i kamer !

Od 1 lipca do 27 sierpnia  obiecałem powracać w niedziele do staromiejskiego Lapidarium, gdzie się Konkurs narodził i występować  w  poniedziałki przed Jury w Dolinie Szwajcarskiej, którą Konkurs Teatrów Ogródkowych odtwarzał.

Nagrody: fundowane przez  Gminę Warszawa-Centrum i Dzielnicę Śródmieście przyznać miało niezmienne od trzech już  lat jury z Barbarą Borys-Damięcką, Stanisławem Górką, Adamem Kilianem i Dorotą Wyżyńską.

Poza spektaklami konkursowymi we wszystkie pozostałe dni tygodnia, łacznie nawet z niedzielą, gdy pokaz prezentowałem w Lapidarium – w „Dolinie Szwajcarskiej” zapowiedziałem  występy dodatkowe. Słowem normalny  TEATR LETNI,  na którego repertuar składały się powtórzenia występów prezentowanych w konkursie, a także prezentacje zaproszonych gości głównie z grona dotychczasowych laureatów festiwalu.

Jak zawsze zapewniałem jedynie  zwrot kosztów benzyny przejazdu zespołu  (samochodem) i nocleg w jednym z tańszych stołecznych hoteli. Dochód z biletów w całości natomiast przekazywałem  występującym. I to było ich całe honorarium. Czapka – jak za Moliera !

Sam zająłem się organizowaniem Doliny.  To miało być już przecież codzienne zdarzenie. Codzienne, z zabezpieczeniem dla publiczności, z jakimś rodzajem garderoby, z toaletami etc. – Oczywiście najprostszym rozwiązaniem wydawała się współpraca z kawiarnią. Tak jak to było na Mariensztacie byłem skłonny umówić się z jakimś restauratorem, zdobyć dlań wszystkie zgody i pozwolenia, byle tylko on z kolei zadbał o krzesła i stoły, jakąś sensowną podłogę dla publiczności i dachy nad głowami, garderobę, toalety, wreszcie nocną ochronę. Tylko tyle.

Ale jakoś nikt się nie kwapił do tej roli. Nikt nie wierzył, że ludzie zaczną ściągać do Doliny Szwajcarskiej.  No i przede wszystkim – każdy pytał o piwo. Zaczynała się rozmowa ślepego z głuchym. Ja zasadniczo nic przeciw piwu nie miałem. „Tu polskie piwo, pijemy żywo” napisałem wszak jeszcze na Mariensztacie z nadzieją, że mi się za to „Żywiec” zrewanżuje. W Dolinie na VIII KTO funkcjonował barek i jakiś układ z Browarem Warszawskim. Na dziewiątym ? Szczerze mówiąc nie pamiętam. Spektakle odbywały się raz w tygodniu. Chyba w ogóle temat gastronomiczny sobie odpuściłem. No ale teraz coś należało zrobić. Lecz wszyscy do unudzenia pytali o piwo. Troszkę się go obawiałem. Wiedziałem, że drogo sprzedawać nie mogę, więc jeśli w istocie samo piwo zacznę serwować w Dolinie przekształcę teatrzyk w tani browar. Piwo tak, proszę bardzo ale tylko droższe, elegantsze. Jakiś Guiness czy Heineken.

Ale przecież można podawać lody, herbaty w stu smakach, wreszcie „napój dionizyjski” czyli szprycer: białe wino przemieszane z wodą, z dodatkiem lodu i cytryny. Zawsze zresztą, jeszcze od czasu Dziekanki dbałem by taka ambrozja pojawiła się  przynajmniej na stole jurrorów.

Zmieniał się już styl ogródków. Gdy zaczynaliśmy w Lapidarium plastykowe krzesełka, które nb. wstawiła Jackowi Kilińskiemu Coca-Cola zdawały się szczytem komfortu. Teraz na ulicach pojawiłu się już piękne kute ogrodzenia. Solidne drewniane ławy. Wszystko z browarnych zasobów.

Bogaciła się ogródkowa Warszawa. Z drugiej strony swoje apogeum przeżywały Ogródki nad Wisłą. Uruchomione jak mnie pamięć nie myli po raz pierwszy w 1999 roku stały się na trzy, cztery  sezony autentycznym hitem letniego  życia w Warszawie. Byłem jedną z pierwszych osób, która ich powstanie dostrzegła. Temat ogródków był mi zresztą znany od czasu Barki Wolskiego, który w 1994 roku uruchomił jedno z pierwszych takich miejsc.

Władze Warszawy z Zarządem Terenów Publicznych trudno było do czegolokwiek przekonać jednak  nurty rzeki jak się okazuje nie im lecz ministerstwu żeglugi podlegają. Stąd – po czterech latach szaleńczej ekspansji ogródków piwnych nad Wisłą w latach 1998-2002 – z nadejściem Lecha Kaczyńskiego uśpiono wszystko. Ocaleli tylko właściciele dwóch barów, którzy koncesją dysponowali od czasów komuny i ci, którzy dorobili się na tyle by zainwestować w barki. Przybyło ich zatem i do dziś podległe Krajowej Inspekcji Wód wodne oazy są jedynym miejscem wolnej zabawy dla Warszawiaków.

A ludzie zabawy potrzebują. Kultury też i to bardziej niż piwa. Nie docierała ta prosta prawda do właścieli kawiarń. Niestety, osoby pokroju Jacka Kilińskiego nie rodzą się w tym fachu na ulicy. Negocjowałem i z profesorem Andrzejem Bliklem i to parokrotnie i z synem jego – też  bezskutecznie. Nawet w ich supermarketowej elegancji nie mieściła się moja wizja. Czy naprawdę przyjdzie mi kiedyś wreszcie kontynować Teatrzyki w jakiejś Handlowej Galerii ?  Skrzydło w skrzydło  z basenem. Gdzieś podle kaplicy katolickiej, między McDonaldem a Synagogą, gdy wszystkie świątynie już w samych Marketach pozamykają ?  Trudno powiedzieć. Chrystus wyganiał przekupniów ze Świątynii, co ma jednak zrobic z kapłanami, którzy swą wiarę hurtem w galeriach przeceniają ?

Na razie jednak zostałem z jedną Panią Anią, jej znajomą parą kelnerów, którzy wpadali do mnie po południu dorobić. Stańczyk z Casa Valdemar także w Dolinę nie wszedł. Acz zachował się bardzo dżentelmeńsko. Z własnej wiejskiej posiadłości pożyczył mi nieodpłatnie  kilka potężnych drewnianych ław do siedzenia i  ogromne stoły. To był taki jego aport na poczet mojego mało prawdopodobnego sukcesu.

Zatem Ogródek w Dolinie Szwajcarskiej zmieniał się po raz kolejny. Nic sensownego nie wynikło z negocjacji z architektami zrobiłem więc wszystko sam i na zielono. Nie dało się już postawić frontu z Mariensztatu.

Teatr w Dolinie Szwajcarskiej 1999

Teatr w Dolinie Szwajcarskiej 1999

Zresztą znudził się on już i zużył. Nad sceną od Witka Szymańskiego rozpostarłem dach o wymiarach 5.3 m. na 5.3. Dach był zielony. Miał osiem nóg. Jedna kolumna wypadała zatem równo na środku sceny. Maciej Sarapata z firmy Bossar  bronił tej nogi jak niepodległości. Twierdząc, że jest ona zgodna z ISO i bez niej to on w ogóle za nic nie odpowiada. Nie trzeba mówić jak do tej kolumny odnieśli się aktorzy. Jeszcze na pierwszym spektaklu jakoś to zniesiono. Potem z pomocą Mirka Wróblewskiego dokonaliśmy oficjalnej amputacji nogi przedniej w taki jednak sposób, by można ją było przy znośnych warunkach atmosferycznych wyjmować na czas trwania spektaklu, a potem na cały czas, gdy namiot pozostawał narażony przez całą dobę na wiatry i deszcze – z powrotem wstawiać.

Teatr w Dolinie 2001

Teatr w Dolinie 2001

Nabyłem także dziesięciokątne altany dla publiczności. Trzy, a w każdej mieściło się przeszło 30 osób. Teren ogrodziłem w sposób najprostszy. Zleciłem mianowicie  znajomemu ślusarzowi w Nurze pocięcie prętów zbrojeniowych. Kazałem zaostrzyć sztyce, dorobić im uszka, a przez uszka przeplotłem stokilkadziesiąt metrów ozdobnej liny. Kosztowało grosik. Z tym wszystkim zwróciłem się do firmy „Gardenia”, w której imieniu działający Marcin Radzymiński przystroił mi ogródek jak potrafił. Ozdobił sztucznym kwieciem front sceny, w otwory altany wprowadził siatkę na ptaki, która miała ( ludziom kulturalnym rzecz prosta i delikatnym) bronić wejścia, jednocześnie przepuszczając wiatr i  służąc za stelarz dla kompozycji kwietnej. Nad sceną  ułożyliśmy girlandy. Ba, girlandy były nawet wokół, także z drutu zbrojeniowego wykonanej, wygiętej  w kształt łuku atrapy wejściowej bramy.

Pomyślałem  też o podłogach. Miałem wciąż w oczach sytuację z dziwiątego ogródka, gdy  w czasie deszczu publiczność z jurorkami na czele była wprawdzie zabezpieczona przed opadem pod białą ogródkową altaną z supermarketu, jednak woda zaczęła spływać po gołej ziemi tworząc błoto pod nogami. Patrzyłem jak Basia Borys-Damięcka z  Zosią Kucówną i Dorotą Wyżyńską niby gęsi nad brzegiem stawu podkulają nogi. Było mi wtedy wstyd. Chcąc podnieść komfort oglądania spektakli u zaprzyjaźnionego od czasów Mariensztatu stolarza pana Maciej Polniaka zamówiłem do  namiotów klasyczne podłogi. Był to spory wydatek więc deski w wejściu uzupełniałem zdobytymi w jakimś magazynie panelami transportowymi, po których publiczność przekraczała ogródkowe progi.

Znałem już nieco opadające w dół ukształtowanie terenu Doliny i kazałem … kopać fosy. Tak by deszcze jak najmniej szkodziły publiczności.. Istota mojego teatru sprowadzała się zawsze do dbałości o widza. Nie dbałem  o architekta, który musi zarobić, ani scenografa, pragnącego zaspokoić swą próżność, ani nawet aktora w swoim pojęciu (szczególnie w plenerze) zstępującego z parnasu ku gawiedzi. Interesował mnie tylko  widz.  Oby jak najlepszy ale tak naprawdę każdy był świetny, skoro zechciał nas odwiedzić. I on w Ogródku  był zawsze hegemonem. To jemu należy się szacunek, to on swym patrzeniem teatr stwarza.  Ale  też jego stwarza – tak jak stworzyła mnie w Marina do Palermo – aura otaczającej go przestrzeni.

Było więc wejście, fosa, podłogi, altany dla publiczności, garderoba dla aktorów pod zasłoniętym ścianami namiotem, który jeszcze rok temu rozpościerał się nad sceną. Kupiłem też wreszcie pianino. Nie często dotąd bywało potrzebne ale zdarzało się. Do dziś pamiętam moje zażenowanie, gdy jeszcze na I KTO w Lapidarium nie sprawdziłem dokładnie wymagań technicznych zespołu i nagle na dwie godziny przed spektaklem okazało się, że nie mamy instrumentu. Uratowała mnie wtedy śp. Ewa Janowska z Wydziału Śródmiejskiego zorganizowawszy transport jakiegoś pianina z pobliskiego SDKu od Sebastiana Lenarta. A transport pianina jak wiadomo to rzecz nie prosta. Czterech ludzi, laweta, pasy – potem stroiciel. W sumie niebagatelny też koszt. Częściej potrzebowałem instrumentu na Mariensztacie, gdzie wymyśliłem sobie muzyczne intermedia. Zaczynały się już wówczas wyższej klasy keybordy ale były bardzo drogie. Tak drogie, że jak czytelnik pamięta Teatr Rampa, który taki instrument posiadał nie zdecydował się go użyć w deszczu.  Umówiłem się potem z panią Starczewską, dyrektorką pobliskiego słynnego pierwszego społecznego liceum na Browarnej, która za jakąś symboliczną wpłatę na konto fundacji szkoły zgodziła się udostępniać mi w trakcie wakacji szkolne pianino.

W Dolinie Szwajcarskiej było gorzej, żadnej szkoły w pobliżu. Za to elektroniczne pianina już się zaczynały. Wynajmowaliśmy je czasem, niektórzy akompaniatorzy na czele z Aldoną Krasucką towarzyszącą jak pamiętam występowi Mańka Opani już dysponowali swoimi. Teraz, wiedząc, że Grupa Teatralna Pod Górkę zbiera się do częstego u mnie grania musiałem dostarczyć Zbyszkowi Rymarzowi instrument. Ten zarzekał się wprawdzie, że w życiu nie zagra na „zdechłym kocie” lecz zgodził się w towarzystwie Mirka Wóblewskiego, który w Stanie Wojennym zjadł zęby na handlu takim sprzętem udać na Plac Konstytucji ocenić elektroniczną Yamahę z dynamiczną klawiaturą i pedałem, którą Mirek polecał.

Zbigniew Rymarz

Zbigniew Rymarz

Więc Rymarz jak trup blady siadł przy klawikordzie

i z wolna jął próbować akord po akordzie.

W sklepie zapadła cisza. Zbyszko grał jak z łaski.

Gdy skończył wszyscy wstali. Zabrzmiały oklaski,

a  muzyk – rzecz niezwykła oddał hołd technice.

Brzmi bosko. Kupuj acan. Grać się nie powstydzę…

I tak stałem się posiadaczem elektronicznego pianina, marki Yamaha, które było świadkiem niejednego wielkiego zdarzenia. Klawiatura ta posłuży wszystkim najwybitniejszym akompaniatorom warszawskim: Krzysztofowi Paszkowi i Januszowi Tylmanowi, Andrzejowi Połonczyńskiemu i Zbigniewowi Majchrzakowi, Irence Kluk-Drozdowskiej i wspomnianemu Rymarzowi. Zresztą kto na nim nie grał. Tylko Kamka z Emką, roztańczone córeczki moje, które myślałem przy jego pomocy umuzykalnić nie zechciały poddać się tej kosie.

Stworzyliśmy też w Dolinie kawiarenkę. Jako, że żaden poważny biznesmen nie chciał się zaanagażować wzięła się za nią w rezultacie wspomniana pani Ania z przyjaciółmi. Na piwo z dystrybutora uparcie zgodzić się nie chciałem obstając przy winie z wodą nazwanym przez nas  napojem dionizyjskim. Jeszcze pomocą Amiry i Matiny Bocheńskich, córek Małgosi, które mi wtedy pomagały – wymyśliliśmy parę greckich nazw.

Menu teatralne w "AnTraKcie"

Menu teatralne w "AnTraKcie"

Jakąś ambrozję, coś było teatralne, aktorskie, bywał też jakiś dramat z grilla. Wszystko kręciło się na niby. Po pierwsze i ostatnie nie mieliśmy bieżącej wody. Pod Doliną znajduje się jedynie tzw. ogrodowa hydraulika. Jeszcze gorzej było z odprowadzaniem nieczystości. Najbliższa studzienka to  też tylko tzw. burzówka, a  znajdowała się o kilkadziesiąt metrów  na końcu trawnika. I to był prawdziwy powód, dla którego ewentualna kawiarenka, taka co przyniosłaby jakiś realny dochód wymagała znacznie większych inwestycji. Owszem na wolnym powietrzu można uzyskać jednorazowe koncesje na piwo w plastyku, ale to groziłoby opanowaniem ogródka od przedpołudniowych godzin  przez towarzystwo, które mogłoby zniszczyć elegancki charakter miejsca.

Samo piwo rzecz jasna mi nie przeszkadza podobnie jak wino. Chodzi tylko o to by było elegancko. Dążyłem więc do tego by wino było bardzo tanie, stosowne dla inteligencji, piwo droższe by nie ściągało szerszych rzeszy. W rezultacie kawiarenka istniała nie tyle dla dochodu, co dla komfortu bywalców. Starałem się to wszystko w miarę zalegalizować. Częściowo się udało. Koncesję na piwo mógłbym mieć ale nie chciałem. Na wino już nie bo to w Polsce alkohol „twardy” – traktowany jako wysokporocentowy. Paranoia !  Zarząd Dzielnicy wyraził jednak zarówno zgodę na nieodpłatne użyczenie kilkuset metrów Doliny mojej Fundacji na działalność kulturalną jak i na wynajęcie kilkunastu metrów mojej prywatnej firmie Media ATaK na działalność gastronomiczną. Za to naturalnie musiałem już zapłacić. Dogadałem się nawet z Sanepidem tak, że summa sumarum w Dolinie legalnie sprzedawaliśmy z dystrybutora Coca-Colę-Fantę-Sprit. Herbatę. Świetne espresso. Jednorazowe lody z Zielonej Budki. A do napoju dionizyjskiego czyli woda z cytryną zaprzyjaźnieni dostawali łyk białego wina.  Ot, przekręt po polsku ale à rebours. Zwykle wszakże czegoś nie dolewają. Bardzo po cichutku zezwalałem też by sobie kelnerzy dorobili sobie sprzedając spod lady –  lecz jedynie najlepsze (Heineken, DaB czy Carlsberg) – markowe piwo.

Kawiarnia zatem specjalnego dochodu nie przynosiła. Chyba nawet nie pokryła kosztu wynajmu powierzchni. Jednak jej formalne przynajmiej  funkcjonowanie od 10 rano do 10 wieczorem pozwalało obniżyć koszty dozoru. Panu Henrykowi, który przybywał z Ursusa by pilnować ogródka nocą musiałem płacić więcej niż kelnerce, która zastępowała go rano.

Pomyślałem też o reklamie. Dotychczas kombinowałem jak umiałem. Teatry ( nawet Mały kierowany przez zaprzyjaźnionego ojca chrzestnego mojej córeczki Emilki –  Pawła Konica) nie bardzo chciały udostępniać nam swoje gabloty choć te świeciły pustakami w czasie wakacji. Jednak przez kilka sezonów wykorzystywałem przeszklone, a porzucone przez przekształcających się właścicieli panele reklamowe  stojące naprzeciwko  Hotelu Forum w alejach Jerozolimskch w przesmyku prowadzącym do apteki przy ul. Przeskok. Wieszałem tam na cały sezon plakaty. W końcu je jednak zdemontowano. Odkryłem za to, że przy dawnym ZBOWiDzie na rogu Alej Ujazdowskich i Pięknej były też dwie przeszklone gabloty całkiem zapomniane.  Już na IX KTO udało mi się jedną z nich wynająć. Teraz postanowiłem zwiększyć reklamę. Nawiązałem kontakty z Warexpo. Szczerze mówiąc również nie do końca formalne. Ustaliłem, że część słupów naczele z wielkim stojącym przy aptece u zbiegu Świętojerskiej i Freta, spadły z jakiejkolwiek ewidencji. Nawiązałem konrakty z Gildią eksplorującą biznes pokątnego plakatowania i stawaliśmy się coraz bardziej widoczni.

Oczywiście najważniejsza jest  jednak reklama w najbliższej okolicy. Zatem między wielkimi drzewami od strony Chopina rozwiesiłem gigantycznych rozmiarów baner reklamujący kawiarenkę. Antrakt-na-drzewachWłasnymi rękami zbiłem też (z płotków ogrodowych dostępnych w Castoramie) pierwszą tablicę ogłoszeniową, która stanęła u wrót doliny. X-KTO-tablicaObit Gardenia – theatrum natus est.

Moją ambicją było by opracowany przez Marynkę Bersz, najpiękniej jak umieliśmy,  skomponowany graficznie przez Andrzeja Radomińskiego folder jubileuszowy wydany został tym razem już na start ogródka, podobnie jak plakat. Wszystko się udało.

Pod koniec czerwca w siedzibie PAI przy Bagateli zorganizowałem konferencję prasową z udziałem Piotra Foglera i Basi Borys-Damięckiej z Jury. Zaprezentowałem folder i plakat z 60 dniowym repertuarem. Ruszyło…

Rozdział – LXIV Trudna Rocznica

CDN

Rozdz. LXIV – Trudna Rocznica

poprzedni pierwszy następny

Małżonkowie wiedzą, że to trudna rocznica. Okrągła, jeszcze młoda, a już zębem czasu kąsana. Po siedmiu latach należy wszystko zmienić, po dziesięciu ocenić czy to na coś się  zdało. Po siedmiu latach powiedziałem sobie – Dolina Szwajcarska! Powiedziałem Letni Festiwal Ludów Europy na wolnym powietrzu w Warszawie.

Ogłosiłem również ideę teatru będącego miejscem spotkania. Powiedziałem, że sztukę robią dziś twórcy filmowi, telewizyjni, pewnie internetowi – tam są pieniądze, tam są współczesne tworzywa i tam liczna publiczność. Ale ta publiczność medialna, blogosfera,  wirtualny czytelnik książek z e-booka, czy filmu z DVD, potrzebuje czasem wyjść na świeże powietrze, zdjąć słuchawki, oderwać się od monitora,

Spektakle Obywatela Genewskiego

Spektakle Obywatela Genewskiego

znaleźć się wśród podobnych sobie.

Zatem: „Nie gódźmy się na ekskluzywne widowiska przeznaczone dla garstki ludzi, którzy zamykają się smutnie w ciemnej spelunce i trwają zamknięci i nieruchomi w ciszy i bezczynności [...] Nie ludy szczęśliwe, nie dla was takie zabawy! Na pełnym powietrzu, pod gołym niebem powinniście się gromadzić i rozkoszować poczuciem własnego szczęścia.”[1] Tak pisał J.J.Rousseau dwieście lat temu, gdy sztuka z kościołów, dworów i placów zamierzała się wymknąć ku dziewiętnastowiecznym Posłannictwom.

Oczywiście nigdy się to w pełni nie udało. Właśnie Dolina Szwajcarska była jednym z przykładów trwania idei antycznego festiwalu, średnowiecznego miraclu, renesansowego karnawału. Właśnie europejskie schweizertale, gdzie grano i śpiewano – niosły jedność sportu i gry ( sport und spiel). I tak jak niegdyś między grecką Świątynią i Stadyonem, sytuowały teatr między ślizgawką, czy kortem tenisowym a estradą.

Nic dodać! Tylko tworzyć to miejsce spotkania, dzięki któremu poznaliście się Państwo. Wy którzy wolicie Dolinę Szwajcarską i jej spektakle od eklektycznych występów w teatralnej sali. Wy, którym lepiej smakuje dionizyjskie wytrawne wino od piwa z pikniku. Poznaliśmy się też my, którzy chcemy by Warszawa ożyła latem. Nic bym nie zrobił, gdyby nie Samorząd, a w nim konkretni ludzie, którzy ponad podziały administracyjne i polityczne dbali o kulturę naszego Miasta.

Piotr Fogler i Piotr Królikiewicz pomagali mi jeszcze w Warszawskim Sejmiku – a potem w Dzielnicy Śródmieście. Pewnie mogli więcej ale nie szkodzili. Przynajmniej do czasu. Wspierali mnie Jan Rutkiewicz jako burmistrz i Marek Rasiński jako Dyrektor Środmieścia i Andrzej Hagmajer w Województwie. Potem mogłem  liczyć na Miejskie Biuro Planowania, któremu szefował Rutkiewicz wydając bardzo pozytywną opinię nt. możliwości uzyskania warunków zabudowy teatralnej dla Doliny Szwajcarskiej.  Wspomagał Konkurs dalej Marek Rasiński jako Starosta Powiatowy i Andrzej Hagmajer, który kierował kulturą w tym krótkotrwałym i dość surrealistycznym dowodzie na atrofię idei samorządności jaką było uczynienie z Warszawy Powiatu Grodzkiego. Starał się jak mógł i zapewniał skromne ale zawsze,  wsparcie tzw. Starostwa Powiatowego m. st.  Warszawa.

Zrobiłem za mało. I myślę, że z mądrzejszymi ludźmi można było więcej. Jednak nic bym nie począł bez radnych z Terasą Stankową na czele. Nie byłoby Doliny bez głosu Janusza Rosy i pióra Krzysztofa Gąsiorowskiego, a niejednej imprezy bez wsparcia Sebastiana Lenarta ze Staromiejskiego Domu Kultury.

No i jak już kilkakroć podkreślałem nie byłoby ani jednego plakatu, ani jednego folderu i w ogóle niczego co profesjonalizmem oprawy trąci, gdyby nie systematyczna, zwiększająca się z roku na rok pomoc Gminy Centrum. Gminy i Dyrektora Krzysztofa Marszałka, który wywalczył odbudowanie Lapidarium i dzięki, któremu moje marzenia o Warszawie jako letnim Avignonie czy Edynburgu centralnej Europy  w roku  2001 – Jubileuszu 10 lecia Konkursu zdawały stawać się ciałem.

To Gminie Centrum bowiem zawdzięczałem w tym roku znacznie niż dotąd poważniejsze środki. I fakt, iż Warszawski Festiwal Teatralny, Letnie Spotkania Teatralne, Festiwal Wisła Żywa, Festiwal Artystyczny Ogrody Frascati czy jak tam Państwo nazwać zechcecie  coraz bogatszy i coraz lepszymi imprezami otoczony – Festiwal Teatrów Ogródkowych- nie jest już dziś  w 2009 roku  tylko moim dziełem i moim jedynie teoretycznym marzeniem – lecz zaistniał. I właśnie od wtedy.

Idei Wielkiego Warszawskiego Letniego Festiwalu, wciąż w to jakoś wierzę,  nie da się wymazać z mapy zdarzen kulturalnych Warszawy. Nie zdołają go też ośmieszyć prowincjonalne naśladownictwa jakichś ArtParków. Ta idea jest  jest przecież wspólnym  dorobkiem wszystkich Wymienionych i Niewymienionych.  To  żywy konkret: artystycznych letnich weekendów w Lapidarium lat 2002-2005 .  Codziennych w lipcu oraz w sierpniu występów teatralnych w An-TraKcie – kawiarni artystycznej Doliny Szwajcarskiej. Potem zaś  w latach 2005-2006 także tłumnych spotkań  w Ogrodach Frascati.

Folder-X-KTO-Recto

Folder-X-KTO-Recto

Folder na X KTO  wyszedł znakomicie. Było oczywiście parę błędów. Jak brak nazwiska Kucówny (mimo zdjęcia) wśród

Folder-X-KTO-Recto

Folder-X-KTO-Verso

wszystkich jurrorów, wstęplowywaliśmy je potem pracowicie. Czy przepiękna literówka <pr”e”fesjonalne>  zamiast  <pr”o”fesjonalne>, gdy we wstępie pisałem o fachowych wreszcie wydrukach.

Folder wydrukował pan Jacek Juchniewicz. A właściwie państwo Juchniewiczowie, gdyż on i jego Pani Ela staną się przez najbliższe trzy lata czasami doprawdy jedynym oparciem ogródka.

Juchniewicza poznałem przez Andrzeja Radomińskiego jako drukarza. Nie do końca to jednak okazało się prawdą. Pan Jacek związany od zawsze z edytotorskim światem okazał się mistrzem optymalizacji ceny – tak bym go nazwał. To znaczy nie taniochy bynajmniej lecz tego by za minimalną cenę uzyskać maksimum efektu. W zasadzie zaczęło się od programu na X KTO zrealizowanego przez Andrzeja Radomińskiego. Skład realizowałem po staremu u Pani Ani Jedlińskiej  i Janusza Wójcika w „Cezanie”, jednak Juchniewicz okazał się bezkonkurencyjny w poszukiwania dobrych, a  nie drogich firm drukarskich.

Ale nie tylko. Jakoś tak wraz ze ze swoją panią Elą przylgnęli do mnie. Sponsora (była bodaj mowa o Dilmahu) znaleźć się nie udało ale wciągnął ich mój szał. Po wydrukowaniu programu zaczęła się jego dystrybucja. Umówiliśmy, się że ich firma podejmie się sprzedaży biletów ( co mogłem symbolicznie honorować) a także wspólnie wyprodukowanych programów które zaczęliśmy rozprowadzać  po 8 zł, a potem po -  7, 6, 5,  spuszczałem cenę z tygodnia na tydzień. Państwo Juchniewiczowie próbowali sprzedawać jakieś swoje gadżety drukarsko-reklamowe,  zainwestowali w kartki pocztowe. Wydrukowaliśmy ich pięć z pięknymi zdjęciami dawnej doliny, z pamiątką X KTO i Ludwiką Zimajerką.

I tu zaczęliśmy się przekonywać o przeczącej  logice odmowie ogródkowej publiczności na ponoszenie jakichkolwiek dodatkowych opłat. Za bilety płacono. Po dziesięć złotych.  W miarę przybywania widzów , gdy brakło już krzeseł wprowadzałem wejściówki po 5 zł. Pamiętajmy, że impreza cały czas obywała się bez honorariów aktorskich. Zwracałem przejazd i transport, a w miejsce honorarium była cała ‘kasa’ zebrana od widzów. Sam nie brałem nic, a aktorzy mieli jeszcze nadzieję na dużą nagrodę. Więc inwestowali: jak w TOTO LOTKU. Widzowie więc bilety kupowali, kawka, piwko,  proszę bardzo ale nie poszło pół pamiątkowej kartki, ćwierć gadżetu.

Jacek Juchniewicz

Jacek Juchniewicz

Juchniewiczowie byli zszokowani ale  trwając przy mnie dzień w dzień – powoli stawali się ludżmi teatru. Wkraczali w towarzystwo. Ona flirtowała z aktorami, on ( a temperament ma Pan Jacek kresowego szlachcica) rwał się do szabli. On śpiewał z Rosjankami – ona  zwijała manatki.

pani Ela

pani Ela

Rozbiliśmy wszak rodzaj biwaku w samym centrum miasta. Kilometr od URMu spod, którego podjeżdżał czasem do mnie  rządową Lancią  Jędrek Urbański – świeżo upieczony minister ,

A Pan Dyrektor to taką nową bryką pewnie z tego ogródka wyjedzie, sputała mnie Pan Jacek w chwili rozmażenia widząc mnie setny pięćdziesiaty dzień na nogach...

- A Pan Dyrektor to taką nową bryką pewnie z Ogródka wyjedzie? Spytał Pan Jacek w rozmarzeniu widząc mnie pięćdziesiaty dzień na nogach...

podsekretarz stanu czyli  doradca premiera Jerzego Buzka do spraw polityki informacyjnej (2000-2001).     Nie on jeden.

Rozdział LXV O Kaliszu, Buzku i Bluszczu z Legnicy

CDN


[1] J.J. Rousseau   List do pana  d’Alamberta o widowiskach , w: Umowa społeczna i inne rozprawy, przełożyła W. Bieńkowska, Warszawa 1966, s.482

Rozdz. LXV – O Kaliszu, Buzku i Bluszczu z Legnicy

poprzedni pierwszy następny


Nie zapomnę tego ranka na Długiej, gdzie spędzałem samotnie lato. Nagle dzwoni telefon.

– Czy to pan Kijowski ?,  pyta głos w słuchawce.

-  Czym mogę służyć ?, odpowiadam  przytomniejąc (pora była tak bardziej urzędnicza, parę minut po ósmej – pewnie już od czterech godzin spałem…).

- My tu wiecie, dzwonimy do Was z Zarządu Warszawskiego SLD w sprawie spotkania ministra Kalisza z młodzieżą w Dolinie Szwajcarskiej. Przytkało mnie.  Jeszcze nie wiem czy to sen czy mara przypominająca czasy, gdym w latach 70 tych wybrał sie raz z polecenia mego promotora Krzemienia do budynku KW przy Chopina, a tam mnie Towarzyszem tytułowano.

- Jakie spotkanie, pytam, o której ?

- O siódmej wieczorem, słyszę w słuchawce.

– Zaraz zaraz, o siódmej wieczorem istotnie jest spotkanie w Dolinie Szwajcarskiej  ale publiczności warszawskiej z aktorami z Legnicy  występującymi w Konkursie Teatrów Ogródkowych.

– No właśnie, właśnie. Słyszę. - I pan Minister Kalisz wybiera się na spektakl spotkać się z naszą partyjną młodzieżą. Chcielibyśmy zarezerwowować 20 zaproszeń. Zbaraniałem. Nie muszę ukrywać, że ta opcja polityczna nie należy do mych ulubionych. Jednak noblesse oblige. Co by nie mówić, trudno obrażać Szefa Kancelarii urzędującego prezydenta nawet jeśli nie tylko nań nie głosowałem lecz nawet pracowałem w konkurencyjnym sztabie.

Prawda, powiadam jednak ja pierwsze słyszę o spotkaniu, a ponadto spektakle są płatne. Jednak naturalnie – zreflektowałem się mówiąc - dla Pana Ministra będzie czekało dwusobowe zaproszenie.

A ile kosztują bilety ? Podałem sumę,  usłyszałem westchnienie i byliśmy umówieni.

Ja w szoku. Szybko zrobiłem wyliczenie. Teatr Ogródkowy pierwsze wystawienie miał w czwartek 23 lipca 1992 dziś jest poniedziałek 23 lipca 2001 – równe dziesięć lat. Niezauważona rocznica. A tu – po chwili zrozumiałem, oczywiście kolejna kampania wyborcza się kroiła. Przed rokiem Kwaśniewski 8 X – wygrał uzyskując (53,3%) i po raz drugi został obwołany prezydentem. Za dwa miesiące – 23 września 2001 roku, w trzy tygodnie po moim X ogródku będę sobie siedział w Ołtarzach, Jacek Kuroń zaprosi mnie na 25 lecie powołania KORu. Ale nie pojawię się u Mirka Chojeckiego w przeddzień wyborów, w których ostatecznie i na lata oddamy władzę. Na własne żądanie. A czemu ?  -  Chociażby – temu.

Zbudzony przez służby Kalisza natychmiast zadzwoniłem przecież do mojego grubego ministra -  doradcy premiera Buzka ds. polityki informacyjnej. Mówię:

-  Andrzej, SLDowcy z Kaliszem robią kampanię u mnie w ogródku, przyjdź, a może byś i premiera sprowadził.   Ty jesteś prawie tak samo ciężki jak Kalisz,  a może kiedyś nawet Sekretarzem zostaniesz Stanu. Uczcimy moją X okrągłą i jakoś przełkniemy tę kaliską żabę.

Ryszard Kalisz na X KTO

Ryszard Kalisz na X KTO

Ale gdzie tam !  Minister Urbański mój  teatrzyk miał zawsze za produkt niszowy. Lubił  nawet wpaść do mnie  po godzinach ale absolutnie nie doceniał politycznego wpływu tej imprezy. A tamci…Widz do widza, fotka do fotki – uzyska SLD ostatecznie  41,04% we wrześniowych wyborach.  Głosy zyskiwali wszędzie – nawet na moim ogródku. – Nie powiem by mi nie pochlebiło.

Piętnaście minut przed spektaklem stacza się jak pączek w maśle ubrany po cywilnemu Minister Stanu w krótkim rękawku. Wychodzę mu naprzeciw z zaproszeniem jak na dyrektora przystało. Wita się grzecznie i … ze schodków Doliny Szwajcarskiej wygłasza krótki wykład do otaczajacej go młodzieży nt.: magicznego zakątka Warszawy, tradycji teatrów ogródkowych i moich X letnich zmagań. Myślałem, że wypiórkuję ! Następnie otrzymawszy dwuosobowe zaproszenie odliczył otaczającą go trzódkę, wyciągnął portfel i wysłał asystentkę do kasy ze stówką czy dwiema by kupiła dwadzieścia parę biletów. Skonstatowawszy, że nie sprzedajemy piwa,  innego hundejbina  pchnął po krzynkę browaru do pobliskiego sklepu i jak na  barona ( z SLD) przystało -  rozsiadł się w tylnych rzędach w otoczeniu grona młodzieży.

Kalisz z Bluszczem

Kalisz z Bluszczem

W trakcie spektaklu śliczna asystentaka wywierała na mnie presję wszelaką bym może jednak jakoś tak przywitał albo pożegnał,  słowem – zauważył obecność pana ministra.  Nie przeszło mi to przez gardło ale jednak ujęli mnie na tyle, że gdy już po brawach zbierali się oddalić podpowiedziałem emablującej mnie  asystentce by po prostu z własnej inicjatywy udał się Pan Minister do namiotu – garderoby by podziękować aktorom. Trzeba było widzieć jak panienka gnała, jak Kalisz posłusznie wykręcił pirueta, jak to się z wokół Przemka Bluszcza oplatali, a fotografowali…

Gdy w rok później jeżdżąc przez kilka tygodni z byłym już wówczas premierem Buzkiem z zamiarem założenia wydziału medialnego przy Akademii Papieskiej w Częstochowie opowiem mu ten wieczór  Ojciec pięknej Agaty nie będzie mógł pojąć jak to się stało, że się o tym nie dowiedział.  Twierdził, że kochając teatr jak córkę przybiegłby tam bez wahania. Słowa. Słowa. Słowa.

Rozdz. LXVI – Wśród przyjaciół Moskali

CDN

Rozdz. LXVI – Wśród przyjaciół Moskali

poprzedni pierwszy następny

Urbański jednak dobiegł … acz po miesiącu. I załapał się na wieczór przyjaźni polsko – rosyjskiej.  Jeszcze  wiosną otrzymałem tajemniczego meila z rosyjskiej miejscowowści Ivanovo z propozycją zagrania adaptacji słynnych „Oświadczyn” Czechowa nazwanych przez artystów teatru „Ptak” – Pasje pod brzozami.

Sergiei Shawarinsky (Iwana Wasiliewicz Łomow),  Viktor Łobaczow), (Stiepan Stiepanowicz Czubukow), Tatiana Griszanina – Shawarinska (Natali Stiepanowna Czubukow)

Sergiei Shawarinsky (Iwan Wasiliewicz Łomow), Viktor Łobaczow (Stiepan Stiepanowicz Czubukow), Tatiana Griszanina – Shawarinska (Natalia Stiepanowna Czubukow)

„Oświadczyny”, przypomnę to ten słynny żart sceniczny (nb. bardzo często grany jako egzamin w ramach scen na II, III roku w szkołach teatralnych)  - historia nieporozumień, można powiedzieć komedia omyłek, w której nad realizacją marzenia Ojca – Stiepan Stiepanowicza Czubukowa (Viktor Łobaczow) o małżeństwie Natali Stiepanowny Czubukowej – tu zagrała ją   Tatiana Griszanina – Shawarinska,  triumfuje (pozornie jednak tylko) małastkowość, zawziętość, krótkowzroczność.

Teatr Ptak z Ivanova - "Oświadczyny" Czechowa

Teatr Ptak z Ivanova - "Oświadczyny" Czechowa

Iwan Wasiliewicz Łomow w wykonaniu i reżyserii Sergieia Shawarinsky’ego [  Шаваринский Сергей ]  nie był nareszcie żałosnym parafialnym patafianem. Lecz wesołym, autoironicznym, niezręcznym nieco – marzycielem. Był taki, jakim okazał się Siergiei. Aktor, reżyser, choreograf. Ich „wołowe łączki” jak lubię nazywać tę sztukę nie były nadto charakterystczne, były lekkie i romantyczne. Gdy w końcu po drugim sporze ( pierwszy był o własność wołowych łączek, drugi o ułożenie psa myśliwskiego) dochodzi do ożenku to nie jest zwycięstwo kołtunerii lecz życia: Hу, начинается семейное счастье! Шампанского!  – w niezapomniany sposób podsumuje komedię Viktor Łobaczow grający Чубуковa.

„Pasje pod brzozami” bo tak artyści z Ivanowa nazwali ten spektakl ukazywały to, co naprawdę tkwi w jednoaktówce Czechowa: miłość i szacunek do tych ludzi, którzy spędzą życie jak spędzą. Ale najlepiej jak im na to świat pozwoli.  Którzy – zrobią z Ivanova Hollywood, objadą świat na rowerze, zasadzą prawdziwe podmoskiewskie brzozy w centralnym parku Warszawy, pod którymi będą pić piwo ( i   także coś z piętnaście razy mocniejszego) śpiewając z grającym na gitarze ministrem rządu Jerzego Buzka i Kościelnym z  serialu Plebania – Beatlesów, Młynarskiego i Okudżawę!.

Przyjaciele Moskale

Przyjaciele Moskale

Tak było ! Wydawało mi się do tego wieczoru, że jestem barwny, a może i pomysłowy. Ale fantazja Siergieja przeszła najśmielsze oczekiwania. Wtedy w 2001 roku pojawili się w Warszawie na moim pikniku pod ambasadami. Przyjechali w sumie na tydzień. Przedzierali się autobusami i pociągami osobowymi. Podbili wszystkich. Nagrodę Wielką Ogródkową ( 9  tys. zł wypłacałem im w dolarach, a wielkie to były dla nich pieniądze) nagrodę tę otrzymali „Za świetne aktorstwo, precyzję, lekkość, dowcip, inscenizację oraz kreacyjne wykorzystanie muzyki do tekstów Czechowa.”. Przedtem prośbą, groźbą i najłagodniejszą perswazją zmusili mnie bym objechał okołowarszawskie szkółki leśne bo jak „pod bieriozkami” to Pod Brzozami – wychowani na Konstantego Stanisławskiego „twórczym procesie przeżywania” nie wyobrażali sobie gry na świeżym powietrzu bez prawdziwych podmoskiewskich brzózek.

Teatr jest  Światem

Teatr jest Światem

– Przywiążą się do mnie. Za rok Tania i Sergiej ( przed 11 KTO) – pojawią się w Warszawie w czerwcu. Tania gonić tu będzie Sergieja, który jakby nigdy nic wyjechawszy z końcem  kwietnia ze swojego odległego 300 km na  pólnoc od Moskwy Ivanowa dotarł na rowerze w połowie czerwca do Warszawy jako „Wędrujący Aktor”.

Aktorami - Ludzie.

Ludzie - aktorami...

Rozdz. LXVII – Wędrujący aktor

CDN

Rozdz. LXVII – Wędrujący aktor

poprzedni pierwszy następny

Jego przodkowie wywodzili się z Polski. Nazywali się Szawarzyńscy. Dziś mieszka w Ivanowie 300 km. na północny wschód od Moskwy. To miasto włókiennicze. Przed pierwszą wojną można je było może porównywać z polsko, rosyjsko, żydowsko, niemiecką – Łodzią. I tam spotykały się  cztery kultury, aż je jedna sowiecko-komunistyczna antykultura rozpędziła na cztery wiatry.

Byłem tam. Jechałem pociągiem do Moskwy, a stamtąd autobusem przez bezkres włodzimierskiej obłasti zmierzałem w stronę Ivanova trasą, którą Siergiej zwykł pokonywać … rowerem !

Tu inaczej toczą się koła

Tu inaczej toczą się koła

Tak to sobie wymyślił. Pięnaście bez mała lat Siergiej wędruje czy raczej wędrował po świecie na rowerze z laptopem, podłączony do internetu. Zdawał relacje sponsorom i Ivanowskim fanom ze swoich wojaży. Coraz częściej w towarzystwie żony Tani, która z oddaniem tylko Rosjankom znajomym pędziła za nim na kraj świata. Dopadła w Warszawie, zmuszając mnie bym jej znalazł wypożyczalnię rowerów by mogła za ukochanym pognać na Maltę -  do Poznania.

GLAVNAYA

Kto mi nie wierzy niech zajrzy na http://shavari.narod.ru/velo95rus.htm, gdzie o szaleństwach tego Tespisa na Bicyklu można więcej poczytać. Ale to nie koniec talentów jego. Poza tym, że wynalazł sponsorów i fanów dopingujących go w okołoświatowej podróży pozyskł też środki by w smutnym Ivanovie

Ivanovo

Ivanovo

-  w „mieście dziewczynek”, królestwie przemysłu tekstylnego jakim w istocie jest ten odpowiednik naszej Łodzi, urządzać iście hollywoodzką galę nazwaną „Biała Wrona”. Jestem taką wroną. Człowiekiem, który nie przystaje do swego środowiska, zwraca na siebie uwagę. Odwiedziłem Ivanowo po trzech latach znajomości z Tanią i Sergiejem. W lutym 2003 gnałem do nich pociągiem przez Białoruś i Rosję. Zatrzymałem się w Moskwie, oglądałem szerokie prospekty i szosy, gdzie trup staruszki z prowincji leży nie zakryty, a kierowca dzikiej taksówki, jaką mi zafundowano, za nieopatrzny skręt w lewo przez dwie godziny trzęsie się ze strachu ( a ja czyli ‘inastraniec’ – czekam)  nie wiedząc czy wyląduje (?-my – może obaj!?)  w gułagu czy jednak zostanie wreszcie  przyjęta przez kałmuckiego milicjanta łapówka.

Byłem w Moskwie  w Trietiakowskiej Galerii, gdzie pojąłem czym jest rosyjski z ziemią związany naturalizm.  W pełnej włoskich arcydzieł Puszkinskiej Galerii, zrozumiałem,  jak na tej nieludzkiej  ziemi dalekimi się zdają –  włoskie lazury. I pierwszy raz z dogłębnym zrozumieniem powtarzałem, za Miłoszem ze „Sieny” że „słodyczy dosyć – ale ta słodycz od ziemi odpycha”.  Patrzyłem na  Moskwę, w której panienka w metrze sprzedaje na dziko rozmowy z automatycznej budki w cenie 50 impulsow karty za prawo do  jednej rozmowy. I nikt jej nie aresztuje. I ktoś ją widać ochrania. Przyglądałem się oszołomiony  Moskwie gwarnej i dzikiej,  gdzie tylko na starym Arbacie przypominającym nieco deptak w Sopocie czy Krupówki w Zakopanem można poczuć się jak w przedsionku ( wschodniej rzecz jasna) – Europy. Trafiłem też do Teatru na Tagance, tam gdzie się dusza otwiera.

Stary Arbat w Moskwie

Stary Arbat w Moskwie

Wreszcie dotarłem do Ivanowa. Dziewiętnastowiecznej stolicy przemyslu włókienniczego  zrujnowanego przez Stalinowców bardziej niż francuski Brest przez normandzką inwazję. Wkroczyłem do wielkiego jak hala sportowa  kinoteatru, w którym Siergiej grać za nic nie chciał ale musiał, skoro odmówiono mu sali kameralnego „kukolnego” (lalkowego) teatru – i… zabrzmiała muzyka  i  girlsy zatańczyły.

Nagle za sprawą Szawarzyńskiego znalazłem  się w Moulin Rouge czy na Manhattanie. Miejscowy lekarz śpiewał jazz otoczony pląsającymi nimfami niby amerykański notabl. Aktor dowcipkował jak przy wręczaniu Telewizyjnej Emmy. Zwycięzca olimpiady, nastolatek, był  obsypany spadającymi z sufitu balonami – a niżej podpisanego, powitano – ku memu absolutnemu zaskoczeniu- rozbrzmiewającymi na całą salę, a ściągniętymi z internetu w formacie mp3  mymi własnymi ogródkowymi piosenkami. Ku swemu zdumieniu wygłosiłem w tym momencie éloge w znienawidzonym rosyjskim języku ze zręcznością jaką tylko takiej laurce zawdzięczać można:[1]

Hollywood w Ivanovie

Hollywood w Ivanovie

Laurka, no właśnie – święto!  Balanga i śpiew, aż do rana. Patrząc na nich nie wiedziałem czy widzę przed sobą Komediantów Bergmana czy Zesłańców z Dostojewskiego.  Czy ten rozśpiewany Siergiej to Dymitr Karamazow, który dla tańca, wyprawy, spektaklu – poświęci własne, a może każde życie ?  Czy to Rosyjski los czy trop wszystkich  wędrowców – kuglarzy ? A biegnąca za nim Tania, z roku na rok z większym trudem, niezmiennie zakochana – wielka artystka, która dla Siergieja poświęciła moskiewską karierę na Tagance,  lecz w której jej jeden telefon wciąż wszystkie drzwi pootwiera ?

Miało być wesoło. – Jaki piękny rozdział – zaanonsowała mi wczoraj Ela Bąkowska z Delaware, moja amerykańska Muza i Korespondentka. „I jaki – optymistyczny”…

- Nie ma już Tani ! Nie żyje !!!

Tania i Siergiej Shavarynsky - Pożegnanie z Rosją

Tania i Siergiej Shavarynsky - Pożegnanie z Rosją

W czerwcu tego roku znaleziono ją zamordowaną w skromnej klitce w Ivanovie, w komunistycznym blokowisku tam, gdzie mnie szesć lat temu  z mężem przyjmowała. Ostatnia podróż rowerowa Sierioży do Irkucka została przerwana 25 czerwca 2009 przez rosyjską milicję.  Sam jeszcze nie wierzę w to, co przed chwilą wyczytałem w Internecie !

Siergiej Shavarinsky w Ivanovie

Siergiej Shavarinsky w Ivanovie

Ot i los człowieka. Szalonego podróżnika, genialnego organizatora czy wiekiego hochsztaplera ? W 2005 jak się dowiaduję – kandydata na burmistrza czy mera Ivanova, który jednak w ostatniej chwili wycofał swoje nazwisko z wyborczych list.  Już, już dyrektora Kiszyńskiego Teatru Dramatycznego w Ivanovie o czym donosiła prasa publikując wywiady kandydata … aby wydział kultury po tych enuncjacjach ogłosił, że to myślenie życzeniowe.

„Dusza Rosyjska”. Z takim spektaklem objechał Sierioża świat cały. Zjechał Europę i Azję, Skandynawię, Niderlandy i Chiny. Zjechał mając przecież jakieś oparcie i zaplecze. Obserwując ich „wronią” imprezę w Ivanowskiej kinowej Sali, nie mogłem nadziwić się uwadze z jaką rodacy dopingowali szalonemu Sergiejowi, który ruszył w drogę  by Rosję ukazywać światu. Ba nawet dziś, kto przeczyta  w Internecie tekst Александра Гopoxoba uzna, że  więcej  pobrzmiewa w nim podskórnego współczucia niż obowiązkowego potępienia.

Татьяна Гришанина

Татьяна Гришанина

Co tam się stało ? Sierioża,  pisze Гopoxob w  artykule „Biała Wrona czyli nic po ludzku”: „był postrzegany jako człowiek wesoły, może nieco szalony ale bezwzględnie dobry i poszukujący w życiu czegoś lepszego i niezwykłego”.[2] Mogę się pod tą opinią podpisać obydwiema rękami. –  Czy mógł oszaleć ? –  Ba ! Każdy może!  Potomek polskiego szlachcica zagonionego w tiurmę,  wychowany na Dostojewskim, rozpieszczony przez rosyjskie wcielenia dobroci tych Soń, Gruszeniek czy … Griszanin.

Przez Murmańsk na Nord Kap - 2008

Przez Murmańsk na Nord Kap - 2008

Kiedy jechałem do nich raz jeden jedyny –  do Rosji, odczułem z całą bezpośredniością siłę tego trwania.  Wracałem z włoskich Alp, gdzie z córeczkami spędziliśmy kilka najpiekniejszych dni mego życia w Dolomickiej Paganelli. Przejechałem  w ciągu tygodnia 3 tysiące kilometrów i niezmierzony dystans kultury. Zostawiłem dziewczynki w Warszawie, by spotkać się z rosyjskiej duszy bezmiarem.

Tatiana

Татьяна Гришанина-Шаваринская

I cóż mam dziś powiedzieć na obronę zakutego w kajdany pensjonariusza СИЗО № 1. ?

- Że wszystkiemu z pewnością winien jakiś Smierdiakow !?

- Że w dwa tygodnie po śmierci Tani, nadeszła wiadomość o śmierci Николайa Семёновичa Максимовa – aktora i dyrektora tego  Kiszyńskiego Teatru w Ivanovie,  którego szefem z jakiegoś powodu Sierioża dwa lata temu nie został…

Nie widziałem ich sześć lat. A zapamiętałem jakbyśmy się rozstali wczoraj. Cóż mam powiedzieć tu w Warszawie o tym, co dzieje się trzysta kilometrów na wschód od Moskwy, tam gdzie

„Kraina pusta, biała i otwarta

Jak zgotowana do pisania karta.

Czyż na niej pisać będzie palec Boski,

Przedostatnia podróż Sierioży - 2008 - ПОСЛЕДНЯЯ «ГАСТРОЛЬ» АРТИСТА Ивановского драмтеатра С.Шаваринского в Иркутск 92009] была прервана в Тюмени, где лицедея сняли с поезда и уже под конвоем возвратили в Иваново, где Шаваринский сознался в убийстве жены, актрисы Татьяны Гришаниной. Теперь вместо задуманного очередного велокруиза по миру «путешественнику», скорее всего, придется довольствоваться нарами.

Przedostatnia podróż Sierioży - 2008

I ludzi dobrych używszy za głoski,

Czyliż tu skryśli prawdę świętej wiary,

Ze miłość rządzi plemieniem człowieczem,

Że trofeami świata są: ofiary?

Czyli też Boga nieprzyjaciel stary

Przyjdzie i w księdze tej wyryje mieczem,

Że ród człowieczy ma być w więzy kuty,

Że trofeami ludzkości są: knuty?”.

Miało być radośnie. Bo przecież teatr, Dolina Szwajcarska, wędrówki i spotkania są znakiem Europy. Płyną z południa, znad Śródziemnego Morza.

A tu ? –  Tu wieją wiatry od wschodu.

- Czy czynownicy  co zakażają dziś  kulturę przywiślańskiego miasta są łagodniejsi od tych, co w Ivanovie natychmiast  skasowali dostępną jeszcze  tylko w skrócie pamięci Googli rozmowę zszokowanych internautów, wiążących – co naturalne-  śmierć Tani i dyrektora teatru  i pytających – kto następny ?  A podsumowanie oskarżenia Sierioży  ”mówiącym samym za siebie”  stwierdzeniem, że wszak  nie rozważa się nawet domniemania innej niż obciążającej Wiecznego Wędrowca wersji wydarzeń ?

Czy to znak nadchodzących po 15-leciu czasów?  Tych, w których zaproszona przez Kwaśniewskiego i Sikorskiego Rosja robi porządki u siebie i gotuje się na do inspekcji także europejskiego NATO-wskiego ogródka ?   Dla mnie to było 15 lat Ogródka Teatralnego. Dla Szawarzyńskich też  15 lat trwającej  rowerowej wędrówki z teatrem  po świecie. Wędrówki, w trakcie której było nam dane natknąć się na siebie.

Cóż powiedzieć ?  W mowie Szekspira ani Moliera, nawet w języku Mickiewicza czy Żeromskiego brak dobrych słów. Nie znając wyjaśnienia, nie licząc na prawdę –  zamknijmy ten rozdział głosem płynącym z otwartej rany rosyjskiej kultury:

Bracia Karamazow

Bracia Karamazow

Ale czy chcecie ukarać go strasznie, okrutnie, najstraszliwszą karą, jaką można sobie wyobrazić, ale i zarazem uratować i odrodzić duszę jego na wieki? Jeżeli tak, to zmiażdżcie go waszym miłosierdziem! Zobaczycie, usłyszycie, jak wzdrygnie się i przerazi jego dusza: „Dla mnie tyle miłosierdzia, dla mnie tyle miłości, czy zasłużyłem na to!” — oto co zawoła! O, znam je, znam to serce, to dzikie, lecz szlachetne serce, panowie przysięgli! Ukorzy się przed waszym czynem, bo łaknie wielkiego aktu miłości, rozpłomieni się i odrodzi na wieki. Są dusze, ograniczone duszyczki, które zawsze czują żal do całego świata. Ale zmiażdżcie tę duszę miłosierdziem, okażcie jej miłość, a przeklnie swoje czyny, albowiem kryje w sobie wiele dobrych zadatków. Rozpłomieni się i zobaczy, jak litościwy jest Bóg i jak piękni i sprawiedliwi są ludzie. Przerazi go, przytłoczy skrucha, i odtąd bezgraniczne poczucie powinności zapełni mu życie. I nie powie wówczas: „Skwitowałem się” — powie natomiast: „Jestem winien przed wszystkimi ludźmi, jestem najnikczemniejszy ze wszystkich ludzi.” We łzach skruchy i palącego, cierpiętniczego zachwycenia zawoła: „Ludzie są lepsi ode mnie, albowiem nie chcieli mnie zgubić — chcieli mnie ocalić!”

Fiodor Dostojewski

Fiodor Dostojewski

O, tak łatwo wam zdobyć się na to, na ten akt miłosierdzia, albowiem wobec braku pewnych i bodaj zakrawających na prawdę poszlak trudno wam przecież będzie powiedzieć: „Tak, jest winien.” Lepiej uniewinnić dziesięciu winnych niż ukarać niewinnego — czy słyszycie, czy słyszycie ten wielki głos z zeszłego stulecia naszej wspaniałej historii? Czyż ja, maluczki, mam wam przypominać, że sąd rosyjski jest nie tylko karą, ale i ocaleniem zgubionego człowieka! Niech się inne narody trzymają litery prawa i kar, u nas jest duch i sens, ratunek i odrodzenie dla zgubionych. I jeżeli tak jest, jeżeli taką jest Rosja i jej sądy — to Rosja kroczy na czele, i nie straszcie nas waszymi oszalałymi trójkami, przed którymi z obrzydzeniem usuwają się inne narody! Nie oszalała trójka, lecz majestatyczny rosyjski rydwan triumfalnie i spokojnie dotrze do celu. W waszych rękach jest los mego klienta, w waszych rękach jest los naszej prawdy rosyjskiej. Ocalicie ją, obronicie ją, dowiedziecie nam, że ma jej kto strzec, że jest w dobrych rękach!” [3]

Rozdział LXVIII

CDN


[1] Гость из Польши Анджей Тадеуш Кийовский получил гордое звание «белой вороны» в номинации «Полонез шампанского». Г–н Кийовский извествен в Польше как театровед, создатель театральной школы и организатор ежегодного фестиваля «Театров огродковых» — театра в парке. В своей краткой, но очень эмоциональной речи он поблагодарил всех, кто изобрел интернет за то, что благодаря этому чуду современной коммуникации он познакомился с Сергеем и Татьяной Шаваринскими. Выразил благодарность тем, кто придумал велосипед. Именно с помощью этого транспортного средства Шаваринский доехал до Польши. А также особую благодарность Анджей выразил своему счастью, которое позволило ему приехать в Россию и познакомиться с такими замечательными людьми.

The 8th Nomination: „A special dancing of Champaign”

The winner is a guest from Poland, Andzey Tadeush Kiyovskiy. He is known in Poland as a theatre specialist, a founder of a theater school and organizer of the annual festival „Theater in a park”. He is a very unruly and unpredictable person. He thanked everybody for a warm reception. His speech was brief but emotionally colored. He was very grateful for people who invented Internet because owing to it he has met Sergey and Tatiana Shavarinskiy. He was also very grateful for people who invented bicycle because owing to it Sergey Shavarinskiy was able to visit Poland. Moreover, he was very happy because he had an opportunity to visit Russia and meet a lot of wonderful people.

[2] всеми нами воспринимался как человек веселый, немножко с сумасшедшинкой, но, несомненно, добрый и ищущий в жизни чего-то необычного, лучшего”.

[3] Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow, tłum., A.Wat

Rozdział LXVIII – Sny o potędze czyli Kraj Rad i Państwo Stanów

poprzedni pierwszy następny

Siegiej Szawarzyński  zmierzył się z losem. Jakikolwiek wyrok wydadzą nań świat i zaświaty o małoduszność nie można go oskarżyć. Rosjanin nie ma kompleksu. Tak naprawdę nie potrzebuje cudzego języka ani innej kultury. On ma cały świat za swój. Jest razem pożądliwy i pokorny. Pragnie wiele ale i szanuje wielu:  ze swoją władzą, z systemem w którym wyrósł  na czele. A jeśli w świat rusza to nie po to by uciekać od Ojczyzny. Żaden Rosjanin nie wygłosi Anty-Inwokacji Gombrowicza z TransAtlantyku. Rosjanin nie szuka  poza Rosją wolności. On  chce świat podbijać. Nie przyswaja innej kultury ani języka lecz jeśli nawet opanuje cudzą mowę to po to by własne myślenie i rosyjską literaturę zachwalać.

Teatr "Ptak"

Teatr "Ptak"

Pokora, pożądliwość i bezmiar rozpaczy to mimo wszystkich słowiańskich podobieństw zasadnicza różnica między hardymi Polakami, którzy sami sobą pomiatają, a Rosjanami, którzy zdają się nam Polakom irracjonalni, gdy zaczynaja mówić o Wielkiej Rosji i swojej niepowtarzalnej duszy. Słychać to w cytowanej w poprzednim rozdziale mowie Obrońcy Fietiukowicza spisanej przez Dostojewskiego. Ale ten ton pojawi się praktycznie w każdym kontakcie z Rosjaninem. Będzie brzmiał w wypowiedziach wspominanego Szaszki Gurjanowa, który w „Polsce w oczach innych” będzie przekonywał, iż to Rosjanie pieriestrojką, a nie Polacy Czerwcowymi Wyborami zapoczątkowali ruch, który doprowadził do zjednoczenia Europy. Zwróci na to też uwagę słusznie, co nie znaczy sprawiedliwie  na Salonie24 mój czytelnik podpisujący się  ’Rezystor’ zauważając: „Profesor był miły dopóki rozmowa nie zeszła na politykę Rosji. Co ten profesor opowiadał. Tak zażartego nacjonalisty jeszcze w życiu nie widziałem. Ruś – Święta Ruś ponad wszystko.”

To uznanie własnej wartości, sen o potedze, idea imperialna, której polskie naznaczone stygmatem obcości elity odmawiają naszemu narodowi stanowi o swoistym podobieństwie Supermocarstw: Kraju Rad i Państwa Stanów.

Pierwszy raz odczułem to jeszcze w ’94 roku zaproszony na kilka dni do Lexington. Tam oglądając hale przekształacającej się właśnie w Lexmarka ( w ramach polityki antytrustowej) fabryki drukarek IBM spostrzegłem nad bramą cytatę  brzmiącą mniej więcej – oczywiście po angielsku: jak  „ wytrwała praća budujemy przyszłość narodu”. A był ten tekst fragmentem jakiejś wypowiedzi dyrektora IBMowskiej fabryki o dźwięcznym nazwisku – Marx -  bodaj Otto czy może Michael’a. Toteż  patrząc jak Sierioża Szawarzyński przeksztalca „zał” w „hall”, wspomniawszy Amerykanów co tak naprawdę w wielu sferach wprowadzają  w życie radziecką utopię brzmi mi jeszcze w uszach komentarz rosyjskiego dziennikarza, z którym lecąc z Atlanty do Lexington, tę jednopiętrową Amerykę oglądałem . Patrzyłem z zainteresowaniem,  a Wołodia wzdychał z mieszaniną zazdrości i powątpiewania  „Ech strana ! Dla żyzni strana”. Nie rozwiążę tak pokrótce potężnego dylematu. Zamiast  podsumowania zanućmy wspólnie z Jackiem Kaczmarkim: „W Amsterdamie”:

A ja na to – Kreml w niebo śle rakiety

Bez wysiłku wielkich rzek zawracam bieg

Żal mi ciebie lecz niestety

Również trudny kunszt baletu

Najlepiej posiadł on na planecie tej.

Szczerze mówiąc nie podnieca mnie ani rosyjski ani amerykański imperializm. Cały jestem z Wiednia i z Paryża. Jak i mój ogródek nawiązujący do kopenhaskiego Tivoli, paryskich Tullieries, guinguettes gdzieś w Normandii czy nad Sekwaną. I taką właśnie gęgetkę w środku miasta stworzyłem w 2001 roku. Było to amatorskie, tymczasowe, parciane. I jako takie podobało się ministrom i radnym, co nagle u mnie mogli ( jak ten Kalisz) poczuć się swobodniej. Niby jeszcze w garniturze ale już zrzuciwszy marynarki i  w koszuli z krótkimi rękawami.

Rozdz. LXIX – Emilian Kamiński i inni Jaskiniowcy

CDN

Rozdz. LXIX – Emilian Kamiński i inni Jaskiniowcy

poprzedni pierwszy następny

Tak – miałem krótkie rękawy i marzłem w łokcie. Codziennie budziłem się na Długiej -dzieci były z nianią na wsi, a żona krążyła  gdzieś po cudzych festiwalach. Budziłem się więc codziennie rano z uczuciem paniki i narastającego przerażenia. Miałem wrażenie, że frunę, że wykonuję jakiś wielki 60 dniowy skok. Skok, którego etapami i ozdobami był

Jan Machulski na X KTO
Jan Machulski na X KTO

Jan Machulski startujący w tym roku w konkursie ze swymi studentami z Łodzi, Staszek Górka grający z Zbyszkiem Rymarzem i Machnickim cały swój lwowski repertuar ( Hemar mniej znany, Tylko we Lwowie),

Górka, Machnicki & Rymarz
Górka, Machnicki & Rymarz

Monika Świtaj, śpiewająca piosenki Jerzego Derfla.  11 sierpnia o 20.30 odbył się w Dolinie występ Emiliana Kamińskiego, który pokazał „W obronie Jaskiniowca”. Ten monodram skierowany do  naszych domomowych Ksantyp, został przygotowany na benefis 25 lecia aktora w Teatrze Buffo. Autorski spektakl jest oparty na motywach sztuki Roba Beckera, napisanej na podstawie książki Johna Graya „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”. To prawdziwy popis gry, wirtuozeria wcieleń, pełna kreacji i akrobacji. Znaczną część dochodu z występu w „Dolinie Szwajcarskiej”  przeznaczył przy tym Kamiński na rzecz  ofiar szalejącej w tym czasie powodzi. Udało się wspaniale. Panie szalały. Panowie zresztą też. Tak nam się spodobało, że umówiliśmy się na powtórzenie sukcesu w sam finał po ogłoszeniu werdyktu w poniedziałek 27 sierpnia.

X Konkurs odbywał się w dwu miejscach. Jak pisałem Krzysztof Marszałek odbudował był Lapidarium, więc w niedzielę sam sobie robiłem konkurencję wystawiając jednocześnie w Lapidarium przedstawienie, które w poniedziałek jury oceniać miało w Dolinie.

W Dolinie zaś w niedzielę występował któryś z zespołów zaproszonych do występu w Antraktach. Rozumiałem przez to pojęcie wszystkie odbywające się od wtorku do niedzieli  występy pozakonkursowe. Zasada bowiem była taka, że startujący w konkursie spektakl występ niejako sparingowy dawał przed publicznością w Lapidarium w niedzielę. W poniedziałek aktorzy występowali przed Jury w Dolinie.

Emilian Kamiński - W obronie Jaskiniowca, Dolina Szwajcarska 2001

Emilian Kamiński - W obronie Jaskiniowca, Dolina Szwajcarska 2001

W Dolinie powtarzali swój występ jeszcze we wtorek, czasem w środę.  Czwartek, piątek należały najczęściej do Staszka Górki lecz i innych wiernych ogródkowych druhów takich jak „Teatr Tradycyjny” Hankiewiczów z Krakowa, ukochani przez publiczność Warszawską „Konsekwentni”. Także „Teatr Własny” Grzegorza Stanisławiaka wypełnił jeden z sierpniowych tygodni. Tu po  raz pierwszy próbowaliśmy przyciągnąć do ogródka w niedzielne przedpołudnia dzieci. W ten sposób narodziła się  idea teatralnego ‘Poranka Familijnego’. W pełni zrealizuję ją dopiero w Ogrodach Frascatii, gdzie w latach 2005-2006 będą ściągały tłumy rodziców i dzieci.

Teatr Własny Stanisławiak

Teatr Własny Stanisławiak

Ostatni tygodzień sierpnia wypełnili oczywiście Rosjanie z Ivanowa, którzy zagrawszy w  sparing w „Lapidarium”, w poniedziałek wystąpili w Dolinie przed Jury, a następnie przez trzy dni w Dolinie próbowali – z niemarnym skutkiem – zarabiać graniem w ogródku  i zwracać sobie w ten  sposób  koszta podróży oczekując na – nieznany wszak jeszcze – Werdykt.

No a po tch spektaklach zaczynało się – jak już była o tym mowa  – odbudowywanie tradycyjnych więzi łączących polskich i rosyjskich intelektualnych dysydentów.

Wszystko jednak w tym sezonie zmierzało do wielkiego finału.

LXX – Krystyna Janda i wspólne  koszmary

CDN

Rozdz. LXX – Krystyna Janda i wspólne koszmary

poprzedni pierwszy następny

Finał był przygotowywany nadzwyczaj starannie. Na ten dzień zaplanowałem bowiem występ Krystyny Jandy, która miała po raz pierwszy pokazać w Warszawie montaż nazwany „Piosenki z Teatru”. Pełna profesja. Umowa z agencją ‘Grami’ Grażynki Miśkiewicz zawarta została jeszcze w czerwcu. Osobny plakat. Pocztówka. Bilety sprzedawane nawet w kasach ZAiKSu. Na koncert przeznaczyłem całą dotację z Ministerstwa Kultury. I stał się on jak chciałem wydarzeniem sezonu.Plakat Jandy

Wydatek był jednak spory. Wszystko zależało zatem od frekwencji i sprzedaży biletów, które wyceniłem  bodaj na 35 zł. O zarobku oczywiście nie mogło być mowy. Chodziło o to by nie dołożyć. – Pan Juchniewicz, dzielnie ( i bardzo uczciwie) pomagający mi odzyskać te pieniądze spytał mnie, w chwili szczerości. – Ale Pan Dyrektorze to nową bryką z tego Ogródka wyjedzie. – Mój Boże ! Nowym wozem to ja istotnie wyjechałem – z Włoskiej telewizji i zajeździłem go przez piętnaście lata ogródka na śmierć, którą mojemu poczciwemu Tiponkowi zafundowali (podejrzewam, że inspirowani przez nieprzyjaznych mi związkowców i samorządowych urzedników dzielnicowych) – uczniowie Liceum Zamoyskiego. Urządzili sobie oni kiedyś harce na dachu trzymanego na boisku szkolnym samochodu. Ale to potem. Potem. Przepraszam Cię Piękna Czytelniczko (że o czytelnikach nie wspomnę) –  za te dygresje diachroniczne.

Na razie wiec w 2001 na X KTO – codziennie przez 60 dni śniłem koszmary: wichura, deszcz, choroba – tak drżałem o tę Jandę. Tak się trząsłem, że przeprowadziłem nawet research, który katolicki święty najbardziej jest odpowiedzialny za pogodę i ustaliwszy, że Św. Antoni Padewski ma pod sobą cały departament spraw codziennych, w dzień poprzedzający niedzielny występ Artystki udałem się do kościoła pod Jego Wezwaniem na Senatorskiej, gdzie przeznaczyłem całe sto złotych na podatek pogodowy. – Poskutkowało !

Janda w ostatni  poniedziałek nie mogła grać. Jej benefis poprzedzał finał i wyznaczony był na niedzielę 26 sierpnia. Na szczęście ! Było ślicznie.  Udało się wszystko. Do obsługi koncertu w dolinie zatrudniłem firmę bileterską z Teatru Polskiego, wspierali mnie zaprzyjaźnieni i grzani od dwóch miesięcy herbatami policjanci, którzy od roku ( w miejsce zlikwidowanych jednostek nadwiślańskich) strzegli ambasad z Chopina. Wynająłem  250 dodatkowych krzeseł – sto pożyczyłem z Lapidarium, gdzie równolegle odbywać się miał przedkonkursowy występ „Latającego cyrku Monthy Pythona” ze Szczecina. Spektakl, który nazajutrz w poniedziałek miał być ostatnim przedstawieniem ocenianym w Dolinie przed Jury. W niedzielę wszystko grało. Pogoda była piękna. Gazety doniosły od koncercie Jandy od „Tele Tygodnia” i patronującej mi w tym roku „Anteny”, po „Życie Warszawy”, „Gazetę Wyborczą” – wywiady, wywiady, wywiady. Mój Boże – ja naprawdę pieniędzy nie liczyłem. Byłem pewny, że sukces medialny musi w końcu zostać nagrodzony.

Górne Balkony
Górne Balkony

Na spektaklu  Jandy wszystkie bilety, coś około 350 miejsc po 35 zł zostało sprzedanych. Dwakroć tyle osób obsiadło okoliczne murki. W tym czasie  Lapidarium, gdzie zostawiłem 200 krzeseł też wypełnione było niemal do ostatniego siedziska. Słowem przekroczyłem tysiąc widzów w ciągu jedego wieczoru. Spektakl Jandy był …. No, ale o tym niech sama opowie:[1]

„Wczorajszy mój koncert to był zrealizowany koszmarny sen aktorów, sen, który zresztą trapi mnie od jakiegoś czasu, wychodzę na scenę i zapominam tekstu. Tu było gorzej, bo zapomnieć tekstu piosenki to gorzej niż gdybym zapomniała frazy wiersza, bo to można uratować, nie mówiąc o prozie. Tu muzycy grają dalej w rytmie i koniec. No do tego doszła jeszcze histeria i pożar w mózgu, jaki się zaczął po pierwszej pomyłce. Nie mogę ochłonąć do dzisiaj. Kilka razy zapomniałam tekstu i musiałam zatrzymywać muzyków i wracać, a od pewnego momentu śpiewać ze scenariusza, który przypadkowo zresztą miałam ze sobą. Koszmar.

Janda na scenie
Krystyna Janda – „Piosenki z Teatru”

Lecz to była tylko proba...
Lecz to była tylko proba…

A zaczęło się od tego, że zapomniałam z domu mikrofonu, potem dostałam przed koncertem wrzos, co aktorce wróży nieszczęście, następnie na scenie nie miałam gdzie odłożyć scenariusza i rzuciłam go na ziemię, co jest największym przesądem w moim zawodzie, my nadeptujemy wszystko co nam upadnie, znam przypadek, że aktor nadepnął scenariusz, który się zsunął z siedzenia obok niego w samochodzie, kiedy prowadził i spowodował poważny wypadek, ale to było silniejsze od niego. Ja swój scenariusz nadepnęłam kładąc go na ziemi, ale nie pomogło. Jestem załamana. I na siebie zła. Nie wiem jak po tym wieczorze będę uprawiała zawód dalej.

Przed moim wyjściem na scenę pomysłodawca i organizator Festiwalu Teatrów Ogródkowych, pan Kijowski, wzywał Bogów, błagał o pomoc, co prawda w innej sprawie ale jednak, potem na moje nieszczęście wspomniał coś o Modrzejewskiej i o mnie, no jedyne „wspólne” co można by zastosować w tym wypadku to to, że Modrzejewska kiedyś w występując w Krynicy zapomniała na scenie nie tylko tekstu ale nawet jak się nazywa, i pół roku musiała się leczyć. Był to wynik przepracowania i przemęczenia. W tamtych czasach aktorzy mieli premiery co tydzień, bo publiczności chodzącej do teatru starczało na dwa razy, dużo grano pod suflera ale ona, Modrzejewska, była ambitna i starała się umieć przynajmniej monologi na pamięć i sforsowała mózg. Nie wiem czy mam to samo, ale może rzeczywiście mam za wiele ról w głowie, Shirley, Callas, Helver, Opowiadania, Marlena, a dodatkowo właśnie uczę się nowego monodramu na pamięć. Muszę chyba coś wyrzucić z twardego dysku.

Janda przed wnuczką, Krzysztofem Marszałkiem i Ministrem Kaliszem
Janda przed swoją wnuczką, Krzysztofem Marszałkiem, Ministrem Kaliszem i tłumem gości Szwajcarskiej Doliny.

Dobrego dnia. „.

Janda pisała to 27 sierpnia – w poniedziałek. Od rana napawałem się prasą – ale przed nami był wielki finał. „Latający cyrk Monhy Pythona”, a w trakcie obrad jury planowałem powtórzenie „Jaskiniowca” Emiliana Kamińskiego.  Jednak ten koszmar, co mnie każdego poranka przesładował wreszcie się  ziścił. Spektakl „Monthy Pythona” rozpoczął się bez przeszkód przy wspaniałej frekwencji – gdy w połowie sztuki rozpętały się żywioły. To był istny szał. Ulewa. Wiatr porywisty wyginał płachty. Namiot garderoba, (4.5 m długi i na trzy metry szeroki) oparty na stelarzu, który jeszcze rok temu chronił aktorów na scenie teraz po powiekszeniu estrady do 6×6 m i postawieniu nań opisywanego estradowca (5.3 * 5.3  metra) stanął z boku sceny służąc w połowie jako kabina dla akustyka, w połowie jako garderoba. Za ciężkie (jak na moją kieszeń) pieniądze zaopatrzylem go w płócienne zielone ściany. Teraz jednak wiatr przybierał na sile,  natężał się deszcz, moje cud elektroniczne pianino też było zagrożone.

A oni –  grali!  Poczułem się jak kapitan okrętu na wzburzonych falach. Po pierwsze, w jednym momencie kazałem towarzyszącemu od lat ogródkowi Radkowi Zarosie włożyć środkowy filar na przód sceny by wzmocnić konstrukcję dachu. W momencie przerwy w grze przesunęliśmy akompaniatora z pianinem ku środkowi sceny, by ochronić klawiaturę instrumentu (i plecy akompaniatora też) przed zalaniem wodą.  Garderoba zrobiona z namiotu latała niczym maszt na morzu.

Te boki podnieść należało
Te boki podnieść należało

Rzuciłem się refować żagle. Nikt nie wiedział co czynię. A tłumaczyć nie było czasu. I wtedy zobaczyłem jak z rzędów też wycofującej się w głąb namiotów i kryjącej przed deszczem widowni wyskoczył mój wędrujący aktor – Sierioża Szawarzyński. On jeden pojął co czynię podnosząc boki namiotu. Wiec gdy ja podnosiłem jedną przyskoczył do drugiej ściany. Bardzo przyspieszyło to akcję. W ten sposób uratowaliśmy konstrukcję przed porwaniem. Jeszcze jakaś folia, którą  otulałem moje elektroniczne pianino…

„Monthy Pythona” dograli do końca. Publiczność też była wytrwała. Ale w  trakcie mokrych obrad jury, imprezy rozciągać nie było już sensu. Siedzący w samochodzie Emilian Kamiński musiał zrezygnować z występu. Werdykt Jury ogłaszało, a Piotr Fogler wręczał już bardzo kameralnie. Nawet nie na scenie lecz w bufetowym namiocie.

I tak dobiegł końca X jubileuszowy Festiwal Teatrów Ogródkowych. W Dolinie Szwajcarskiej odbyło się sześćdziesiąt trzy, a w Lapidarium dodatkowo dziewięć – łacznie siedemdziesiąt dwa spektakle. Wystąpiło w sumie piętnaście Teatrów. Z tej liczby dziewięć wzięło udział w zmaganiach konkursowych.

Impreza cieszyła się bardzo dobrą prasą i frekwencją publiczności. Oceniałem, iż  w ciągu sezonu odwiedziło Dolinę Szwajcarską  przeszło 9 000 widzów. A jeszcze z tysiąc przewinęło się przez Lapidarium.

Lapidarium AD 2001
Lapidarium AD 2001

Na wielu spektaklach zajęte było całe 140 miejsc siedzących a w pogodne dni ogromna ilość “wejściówkowiczów” zasiadała na trawnikach Doliny Szwajcarskie.

A więc wszystko się udało. Choć z coraz większą zadyszką. Prasa pisała o konkursie dobrze i czule. A „Gazeta Wyborcza”, gdzie działem kultury kierował przez chwilę przyjaciel wierny – Tadzio Sobolewski piórem Romana Pawłowskiego zamieściła … cóż właściwie  - piękny nekrolog.

Hommage à (lbo) -  nekrolog...
Hommage à (lbo) – nekrolog…

Czegóż właściwie miałby chcieć człowiek próżny ponad taki tekst w milionowym nakładzie, ze zdjęciem, na pięciu szplatach głównego polskiego dziennika i na kolumnach krajowych ! I czegóż wymagać potem. Trudno się więc dziwić Dorocie Wyżyńskiej, że się po piętnastym konkursie publicznie zapytała ze zdziwieniem. – To ten  Kijowski jeszcze żyje !? Przecież to przeszłość. Historia.

„Krótka historia wzlotu i upadku Konkursu Teatrów Ogródkowych” – być może tak się ta  opowiastka powinna nazywać….

Rozdz. LXXI – Olechowski, Piskorczycy, przekręty i dźwigi -

CDN…


[1] Krystyna Janda ,Dziennik, 27 sierpnia 2001 r, poniedziałek

Rozdz.LXXI – Olechowski, Piskorczycy, przekręty i dźwigi

poprzedni pierwszy następny

Skończył się konkurs i tak naprawdę pozostały długi. Tylko faktowi, iż nagle otrzymałem dwie interesujące prace (Małgosi Bocheńskiej zawdzięczałem świetnie płatne wykłady w Wyższej Szkole Dziennikarstwa, a Joli Kessler-Chojeckiej po jej wyjeździe na placówkę do Berna stanowisko dyrektora Centrum Monitoringu Wolności Prasy)

Jolanta Kessler

Jolanta Kessler

- tylko więc tym dwóm posadom zawdzięczałem fakt, że udało mi się przeżyć i stopniowo popłacić większość zobowiązań. Większość powiadam, bo po dziś dzień ciągną się za mną pewne w tamtych czasach powstałe zaległości. Na szczęście jednak nie wobec osób fizycznych lecz skarbu państwa, telekomunikacji, energii.

Nie tylko więc nie wyjechałem z X ogródka nową bryką, lecz – abstrahując od faktu, że jakoś utrzymałem rodzinę, opłaciłem szkołę córeczek, ich pobyt na wsi – trzeba

było jeszcze spore pieniądze do tego szaleństwa dołożyć. Musiałem się też naupokarzać.

Już drugi rok z rzędu przyszło prosić urzędników ze Śródmieścia i Gminy Centrum  o wybaczenie spóźnionych rozliczeń. Sprawozdania finansowe miałem dostarczyć bodaj do końca listopada. Tymczasem wypłaty honorariów przeciągnęły się do końca grudnia, a w kilku wypadkach zrealizowane zostały dopiero w lutym 2002 roku. Podobnie jak rok wcześniej mitrężył Sejmik Wojewódzki i Starostwo Powiatowe, teraz na dodatek część dotacji wpłynęła  na zasadzie  refundacji dopiero po imprezie ( z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego dopiero w grudniu). Po to by prowadzić imprezę taką jak moja trzeba więc albo być zamożnym by wyłożyć za budżetowych sponsorów bądź też liczyć na cierpliwość i wyrozumiałość swoich wierzycieli. Różnie zresztą z tą cierpliwością bywało. Teatry i aktorzy na swoje nagrody czekali uprzejmie wiedząc, że niepłacenie faktur raczej się w naszym towarzystwie rzadko zdarza. Lecz wspominany Pan Juchniewicz, biegał po urzędach z pianą na ustach –  nie będąc pewnym czy go nie zwodzę i o mało nie zlinczował osobiście pani Skarbnik Miasta Łucji Konopki dowiedziawszy się, że ta o kolejne dwa tygodnie przedłuża nasze oczekiwanie na  pieniądze za plakat, za który wszakże i on komuś jeszcze zalegał.

Summa summarum wypłątałem się jakoś choć na pokrycie części zobowiązań musiałem zwyczajnie zarobić.

Tak było. Nadchodził więc XI Konkurs, a tu X-ty nie rozliczony i jeszcze groziło mi czas jakiś płacenie karnych odsetek od spóźnień. Oczywiście ludzie Komitetów Obywatelskich od Piotra Foglera ze Śródmieścia po Ludkę Wujec

Ludwika Wujec - Sekretarz Gminy Centrum w roku 2002

Ludwika Wujec - Sekretarz Gminy Centrum w roku 2002

sekretarzującą w owe dni Gminie Centrum zachowywali się elementarnie przyzwoicie. Nikt mi tych odsetek płacić nie kazał. Nie odmówiono też kolejnej dotacji. W końcu gołym okiem było widać, że zarzynam się dla jakiejś idei. Dla jakiejś mrzonki, marzenia. Moje prośby o jakąkolwiek stabilizację, etat, stały budżet, kilku pracoowników, że o przyzwoitym lokalu nie wspomnę były zawsze odrzucane by nie powiedzieć wyśmiewane. Jak więc w istocie mnie traktowano: źle czy dobrze ?

Pamiętam jedną z rozmów w gabinecie burmistrzowskim Piotra Foglera, kiedy już wręcz go prosiłem o drobną wydawałoby się rzecz. O zinstytucjonalizowanie Doliny Szwajcarskiej i zrobienie mnie prostym dyrektorem parku. Ot  tyle ile w 1960 roku dostał od komunistów 30 letni wówczas profesor Marek Kwiatkowski, który, po wzmiankowanym już wcześniej profesorze Durko, był bodaj najdłużej w Polsce funkcjonującym dyrektorem.

profesor Marek Kwiatkowski

profesor Marek Kwiatkowski

- Jak to się panu udało, spytałem go kiedyś.

- Udawałem wariata. Usłyszałem w odpowiedzi. Mamy mu wierzyć ? Czy prosić o pokazanie teczki…

Mowy nie było.  Chociaż ja , jak się zdaje udawać czubka nie musiałem. Chyba wszyscy za takiego mnie mieli.

– W twoim wykonaniu, nic mnie już nie zdziwi,  usłyszałem od Adasia Michnika, kiedy to w 1999 roku, gdy zawiadywałem „Szpitalem Św. Ducha”, przyjmował mnie w towarzystwie Wojciecha Fuska w  swym gabinecie na Czerskiej. W tym samym, w którym będzie nagrywał za jakiś czas ( nb. w moje urodziny czyli 15 lipca !) – wynurzenia Lwa Rywina. Zgłosiłem się doń – “po instrukcje” – nawet mi ich udzielił. Kazał skontaktować się z jakimś potencjalnym reemigrantem ze Szwecji. I wydziwiał jak to trafiłem na tę posadę, gdzie powinien być jakiś: no, no – myślał zająkliwie – pewnie “przedstawiciel układu”. Niestety, nie zdążyłem z tych rad skorzystać. Wcześniej mnie wylali.

Przecież z góry nie potępiałem układu. Jak już pisałem rozumiem, że ważne jest Towarzystwo, ważna wspólna Sfera. I wcale nie jestem za tym by dopuszczać do władzy kmiotków, którzy rządy zaczynają od tego by kupić sobie skarpetki jakich nie widzieli, a potem myślą jak  zabezpieczyć rodziny i pociotków na kilka pokoleń. Szczerze powiedziawszy nie wiele bym miał przeciw układom, gdybym mógł wraz z moimi artystami i wierną publicznością stać się ich beneficjentem. Wydawało mi się do czasu, że ten układ to tak naprawdę towarzystwo, moja sfera i grono ludzi, którym zależy na samorządzie i rozwoju stolicy. To, co wydarzy się w ciągu najbliższych lat pięciu tę moją wiarę przynajmniej – nadwyręży.

Z jakiegoś powodu ani  teatr ogródkowy ani Centrum Kultury w Dolinie Szwajcarskiej nie pasowało do tego co nazwano Układem Warszawskim. A zaznaczmy, że  używając tego słowa nie przesądzam o nieleganości podejmowanych przez tę grupę działań. Jest przecież faktem, że nie ryzykuje nic tylko ten, kto nic nie robi.

W czasie pierwszej kadencji samorządowej (90-94), takim “nierobem” był  Jan Rutkiewicz. Wola rozwijała się prężnie. Śródmieście stało. Tyle tylko, że w dniu zakończenia kadencji mógł burmistrz

Jan Rutkiewicz

Jan Rutkiewicz

Śródmieścia  wręczyć wszystkim radnym opracowany, przegłosowany, zalegalizowany – plan zagospodarowania przestrzennego dzielnicy i pokazać kilkanaście projektów realizacji. Realizacji, które nb. finalizować będą w sobie tylko wiadomych “towarzystwach” ludzie lewicy z Markiem Rasińskim na czele. Na Woli zaś zaczęły się procesy i pogłoski nt. malwersacji.

Andrzej Lubiatowski – poznaniak i samorządowiec, twórca Unii Metropolii Polskich, który nam doradzał w czasie pierwszej kadencji samorządowej w Sejmiku powiedział kiedyś zdanie, które zapadło mi głęboko: -

- Nie pytaj o przekręty, patrz na dźwigi. Podejdź do okna swego biura i sprawdź czy pracują. Przekręty będą zawsze ale nie ty jesteś od ich ścigania. Ty jako Marszałek Sejmiku masz ich po prostu nie robić i innym na to nie pozwalać, a policja jest po to by je ścigać. Do Ciebie – do władzy samorządowej należy sprawić by była prosperity, by posuwały  się dźwigi.

No cóż, dzieje gospodarcze Polski po II Wonie Światowej podzielić można na wielki zastój gomułkowskiej “małej stabilizacji”, który kraść nie pozwalał. Nie bardzo chciał jeszcze mocniej uzależniać nas gospodarczo od Sowietów, których zresztą nie było na to stać, a zachodu panicznie się obawiał.

Potem przyszedł Gierek i jego słynne 10 mld $, które przejedliśmy wspólnie, a część towarzyszy liznęła przynętę luksusu. Znów Jaruzelski zmuszał do wstrzemięźliwości do czasu, gdy za rządów M.F.Rakowskiego dokonano, jak je po raz pierwszy przez bodaj w styczniu ’87 roku w Wolnej Europie profesor Rafał Krawczyka zdefiniuje  – „uwłaszczenia nomenklatury”.  Od tej chwili zaczęła się wolnoamerykanka, z której wyszliśmy – jako naród – po piętnastu latach najoględniej mówiąc, dziesięć razy bardziej syci, sto razy bliźsi Europy, lecz tysiac razy mocniej    sfrustrowani.

Czemu jednak w tej grze dla takich jak ja miejsca zabrakło ? Dla mnie i  pewnie tysięcy podobnych mi entuzjastów działających w wielu sferach życia społecznego ? Czemu, po krótkiej chwili uniesienia, poczucia jedności i wspólnoty roku ’89  dla takich ludzi, których starałem się wokół siebie gromadzić zabrakło miejsca w III Rzeczpospolitej ? Czemu nie było, nadal nie ma miejsca dla Doliny Szwajcarskiej ? Nie znajdzie się ani pół miliona złotych rocznie (ćwiartka budżetu średniego domu kultury),  które z nawiązką starczyłyby mi na letnie i zimowe imprezy, a także na zorganizowanie prac potrzebnych dla zdobycia unijnych funduszy.

Profesor Antoni Kamiński

Profesor Antoni Kamiński

Dlaczego zamiast nagrody musiałem Miejskie w istocie zobowiązana z własnej kieszeni spłacać? A nawet dobre źródło, które mi w tym pomogło czyli Wyższa Szkoła Dziennikarstwa wnet, to znaczy po ledwie roku pracy wyschło, gdyż przetrwałem w nim tyle ile wykoleżankowany przez Julkę Piterę również z Transparency International – ówczesny rektor tej uczelni, a człowiek niezwykłej uczciwości i rozległej wiedzy profesor Antoni Kamiński.

Daremne żale. Dość, że zarobiłem nieźle i uczciwie, co pozwoliło mi pospłacać główne zobowiązania jakie po X KTO powstały wobec ludzi. Wobec umorzenia należnych formalnie giminie Centrum odsetek można było myśleć o kolejnym ogródku, choć … coraz bardziej zastanawiałem się po co.

Widać było coraz wyraźniej, że jakikolwiek rozwój czy stabilizacja tej imprezy są mi praktycznie wzbronione. Pamiętam nawet taką rozmowę z Małgosią Bocheńską, gdy mówiłem o frekwencyjnym i medialnym sukciesie X KTO.

- No i dosyć, podsumowała.

Jednak wnioski zostały złożone, granty przyznane, zaprzestać było niesposób. Nie byłem w stanie oznajmić, że  nie zrobię ogródka tylko z tego powodu, że wszystkie otrzymywane na fundację środki (nawet wcale niemałe) musiały być przeznaczone na honoraria, że nikt nie chciał się godzić na pokrycie kosztów wynajmu lokalu, opłaty księgowej, personelu, marketingu – słowem całej trwającej przez sezon pracy. Wreszcie, że nawet środki na kolejny sezon potwierdzane zostawały zwykle późną wiosną, gdzieś na wysokości maja.

A wiosna była barwna tego roku. W marcu, wymieniono po raz kolejny władze w WSD. I podziękowano mi z końcem semestru zimowego. Odszedłem w ślad za profesorem Kamińskim Kierowałem jednak jeszcze do końca czerwca Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Jednocześnie Andrzej Urbański, po odejściu rządu Buzka, z którym był pod koniec silnie związany  rozpoczynał swoją grę o polityczne przetrwanie prawicy. Najpierw związał się (ale nie partyjnie, jak to u niego w zwyczaju) ze  Stronnictwem Konserwatywno Liberalnym  Artura Balazsa, które wniósł w posagu Lechowi Kaczyńskiemu. Bowiem jak mi zakomunikował – właśnie na niego czyli na Lecha Kaczyńskiego: postawił. Zabrzmiało to jak na Służewcu, gdzie zresztą też przez moment sponsora szukałem. Widac jednak, że polityka to sport konnym  wyścigom bliźniaczy. I czasem niezwykle prostych wymaga refleksji. Ot takich, jak zapamiętana z Makuszyńskiego lekcja szybkobiegania. Kiedy to Jacek wymienia Placka w połowie wyścigu o nagrodę Miasta.[1]

Tak więc mój Jędrek poznawszy obu księżycowych braci  najprościej wyliczył, że nawet jeśli z osobna mają konkurencję w sztafecie nikt ich nie pobije.

A Teraz Konkretnie z A. Olechowskim ( 21.V.1994)

A Teraz Konkretnie z A. Olechowskim ( 21.V.1994)

A mnie ?  Mnie Andrzej Olechowski wydawał się wyższy… I tak Urbańskiemu powiedziałem, gdy w czasie, gdym kierował Centrum Monitoringu Wolności Prasy namawiał mnie bym zorganizował grono autorytetów wspierających Kaczora w drodze po prezydenturę Warszawy. Tak powiedziałem, bo czułem, że na wsparcie mojego ówczesnego otoczenia liczyć nie mogą. Tak powiedziałem też dlatego, że w głębi duszy jestem przekonany o przewadze dźwigów Lubiatowskiego. Czułem, że Kaczyński to nowy Gomułka. Uczciwy pewnie, ale w Miasto łopaty nie wbije.

Szukając wsparcia, autorytetu, siły – udałem się zatem na rozmowę do Andrzeja Olechowskiego. Nie było to moje pierwsze z nim spotkanie. Zetknęliśmy się w Nowej Telewizji Warszawa, gdzie prowadziłem z nim wywiad jako z Ministrem Spraw Zagranicznych. – Pani Ministrze spytałem, czy nie spadliśmy z deszczu pod rynnę. Czy z uzależnienia od Związku Radzieckiego nie popadamy w podległość Stanom Zjednoczonym ? Pamiętam odpowiedź:

- Polska jest istotnie zainteresowana trwałą i serdeczną współpracą z USA. To nasza racja stanu i najlepsze oparcie. Albowiem, (tu Olechowski szeroku uśmiechnął się do kamery:

- Nie mamy wspólnych granic!

Odpowiedź genialna i uczciwa. Pozostało najlepsze wrażenie. Respekt nawet.

Teraz też było miło. Gadaliśmy godzinę. To ponoć niezwykłe. Niedoszły prezydent kraju i Warszawy nawet nie ziewnął, nie wyszedł w trakcie do siłowni lub na tenisa, co ponoć ma w zwyczaju. Przeciwnie po 30 minutach rozmowy o mediach, centrum monitoringu i takich tam sprawach zdjął marynarkę i przeszedł do rzeczy, definiując swoje plany i ambicje.  Ofiarowałem daleko idącą pomoc i wychodziłem w przekonaniu, żeśmy się na coś umówili.  Lecz po tym spotkaniu i miłych słowach z tamtej strony pełne zapadło milczenie. Poczta e-meilowa szła w dym. Nie wiem: sprawdzono moje nie aparatczykowskie korzenie czy ktoś mnie zablokował…

Z Andrzejem inaczej. Dla Jego działań na rzecz Lecha Kaczyńskiego zrobiłem, czy próbowałem zrobić więcej niż obiecałem. Testowałem wśród otaczających mnie dziennikarzy (Agnieszka Romaszewska, Jurek Kisielewski, Stefan Bratkowski, Krystyna Mokrosińska) – szansę na wsparcie środowiskowe dla Kaczora. Były zgodnie z przewidywaniami zerowe. Próbowałem namówić jeszcze Mokrochę by chociaż Andrzeja zgodziła się włączyć do Rady Konsultacyjnej Centrum Monitoringu wolności Prasy.  Jej szczerość była bezwzględna.

– Urbański! Parsknęła. A komu coś kiedy załatwił Urbański… Nie było o czym gadać.

Mnie natomiast  Andrzej Urbański skontaktował  tej wiosny z byłym (ale dysponującym jeszcze rządowym samochodem) premierem Buzkiem. Zaproponowano mi zorganizowania Instytutu Mediów i Public Relations przy Akademii Polonijnej w Częstochowie.

Rozdział. LXXII – Jerzy Buzek czyli pielgrzymki do Częstochowy

CDN


[1] “Tłum współzawodników runął przed siebie jak gromada z nagła przerażonych baranów: każdy z nich wytrzeszczył oczy, a niektóry wywiesił język jak czerwoną flagę, co zapewne pomaga przy wielkim wysiłku, i pognali, aż się za nimi zakurzyło.

– Gdzie jest młodzian w czerwonych majtkach? – zapytał hrabia.

– Na przedzie! – zakrzyknęły dziewice.

– Oby został zwycięzcą! – rzekł hrabia, pomyślawszy równocześnie, że takiemu smykowi można by dać kieliszek do jaj, a zamiast scyzoryka uśmiech, o który tak pięknie prosił.

Tłum współzawodników zniknął mu z oczu, gdyż mieli, krążąc przez poła i lasy, obiec miasto dokoła.

Placek, który świetnie biegał, znajdował się z początku na czele długiego węża biegnących, następnie jednak, niewidocznie i ostrożnie, zaczął powoli zostawać w tyle, kiedy zaś przestano na niego w ogólnym zapamiętaniu zwracać uwagę, obejrzawszy się pilnie, uskoczył jelenim susem w bok i zapadł w boczną ulicę. Nikt nie dojrzał tego czynu wielokrotnego rekordzisty, wszyscy bowiem byli zajęci sobą, nikt też nie widział, że kiedy pochód obłąkańców począł zbliżać się do mety, wtedy z przydrożnego drzewa na sto kroków przed nimi zsunął się Jacek i począł jak zając gnać na czele zdyszanego orszaku.

– Czy widać co? – zapytał hrabia.

– Och! – zakrzyknęły dziewice – bieży jakiś samotny bohater, a za nim bardzo daleko biegną inni.

– Ha! – zdumiał się hrabia. – Czy aż tak ktoś się wysforował?

– To one! To one! – zawołały dziewice.

– Jak to one? Czy biega ktoś rodzaju żeńskiego?

– Czerwone majtki! Czerwone majtki!

– Uff! – zdumiał się hrabia.

Z pałacu wszyscy dostrzegli już Jacka, który gnał, wielkie czyniąc susy, lekko i bez zmęczenia.

– To nie do pojęcia! – mówił hrabia. – Pobił najsłynniejszych biegaczów!

W tej chwili Jacek mijał celownik, pozostawiwszy daleko poza sobą wydłużonego węża biegnących. Udawał, że ciężko dyszy i że się słania ze zmęczenia na nogach, na czole nie miał jednak ani kropelki potu.” Kornel Makuszyński, O dwóch takich co ukradli księżyc

Rozdział LXXII – Jerzy Buzek czyli opakowanie

poprzedni pierwszy następny

Pielgrzymowanie

Przełom tysiąclecia. Polska w nowym kształcie administracyjnym. A także ustrojowym. Powołanie samorządowego województwa nie zwiększyło siły regionów, umożliwiło jednak stworzenie silnych baz dla coraz bardziej alienującej się od wyborców klasy politycznej. A raczej media-politycznej, gdyż przenikanie tych sfer zarówno co do metod działania jak i w konsekwencji co do składu wypełniających je osób z dnia na dzień robi się coraz bardziej wyraźne. Rzecz bowiem nie w środkach technicznych lecz w umiejętności ich wykorzystania. W końcu tzw. Komunę:   dysponującą całą infrastrukturą limitownego papieru, radiem  i telewizją obaliliśmy przy pomocy powielaczowych ulotek. Wystarczyło  porozumienie społecznej woli przekazu, której nie dało się zagłuszyć.

We wstępie do programu na dziesięciolecie Ogródka napisałem, że dekada to czas trudnych podsumowań. Po zakończeniu ogródka podszedłem do lustra i spytałem sam siebie – co dalej.

- Facet, mówiłem do odbicia.-  Masz przecież wszytkie sznurki w ręku. Kierujesz Centrum Monitoringu Wolności Prasy, nauczasz w Wyższej Szkole Dziennikarstwa. Masz komputer, fax a nawet wspaniałą sekretarkę. ( Jola Chojecka zatrudniła w CMWP Basię Karczewską, z którą

Basia Karczewska

Basia Karczewska

wydawało się naprawdę, że można góry przenosić.). –  Ratuj się i nie daj zgubić kraju.

Od przegranych wyborów samorządowych roku ’94 i likwidacji Telewizji Grauso w ’95 czułem przecież, że mogę funkcjonować żywiej. Ostatnią próbę miejską podjąłem… 11 września 2001. Na ten dzień,  już  po zakończeniu X KTO byłem umówiony z Tomaszem Siemoniakiem. Ten człowiek biurka pełnił wówczas  funkcję wiceprezydenta Warszawy. To też były „pumpers” telewizjonista, który nb. swego czasu zrzucił jako szef Pr I TVP projekt mego ogródkowego live-u.  Dziś w Rządzie Tuska jest zastępcą szefa MSWiA – coś jakby „czekista”…?

Tomasz Siemoniak - człowiek biurka

Tomasz Siemoniak - człowiek biurka

Wkroczyłem do gabinetu bodaj około trzeciej z minutami. Akurat w chwili, gdy wszystkie agencje podały wiadomość o ataku na WTC. Miałem rozmawiać o przekształceniu KTO w imprezę miejską. Rozmowa jak tysiąc poprzednich o wszystkim i o niczym… Siemoniaka najbardziej interesowała w tym momencie decyzja Platformy o zawieszeniu kampanii wyborczej na kilka godzin.

11 września 2001

11 września 2001

No cóż. Symboliczny wypadek. Od niego jednak pewnie coś się zaczęło. Choćby to udręczające Radio Zet, które codzień mi potem przez kilka miesięcy od rana w głowę wkładało, że oto już po WTC żyjemy w innym świecie. Od tego czasu na Siemoniaka i Radio Zet reaguję jak… na łańcuchową karuzelę.

Mając zatem dostęp do większości polityków i dziennikarzy, i naprawdę niewygórowane wymagania zacząłem szukać miejsca, gdzie może lepiej niż w przez nikogo z decydentów nie chcianej Dolinie Szwajcarskiej byłbym wykorzystany. ( Wiedziałem zresztą, że jeśli Dolina stanie się tylko marginesem mych zajęć tak jak to było przez pierwsze cztery lata w Lapidarium w sumie dużo łatwiej będzie mi jej instytucjonalizację przeprowadzić).

Z trudem przychodzi mi odtworzyć stan moich ówczesnych emocji politycznych. Niewątpliwie dzieliłem jeszcze świat na „postsolidarnościowy” i „czerwony”. Dziś już tego nie czynię. Dziś jak sądzę dzielimy się na tych co jeszcze o Polsce ( a to znaczy Jej  języku, obyczajach, granicach, zasobach) – pamiętają i tych, których cieszy możliwość roztopienia się w nieokreślonej, bezideowej  magmie. Ale także wierzyłem, że żyjemy w niepodległym kraju, którego wolnośc wywalczyliśmy sami. I co do tego ostatniego dziś mam coraz większe wątpliwości.

Bardziej  z przyjaźni niż z przekonania starałem się pomóc Urbańskiemu organizującemu zaplecze dla Kaczyńskich  - ale jako się rzekło bezskutecznie. Inteligencko dziennikarskie kręgi, na które miałem przełożenie absolutnie ich nie akceptowały. Jakoś to zresztą współodczuwałem. Bo choć nie mam żadnych wątpliwości co do inteligencji, uczciwości i ideowości obu braci czuję jednak, że jest w nich pewien rodzaj zacietrzewienia, a także bezwzględności, która utrudnia im pozytywne rządzenie. A potem, po nieoczekiwanym zwycięstwie osiągniętym dzięki wsparciu kręgów katolickich i ludowych ich partia jak każda instytucja władzy zaroiła się tłumem ludzi tak marnych i małostkowych jak… Coż powiedzieć. – Może, – jak Polska właśnie !

Szukałem dalej. Wtedy ( jesteśmy jeszcze wszak przed Aferą Rywina) teczki jeszcze nie latały,  myślałem serio o Olechowskim. Wysoki, bez kompleksów, nie powinien się mnie obawiać -kombinowalem. Może i dobrze się stało, że nie wyszło. Mysłałem oczywiście o mediach. Telewizji. Zdawałem sobie sprawę, że bliskie jest wejście systemów cyfrowych, multipleksu, platform internetowych. Mówiłem o tym wiele. Z Andrzejem Urbańskim widywaliśmy się wtedy często,  dużo rozmawiająć na temat konieczności tworzenia szkół kształcących uczciwych i fachowych dziennikarzy.

Zaczynał się wszak wtedy narastający z każdym dniem proces medialnego chaosu spełniającego w istocie rolę bardziej destrukcyjną od komunistycznej zagłuszarki. Dziś rację ma nie ten kto ma lepsze argumenty lecz ten, kto zdoła się przebić. Zaistnieć. Zwrócić na siebie uwagę. Wiedzą o tym politycy i pewnie dlatego zaroiło się w nowych czasach od uczelni medialnych. Większość dzierżą w swym wpływie pogrobowcy czerwonych. Prawicowym politykom jednak także uczelnie się marzą. Stale też ta myśl chodziła za Urbańskim. Co na mnie popatrzył, to głównie przypominał mu się mój doktorat i kombinował jakby tu jakąś uczelnię wygenerować. Jeszcze gdy zarządzałem Elektoralną myślał o stworzeniu przyczółkowej szkoły. Podobne pomysły będą chodziły mu po głowie, gdy zostanie prezesem telewizji.  Teraz, tzn. w 2001 temat ten podjął wycofujący się z aktywnej polityki prof. dr hab. Jerzy Buzek i z rekomendacji Andrzeja zwrócił się do mnie o pomoc w organizacji takiego kierunku przy Akademii Polonijnej w Częstochowie.

JM Jerzy Buzek

JM Jerzy Buzek

Przygotowałem zatem projekt „Katedry Mediów Internetowych i Public Relations”. Miało to być niezbędne uzupełnienie dla studentów kierunków – pedagogika, zarządzanie i marketing, dyplomacja, urzędnicy instytucji Europejskiej – w Polsce i w instytucjach brukselskich.

Opracowałem plan. Rozkład zajęć prasowych, telewizyjnych, radiowych i internetowych. Nawiązałem kontakt z potencjalnymi wykładowcami. Zredagowalem też ulotkę. Pracowałem w Warszawie, a także w Częstochowie. Spędziłem z byłym premierem na ciągłych rozmowach  łącznie około sześciu godzin. Raz czy drugi odwiedziłem go w warszawskim mieszkaniu  przy Sobieskiego. Zdarzało się, że rano podjeżdżał  po mnie na Starówkę służbową Lancią. A gdy tak mknęliśmy do Częstochowy – czasem w towarzystwie byłej minister Kamińskiej,  pan Buzek–  perorował.  Odniosłem oczywiście jak najlepsze wrażenie. Rozmawialiśmy o służbie zdrowia, zdrowiu i karierze młodej Agaty, samorządzie.

Profesor ma niewątpliwie zmysł dramatyzmu czy melodramatyzmu nawet. Rozmawialiśmy o czterech reformach. Reformie terytorialnej, oświatowej,  przekształceniach służby zdrowia i ubezpieczeń społecznych. Wywiady zacząłem od pytania o służbę zdrowia.

Agata Buzek

Agata Buzek

Profesor Jerzy Buzek ma tu szczególne doświadczenia z okresu ciężkiej choroby córki Agaty w późnych latach 80 tych. Jako dziewczynka przyszła aktorka często się przeziębiała, a kuracje antybiotykami były bezskuteczne. Wtedy padło podejrzenie o nowotwór. Po badaniach, przypuszczenia okazały się  słuszne. Ojciec opowiadał mi jak choroba została źle zdiagnozowana w Katowicach, jak jeździli do Krakowa. Profesor mechaniki twierdził, że w czasie choroby córki praktycznie zmienił specjalizację studiując coraz głębiej medyczny przypadek Agaty. Okazało się wreszcie, że dziewczynka miała ziarnicę. To w tym czasie był prawie wyrok: nowotwór układu chłonnego, atakujący węzły chłonne i pozawęzłową tkankę limfatyczną. Wiele pretensji pozostało w przyszłym premierze do lekarzy. Szczególnie miał im za złe źle pojętą  solidarność zawodową. Krakowski specjalista, który prawidłowo zdiagnozował Agatę nigdy nie przyznał, że błędów katowickiego kolegi dziewczynka  omało nie przypłaciła życiem.

To była przedakcja i  konfliktu zawiązanie.  Czas na kulminację –  to walka o życie. Następuje piękna opowieść o ludzkiej solidarności, o wsparciu środowiska naukowego, licznych wizytach w Niemczech, gdzie prywatne osoby udzielały Buzkowi wraz z córką gościny. Nie zapominajmy, że obecny przewodniczący Parlamentu Europejskiego jest ewangelikiem. Należy więc do jednej z piękniej w Europie wspierających się wspólnot. Wreszcie melodramatyczne zakończenie. Przyjdzie taka chwila, gdy po latach napięcia, wydatków, korzystania ze składkowych darów mógł Jerzy Buzek już jako premier Rzeczpospolitej odwiedzając Niemcy podjechać niezapowiedziany służbowym samochodem pod dom przez lata udzielających mu schronienia niemieckich przyjaciół. Podziękować, zapraszając na oficjalne spotkania w Rathausie. Wszystko niczym z amerykańskiego oleodruku.

Nie mniej pięknej opowieści wysłuchałem o początkach kariery Agaty. O jej  pierwszych występach w warszawskiej Szkole Teatralnej, kiedy to rektor Englert z dziekan Górską na pierwszym roku z trudem tolerowali wślizgującego się na otwarte (raczej jednak dla studentów niż rodziców) tzw. egzaminy ze scen aktorskich – zakochanego w występach córki prowincjonalnego profesora. Aż tu, proszę, proszę… Gdy został premierem, gdy Akademia pojęła ile może zyskać dzięki wysokiej protekcji w osobie Szefa Rządu. Premier teatroman, toż to sen jak z Szekspira.

Nie omieszkałem rzecz jasna w tym momencie wtrącić opowieści o tym jak go próbowałem zaprosić, gdy mi się nieoczekiwanie Kalisz na Doliną Szwajcarską się zdesantował. Premier rzecz jasna nie mógł się nadziwić, że się o moim zaproszeniu nie dowiedział.  Twierdząc, a z wielkim odgrywał to przekonaniem,   że gdyby mu tylko powiedziano,  przybiegł by do mnie na skrzydłach…

” – Co czytasz książę ?     - ……………………………….”

Teresa Kamińska

Teresa Kamińska

Trzecim razem pytałem o horrendalne, według doniesień prasowych zarobki szefów kas chorych. Aż się oboje z Kamińską zaperzyli. Bzdura, nic podobnego. Szefowie kas chorych zarabiali po kilka tysięcy złotych. To wszystko medialne wymysły, któych w żaden sposób zdementować się nie dało. Decentralizacja zdaniem byłego premiera polegała na tym, że jego rząd faktycznie przekazał do województw, do samorządów znaczne środki, umożliwiając samodzielne dysponowanie nimi.

Buzek twierdził, że rząd Millera wstrzymując w szczególności reformę służby zdrowia przechwytuje środki, które miały być przekazane samorządom. W ten sposób dysponując nimi  z centrali będzie mógł pod koniec kadencji rzucić je na rynek wywołując przejściowy wzrost gospodarczy służący jedynie wygraniu kolejnej kadencji. Obawy prorektora Akademii Polonijnej okazały się płonne. Wzrost wygenerowany przez Millera ze smakiem Kaczyńscy przejedzą.

Lewicę zaś w pochodzie po wszechwładzę zatrzymał nie kto inny jak rzucający na szalę cały swój autorytet:  Adam Michnik chwytający za połę chałata Lwa Rywina. I o tym także pamiętać wypada.

Bo to był właśnie rok Lwa.  Jeżdżąc z Buzkiem do Częstochowy byłem już  dyrektorem działającego przy stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Te problemy też siłą rzeczy coraz mocniej mnie pochłaniały. W sumie odbyliśmy dwie i pół podróże. Jakieś rozmowy, pisanie, spotkanie z Księdzem Rektorem. Wreszcie  gotowy projekt,  jakieś mętne obietnice, a potem ot za trzecim razem zmieniły się nagle u stóp Panienki Częstochowskiej premiera plany. BOR-owski kierowca odwiózł mnie grzecznie na dworzec i tylem  Deputata widział.

Buzek Dostojny

Buzek Dostojny

Czy muszę dodawć, że nic z tego (przynajmniej dla mnie) nie wyszło. Że wykorzystano mnie bezczelnie nie płacąc złamanego grosza. Opracowana przeze mnie ulotka do dziś wisi w internecie, studia się toczą. Nie bardzo tylko wiadmo, kto je prowadzi i dla kogo. Mnie w kilka miesięcy po wykonaniu prac projektowych, gdzieś na wysokości września 2002 poinformowano, że się studenci nie zgłoszają, a więc i pracy nie będzie. O tej zainwestowanej w kwietniu  nikt przecież nie pamiętał.

Typowe polskie zachowanie prawicy. Podobnie wszak było z robionymi przez firmę „Kontakt” Mirka Chojeckiego kampaniami wyborczymi kolegów z opozycji, którzy po pierwsze, drugie i trzecie zobowiązań nie płacą. Tak więc ewentualnych chętnych do współpracy z przewodniczącym Parlamentu Europejskiego – ostrzegam.

Polityk  nie jest po to by płacić czy wypełniać zobowiązania. Nie nosi też w sobie treści. On wręcza obwoluty. Trzeba przyznać, że Jerzy Buzek ma dobre opakowania.

Zniknął z mego życia jak drobny hochsztapler. Oglądać go możemy – w Internecie. Przejrzałem go właśnie, by tekst ozdobić zdjęciami, których wszakże w trakcie wspólnych podróży nie miałem okazji zrobić. Zdjęć szefa parlamentu wiadomo – dostatek. Wspaniałe opakowania. Premier Piękny. Uczony zamyślony. Czasem Mężczyzna uroczy. Nie brak też zdjęć ukochanej córki Agaty. Niektóre nawet – bez opakowania. [1]

Naga prawda o przewodniczącym Parlamentu Europejskiego

Noblesse oblige ?

No cóż. Pewnie jestem staromodny. Może z innej epoki. A może z innego melodramatu. Tak sobie jednak myślę, że europejska klasa, ewangelicka wstrzemięźliwość, by o polskiej godności nie wspomnieć  z pornografią, nawet artystyczną nie idą w parze.

I proszę mi nie mówić, że ojciec nie odpowiada za dzieci. Mam dwie córki.

Emila & Kamila Kijowska

Emila & Kamila Kijowska

Pochlebiam sobie, że nie brzydsze od pięknej Agaty. I mówię to serio do nich i tym, którzy mnie czytają. Gdyby  swój proces wychowawczy zakończyły w podobny sposób szafując ciałem – uznałbym to za osobistą klęskę.  I nigdy nie zdecydowałbym sie po tym kandydować na stanowiska, które zajmować winni tylko ci co  potrafą dla innych świecić  przykładem.

Demaskujemy się wzajemnie. Unia Europejska  Berlusconiego od libacji i Buzka od rozebranej Agaty, który z Pielgrzyma na moich oczach przedzierzgnął się w małego naciągacza – sama sobie wystawia świadectwo.

Rozdza.LXXIII – Rok Lwa czyli GTW

CDN


[1] Naga prawda o Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego

http://www.bloblo.pl/image/6496/oryginal/01927_Agata_Buzek_122_352lo.jpg

http://www.bloblo.pl/image/6497/oryginal/02065_Agata_Buzek_427_122_253lo.jpg

http://www.bloblo.pl/image/6498/oryginal/02066_Agata_Buzek_037_122_491lo.jpg http://www.bloblo.pl/image/6499/oryginal/02067_Agata_Buzek_241_122_188lo.jpg

Rozdz.LXXIII – Rok Lwa czyli GTW


poprzedni pierwszy następny

Naważniejszym rokiem mego życia był niewątplwie rok 1981. Gdy się skończył 13 grudnia zaczął sie rok 1982 – bodaj najsmutniejszy. Udałem się wówczas pamiętam do funkcjonującego wciąż pod dyrekcją Hanuszkiewicza Teatru Narodowego na „Pana Tadeusza”. Zofia Kucówna mówiła wstęp do księgi XI. „O roku ów…”. Płakałem rzewnymi łzami. Tak rzewnymi, że od tego dnia po dziś: bywałem u dyrektorów Torończyka i Skotnickiego,  na zapleczu, we foyer, ba nawet produkowałem spektakl na Scenie Przy Wierzbowej. Ale progu Głównej Sali Teatru Narodowego – nie przekroczyłem. Jakoś się nie złożyło… Drugim takim czasem, drugą wiosną było opisywane tu 15 lecie, które zaczęło się po roku 1989 „dotąd lubią starzy o tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy”. Kiedy zaczął się zmierzch ? Bodaj czy nie w równe dwadzieścia lat później. W roku 2002. Z rokiem Lwa.

Naważniejszym rokiem mego życia był niewątplwie rok 1981. Gdy się skończył 13 grudnia zaczął sie rok 1982 – bodaj najsmutniejszy. Udałem się wówczas pamiętam do funkcjonującego wciąż pod dyrekcją Hanuszkiewicza Teatru Narodowego na „Pana Tadeusza”. Zofia Kucówna mówiła wstęp do księgi XI. „O roku ów…”. Płakałem rzewnymi łzami. Tak rzewnymi, że od tego dnia po dziś: bywałem u dyrektorów Torończyka i Skotnickiego,  na zapleczu, we foyer, ba nawet produkowałem spektakl na Scenie Przy Wierzbowej. Ale progu Głównej Sali Teatru Narodowego – nie przekroczyłem. Jakoś się nie złożyło… Drugim takim czasem, drugą wiosną było opisywane tu 15 lecie, które zaczęło się po roku 1989 „dotąd lubią starzy o tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy”. Kiedy zaczął się zmierzch ? Bodaj czy nie w równe dwadzieścia lat później. W roku 2002. Z rokiem Lwa.

Do tego czasu żyłem jakby w natchnieniu. Uszczęśliwiony 4 czerwca 1989, nieoczekiwaną wolnością, paszportem, komputerem. Poczuciem cywilizacyjnego przybliżania się do zachodu. Tak trwało, gdzieś do ( licząc mymi datami) – końca X jubileuszowego KTO. Który był wielkim ( oczywiście w mojej skali) sukcesem medialnym, a zarazem rozpoczął proces ostatecznego rugowania podobnych mi nie do końca oswojonych „solidaruchów” z życia publicznego. Nie zapominajmy, że po nieudolnych próbach zaimplantowania czterech buzkowych reform wahadło wyborcze przesunęło się tak zdecydowanie na lewo, że w miejsce nieudaczników i zawistników ( warto przypomnieć smutny los wicepremiera Tomaszewskiego) naród wybrał szajkę, którą Lew Rywin nazwał jednoznacznie – Grupą Trzymającą Władzę.

Jako dyrektor CMWP byłem w te sprawy dość głęboko wciągnięty. Obserwowałem jak rząd Millera starał się przejąć kontrolę nad Rzeczpospolitą ( dysponował w niej 49,9% udziałów) posuwając się nawet do próby odebrania paszportu Grzegorzowi Gaudenowi prezesowi polsko-norweskiej spółki Prespublika wydającej gazetę. Z drugiej strony  z zapisów przygotowywanej ustawy prasowej miało wynikać, że wydawca dużej gazety ( czytaj „Agora” wydawca Gazety Wyborczej) nie może być właścicielem częstotliwości telewizyjnej.

W ustawie były moim zdaniem dużo gorsze rzeczy. W projekcie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji przyjętym przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji na posiedzeniu w dniu 14 stycznia 2002 r. zauważyłem w szczególności przypominający komunistyczną frazeologię zapis, iż:

„Art. 36. 2. Koncesji nie udziela się, jeżeli rozpowszechnianie programów przez wnioskodawcę mogłoby spowodować : 1) zagrożenie interesów kultury narodowej, dobrych obyczajów i wychowania, bezpieczeństwa i obronności państwa oraz naruszenie tajemnicy państwowej,”

Jeśli ten, skierowany w intecji przeciw faszystom i anarchistom zapis, nie stanowi w istocie otwarcia drogi dla cenzury prewencyjnej to ja nie jestem synem autora Rezolucji Pisarzy z 29 lutego 68 roku opowiadających się przeciw tej instytucji.

Ani jednak poseł Juliusz Braun, ani Stefan Bratkowski nie mówiąc o zajmującej się Ustawą z ramienia Ministerstwa Kulturu Aleksandrze Jakubowskiej, którym na zapis ten zwracałem uwagę nie chcieli dostrzec problemu. Podobnie jak i cała, słownie cała prasa, od Gazety Wyborczej poczynając, poprzez w kolejności: Newsweek, Wprost, wreszcie Politykę: nikt nie chciał opublikować poniższych wywodów. Przepis ten też bez jednego słowa protestu został ostatecznie w 2004 przez Sejm IV Kadencji uchwalony i przez ówczesnego marszałka Oleksego wprowadzony. Obowiązuje i nikomu to nie przeszkadza. Nikomu nie przeszkadza, że zniesiona została tym samym wolność mediów. Media oddane zostały w ręce medialnych Oligarchów.

To znaczy wtedy zrobiono to wprost. Jak się bowiem przekonałem dostrzeżony przeze mnie dopiero w 2002 roku art. 36 wcale nie był nowy. Towarzyszył wszystkim wersjom ustawy od dnia jej uchwalenia. Tzn. od 29 grudnia 1992 roku. Wcześniej nawet. Jak bowiem stwierdził uzasadniając w tym dniu konieczność uchwalenia przedłożenia poseł Juliusz Braun było ono „wersją projektu posłów Bieleckiego ( Jana Krzysztofa) i Merkla (Jacka) przygotowaną przez Komisję Kultury i środków przekazu Sejmu X kadencji z czynnym udziałem przedstawicieli Radiokomitetu reprezentujących Rząd.” . Tych projektów było pięć.

Cytowany zapis pojawił się po raz pierwszy, by wejść do wszystkich kolejnych redakcji, w dniu 17.10.1991. W przedłożonym projekcie podpisanym m. in. przez Juliusza Brauna, Andrzeja Łapickiego, Adama Michnika, Jana Rokitę czy Hannę Suchocką omawiany punkt – brzmiał identycznie i nosił numer § 23 pkt. 2. Powoli spadały mi łuski z oczu. Nadal lecą… Dopiero ostatnio odkryłem, że zapis punktu drugiego art.54 Ustawy Konstytucyjnej z roku 97, który zezwalając na koncesjonowania mediów elektronicznych w istocie znosi wolność mediów jest zgodny…z Europejską Konwencją o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Ta ostatnia poprawia nieco „Deklarację praw Człowiek i obywatela” precyzując w artykule 10 – „Każdy ma prawo do wolności wyrażania opinii. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe.

a. Niniejszy przepis nie wyklucza prawa Państw do poddania procedurze zezwoleń przedsiębiorstw radiowych, telewizyjnych lub kinematograficznych

Pierwszy raz było mi dane ponformować o tym opinię publiczną dopiero w roku 2008 – w sześć lat po napisaniu tekstu. Znalazło się dlań miejsce w Rzeczpospolitej.

Musiałem się jednak liczyć z miejscem. Nie starczyło go już na podanie autorów i historii paragrafów.

CDN r. LXXIV

Niesprawiedliwość Sądu czy bezkarność Prasy

Rozdz. LXXIV – Niesprawiedliwość sądu i bezkarność prasy

poprzedni pierwszy następny

Niesprawiedliwość sądu i bezkarność prasy

Są tacy ludzie, których życie realizuje się w społeczeństwie. Tyle czujemy się warci ile znaczą nasze nazwiska. Poklask, publiczne wyróżnienie  – wszystkim: sądowym, prasowym, administracyjnym osobom często zastępują majątek. Nie ważne co mówią mawiała moja babcia, byle głośno i z nazwiskiem. Gatunek ludzi spełniających się w życiu publicznym na użytek tej anegdoty niech będzie nazwany jastrzębiami. O jastrzębiach wolno wszystko wiedzieć: Wynika to wprost z 61 artykułu Konstytucji RP, który głosi

1. Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne.

Są jednak inni. Tzw. Milcząca większość. Dla których upublicznienie może być jedynie karą. Ludzie czysto prywatni,  nastawieni na to ogniwo wolności, jakim jest moja swoboda osobista. Bezpieczeństwo jednostki, która nie chce być wykorzystywana przez zinstytucjonalizowaną machinę współczesnego świata. Nie chcę by mnie nagabywano, kontrolowano mój majątek – obawiam się natrętów, rozumiem, że szczęście i bogactwo w ciszy najlepiej dojrzewa.

Tak myślą ci, którzy mniej mówią, więcej robią, ci, którzy chcą żyć w wolności i spokoju. Nazwijmy tych ludzi  gołębiami.

Konstytucja, a  w konsekwencji omawiane dziś uregulowania prawne, są w istocie antynomiczne.  Adresowane są do prywatnych obywatelskich gołębi i do publicznych jastrzębi. A przecież jastrząb nie pojmie gołębia, w którego interesie artykułowi 61 Konstytucji przeciwstawiono art. 47,49,51.

Każdy ma prawo do ochrony życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym.

Pewnego razu, do Centrum Monitoringu Wolności Prasy, przyleciał gołąb. Gołąb był inteligentnym studentem prawa. Przyniósł gazetę, w której opisano jak jego rodzice przez lata pomagali bezdzietnym sąsiadom, rodzeństwu, a po śmierci brata uzyskali przepisanie na siebie dużego gospodarstwa wartego kilkaset tysięcy złotych w zamian za opiekę nad osieroconą staruszką. Potem następował opis gehenny staruszki: jak była głodzona, podtruwana, jak ją mój gołąb, a syn gospodarzy nawet miał w twarz uderzyć.

Patrzyłem w twarz gołębia, gdy mi tłumaczył ile w tym wszystkim zawiści, obmowy, ludzkiej pazerności ( po staruszce, która uciekła od nich z domu można jeszcze odziedziczyć sporą sumę pieniędzy oraz odszkodowanie za pracę przymusową); patrzyłem w twarz młodego adepta prawa. Budził moje zaufanie.

Artykuł prasowy, którego mój gołąbek był bohaterem skonstruowany został pozornie bez zarzutu. Nie wymieniono nazwy miejscowości, z której ów student pochodził  ( teraz Rodzice już na niego przepisali inkryminowane gospodarstwo). Zrobiono mu wprawdzie zdjęcie w charakterystycznej kurtce na tle domostwa lecz twarz została zamazana. Również i nazwiska nie wymieniono zastępując je inicjałami.

Cóż z tego: za zgodą pokrzywdzonej staruszki podano nazwisko jej i ludzi, którzy się nią teraz zajmują ( czy jak chce gołąb czyhają na schedę). Naturalnie, że wszyscy czytelnicy lokalnej gazety natychmiast zorientują się o kogo chodzi.

Winien – nie winien. Trudno wyrokować. Jednak ta sprawa nie ma aspektu prawnego. Nikt tu nikogo nie sądzi. Prasa w istocie powtarza plotki wychodząc z założenia, że jeśli ludzie gadają  to coś w tym być musi.

I cóż mogłem poradzić gołębiowi, który przyszedł skonsultować długie dementi. Cóż mogłem mu poradzić: tyle by raczej nadal nie ujawniała swojego nazwiska, i ewentualnie przez adwokata zaprotestował przeciwko publicznym potwarzom.

Powiedziałem mu jeszcze, że gazeta żyje jeden dzień, ale bez wielkiej w to wiary bo doświadczenie mnie nauczyło, że tzw. życzliwi mogą przez dziesięciolecia przechowywać kompromitujące kogoś wycinki. Nazbyt bezkarny jest dziennikarz.  W głębi duszy pomyślałem.

Pomówmy teraz o jastrzębiach. O tych wszystkich, którzy żyją ze swych nazwisk, funkcjonują przy instytucjach publicznych. O tych zatem, których pomysł na życie łączy się bardziej ze służbą niż z prywatnością.

Opowiem o jednym z nich. Otóż byłem świadkiem jak w 2002 roku przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie zakończył się w drugiej instancji proces jaki z powództwa cywilnego czasopismu „Wprost” (co

Aleksandra Zawłocka

Aleksandra Zawłocka

zakończyło się ugodą), z powództwa karnego zaś koleżankom Aleksandrze Zawłockiej oraz Joannie Kluzik wytoczył były szef więzienia w Płocku oraz przez czas jakiś Naczelnik wszystkich polskich więzień. Przez moment nie przypomnę jego nazwiska. Zrobię to za chwile byście zrozumieli Państwo co mi, a i komuś kto zechce na ten temat

Joanna Kluzik

Joanna Kluzik

pisać, może  za to grozić.

Otóż w trakcie procesu nikt nie kwestionował stanu faktycznego, który jest taki, iż raport Naczelnej Izby Kontroli był dla szefa więzień druzgoczący, że został on skazany przez Sąd Rejonowy i zmuszony został podać się do dymisji. Nie było więc ważne, że dziennikarki napisały zjadliwy wprawdzie lecz oparty na faktach artykuł, w najlepszej wierze, a skarżący były urzędnik kwestionował kilka szczegółów. Dla Sądów wszystkich instancji ważne było przede wszystkim to, że na skutek skrótów redakcyjnych nie podano informacji, iż wyrok sądu rejonowego, nie był w danym momencie prawomocny.  (Nb. został on  w rezultacie umorzony lecz nie ze względu na brak winy lecz z powodu znikomej społecznej szkodliwość czynów o które  b. Naczelnika oskarżał NIK.)  Najbardziej jednak zbulwersowało sąd, iż w artykule o szefach wszystkich polskich więzień, który podał się do dymisji ze względu na kompromitujące go zarzuty NIK-u, koleżanki dziennikarki użyły jego nazwiska bez zgody sądu. Przecież – zdaniem warszawskiego sądu apelacyjnego, to już dzisiaj niewiniątko, gołąbeczek,  skromny emeryt i wymienianie jego nazwiska miał zakosztowac dziennikarki po 5,5 tysiąca złotych, z których trzy tysiące gdyby  zechciały mogły zamienić na 30 dni aresztu.

Otóż tak się proszę Państwa składa, że kto ma więcej niż dwadzieścia lat musi znać tego Pana. Sam przeprowadzałem z nim kiedyś wywiad w telewizji, nota bene jako z jednym, jak mi go wówczas zachwalono z najlepszych funkcjonariuszy. I nie o tym czy dobry on czy zły jest teraz sprawa. Lecz o tym, że ten pan ma publiczne imię i nazwisko. I po pięciu latach nie wrzucimy do pieca niepamięci historycznego faktu, że ten Pan to obywatel z gatunku jastrzębi i nazwa się Lech Moderacki.

Rażąca, szokująca w moim przekonaniu niesprawiedliwość Sądu. Sądu, co do którego bezstronności muszę zgłosić i czynię to publicznie poważne wątpliwości. I nie chodzi tu o jakieś naciski czy politykę,  chodzi  o wyczuwalną nie w tym jednym procesie atmosferę solidarności grupowej.

Były czy nie były ale szef więzień jest ostatnim ogniwem wymiaru sprawiedliwości. Czy można dopuścić by go jakieś pismaki ścigały.

Administracja boi się prasy, lekarz nigdy nie powie publicznie ani nawet prywatnie, że jego kolega daje złe diagnozy. To samo prawnicy. Za chwilę pewnie przeciw prasie zjednoczą się biskupi.

Prasa jest bowiem łatwym kreatorem wyroków. Prasa już zdecydowała, że wymieniony z nazwiska hierarcha kościelny jest grzeszny, a sanitariusz  pogotowia o pseudonimie Anioł Śmierci uśmiercał pacjentów. Istnieje duże, wysokie prawdopodobieństwo,  ba pewność prawie, że dziennikarze dwóch najważniejszych polskich gazet nie mylą się. Osobiście mam wielkie zaufanie do redakcji Gazety Wyborczej i Rzeczpospolitej, iż nie śmiem myśleć by powodowały nimi pogoń za niesprawdzoną sensacją.

Ale kiedy tak myślę, to czy nie przemawia przeze mnie czasem także solidarność zawodowa ? Niechęć do przyznania, że zapewne mam rację ale istniej też pewne prawdopodobieństwo, że się mylę.

Prasa i sąd, jak jastrząb i gołąb stoją na przeciwległych biegunach. Prasa żyje z prędkości, sądy są powolne.

Prasa podaje wiadomości dobre i złe, ale wie, że te ostatnie zawsze budzą większe zainteresowanie. Ale prasa, potężne silne medium w obydwu tych wypadkach często zbyt lekko przechodzi nad małym słówkiem: Prawie. I często niby olbrzym wkraczający mięzy liliputów zapomina o swojej sile. O tym, że gdyby się jednak okazało, iż ksiądz nie jest grzeszny, a sanitariusze nie są mordercami, to to już niczego nie zmieni. Nazwisko bowiem zostało splamione na wieki. I nie ma ani pieniędzy ani sprostowania, które zagłuszyłoby powstały szum prasowy.

Kilka miesięcy pracy w Centrum Monitoringu Wolności Prasy, zapoznanie się z wyrokami sądów, choćby takich jak ów gdy sąd skazał żoliborską dziennikarkę, która napisała o radnym, że zakłócał przebieg wyborów, a w artykule swoim  opierała się na zeznaniach świadków i protokole przewodniczącego Okręgowej Komisji Wyborczej, którego to dokumentu sąd w ogóle nie wziął pod uwagę  – przekonały mnie, iż wyroki sądu potrafią być w sprawach prasowych rażąco niesprawiedliwe.

Z drugiej jednak  niefrasobliwe wyznania dziennikarzy, którzy przyznają się radośnie – no fakt napisaliśmy, że szewc z dworca jest partacz, stracił przez to klientów, to co mamy zrobić by zrozpaczony nie zaskarżył nas na duże odszkodowanie – fakt ten pokazuje, że wiele jeszcze wody w rzece upłynie zanim społeczeństwo polskie zyska demokratyczną kulturę prawną, opanuje procedury, a nade wszystko nauczy się szacunku dla własnych instytucji, obowiązujących uregulowań prawnych, dla swoich sądów, swojej prasy, swojej wolności.

Pora na wnioski:

1.         Prasie nie wolno zajmować się gołębiami. Nie może stawać się maglem. Powtarzać plotek. Obiektem zainteresowanie mediów mogą być tylko osoby publiczne. Ale upublicznienie nie tylko od nas zależy. Upubliczniają nas nasze czyny. Nasza dobra ale i zła sława. Osobą publiczną staje się tak samo zbrodniarz jak bohater. Dla jednych mamy piedestały dla drugich zaś pręgierze.

2.         Gołąb może stać się jastrzębiem, gdy mu udowodnimy, że zajmuje się polowaniem, gdy odpowiada przed sądem, gdy jego czyny i zła sława uczyniły go osobą publiczną, może być wówczas publicznie sądzony.

3.         Jastrząb nigdy nie przedzierzgnie się w gołębia. Przeszedł bowiem do historii, a jej utajniania wymagać nie można. Nie ważny jest kontekst w jakim się to stwierdza. Tak jak za wprowadzenie stanu wojennego nie oskarża się  prywatnie obywatela o inicjałach Wojciech J. Lecz byłego Sekretarza KC PZPR, którego nazwisko jedynie przez zadawnioną niechęć obecnie  pomijam;  tak samo w latach 90 szefem więzienia w Płocku, a później Państwowego Zarządu Więzień nie był z pewnością żaden pan M… lecz konkretny, emerytowany dziś funkcjonariusz o nazwisku publicznym, o nazwisku Moderacki.

4.         W końcu nie można zjeść jabłko i zachować jabłko. Jeśli stałeś się osobą publiczną to albo tego chciałeś albo się na to naraziłeś. Stałeś się znany i nigdy już anonimowy nie będziesz.

Nasza rozmowa toczy się wokół prawa. Prawa, w którym funkcjonują koło siebie ustawy z różnych czasów. Choćby prawo prasowe z roku 1984 obok nowej Ustawy o dostępie do informacji publicznej, którą poprzedziły niezbyt precyzyjne regulacje dotyczące informacji niejawnych oraz o ustawa o ochronie danych osobowych.

Nie w ustawach jest jednak problem istotny. Rzecz jest w nas. W naszym do tych ustaw stosunku i w stosowanych procedurach.

W Norwegii Prezesa Sądu Najwyższego mianuje Premier i nie narusza to niezależności trzeciej władzy, we Francji istnieje podobnna do naszej Rada Radiofonii i Telewizji, a jednak nie słychać tam by media publiczne mogły stać się zakładnikami określonej opcji politycznej.

U nas inaczej: pojawia się nowy sejm, czy nowa koalicja nuże – zmieniać prawo, monopolizować media publiczne, koncesjonować, uzależniać od rządu lub władzy dostęp do zawodu dziennikarza, zmieniać ledwie wprowadzoną konstytucję. A świeżo odtworzony Senatowi zaproponowano w tymże inkryminowanym lwim roku 2002 by niby w herbertowskiej Uttyce  przez cztery lata „obradował nad tym jak nie być Senatem”

Społeczeństwo Polskie  nigdy nie było propaństwowe, nigdy nie szanowało prawa. Nasza kultura nie jest kulturą prawną lecz kulturą buntu. Traktujemy nasz kraj, a w istocie regulujące jego funkcjonowanie  prawa,  jak postaw sukna,  które może być przykrawane do aktualnej miary.

To było pisane też przed siedmiu laty. Nie minęło pięć, gdy na własnej skórze doświadczyłem opisywanej tu antynomii. Antynomii, do której dołączył swobodny Internet przechowujący latami obmowy, a pomijający mniej istotne oczyszczenia. Internet wzmocniony blogosferą i powstałym w niej nowym gatunkiem zakapturzonych inkwizytorów często moralnych, sprawiedliwych, bezkompromisowych. Przeważnie jednak małych, zawistnych, ordynarnych. Oczywiście – małość i ordynarność sama sobie wystawia świadectwo. Nie jest ( zasadniczo) tolerowana w dobrym towarzystwie, a powstanie takich sfer jak Salon24.pl czy spór wokół prawa do zachowania anonimowości wszystkim już znanej z imienia i nazwiska pani Prezes „Kataryny” – zupełnie nowe wyznacza tej antynomii granice. No ale tw tej sferze na podsumowania za wcześnie. Internet i blogosferą są w istocie zdobyczą obecnego tysiąclecia. Dla mnie stają się użytecznym narzędziem, może nawet bezcenną bronią.

Lecz obyczajów „strzał w locie”  nie zdołam  jeszcze opisać.

Rozdz. LXXV    Błogosławione niech będą  Koncesja i Regulacja

CDN

Rozdz. LXXV – Błogosławione niech będą Koncesja i Regulacja

poprzedni pierwszy następny

Tak głęboko uwierzyłem w roku 1989, że wolnośc słowa stała się ciałem, że wciąż przecieram oczy, gdy czytam uzasadnienia konieczności poddawania mediów elektronicznych koncesjonowaniu czy procesowi zezwoleń. A przecież w podstawowych dokumentach wolnościowych jednoznacznie zapisano:

  1. Powszechna  Deklaracja Praw Człowieka i obywatela z 1789 mówi , iż XI. każdemu wolno przemawiać i drukować oraz  że XV. Społeczeństwo ma prawo żądać od każdego urzędnika publicznego zdawania sprawy z jego czynności urzędowych.
  2. Powszechna Deklaracja Praw Człowiek z 1948 roku w artykule 19 głosi: Każdy człowiek ma prawo do wolności opinii i do jej wyrażania; prawo to obejmuje swobodę posiadania niezależnej opinii, poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania informacji i poglądów wszelkimi środkami, bez względu na granice.
  3. Europejska Konwencję Praw Człowieka z 1950, stwierdza, iż punkcie 10, iż każdy ma prawo do wolności wyrażania opinii.
  4. Wreszcie Deklaracja z Windhuku z 3 maja 1991 roku, wzywado przestrzegania swobody mediów w Afryce i na całym świecie. Wówczas to dzień  3 maja ustanowiony został przez UNESCO i Światową Federację PEN-Clubu – Dniem Wolności Prasy.

Trudno naturalnie w Polsce  akurat 3 majową datę skojarzyć wyłącznie z prasą. Jest to jednak i  dla nas dzień  szczególnie właściwy by zapytać jak korzystamy  „ z pory, w jakiej się Europa znajduje i z tej dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła” (z Preambuły do Konstytucji 3 Maja)

Dzień 3 maja stał się jednak na całym świecie momentem, w którym ogłasza się doroczne raporty na temat realizacji wolności prasy w minionym roku. Takie raporty ogłoszono i w 2002 roku. Nie napawały optymizmem. Raport Reporterów Bez Granic stwierdzał, iż na początku 2002 roku przeszło 100 dziennikarzy znajdowało się w więzieniach  lecz co najważniejsze to, że w roku 2001 obserwować można było znaczne ograniczenia swobody wypowiedzi w porównaniu z 2000.

Wśród 10 Krajów, gdzie najgorzej traktuje się dziennikarzy i lekceważy wolność prasy wymieniono na samym początku Zachodni Brzeg Jordanu i Kolumbię w następnej zaś kolejności Erytreę, Białoruś, Birmę,  Zimbabwe, Iran, Kirgistan, oraz Kubę.

A Polska ? Jeszcze niedawno w raportach dziennikarskich międzynarodowych organizacji nie było o nas słowa. Jeszcze niedawno, jeszcze wczoraj  Polska lokowana była w czołówce krajów demokratyzujących swój rynek medialny.

Dzień 8 maja 2002, w którym pisałem te słowa, dzień w którym minął trzynasty (i chyba istotnie feralny) rok, odkąd ukazanie się na rynku Gazety Wyborczej stało się historyczną datą wyznaczającą dzieje wolnej prasy w III Rzeczpospolitej, dzień ten  zdawał się dobrym momentem do podsumowania sytuacji wolnego słowa w Polsce.

I właśnie tego dnia właśnie po raz pierwszy od lat członkowie  Międzynarodowej  Federacji Dziennikarzy (wielkiej organizacji zrzeszającej ponad pół miliona pracowników prasy ze stu krajów świata) otrzymali tzw. Polish Update. Alarm wywołany:

  1. ciągle niewyjaśnioną sytuacją naruszenia przez prokuraturę RP praw obywatelskich (odebranie paszportów) szefom Zarządu Press Publici, wydawcy należącej w 49% do Państwa a w 51 do Norwegów Rzeczpospolitej;
  2. zaniepokojeniem związanym z przedstawieniem przez Rząd projektu Ustawy o Radiofonii i Telewizji utrzymującego istniejącą kontrolę polityczną Telewizji Publicznej przy zagrożeniu ekonomicznych podstaw egzystencji finansowej dla  elektronicznego rynku mediów.
  3. Wreszcie zauważający niepokojącą inicjatywę dziennikarzy związanych z postpeerelowskim Stowarzyszeniem Dziennikarzy PRL ( dziś SDRP), (Ryszarda Sławińskiego senatora SLD oraz Wiesława Marnica reportera Radia Kierowców), którzy wystąpili z projektem Ustawy o Zawodzie Dziennikarza umożliwiającym stworzenie politycznie kontrolowanego ciała, mogącego koncesjonować  dostęp do zawodu.

Jeśli do tego dodamy niezwykle dla obrazu Polski w demokratycznym świecie  niekorzystny,  bardzo krytycznie oceniający  poczynania rządu Leszka Millera wobec mediów,  komentarz, który ukazał się na łamach Washington Post oraz fakt, że informacja na ten temat została podana przez wszystkie niezależne polskie media z wyłączeniem „publicznych” czy raczej już rządowych Telewizyjnych  „Wiadomości”  możemy jednoznacznie stwierdzić, że już w 2002 roku widmo cenzury zaczęło znów krążyć  nad Warszawą.

Degrengolada postępuje z roku na rok. Ogłoszony w 2007 „przez organizację obrony wolności prasy Reporterzy bez Granic ranking stawiał Polskę wraz Ekwadorem na 56-57 pozycji w klasyfikacji państw pod względem gwarantowania swobód środków masowego przekazu. Polska zajęła w ten sposób ostatnie miejsce wśród wszystkich państw członkowskich Unii Europejskiej.

Za państwa najlepiej chroniące wolność prasy raport uznał wspólnie Islandię i Norwegię, umieszczając tuż za nimi na pozycji 3-4 Estonię wraz ze Słowacją.

Listę 169 państw zamyka jako najbardziej restrykcyjna wobec mediów Erytrea. Według raportu, w państwie tym „nie istnieją już prywatne media, a nieliczni dziennikarze, którzy odważają się krytykować rząd, lądują w więzieniu”. Kilku z aresztowanych przez władze erytrejskie dziennikarzy zmarło.

Niewiele wyżej, bo na 163. miejscu znalazły się Chiny, przy czym według raportu jest tam „wątpliwe, czy obiecywane reformy są realizowane i czy aresztowani dziennikarze zostaną zwolnieni”.

Jak  to możliwe w, jak to ładnie swego czasu napisał w Rzeczpospolitej Piotr Radziszewski w „normalnym, wolnym i w sumie sympatycznym kraju” ?

Otóż tak to możliwe, że jeszcze nie tak dawno było rzeczą oczywistą, iż poglądy większości obywateli kształtowane są przez prasę. Funkcjonowały gazety poranne, wieczorne i  nadzwyczajne dodatki. Wolność słowa realizowana była w postaci prasy przy pomocy druku.

Wtedy  jednak Konstytucja , nawet ta komunistyczna,   zapewniała obywatelom to wszystko, a mianowicie: wolność słowa, druku, zgromadzeń i wieców, pochodów i manifestacji.

Ci którzy walczyli cenzurą  mieli  sytuację względnie komfortową, w istocie nie  walczono o prawo do wolności słowa tylko o to by zapisów Ustawy Zasadniczej  ( przynajmniej jeśli chodzi o swobody obywatelskie) nie łamano.

Od 20 lat sytuacja zmieniła się. Dziś czyli w 2009 roku, najbardziej nawet autentyczna wolność prasy nijak się ma do realizacji powszechnej  wolności słowa. Nawet tak potężne medium jak dążaca do monopolu „Agora” z  „Gazetą Wyborczą” jako gównym produktem nie dociera do więcej niż do 1-2 % obywateli . W sumie prasę czyta ledwie kilka procent  Polaków i to przeważnie dobrze wykształconych, inteligentów, których poglądami nie da się manipulować.  Dziś realizacja swobody wypowiedzi i wolności słowa uwarunkowana  jest od prawnego zabezpieczenia swobodnego dostępu do radia i telewizji czyli do emisji mediów elektronicznych.

Otóż rzecz w tym iż Konstytucja RP z 1997 a także Europejska Deklaracja Podstawowych Praw i Wolności nie gwarantuje swobodnego dostępu do emisji.

W artykule 54  po punkcie  drugim, który mówi, iż „Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane.” następuje zdanie drugie. Ono głosi, iż „Ustawa może wprowadzić obowiązek uprzedniego uzyskania koncesji na prowadzenie stacji radiowej lub telewizyjnej.”

To trochę tak jak w Konstytucji PRL z 52 roku, gdzie po zapisie art. 70 deklarującego wolność sumienia i wyznania następował pkt 3 głoszący, iż nadużywanie wolności sumienia i wyznania dla celów godzących w interesy PRL jest karane. ( Nota bene zapis ten znikł już w Konstytucji PRL z roku 76 !).

To samo dotyczy wspomnianego Ustęp 2 tego artykułu określa precyzyjnie konsekwencje ustępu 1 dla wolności mediów. Ale przecież nie jest to polski wynalazek. Jego podstawą jest w szczególności: Artykuł 11 Karty Praw podstawowych, który odpowiada artykułowi 10 europejskiej Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, którego brzmienie jest następujące:

„1.  Każdy ma prawo do wolności wypowiedzi. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe. Niniejszy przepis nie wyklucza prawa Państw do poddania procedurze zezwoleń przedsiębiorstw radiowych, telewizyjnych lub kinematograficznych.

2.   Korzystanie z tych wolności pociągających za sobą obowiązki i odpowiedzialność może podlegać takim wymogom formalnym, warunkom, ograniczeniom i sankcjom, jakie są przewidziane przez ustawę i niezbędne w społeczeństwie demokratycznym w interesie bezpieczeństwa państwowego, integralności terytorialnej lub bezpieczeństwa publicznego ze względu na konieczność zapobieżenia zakłóceniu porządku lub przestępstwu, z uwagi na ochronę zdrowia i moralności, ochronę dobrego imienia i praw innych osób oraz ze względu na zapobieżenie ujawnieniu informacji poufnych lub na zagwarantowanie powagi i bezstronności władzy sądowej.”.

W wyjaśnieniach dotyczących Karty podstawowej czytamy:

„Zgodnie z artykułem 52 ustęp 3 Karty[1] znaczenie i zakres tego prawa jest takie samo jak prawa zagwarantowanego przez europejską Konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. W związku z tym ograniczenia nałożone na te prawa nie powinny wykraczać poza ograniczenia przewidziane w ustępie 2 artykułu 10, bez uszczerbku dla ograniczeń wprowadzonych przez prawo konkurencji Unii wobec Państw Członkowskich w zakresie wprowadzania procedur zezwoleń określonych w artykule 10 ustęp 1 zdanie trzecie europejskiej Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.

2.                    Ustęp 2 tego artykułu określa precyzyjnie konsekwencje ustępu 1 dla wolności mediów. Jego podstawą jest w szczególności orzecznictwo Trybunału dotyczące telewizji, zwłaszcza w sprawie C-288/89 (wyrok z dnia 25 lipca 1991 r., Stichting Collectieve Antennevoorziening Gouda i inne, Rec. s. I-4007) oraz Protokół w sprawie systemu publicznego nadawania w Państwach Członkowskich załączonym do Traktatu WE, a obecnie do Traktatów, a także dyrektywa 89/552/EWG Rady (zob. w szczególności motyw 17 tej dyrektywy).”

Dyrektywa jest szczegółowa. Zawiera mnóstwo ważnych i mniej waznych regulacji. Wyrok sądu – bełkotliwy i żaden z tych dokumementów  trzeciego zdania punktu pierwszego  artykułu jak kto woli dziesiątego czy jedenastego ograniczającego wolność mediów do swobody gazet nie tłumaczy.

Taki jest stan faktyczny – konstytucja III Rzeczpospolitej w artykule 54, ale i europejskie uregulowania zezwalając na koncesjonowanie emisji   nie gwarantują w moim przekonaniu realizacji podstawowej zasady wolności słowa.

Odpowie ktoś, na to że podobne ograniczenia funkcjonują w innych demokratycznych krajach, że koncesjonowanie oznaczać winno przestrzeganie ładu w eterze i, że może zostać realizowane przez jakieś niezależne i kontrolowane ciało.

Tak, ale tam ( to znaczy w naprawdę demokratycznych krajach) wiadomo jak definiować słowo  koncesja. Tam wiadomo, iż koncesjonowanie emisji  jest jedynie technicznym nadzorem nad ładem w eterze. Tam nie proponuje się ustaw, w których koncesjonowanie uzależnia się od składu kapitałowego, stopnia koncentracji a nawet domniemanej zawartości treści  skoro zgodnie z art. 36, ust. 2. Pkt. 1:  ustawy o Karjowej radzie Radiofonii i Telewizji : Koncesji nie udziela się, jeżeli rozpowszechnianie programów przez wnioskodawcę mogłoby spowodować zagrożenie interesów kultury narodowej, dobrych obyczajów i wychowania, bezpieczeństwa i obronności państwa oraz naruszenie tajemnicy państwowej.

Trudno zapis taki nazwać inaczej niż zastąpieniem prewencyjnej cenzury – koncesją prewencyjną umożliwiającą politycznie dobranym funkcjonariuszom KRRiT decydowanie o tym czyje poglądy mogłyby np. zagrażać kulturze lub dobrym obyczajom.

Tam, czyli w europejskich wolnych krajach  istnieje po prostu demokratyczna tradycja, oparta na przeświadczeniu, że dziś rządzimy my a po nas przyjdą inni lecz i my i oni jesteśmy demokratycznymi przedstawicielami całego narodu.

W Polsce tradycji tej brak. Fundamentem na którym wspiera się cała koncepcja kontroli środowisk medialnych są kompetencje Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która  zdaniem niezwykle godnego grona autorytetów tworzących  Radę Konsultacyjną Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP ( sami prawnicy to mec.M.Bednarkiewicz, K.Piesiewicz, J.Stefanowicz i prof. A. Strzembosz) określone zostały niezgodnie z Konstytucją wikłają bowiem  „KRRiT w funkcje władzy wykonawczej, a nie zapewniają wykonywania zadań z zakresu nadzoru nad przestrzeganiem podstawowych wolności i gwarantowaniem realizacji interesu publicznego w radiofonii i telewizji”.

Stajemy więc wobec zupełnie nowej sytuacji. Z jednej strony mamy podstawowe zasady prawa międzynarodowego i konstytucyjne zapisy, z drugiej pakiety ustaw  składających się na ład medialny, z trzeciej wreszcie praktykę. W ciągu  omawianego piętnastolecia lat 1989-2004   praktyka była w sumie lepsza od prawa. Po przełomie czerwcowym roku 89 strach u jednych a u innych  nadzieja sprawiły iż jak grzyby po deszczu powstawały gazety i gazetki, pirackie lecz oglądane telewizje,  swobodnie konkurowały  stacje radiowe.

Stopniowo jednak ów porewolucyjny proces, w którym w praktyce wolno było wszystko czego nie zabrania prawo wyparty został przez ideę Państwa Prawnego. Państwa, w którym działalność, w szczególności instytucjonalna, krępowana jest przez zespół przepisów. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby w Polsce szanowano prawo. Ale w Polsce przede wszystkim prawa się nie szanuje. Rządzeni traktują je jako jarzmo, rządzący zaś jako sposób do realizacji doraźnych interesów.

Szokująca w demokratycznym kraju arogancja wiceminister kultury, byłej telewizyjnej dziennikarki, która na posiedzeniu podkomisji Sejmowej pozwalała sobie oświadczyć, iż fakt że prasa podnosi przesadną jej zdaniem wrzawę na temat szykowanych regulacji prawnych dowodzi, że rząd ma rację dążąc do przeforsowania swoich koncepcji. W ten sposób minister Jakubowska odsłaniała istotny cel zabiegów rządu – chodziło o to by media nie mogły podnosić wrzawy w sprawach, w których zdaniem  rządu racji nie mają !

Stan zagrożeń dla wolności mediów jest dziś narastający:  określają go słowa: koncesja, koncentracja i regulacja.

Skoro nie można koncesjonować prasy, proces koncesyjny rozszerza się na wszystkie media elektroniczne oraz na nieprecyzyjnie jeszcze zdefiniowanych operatorów multipleksu. Przy czym nie wiadomo czy nie jest to wstęp do koncesjonowania także działalności internetowej, która w coraz większym stopniu staje się dostarczycielem prasy, radia a nawet sygnału telewizyjnego. W roku 2002 pojawiały się także pomysły koncesjonowania dostępu do zawodu dziennikarza.

Wszystko to wskazuje, iż  od objecia władzy przez rząd Millera, wszystkie następne z obecną ekipą Tuska na czele dla doraźnego celu ograniczenia dostępu polskiej opozycji politycznej do mediów -   skłonne są złożyć na ołtarzu interes polskich przedsiębiorców medialnych. Wiadomo bowiem, iż zakaz koncentracji raczkującego prywatnego rynku medialnego w Polsce umożliwił od chwili wkroczenia do Unii Europejskiej  wykup mediów prywatnych przez kapitał zachodni.

Wolność słowa  gwarantują tylko słowa. Kiedyś jednak ryto je w spiżu i marmurze. Po to by nikt, żaden rząd ani parlament  nie  mógł ich  przeinaczać ulegając przywołanym przez Czesława Miłosza Wyższym argumentom na rzecz dyscypliny:

Gdyż według nowych danych większość z nich szepcze we śnie:

Błogosławione niech będą cenzura i niedostatek.”

Rozdz. LXXVI – Wiadomości o DDW

CDN

[1] Artykuł 52

Zakres praw gwarantowanych

1. Wszelkie ograniczenia w korzystaniu z praw i wolności uznanych w niniejszej Karcie muszą być przewidziane ustawą i szanować istotę tych praw i wolności. Z zastrzeżeniem zasady proporcjonalności, ograniczenia mogą być wprowadzone wyłącznie wtedy, gdy są konieczne i rzeczywiście realizują cele interesu ogólnego uznawane przez Unię lub wynikają z potrzeby ochrony praw i wolności innych osób.

2. Prawa uznane w niniejszej Karcie, których podstawą są Traktaty wspólnotowe lub Traktat o Unii Europejskiej, są wykonywane na warunkach i w granicach określonych w tych Traktatach.

3. W zakresie, w jakim niniejsza Karta zawiera prawa, które odpowiadają prawom zagwarantowanym w Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, ich znaczenie i zakres są takie same jak praw ustanowionych przez tę Konwencję. Niniejsze postanowienie nie stanowi przeszkody, aby prawo Unii zapewniało szerszą ochronę.


Rozdz. LXXVI – Wiadomości o Dniach Dobrych Wiadomości

poprzedni pierwszy następny

8 września na Dzień Dobrej Wiadomości wybrała Małgosia Bocheńska w roku 2001. To miało być otwarcie nowej epoki – nowego tysiąclecia. Stworzyła wspaniałą kapitułę, rozesłała apel. Prezydent Warszawy Paweł Piskorski przyjął patronat. Ja – mówiąc szczerze nie do końca z pomysłem tym się identyfikowałem. Czułem w nim niebezpieczeństwo lansowania „pozytywnej wizji świata”, która zatruwała nam młodość w dobie gdy, jak mawiało się za późnego Gierka, dzięki talentom Mariusza Waltera by napełnić lodówkę –  wystarczyło podłączyć ją do telewizora. Mnie to

Małgorzata Bocheńska podczas DDW

Małgorzata Bocheńska podczas DDW

niepokoiło. Przedstawicielom „mainstream-u” od Pawła Piskorskiego po większość członków kapituły z Marcinem Frybesem, Urszulą Dudziak, Markiem Nowickim, po Jacka Żakowskiego pewnie się podobało.  Pozwoliło to w roku  2001 poza przekazaniem Apelu do Mediów zorganizować Małgosi uroczystą proklamację DDW w Parku Skaryszewskim. ddw 2005To było 8 września 2001 roku. Odpowiedź przyszła w trzy dni później.  11 września i WTC i zachłystywanie się mediów tym zdarzeniem. Jakby ktoś sobie zakpił z tej wyartykułowanej przez środowisko Salonu 101 woli przypomnienia, że: „Jesteśmy cywilizacją informacji. Często gubimy się w natłoku i szumie informacji. Wybieramy to, co wyraziste a to, co wyraziste oznacza często to, co drastyczne.  Przyzwyczailiśmy się, że dobra wiadomość nie jest żadną wiadomością, że dobra wiadomość to brak wiadomości. Odbudujmy wspólnie pełną wizję świata, gdzie obok złej wiadomości znajdzie się miejsce dla dobrej wiadomości.Nie twierdzimy, że złych, trudnych wiadomości nie ma. Pragniemy szukać DOBRYCH WIADOMOŚCI.

Poczułem, że los uderzył  Bocheńską w twarz.  Żeby tylko Małgorzatę: uderzono w  Nas. W ideę, w dobro po prostu. W końcu zło można tylko dobrem zwyciężać. Zacząłem rozumieć, że opozycja laurkowej i realistycznej wizji świata, nie jest kategorią jedyną. Nowe tysiąclecie niesie nowe przesłania:  zagrożenia globalizacji, ocieplenia klimatu, narastających konfliktów etnicznych i kulturowych. Wiedząc, że skończył się już czas instytucji, dobiegają kresu rządy gmin, a nawet być może zmierzcha też epoka ludów i wiek narodów odchodzi w zapomnienie –  również z komunikatu Bocheńskiej postanowiłem wysłuchać to co dobre – na bok odkładając wątpliwe.

W 2001 roku moje możliwości współpracy były skromne. Troszkę pomagałem w promocji jednak na stanowisku szefa Centrum Monitoringu Wolności Prasy, które objąłem pod koniec września 2001 nawet do września roku następnego się nie utrzymałem. W  roku 2002 działał jednak nadal patronat prezydenta Warszawy. Małgorzata promocję DDW zorganizowała samodzielnie w zawiadywanym przez panów Krzysztofa Marszałka i Sebastiana Lenarta znanym nam skądinąd Lapidarium. Gdy władzę w mieście obejmie Lech Kaczyński, a Andrzej Urbański zostanie jego zastępcą, w ramach całościowego projektu programu Domu Kultury Śródmieście, który miała wg słów Małgorzaty Naimskiej promieniować na Warszawę ( a mnie się chciało aby jeszcze szerzej )  w mych planach uwzględniłem pomoc w organizacji DDW. Niestety, zadziałała tu zasada, którą nazwałbym „Prawem swojaka”. Jeśli coś kupił Piskorski, Kaczyński musiał odrzucić. Nawet jeśli robiła to osoba w sumie bliższa ideowo jego formacji niż poprzedniej władzy. Poczucia ciągłości władzy i wartości ludzkiej pracy w urzędnikach nie sposób zaszczepić. Oni każdy projekt traktują ad personam miast ad rem. Dotyczyło to Małgosi a nawet i mnie pośrednio. Miałem szereg ciekawych projektów: własnych, zastanych, czy tak jak DDW pozyskiwanych. Korzystając z dojść do decydentów aplikowałem u Prezydenta Warszawy o dodatkowe pieniądze  z tzw. rezerwy, którą obiecano uruchomić dla kierowanej przeze mnie instytucji kultury.  O kontrasygnatę wypadało jednak  poprosić  burmistrza. Wydawało mi się to formalnością skoro proszę o środki, które bez uszczerbku dla dzielnicy zwiększą budżet Śródmieście o załącznik budżetowy przeznaczony na działalność kulturalną. – Nic nie rozumiałem ! Nie wiedziałem ciągle, że pieniądze publiczne nie służą do tego by je racjonalnie wydawać. W każdym razie nie dla ludzi pokroju Jarosława

Jarosław Zieliński czyli Nikodem Dyzma z Podlasia

Jarosław Zieliński czyli Nikodem Dyzma z Podlasia

Zielińskiego burmistrza warszawskiego śródmieścia, który potrafił – by uwiarygodnić swoje samorządowe  kompetencje – przedstawiać się w Stolicy jako … były Prezydent Suwałk. Trzeba poznać Polski biegun zimna by wiedzieć, że nigdy nie mógł nim być skoro miastem tym od lat dwudziestu rządzi niemal nieprzerwanie były komisarz Stanu Wojennego Józef Gajewski. Ale któżby sobie weryfikacją takich faktów zaprzątał głowę między Wiejską (Sejm), a Nowogrodzką (siedziba PIS)  w Warszawie.  Otóż dla takich Nikodemów Dyzmów z podlaskich kresów, pieniądze i instytucje publiczne są jedynie  – instrumentem władzy. Burmistrz, a także jego zastępca otrzymali kwity i oczywiście zapadła nad nimi cisza. Nie było więc wyjścia. Musiałem naruszyć procedury i włamać się z moimi wnioskami wprost do Urbańskiego. Wymogłem spotkanie w towarzystwie kierującej Biurem Kultury Małgosi Naimskiej. Jędrek zachowywał się już jak satrapa. No, cóż powiedział mi kiedyś: - Przecież i tak wiadomo, że mogą coś załatwić tylko ci, którzy przekroczą próg tego gabinetu. Pochylił się nad moimi papierami. – Dzień Dobrej Wiadomości ( organizowany przez świetnie mu znajomą  – Małgosię Bocheńską), mowy nie ma. Centrum wolontariatu, żadne takie ! Na swój ogródek dostaniesz, Poem Expres – proszę bardzo. Wyszedłem jednak w sumie ze sporymi pieniędzmi. Burmistrz nie miał wyjścia. Skręcał się ale musiał to podpisać. Wyznał jednak gdzieś na stronie, że to nie może tak być by szefem podległej mu instytucji zostawał ktoś, na tyle ustosunkowany by sam pozyskiwał środki na działalność. Wtedy władza traci instrument. ddw-2004

Ale dziś miało być o dobrych wiadomościach.. A dobrą było to, że raz dostawszy kasę tak naprawdę mogłem ją wydać według uznania. Byle zgodnie z procedurami. Włączyłem więc projekt Dnia Dobrej Wiadomości w zatwierdzony budżet  Ogródków Warszawskich.  By nie generować dodatkowych kosztów połowę wrześniowego folderku przeznaczonego na  tę imprezę oddając Małgosi.  W ten sposób w roku 2004 Dzień Dobrej Wiadomości można było uczcić organizując w Dolinie Szwajcarskiej prezentację prac nagrodzonych w ramach Konkursu zatytułowanego „Dobra Wiadomość w fotografii”.  Nagrody przyznawało jury z Tadeuszem Rolke, Martą Majewską, Wojciechem Eichelbergerem,  Jerzym Gumowskim, Tomaszem Tomaszewskim i laureatem I edycji konkursu Alkiem Sochoniem. Wystawę zorganizowaliśmy na Smolnej wieczorem. Nagrodzono Tomasza Woźniczka, Arkadiusza Dziczka i Eugeniusza Nurzyńskiego W Dolinie Szwajcarskiej wystąpił wyróżniny właśnie na  ”Złotej Tarce” zespół Swing Guitars.

Za rok czyli w 2005 było wiele lepiej. Jakoś obszedłem Andrzeja, pozyskując w budżecie nieco większe środki dla proklamacji  Dnia Dobrej Wiadomości. Bocheńska też pozyskała nieco pieniędzy dla swojej Fundacji „Salonu 101” i tak 8 września 2005  w ramach zorganizowanej tym razem na Frascati akcji umieściliśmy w tzw. Dolnych Kuluarach instalację: bramę zdjęć z czasówBrama DDW Solidarności w znacznej mierze autorstwa Erazma Ciołka. To była już III edycję Konkursu Dobra Wiadomość w   DZIEŃ DOBREJ WIADOMOŚCI. W samo południe odbyło się otwarcie wystawy „SOLIDARNOŚĆ” i ogłoszenie III edycji Ogólnopolskiego  Konkursu Fotograficznego Dobra Wiadomość w Fotografii Solidarni. Następnie o 18.30Jurek Antoszkiewicz z grupą To i Owo zapraszał na muzykowanie: SOLIDARNI z Bluesem. A po jego wprowadzeniu wystąpiła  Grupa KG BAND z udziałem Miry Kubasińskiej  i Krzysztofa J. Krawczyka. Ten koncert okazał się ostatnim publicznym występem niezapomnianej solistki grupy Breakout.

Ostatni koncert Miry Kubasińskiej 8.IX.2005

Ostatni koncert Miry Kubasińskiej 8.IX.2005

Na koniec zagrała jeszcze reggae grupa muzyków afrykańskich z udziałem Ricy Liona. Odbyło się też spotkanie Posłańców Dobrej Wiadomości. Kolejnym nadzwyczajnym eventem był zorganizowany przez Bocheńską pod hasłem „SOLIDARNI” – Dzień Otwarty dla młodzieży i pedagogów.  Zaczęło się i tym razem w południe spotkaniem w ramach konkursu  Dobra Wiadomość w Fotografii.  W programie:• spotkanie z mistrzami fotografii reporterskiej • koncert akustyczny zespołu RELIEVERS: Tomasz Bielecki – harmonijka, vocal; Janek Pęczak – gitara, vocal; Grzegorz Rybka – saksofon • małe harmonijkowe jam session • hapenning plastyczny ŚCIANA WOLNOŚCI:rysunek, graffiti, hasła, cytaty, slogany; • otwarty mikrofon.

Nagłośnienie w mediach było spore. Jednak co szklany ekran to szklany – spotkanie realne ma inne znaczenie. A można to było zrobić efektowniej zważywszy, że w niemałym budżecie jaki w roku 2005 udało mi się pozyskać z Miasta na całe Ogrody Frascati,  miałem i na Dzień Dobrej Widomości kilka tysięcy złotych. Dzięki wkomponowaniu zdarzenie w zestaw imprez na Frascati, gdzie funkcjonowała już stała parkowa infrastruktura wszystko mogło kosztować znacznie taniej.

To wydawałoby się też dobra wiadomość. Okazało się jednak, że wśród wielu wiadomości dobrych jedna będzie zawsze fatalna – będę nieskromny: zwyczajna uczciwość. Tego się nie wybacza – zwłaszcza w telewizji. Jako członka Kapituły DDW zaproszono mnie do emitowanego na żywo TVP Info programu. Bodaj „Gość Dnia” on się nazywał. Gość Dnia, DDW, TVP 3, 8.IX.2005 . Otrzymawszy możliwość niemal półgodzinnego dywagowania  o specyfice mediów i gazetowej prawdzie, że „dobra wiadomość to zła wiadomość” znalazłem jednak 2 minuty by wspomnieć o Małgosi, o jej Fundacji Salonu 101, zaprosić na Frascati no i przypomnieć, że Warszawiacy zawdzięczają to wszystko osobistej decyzji Pana Prezydenta Miasta. Lizusostwo czy prosta rzetelność ? – Dla mnie zwyczajna lojalność.

Jednak wobec Kaczyńskich obowiązują szczególne prawa – inne! Przecież, gdybym publicznie pochwalił urzędującego Prezydenta Miasta w jakiejkolwiek innej osobie: Wyganowskiego czy Piskorskiego, że o pani HGW nie wspomnę, wszystko byłoby w porządku. Jednak po tej wypowiedzi wywiad mój, który rankiem gdzieś około 12 nadawany był na żywo natychmiast zleciał z anteny. Wbrew ramówce nie został już powtórzony zgodnie z harmonogramem. Nie został nawet  zamieszczony w Internecie. Wydawca stwierdził bowiem, że zamiast mówić o „Dniu Dobrej Wiadomości”, któremu TVP patronowało wspomniałem o zasługach prezydenta miasta kandydującego na stanowisko prezydenta kraju. Zatem – robiłem mu kampanię wyborczą.

Rok później, a będzie to piękny zmierzch naszych z Bocheńską parkowych Dobrych Wiadomości – 8 września 2006  Ogrody Frascati (Park im. Rydza-Śmigłego) zamieni się z kolei w Port Dobrych Wiadomości.DDW 2006 Będą działania artystyczne, akcje i performances. Stowarzyszenie Calendula ułoży  Kwietną Mandalę Dobrej Wiadomości i przybliży nas do Piękna. Pralka Frania, główna bohaterka poszukiwania Dobrych Wiadomości, odrzuci wszystko, co jest chwilową sensacją. Po Warszawie krążyć będzie wynajęty „Tramwaj Dobrej Wiadomości” informujący o naszych akcjach i najważniejszych wydarzeniach prezentowanych w tym czasie  na Frascati. Rowerzyści jako specjalni posłańcy rozwozić będą po mieście Kurier Dnia Dobrej Wiadomości. Można też będzie wypełnić ankiety z pytaniem: Wolność, Miłość, Przyjaźń czy Zdrowie są dla Ciebie Dobrą Wiadomością. Tym, co nie mają wiary, rozdawane będą nadto Różowe Okulary. Jedną z ważniejszych akcji tego dnia będzie też organizowana przez Akademię Fotografii IV edycja Konkursu na Dobrą Wiadomość w Fotografii. W roku 2006 nosił tytuł „Codzienność”.

Lipnicka i Porter - Posłańcy Dobrej Wiadomości 2006

Lipnicka i Porter - Posłańcy Dobrej Wiadomości 2006

Dobra  Wiadomość to Frascatii

I Państwo tutaj: mądrzy, ładni

Dziś tu: Lipnicka, Porter, Wolski

Wieczór w Europie – ale polski !

Cały program na Frascati transmitował w 2006 roku  na bieżąco poświęcając akcji kilka wejść II program TVP 2, który przyjął honorowy tytuł partnera medialnego. Wszystko zakończyło się transmitowanym w TVP koncertem Anety Lipnickiej i Johna Porter , którzy otrzymali w tym roku nominację do tytułu Posłańca DW). W Dniu Dobrej Wiadomości na Frascati swój kabaret prezentowali też Marek Majewski i Marcin Wolski.

8 września 2006 proklamacje Dnia Dobrej Wiadomości trwały na warszawskim Frascati od godziny drugiej do dziesiątej wieczorem Czy wszystko było w tym dniu dobre ? – Oczywiście  nie wszystko. Nastąpiło bowiem warte odnotowania nieporozumienie. Bocheńska długo nie mogła mi darować, że nie byłem zbyt grzeczny dla artystów. Ano nie byłem. Bo ja jestem stróżem publiczności. Tak zaś jest, że wyższej miary artyści ( tzn. tacy, którzy siebie ponad miarę cenią) mają zwykle ogromne wymagania jeśli chodzi o nagłośnienie. Trochę to sprawa ich komfortu, jakości odsłuchów etc. Ale też często kwestia impresariów i całego oprzyrządowania, które ma tu największe pole do zarabiania. Proporcja jest taka, że wybitny artysta zagra jeśli jest sam nawet  za niewielkie pieniądze. Dla mnie czy dla Małgosi Bocheńskiej najwybitniejsi twórcy potrafili grać za darmo niemal. Oni tak, ale przecież nie nagłośnieniowcy. A tego Dnia w przygotowaniu tzw. readera koncertu zrobiono błąd. Najpierw miał wystąpić  Marcin Wolski, po nim na sam koniec koledzy z zespołu, który rok temu po raz ostatni grał w tym miejscy z Mirą Kubasińską miał  upamiętnić Artystkę  grając wspomnieniowe  rege. Tylko, że w tym rozkładzie zabrakło czasu na rozstawianie dodatkowego sprzętu nagłośnieniowego. Rege przyjechało w połowie imprezy chcąc w czasie gdy widownia pełna była publiczności … wyłączyć scenę z ruchu na godzinę niemal, przesunąć czy odwołać występ Marcina Wolskiego karząc, wszystkim czekać aż oni  poustawiają swoje „przeszkadzajki”.

Takie obyczaje … oczekiwania aż się artyści „zestroją”: znane są z koncertów rockowych, ale moja publiczność rockowa nie była. Na wolnym powietrzu przerwa dłuższa niż kilkunastominutowa też nie miała sensu. Nie zgodziłem się też na wypłoszenie widowni po to by artyści sobie a muzom zagrali. Skoro nie chcieli grać na nagłośnieniu jakie już było zainstalowane – podziękowałem grzecznie. Wiedziałem, że publiczność jeśli ma wybierać przełoży Kabaret Wolskiego bez czekania nad reggae z czekaniem.

No cóż ale publiczność to byt intencjonalny. Urażony artysta to problem całkiem realny. Tego niestety w moich kalkulacjach wciąż nie uwzględniałem. I być może to jeden z powodów, dla których od trzech lat nie odbywają się już huczne obchody Dnia Dobrej Wiadomości a pustką dziś zionie Frascati. Są jednak też wiadomości dobre:

  1. Do kolejnych wyborów samorządowych pozostało już mniej niż piętnaście miesięcy. A po nich, kto wie. Może będą jeszcze dla warszawskich inteligentów lepsze wiadomości.
  2. Małgosia Bocheńska w dniu Dobrej wiadomości 8 września  2009 wyrusza na spotkanie swych córek do Barcelony, gdzie będzie 10 września obchodziła urodziny. Ważne. Bo te, które uwalniają ją od czynowniczej pracy.

Todo lo mejor y las mismas noticias buenas

Rozdział  LXXVII – Po czemu wolność wypada mediom

CDN

Rozdz.LXXVII – Po czemu wolność wypada mediom

poprzedni pierwszy następny

Gdy rozum śpi – budzą się upiory. Jeśli ktoś jeszcze w to wątpi niechaj przeczyta … cokolwiek. Ot choćby uzasadnienie wniosku ministra Grada, by zbadać prawidłowość powołania Rad Nadzorczych TVP i Radia jako, że  …pominieto w nich numery PESEL i..,.od 7 lat, od roku 2002, który opowiadam każdy dzień przynosi nową rewelację.

Wszystkie środowiska opiniotwórcze mają w tym zasługę, że przez pierwsze trzynaście lat po 1989 roku panowała w Polsce faktyczna wolność słowa. Stało się tak mimo, a może właśnie dzięki temu, że stan prawny był tak zły, iż nikt restrykcyjnego prawa nie honorował. Była to dla Polaków z natury chętniejszych buntom niż praworządności sytuacja twórcza, która zaowocowała burzliwym rozwojem rynku prasowego i radiowego.

Czy jednak istniała kiedykolwiek w środowisku solidarnościowej opozycji demokratycznej zgoda na podporządkowanie mediów systemowi rynkowemu? Mocniej zapytam – czy uznając, iż demokratyczny rynek ekonomiczny polega na wolnym handlu, a przekupień ze stadionu X-lecia nie jest spekulantem czy zgodziliśmy się zarazem, by również informacje, sposób ich redagowania, poglądy wreszcie stały się przedmiotem handlowej wymiany, a o wartości mediów decydował rynek czyli klient, czyli obywatel ?

Otóż nie! Prawodawstwo III Rzeczpospolitej od Konstytucji poczynając, poprzez Prawo Prasowe z paragrafami karzącymi za wydawanie pisma niezarejestrowanego, z dziesiątkiem niekoherencji, sprawiajacych, że w różnych ustawach funkcjonują jeszcze skrawki dekretów o Głównym Urzędzie Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, Stanie Wojennym – prawo polskie, z którym w miarę etyzacji państwa i kostnienia struktur administracyjnych coraz bardziej przychodzi się liczyć – to prawo a i stojący za nim Parlamentarny Ustawodawca nie zaświadcza nigdzie intencji autentycznego upodmiotowienia sfery informacji.

Prasa to, co innego. Choć kiedy w 68 roku wołano – wolność prasy, przez prawo do informacji rozumiało się wolność słowa. Zdecydowana większość informacji docierało bowiem do ludzi za pośrednictwem gazet. Przede wszystkim „Trybuny Ludu”, jej wojewódzkich kopii oraz „Życia Warszawy” z jego lokalnymi mutacjami. Radio i telewizja stanowiły zaledwie margines. Jeszcze 40 lat temu, gdy działo się coś ważnego reagowały na to tzw. Popołudniówki czy nawet Nadzwyczajne Dodatki do gazet. Wolność prasy była zatem równoznaczna z wolnością słowa.

Dziś odwrotnie. Dziś, kiedy prasę czyta może 2 % obywateli nie wielkie ma znaczenie zapis przyjętej w 1997 roku Konstytucja RP , który w § 54 punkt 2. głosi, iż „ Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane.”

Znaczenie fundamentalne ma za to zapis zawarty w drugim zdaniu, tego paragrafu, zapis, który w praktyce znosi wolność słowa, skoro stanowi, iż „Ustawa może wprowadzić obowiązek uprzedniego uzyskania koncesji na prowadzenie stacji radiowej lub telewizyjnej.”

Wiadomo wszakże, że w sytuacji, gdy 90 procent społeczeństwa swoją wiedzę o świecie czerpie z radia i telewizji zezwolenie na koncesjonowanie tych środków społecznego przekazu oznacza w praktyce brak konstytucyjnych gwarancji dla realizacji wolności słowa.

W tej sytuacji dywagacje nad konstytucyjnym lub też niekonstytucyjnym umocowaniem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji stanowi dyskusję czysto akademicką – faktem jest bowiem, iż polskie elity medialne i prawne nie wyobrażają sobie sytuacji, gdy informacja i jej odbiór miałyby zostać poddany regułom demokratycznej gry rynkowej.

Polskie środowisko medialne jest zdominowane przez pracowników najliczniejszych ciągle mediów publicznych. I choćby nie wiem jak krytycznie oceniało ono swoje kierownictwa – nie jest w stanie podcinać gałęzi, na której siedzi – uznać, iż prawdziwe media nie walczą o realizację zawsze przez kogoś narzucanej „misji” lecz szanując widza, liczą na poczytność, słuchalność i oglądalność.

Trzeba to powiedzieć z całą otwartością – rozdźwięk polityczny i obecne zagrożenie dla niepodległości Polski wynika z faktu, iż elity polityczne i medialne w istocie pogardzają narodem, nie wierzą w zdrowy rozsądek Polaków chcą go pozytywistycznie wychowywać lub totalnie niewolić.

Do głowy nie przychodzi tym którzy piszą w gazetach i wypowiadają się z trybun by uznać, iż słuchająca większość jest rozsądna, wykształcona, racjonalna . Polscy dziennikarze i politycy, podważając jakże często znaczenie sondaży, bądź wręcz przyjmując milczące złożenie, iż ich wyniki źle świadczy o społeczeństwie - w istocie dokumentują brak wrodzonego szacunku dla demokracji.

Stąd wszystkie uregulowania prawne, spory wokół przyjętej we wrześniu 2001 roku  ustawy o dostępie do informacji milcząco akceptują możliwość limitowania dostępu do informacji. Nie jest więc przedmiotem faktycznej dyskusji elit kwestia dozowania informacji, lecz co najwyżej zakres reglamentacji i procedury nadzoru nad kontrolą.

Podobnie jak proponowana w roku 2000 przez środowiska związane z Centrum Monitoringu Wolności Prasy Ustawa o dostępie do informacji zakładająca możliwość utworzenia Rzecznika Dostępu do Informacji torowała drogę dla odtworzenia Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk tak ostatecznie przyjęta Ustawa wypromowana w środowisku Centrum Adama Smitha nie ustanawia żadnej kontroli nad procedurą utajniania danych. Prowadzi to do powstawania i rozbudowywania w urzędach, wyjętych spod jakiejkolwiek kontroli merytorycznej Kancelarii Tajnych i struktur urzędniczych, które establishment władzy może powoływać na zasadzie czysto woluntarystycznej.

Zgoda na kontrolowanie mediów oznacza w praktyce zgodę na kontrolowanie wszystkich innych sfer życia publicznego. Przemożną tęsknotę by „ich” nadzór nad mediami zastąpić – może bardziej cywilizowanym nadzorem „naszym” – środowisko obecnej władzy dyskontuje demonstracyjnie i arogancko starając się odzyskać nie tylko media, lecz większość straconych w 89 roku instrumentów rządzenia…

Dowodzą tego:

1. Rozpoczęte przez rząd Millera, nieobce Kaczyńskim i Tuskowi próby ograniczenia niezależności Banku Centralnego.

2. Faktyczne zawieszenie funkcjonowania Ustawy o Służbie Cywilnej.

3. Używanie aparatu policyjnego i nadzoru prokuratorskiego (Sprawa Prezesa Orlenu), a także represyjna konfiskata paszportów (sprawa Zarządu Press Publici ), a potem wszystkie hocki klocki CBA, prowokacje wobec Sawickiej, dopuszczenie do Samobójstwa Barbary Blidy – słowem popis rządowej amatorszczyzny i bezczelności;

4. Znane z polityki partyjnej 68 roku odwoływanie się do ksenofobii czego dowodziły zarówno poronione próby inkorporowania populistów do struktur parlamentarnych czy rządowych jak milczenie posłów IV Kadencji Sejmu Rzeczpospolitej i brak reakcji wicemarszałka Sejmu gdy 28 lutego 2002 roku wobec prezesa IPN, profesora Leona Kieresa, wysuwano w Sejmie zarzuty o charakterze rasistowskim;

5. Odmowa akredytacji w roku 2001 podczas ważnych wydarzeń państwowych i pomijanie przedstawicieli mediów opozycyjnych (Gazeta Polska) w składzie ekip prasowych towarzyszących oficjalnym delegacjom zagranicznym;

6. Trwające nieprzerwanie od wybuchu Afery Rywina zabiegi legislacyjne mające na celu ograniczenie swobód gospodarczych poprzez tworzenie nowych obszarów koncesjonowanych w dziedzinie multipleksu oraz zakazy ograniczające prawo do łączenia się i zrzeszania medialnych podmiotów gospodarczych (zakaz koncentracji);

7. Regulacje prawne mające na celu zastąpienie zakazanej cenzury prewencyjnej - koncesją prewencyjną, udzielaną przez polityczny organ, który zgodnie z art. 36, pkt. 2 Ustawy o Radiofonii i Telewizji miałby prawa odmówić koncesji jeżeli „rozpowszechnianie programów przez wnioskodawcę mogłyby spowodować zagrożenie interesów kultury narodowej, dobrych obyczajów i wychowania” .

Dwadzieścia  lat temu – 4 czerwca 1989 roku wywalczono w Polsce ustrój demokratyczny. Charakteryzuje go: wolny rynek utożsamiany z niezależnością banku centralnego, brakiem koncesji i reglamentacji; swobody obywatelskie – z prawem zrzeszania się i z niezależnością władzy sądowniczej, a także z prawem podróżowania oraz wolnością słowa i równym dostępem do informacji.

19. X. 2001  władzę przejęła w Polsce formacja polityczna Leszka Millera stworzona przez osoby, które doświadczenie administracyjne zyskiwały w autorytarnych strukturach partyjnych i rządowych komunistycznej Polski. Instrumentami rządzenia był wówczas centralny rynek koncesji i reglamentacji, kontrola prasy i ograniczanie swobód obywateli kontrolowanych przez zależne od rządu organy prokuratorskie.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zarówno znaczna część parlamentarzystów jak i członkowie Rządu uznali wynik wyborów roku 2001 i mandat sprawowania władzy dla niektórych reprezentantów dawnego aparatu jako dowód przyzwolenia społecznego dla powrotu do starych metod. Trudno jednak nie dostrzec, że obydwa rządy następne w walce władzy z opozycją bez oporu korzystają z „odblokowanego” przez Millera arsenału tych środków.

Demokracja jest ustrojem, w którym zakłada się zmienność władzy. Temu między innymi służy ograniczenie ilości kadencji osób sprawujących władzę. Władzy nie wystarczy demokratycznymi metodami  zdobyć – trzeba ją jeszcze z kulturą polityczną sprawować; w sposób taki, by godnie została przekazana następcom.

Istotą czwartej władzy jest uznanie prawa wszystkich obywateli do informacji. Równość w dostępie do wiedzy i demokratyczne prawo wyboru odpowiadających nam mediów.

Nieuznawanie tej prawdy sprawiło, iż ludzie w Polsce w tym samym stopniu nie nabrali do mediów zaufania w jakim dziennikarze i politycy nie nauczyli się szacunku dla odbiorcy. Publiczność nie wierzy dziennikarzom, dla których tak czy inaczej definiowana „misja” jest ważniejsza od starania o względy odbiorców, mierzonej w warunkach realnej konkurencji poczytnością i oglądalnością. Ten konflikt sprawił, iż rozsądnie myślący Polacy tracą poczucie wpływu na życie społeczne i rezygnują z udziału w wyborach. Młodzież emigruje już milionami.

I to właśnie, nic innego tylko brak szacunku osób publicznych dla społeczeństwa i zaufania społecznego do publicznych osób sprawia, iż jak w trzynaście lat lat po czerwcowych wyborach roku 89 władza w III Rzeczpospolitej znalazła się tak i w siedem lat potem w 2009 roku nadal pozostaje w rękach innych, a przeciez takich samych  ludzi. Osób dla których rządzenie jest celem samym w sobie,   a władzy pragną używać głównie dla jej zachowania i dalszego niekontrolowanego sprawowania

Kolejny atak ministra Grada na resztki niezależności KRRiT (nie mówię od polityki lecz chociaż od Rządu) dowodzi, że taka jest intencja polskiej władzy. Dokumentuje zaprzeczenie demokracji. Grozi, być może nawet kolejnym,  o którym tak barwnie opowiada w Salonie 24 Czarnowidz V rozbiorem Polski.

Bądź nawrotem autorytarnych form rządzenia.

Rozdz.  LXXIX - Media własne nasze

CDN

Rozdz.XXVIII – Powroty Zbigniewa Herberta czyli Media własne nasze

poprzedni pierwszy następny

W całej tej awanturze o media, która od początku nowego tysiąclecia  się  toczy – czy pamięta ktoś jeszcze co znaczy to słowo ? Media – czyli pośrednik, przekaźnik, obiektywny obserwator. Chyba od czasu, kiedy to po wyrwaniu telewizji z rąk Jerzego Urbana i mianowaniu Prezesem radiokomitetu śp. Andrzeja Drawicza – „Gazeta Wyborcza” triumfalnie obwieściła, że już i  Telewizja Nasza  – od tej chwili nikt w istocie nie myślał o bezwarunkowej wolności mediów. Media nie miały być wolne – miały pozostać  n a s z e.

Nasze… – tylko, że nas zabrakło !

Czy lepiej by było, gdybyśmy byli !? – Dobre pytanie. I jednoznacznie negatywna moja na to pytanie odpowiedź. Bóg łaskaw, że Nas nie ma. Kto bowiem znalazłby siłę dziś by walczyć z nami!? Z podporządkowanymi jednej opcji politycznej mediami. Z naszą telewizją, naszą prasą, radiem i naszymi na rozprzestrzenianie multipleksu zakusami. Kto walczyłby z nami, gdy wśród nas był cały łysiejący KOR, przyprószona siwizną ta pierwsza narodowo-wyzwoleńcza „Solidarność”, pampersi z brzuszkami, a pewnie co bardziej zasłużeni rzecznicy i propagandziści  PRL-u, którzy jak Marcin Święcicki,  Mariusz Walter, Andrzej Olechowski, a pewnie i Aleksander Kwaśniewski  też coraz bardziej byliby nasi – dzięki okrągłości Okrągłego Stołu.

A tak nie ma nas  – nie ma ani telewizji Chojeckiego, ani projektu Terleckiego, ani imperium Walendziaka. I po polsku: wszyscy konkurenci cieszyli się gdy jednych zamykała policja, inni nie dostawali koncesji, jeszcze inni bankrutowali.

Nas więc już nie ma: ani  jako środowiska ani jako któregokolwiek z przegranych, rozproszonych niepotrzebnie ze sobą konkurujących produktów medialnych. Niedobitki w rodzaju Leskiego czy niżej podpisanego kręcą się po blogerskich salonach…

Odradza się za to znowu Ich ( wpierw post PZPR-owska w wykonaniu Kwiatkowskiego, a dziś post WRON-ia z rekomendacji syna  Macieja Giertycha), za chwilę jeszcze jakaś inna – polityczna kontrola nad Telewizją Publiczną.

Jest Ich (to znaczy ludzi  środowiska gierkowskiej propagandy sukcesu ) wpływ w TVN Mariusza Waltera.

Są Ich (to znaczy pogrobowców i dziedziców ZSL-u)  wpływy w PolSat-cie zarządzanym dziś programowo przez Carycę TVP wszystkich reżimów  - Ninę Terentiew.

Więc w chwili, gdy środowiska będące spadkobiercami opozycji demokratycznej  mają coraz mniejszy wpływ na prasę, udziały może w kilku stacjach radiowych – jednak są praktycznie nieobecne w prywatnych mediach zaś ostatni przyzwoici  pracownicy Telewizji Publicznej, czekają na emeryturę, zmieniają skórę lub są po prostu zwalniani z pracy – może ostatnia to chwila by pomyśleć kim dzisiaj jesteśmy, kto jest wśród nas i czego od mediów chcemy.

Łączy nas wiara w wolność słowa. Wiara w media – dziś tysiąckroć potężniejsze niż 20 lat temu. Media z telewizją, sieciami kablowymi, komórkowymi i owocującym dziś blogosferą – internetem. Media prywatnych pracodawców, operatorów multipleksu, nadawców telewizyjnych. Jesteśmy z produkcji i z reklamy. Ani z jakichś Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych ani z polityki – jesteśmy z wolnego rynku, dla którego produkujemy: nakład, oglądalność, słuchalność.

Tacy jesteśmy dziś – my  – to znaczy ludzie, którzy traktują literalnie prawo jednostki do wyrażania swoich poglądów. To znaczy ludzie, którzy wierzą w mądrość społeczeństwa. Dziennikarze i publicyści, którzy uznając prawo dostępu do informacji  w   z a s a d z i e, nie pragną zarazem      w   s z c z e g ó l n y c h   przypadkach dostępu takiego zakazać. Kiedyś tacy jak my nazywali się – demokratyczną opozycją.

Tylko czy mam prawo używać liczby mnogiej ? Czy żyje jeszcze ktoś, kto się po tym moim „manifestem” zechce podpisać ?


Może pora wytłumaczyć jak doszło do tego, że większość życia spędziłem praktycznie na wygnaniu,  włócząc się po jakichś teatralnych ogrodach ?

Wolność 4 czerwca zastała mnie w Szkole Teatralnej. Tam z Grażyną Matyjaszkiewicz i Jerzym Jacklem, który wsławił sie tym iż wymyślił nazwę dla Porozumienia Centrum –  odtwarzaliśmy „Solidarność” której to nawet zostałem pierwszym uczelnianym przewodniczącym. Ale potem wydarzenia nabrały przyspieszenia. Pamiętam spotkanie artystycznej „poziomki” komisji uczelniach NSZZ „Solidarniość” przełomu roku 89 na 90. Gdy popatrzyłęm na rozwianą czuprynę przedstawiciela Akademii Muzycznej, późniejszego wiceministra kultury Jacka Weissa, którego związek wydeleguje nawet w krytycznym roku ’99 na wiceministra kultury – zrozumiałem, że korporacja zawodowa artystów przez duże „Tfu…”, to już z pewnością nie jest moja bajka. Robienie za pana od wf-u ( czyli nikomu niepotrzebnej „estetyki teatru”), pisanie za aktorów prac magisterskich bądź  tolerowanie, że ktoś inny ten kierat na siebie za wynagrodzeniem  bierze,  też nie zgodziło się z moim temperamentem. Zatem  także i z uczelnią rozeszły się moje  drogi.

I wtedy, wnet po przejęciu Tygodnika Solidarność przez Kaczyńskich i wyrwaniu go z rąk mazowieckich dworaków zgłosił się do mnie Urbański stawiając zadanie: przyciągnąć do Tygodnika intelektualną elitę. Opowiadałem już o tym jak się wówczas czułem. Ale nie opowiadałem jak pewnego dnia zadzwonił w mym prywatnym mieszkaniu telefon.

- Dzień dobry Panu. Usłyszałem drżący głos w telefonie. – Czy to pan  jest kierownikiem działu kulturalnego w piśmie „Tygodnik Solidarność”.

- I owszem, odparłem zniecierpliwiony, gdyż oderwano mnie właśnie od jakiejś niezwykle pasjonującej domowej pracy.

- Bo widzi Pan, ton rozmówcy stał się razem nachalny i płaczliwy, jakby się prosił o reprymendę: ja jestem poetą, a państwo pewnie w tak poważnym organie wszechzwiązkowym poezji nie drukujecie…

Już miałem potwierdzić i przegonić nachała gdy naraz, ten autoironiczny ton, ta  wyraźnie udawana pokora, zwyczajna „zgrywa” – coś mnie tknęło: - Pan Zbyszek ? spytałem niepewnie.

- A i  owszem, owszem głos poety przeszedł w wyższe rejony, zaczał brzmieć godnie i dostojnie. – Witam Nad-Redaktora.

- To już w kraju, spytałem.

Tak, odpowiedział postanowiłem wrócić na kamienne łono ojczyzny.

Herbert ( fot.A.T.Kijowski)

Zbigniew Herbert (fot.A.T.Kijowski)

No i tak to się zaczęło. Na drodze do odebrania Herbertowi szans na Nagrodę Nobla byłem wstępnym, pochlebiam sobie, że jeszcze nie tym niefortunnym etapem.

W mieszkaniu przy Promenady spędziłem , nie wiem czy najszczęśliwsze ale niewątpliwie inicjacyjne dni mego małżeństwa. Mieszkałem tam u Herbertów w sumie trzy miesiące od lipca, gdzieś do października roku 77 po moim pierwszym ślubie. Kilka dni z panią Kasią i Zbyszkiem. Potem Herbert wyjechał na Zachód, za nim po miesiącu wyruszyła Pani Katarzyna. Przez dwa miesiące pracowałem przy biurku i myszkowałem w bibliotece poety.

Kolejny raz zjawiłem się w tym mieszkaniu w listopadzie ’83 roku. Mimo, że Stan Wojenny zastał autora „Raportu z Oblężonego Miasta” na zachodzie wrócili do kraju. Przybiegłem do Zbyszków by pożyczyć na kilka dni jedyny, legalnie wwieziony tom „Raportu z Oblężonego Miasta”Raport_maszynopis-web wydanego w „Kulturze Paryskiej”. Dopadłem maszyny i wiersz po wierszu, strona po stronie przepisałem tomik przez kalkę w pięciu numerowanych egzemplarzach. Potem pracowicie go zszywałem. Cztery przebitkowe kopie pan Zbyszek podpisał. Miałem dla najbliższych przyjaciół piękne przezenty gwiazdkowe. Mój egzemplarz, uzdolniony plastycznie, poeta ozdobił własnoręcznie wykonanym logo Kultury Paryskiej i dedykacją.

Po tym telefonie nastąpiło spotkanie trzecie. Zawdzięczałem je determinacji i uporowi. Kiedy bowiem w lipcu 90 roku obejmowałem posadę w Tygodniku zwróciłem się z zaproszeniem do wszystkich byłych współpracowników pisma z okresu redakcji Mazowieckiego. Nieliczni tylko z Krzysztofem Wolickim i Romanem Zimandem na czele mi odpowiedzieli. Pan Zbyszek przebywający w tym czasie w Paryżu przysłał list krótki i obraźliwy. Stwierdził, że nie ma zwyczaju publikować w pismach, których naczelnych reaktorów nazwisko trudne do zapamiętania. Wkroczyłem wtedy do gabinetu z-cy  Jarosława Kaczyńskiego czyli Krzysztofa Czabańskiego. Położyłem na biurku listę nazwisk z adresami, na której byli mieszkający w Paryżu Brandysowie, Herbert, Olga Scherer, Giedroyć i jeszcze kilku warszawskich pisarzy i postawiłem ultimatum: na te adresy ma iść stała i darmowa prenumerata. Czabański mi uległ. Odtąd każdy wypieszczony i ozdabiany coraz lepszymi nazwiskami numer pracował dla mnie tak skutecznie, iż po pół roku lektury Herbert uznał , że mój dział kultury w kaczym Tygodniku właśnie jest – Nasz.

Za pisany pod wpływem pro-mazowieckich emocji list przeprosiwszy  obiecał mi Poeta wiersz  i zaprosił  na Promenady. Nie zapomniałem dyktafonu ani aparatu i tak oprócz prawa pierwodruku w „Tygodniku Solidarność” tytulowego wiersza z przygotowywanego właśnie tomu „Rovigo” –  w marcu ’91 przeprowadziłem wywiad, który zatytułowałem „Jak tu teraz żyć?”.

Zbigniew Herbert na Promenady, 14.III.1991 ( fot.A.T.Kijowski)

Zbigniew Herbert na Promenady, 14.III.1991 (fot.A.T.Kijowski)

Cóż to była za praca ! Przesiedziałem z Herbertem w jego gabinecie ładnych kilka godzin. Rozmawialiśmy w dalekim od  wywiadu stylu, jakby wróciły czasy gdy żył mój Ojciec, przychodzili Brandysowie, Międzyrzeccy a ja czasem zadawałem pytania nastolatka. Mam to wszystko nagrane. I …  może kiedyś pokażę. Pan Zbyszek mówił bowiem cudowności, a potem opowiadał rzeczy straszne. Wszystko miał za złe, urażał ludzi.

A przecież nie mówił, że to Państwo, że media  nie nasze. Przeciwnie. Twierdził, że oto normalność nastaje. Wtedy wydawało mi się to niesprawiedliwe. Więc do wywiadu wprowadziłem tylko to, co wiecznotrwałe. Gdy wróciłem po kilku dniach spisywania z taśm i przyniosłem materiał – Herbert przebiegł tekst wzrokiem i z właściwym sobie patetyzmem skłonił mi się nisko.

Jesteś pan wielki rzekł teatralnie – zmuszasz mnie do czynu. Następnie zastrzyknął adrenalinę i  zamknął się w pokoju oddawszy mnie pod intelektualną i  kulinarną

Katarzyna z Dzieduszyckich Herbertowa

Katarzyna z Dzieduszyckich Herbertowa

opiekę pani Kasi. Po dwóch godzinach tekst był gotowy. Herbert nie zmienił nic. Nie dodał ani nie ujął zdania. Wszystko pozostało jak w mojej redakcji choć … wszystko już brzmiało inaczej. Tekst, który mu przyniosłem był bowiem dosłownym zapisem wypowiedzianych przezeń słów. Redagując te same treści Herbert wszystko raz jeszcze napisał i od nowa. Poprawiał interpunkcję, czasem dodał przymiotnik, zadbał o kadencję. Wywiad zmienił się w literacką prozę – nabrał brzmienia.

Po tych dniach marcowych spędzonych między mieszkaniem Herberta, a  oddziałem położniczym na Karowej, gdzie w Śmigus Dyngus będący tego roku Prima Aprilisem miała zameldować się na świecie moja córeczka Kamila, literaturze pozostał wywiad publikowany w Wielkanocnym numerze „Tygodnika Solidarność”[1].  A mnie nagroda krytyki w postaci wiecznego pióra, którym do dziś się posługuję  i  jeszcze jedna dedykacja. Może nawet coś więcej. Słowa, które z biegiem lat i dni jakby większego nabierają znaczenia.Nagroda-Krytyki_web

Wywiad żyje. Często jest cytowany, bywa przedrukowywany. Nie sposób go pominąć choć budzić mogą politowanie zabiegi poczynione przez Andrzej Gelberga, który zrobiwszy wraz z Anną Poppek dokładnie to co ja uznałem za małość, tzn. wydobywszy z poety oceny doraźne i takie, które wielu przysporzyły mu wrogów – dzieje związku Herberta z Tygodnikiem opowiada tak jakby nasz świat odzyskany został wtedy, gdy tak naprawdę się kończył  - czyli w roku ’94. Jakby wszystko zaczęlo się wtedy, gdy szefem związkowego pisma został wybitny menedżer transportu samochodowego, a niedawne czasy, gdy  z  kierowanymprzez mnie dziełem kulturalnym Tygodnika współpracowali tacy ludzie jak Tomasz Burek,  Ernest Bryll, Paweł Hertz, ks. Jacek Salij,   Romand Zimand, czy sam Zbigniew Herbert były mało zaczącym epizodem.

Nie, nie  mówi przeze mnie pretensja, ani nawet żal. Wspominam o tym, gdyż opisuję obyczaje. A w tych w Polsce panuje niezmienna zasada – zrywania ciągłości. Każdy nowy szef stara się pomniejszyć rolę poprzednika. Zamiast doskonalić deprecjonuje przeszłość. Jeśli tylko zdoła zmieni szatę graficzną, nawet  logo, zamachnie się na tytuł. Rząd wladzę  wyobraża sobie jako zmienianie ustaw. Parlament uzna za stosowne poprawiać Konstytucję. Każdy chce zmieniać sądząc, że w ten sposób najłatwiej da się zapamiętać. I tak jeden bubel zastępuje kolejny niewypał.  Złego wymienia gorszy. Ta zasada dotyczy  wszelkiej władzy:  ustawodawczej, wykonawczej, a także tej, która się czwartą chce nazywać. I tu także panuje żelazana zasada psucia naszej medialnej monety.


[1] Por. Jak tu teraz żyć, [w:]Herbert nieznany, Rozmowy; Zeszyty Literackie, Warszawa 2008, s. 192-197

CDN

LXXIX – Gelberg z TySol-u czyli polowanie na łosia

Rozdz. LXXIX – Gelberg z TySol-u czyli – polowanie na łosia.

poprzedni pierwszy następny

Ukazanie się mojego  wywiadu z Herbertem stanowiło swoisty w ’91 roku przełom.  Przez moment znów wydawało się możliwe jakieś nowe pogodzenie elit. Dziś po  próbie zawłaszczenia osoby Poety przez ekipę „Tygodnik Solidarność” Gelberga trudno odpowiedzieć na pytanie co by było gdyby. Gdyby np. nie ukazał się ten skojarzony trwalej z Tygodnikiem Solidarność, a przeprowadzonyw ’94 roku, kiedy już po mnie w redakcji nie zostało śladu wywiad zatytułowany  „Pojedynki Pana Cogito”. Wywiad który obrócił przeciw Poecie środowisko Gazety Wyborczej i sprawił, że wszyscy „gęgacze” od Michnika po Tomka Jastruna odwrócili się od Pana Zbyszka. Czy wtedy miast autorki  wiersza o Stalinie laureatem Nagrody Nobla zostałby ten, kto w owy czasie wybrał dumne milczenie?  Cokolwiek powiem dalej niech będzie wyraźnie powiedziane, że odpowiedzialność za policzek wymierzony polskiej literaturze, za antynarodowy lobbing który sprawił , że w miejsce Poety Tysiąclecia  wprowadzono do  Literackiego Panteonu Literatury –  Autorkę Kilku Szlagierów-  nie spoczywa na tych, co pozwolili poecie mówić.

Pierwszy raz odezwał się Herbert w moim Tygodniku. I trzeba było widzieć tę ulgę –  tę radość w jego oczach, gdy przeszedłszy nad stekiem doraźnych, a czasem  krzywdzących opinii wydobywałem to co w jego słowach ponadczasowe.

Pominąłem pretensje do Kazia Brandysa, napaści na Miłosza, o którym raz czule to znów pogardliwie odzywa się poeta, oceny Konwickiego równie mało wstrzemięźliwe. Pominąłem bo znam poetę od dziecka, a literaturę wyssawszy z krwi Ojca wiem, że sformułowanie, którym się autor przez moment napawa to jeszcze nie pisarstwo. Dzieło powstaje z redakcji, a ta ostatnia mówiąc słowami Norwida jest REDUKCJĄ. Redukcją, co nie znaczy cenzurą. Jest wyciągnięciem jednego zdania z dwóch sprzecznych, tak by nikt tylko wybranego sformułowania nie cytował.  Gdybym miał spisać te wszystkie inwektywy pana Zbyszka wypowiadane  jeszcze w latach 70’tych podczas kolacyjek na Jaworzyńskiej…

Kali [1961-1978]

Kali (1961-1978)

To co wygadywał na Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza, często ludziom prosto w oczy. Zdania wypowiadane tylko  dlatego, że dobrze brzmiały. Wspominam Jego zacietrzewienia  bo pamiętam Wielkie Pokajania, gdy uznawszy że przesadził padał na kolana, chwytał pod nogi idąc w sztuce przypodchlebiania w zawody z naszym pudelkiem – Kalim. Słowa dla Pana Zbyszka to były igraszki. Serio traktował twór pióra.
No ale skąd miał to niby wiedzieć redaktor „Techniki Motoryzacyjnej”?  Człowiek, którego talenty wbrew opini jaka wówczas panowała, dobrze zagospodarował dopiero Lech  Kaczyński i to  tylko raz, kiedy po zakończeniu misji marginalizowania „Tygodnika Solidarność” mianowano Gelberga w 2002 roku szefem  Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówek w Warszawie …
Gorzej, że nie chcieli ( bo nie wątpię, że potrafili ) czytać słów Herberta właściwie autorzy „Dziejów Honoru w Polsce” czy „Rzeki Podziemnej”. I to zacietrzewienie takich ludzi, ich  uraza, ich małość sprawiły, że doraźny sukces, pieniądze, przelotna chwała ominęły pana Zbyszka Herberta. Polska Literatura zaś w swych najwyższych przejawach kojarzyć się  może na świecie z  grzecznymi wierszami o opuszczonym kocie czy niepojętymi  wizjami polskiego Litwina z San Francisco.  Krystaliczna, kartezjańska  wizja  śródziemnomorskiej cywilizacji –  stanowiąca w twórczości Herberta podsumowanie korzeni polskiej kultury, a zarazem całej reformy poezji XX wieku od Rimbaude’a po Eliota –   nie otrzymała szansy jaką Nagroda Nobla daje w dotarciu narodowego przekazu do powszechnej świadomości kulturalnej.Fakt otrzymania przez Wisławę Szymborską  Nagrody Nobla można podsumować krótko. – Naród który wybrał sobie na Prezydenta Kwaśniewskiego nie zasługuje widać, na to by ukazać światu autentyczną moc swego  ducha.  A jacy prezydenci tacy Nobliści. Kwaśniewski i Szymborska są z tej samej bajki – wyprani, kulturalni, fachowi, obliczalni, banalni. W sam raz materiał dla oleodruku.
Andrzej Gelberg
Andrzej Gelberg

Czy można było temu zapobiec  ? Gdyby na przykład inaczej potoczyły się losy „Tygodnika Solidarność” ? – W ‘91 roku kiedy ukazywał się mój wywiad z Herbertem  Jarosław Kaczyński był już ministrem stanu u Wałęsy, Lech Kaczyński faktycznie zarządzał NSZZ „Solidarność”  i starł się o objęcie funkcji przewodniczącego. Było

Józef Orzeł
Józef Orzeł

wiadomo, że w takim wypadku szefem Tygodnika zostanie Józek Orzeł. No ale vox populi vox dei. Elektorat wymyślił Krzaklewskiego, a Gelberg wygrał swój los na loterii. Jadąc z ramienia Tygodnika relacjonować te Związkowe przepychanki trafił w przedziale na Borsuka czyli Bogdana Borusewicza będącego wówczas członkiem Komisji Krajowej Związku. Przypomniał mu się, wysłał sygnał, że pracuje w Tygodniku, zna realia, a i w Gminie ma nie gorsze od Orła (pieszczotliwie dla rozpoznaki  przezywanego czasem  Adlerem) –  umocowanie  … Po wypadnięciu Lecha Kaczyńskiego, a zatem i Józka z gry,  Gelbergowi pozostało już tylko … przekonać zespół do siebie.

Zaczął ode mnie. Znaliśmy się nieco. Gelberg przyjaźnił się blisko z pomagającą mi prowadzić dział kultury  Ewą Matuszewską: dziennikarką, reportażystką, taterniczką- pracowniczką „Tygodnika Solidarność”  i  pisma „Uroda”, do śmierci zaprzyjaźnioną z Wandą Rutkiewicz, której pomagała pisać książki.   Ewa poświeciła też alpinistce nieco wspomnień.

Pożegnanie Jarosława Kaczyńskiego po wyborach prezydenckich 1990

Pożegnanie Jarosława Kaczyńskiego po wyborach prezydenckich 1990

Matucha przyprowadziła mi Andrzeja jako kolegę z działu gospodarczego  z jakąś nieporadną recenzją kulturalna, na której mu jednak zależało bo chciał przypodobać się komuś wpływowemu. Zadiustowałem, wydrukowałem. Wydał mi się nawet sympatyczny więc nie oponowałem, przeciwnie poparłem jego kandydaturę, gdy w kilka tygodni później Marian Krzaklewski rekomendował zespołowi Andrzeja na szefa. Sprawiał wrażenie człowieka spokojnego, konsyliacyjnego, a że słabo pisze – pomyślałem –  może to i lepiej. Przynajmniej nie będzie promował własnych utworów. W końcu naczelny nie musi być aktywnym dziennikarzem.

Zbliżyliśmy się nieco. Raz czy drugi zjedliśmy razem obiad w NOT-cie na Czackiego. Redakcja mieściła się wtedy przy tej ulicy nad Teatrem Kwadrat. Zawsze w towarzystwie Roberta Terentiewa, z którym Gelberg się nie rozłączał. Jedliśmy zupkę, a panowie cmokali.

No i popatrz, popatrz mówił Andrzej do Roberta,  a mogłem  być szeregowcem w „Gazecie Wyborczej”. Coś mi mówiło, że jednak w Tygodniku będą większe możliwości.

- Fakt – ustrzeliłeś łosia. Skomentował Terentiew, namiętny myśliwy.

Trzeba wiedzieć, że obydwaj panowie przed stanem wojennym pracowali w pisemkach branżowych. Terentiew miał coś wspólnego z wydawnictwami Polskiego Związku Łowieckiego. Gelberg to znakomity brydżysta – absolwent Wydziału Maszyn Roboczych i Pojazdów.  Do Stanu Wojennego był redaktorem pisma „Technika Motoryzacyjna”. To nie był jednak przypadek emigracji wewnętrznej Leszka Szarugi, który w tym czasie pracował jak już opowiadałem, bodaj w w „Hotelarzu”. W wypadku Gelberga i Terentiewa o  jakichkolwiek związkach z podziemiem w latach 70-tych nie mogło być mowy.

Powoli, pomalutku – kształtował się zatem w Tygodniku, mało subtelnie nazywanym przez Gelberga TySol-em, nowy dwór. Patrzyłem lekko osłupiały jak nagle jedni zaczynaja wybijać pokłony. Inni – odchodzą.  Swoje rządy zaczął oczywiście Gelberg od spacyfikowania Orła. Po odejściu Czabańskiego do „Expresu Wieczornego”, gdzie ten ostatni został naczelnym redaktorem,  Józek Orzeł niemal etatowo, ale to nie znaczy, że wyłącznie, reprezentował Tygodnik w telewizyjnych dyskusjach dziennikarzy w I Programie TVP. Zatem na pierwszym kolegium nowy szef czyli Gelberg ogłosił, że nie może być tak by jedna osoba repereznetowała tam zawsze gazetę. Akurat  po raz czwarty odwiedził  Polskę Ojciec Święty – wskazano mnie bym jako szef działu kultury, który w końcu przyciągnąl do Tygodnika też Ojca Jacka Salija, reprezentował Pismo w dyskusji dziennikarzy nazywanej „Przegląd Tygodnia”. To była, taka mała nagroda. Bonus track. Czy muszę dodawać, że już żaden inny dziennikarza Tygodnika tego zaszczytu nie dostąpił ?  Po mnie do telewizji wybrał się, dla odmiany,  redaktor naczelny ( Kaczyński nie miał takiego obyczaju), a jak się raz Gelberg rozsiadł przed kamerami tak siedział w Studio dobrych kilka lat –  aż do likwidacji programu Maldisa.

Tak więc kształtował się dwór czy raczej fowark , a ja kto wie, kto wie… Pewnie miałem nawet szanse stać się  jakimś ważnym ekonomem. Nie czułem jednak tego bluesa, a zresztą nieoczekiwanie przyszedł mi z odsieczą – Piotr Wierzbicki.

Rozdział LXXX – Piotr Wierzbicki i Nowy Świat

CDN

Rozdz. LXXX – Piotr Wierzbicki i „Nowy Świat”

poprzedni pierwszy następny

Śmiałek nieśmiały

Pan Piotr jest chyba człowiekiem nieśmiałym. Raczej milczącym, zdystansowanym, ironicznym. Pisał felietony w „Literaturze” Gustawa Gottesmana, w której debiutowałem, potem w „Tygodniku Powszechnym”. W „Tygodniku Solidarność”  zdaje się formalnie pracował w moim dziale lecz jego głównym zadaniem było pisanie felietonu na ostatnią stroną.  Pozyskanie przeze mnie dla już post-kaczego Tygodnika Herberta odbiło się na tyle dużym echem, że Wierzbicki, który do wylewnych nie należy na kolegium publicznie mi gratulował. A do mnie:  autorzy walili drzwiami i oknami. Każdy chciał mieć ze mną wywiad niezależnie od tego czy mieszkał w kraju czy za granicą. Z Paryża nadciągali reemigranci. Zrobiłem

Mirosław Chojecki w Paryżu - 1984

Mirosław Chojecki w Paryżu - 1984

wielką rozmowę z mieszkającym jeszcze w Paryżu Mirosławem Chojeckim, którego pozycja naonczas porównywalna mogła być tylko do roli Michnika. Ba – zdawał się nawet ważniejszy. Michnik to była tylko prasa. Chojecki wracał z Paryża z projektem Niezależnej Telewizji Polskiej, antenami satelitarnymi. Istną wieżę Babel ustawi wnet na Wiejskiej w  „Czytelniku” z monitorów Thompsona. A więc Chojecki i odwiedzająca Polskę rosyjska dysydencka poetka Natalia Gorbaniewska,

Natalia Gorbaniewska

Natalia Gorbaniewska

pierwszy wywiad z obejmującym po Cywińskiej stanowisko ministra kultury Markiem Rostworowskim. Potem ważna środowiskowo rozmowa z  Krzysztofem Zaleskim mianowanym podówczas dyrektorem Teatru Narodowego w odbudowie. Tygodnik wychodził z getta.

Obserwując to uważnie przyszedł do mnie Wierzbicki i zaproponował byśmy stworzyli pismo. Prawdziwe, nasze, codzienne. Ani Gelbergowskie ani Michnikowskie lecz inteligenckie. Pan Piotr nie rzucał słów na wiatr. Za sprawy finansowe miał odpowiadać ówczesny minister w kancelarii Prezydenta Wałęsy pan Jerzy Grohman. To było chyba około maja ’91 roku. W oczach mam widok z mojej ówczesnej loggi na Długiej, gdzie mieszkałem w domu wystawionym w miejscu, w którym niegdyś mieściło się kolegium Teatynów. W tym kubie przestrzeni, w którym Stanisławowi Augustowi Poniatowskiem być może batożkiem nauk udzielano widzę się ze słuchawką przy uszach zapatrzonego w Kolumnę Zygmunta, toczącego wielogodzinne rozmowy z Wierzbickim na temat formy pisma, treści, tytułu.Tygodnik_Swiat_fot_Mariusz_Kubik_01 Namawiałem pana Piotra byśmy nawiązali do formuły magazynu jakim był pamiętany przeze mnie jeszcze z lat szczenięcych „Tygodnik Świat” Stefana Arskiego.

Piotr Wierzbicki

Piotr Wierzbicki

Wierzbickiemu zasadniczo mój pomysł się spodobał i pamiętam tę chwilę, gdy przybiliśmy – dziennik miał się nazywać „Nowy Świat”. Nowy Świat_logo Spór, który jeszcze się toczył dotyczył formatu. Polski czytelnik przyzwyczajony był do gazetowych płacht. Przez rynek przebijało się pismo „Wprost” przez oszczędnych poznaniaków wydawane na makulaturowym niemal papierze tylko z kolorową okładką. Piotr Jegliński z Maciejem Iłowieckim pierwsi próbowali naśladować Newsweek wydając  z kolei ekskluzywne lecz bardzo drogie „Spotkania”. Nawet pozycja „Gazety Wyborczej” nie do końca jeszcze była ustabilizowana. Nie było tam jeszcze dodatków. „Nowy Świat” miał dostarczać to czego inni nie mieli. Miał być wprawdzie dziennikiem lecz zarazem pismem dla całej rodziny. Z dodatkiem niedzielnym i bardzo potrzebną (wobec perturbacji wydawniczych na rynku „Misiów”, „Świerszczyków”, „Płomyczków” i „Płomyków”) – kierowaną przez Laurę dwojga nazwisk: Bakalarską-Manturzewską ( Cywilizacja i młodzież) przy pomocy Magdy Lengren, Stanisława Karaszewskiego, Krzystofa Lipki i Danuty Wawiłow specjalną wkładką dla dzieci. Oczkiem w głowie  Pana Piotra miał się też stać jak byśmy go dziś nazwali life-stylowy dodatek zatytułowany „Podróże i Marzenia” redagowany przez Agnieszkę Dziembaj przy współpracy Krzysztofa Masłonia – późniejszego współtworcy Plusów i Minusów w „Rzeczpospolitej”.

Piękne to były marzenia, którymi wypełniona była wiosna i lato 91 roku. Rojenia trwały gdzieś od maja do października czy listopada 1991 roku.

Podróże i Marzenia - logoPotem zaczęły się konkrety. Tzn. poszukiwanie lokalu, troska o druk, dystrybucję i last but not least  ukształtowanie zespołu. Znalazły się w nim dwa rodzaje ludzi. Ci, których poznał Pan Piotr (z natury samotnik raczej) w swym niezbyt bujnym życiu dziennikarsko-zawodowym, nieliczni opozycjoniści, za to cała grupka dobrych fachowców chociaż partyjnych, którzy jednakowoż znali się na sprawach, o których ludzie tacy jak ja, potrafiący przepisywać na maszynie czy wymieniać toner w kopiarce, nie mogli mieć pojęcia.

Zderzyło się więc nowe ze … starszym. „Tygodnik Solidarność”, który był moim pierwszym zawodowym doświadczeniem dziennikarskim wydawany był już w składzie komputerowym. Pracując tam opanowywałem pierwsze edytory tekstów „TAG-a”. Program do DPT nazywał się bodaj „Cyfroset”. Przygotowując makietę mego działu kutury, który wyobrażałem sobie jako bardziej informacyjny niż publicystyczny patrzyłem na zachodnie wzory. Zaprenumerowałem „Le Figaro” i „US Today” i na ich wzór szukałem nowoczesnej formuły. A tu rzeczywistość skrzeczy. Składać mieliśmy w drukarni Domu Słowa Polskiego, gdzie stały 40 letnie maszyny, a zecerzy posługiwali się tradycyjną ołowianą formą. Taką samą z jakiej w  latach 60-tych w Drukarni Życia Warszawy na Marszałkowskiej, którą czasem jako dziecko z ojcem odwiedzałem zecer odłamał mi pamiętam pierwszą z mym nazwiskiem – pieczątkę.

Antoni Bartkiewicz

Antoni Bartkiewicz

Gdy więc ja bujałem w obłokach, pełniący funkcję sekretarza redakcji, a doświadczony na wszelkich frontach walki ideologicznej Antoni Bartkiewicz przyglądał mi się z powątpiewaniem kwitując krótko – w technice druku typograficznego to mrzonki –  znaczy nieosiągalne. No cóż – rzuciłem się studiować… typografię.

Do Antka Bartkiewicza jeszcze pewnie wrócimy. Będę natykał się nań całe życie. To z pewnością czynownik, służbista. Rodzaj dobrze wychowanego, posłusznego janczara z tych, co w pierwszym odruchu na wyskakującą zza węgła ‘głasnosti’ i ‘pieriestrojki’ niepodległość chowali się pośród prawicy. Jak to się stało nie wiem ale po „Nowym Świecie” w czasach Jana Parysa, zostanie Bartek cywilnym szefem „Żołnierza Wolności” przezwanego na „Polskę Zbrojną”. Będziemy jeszcze mieszkać we wspólnym domu przy ulicy Grzybowskiej 77, gdzie i moja Nowa Telewizja Warszawa, i wydawnictwo Bellona, i dziennik wojskowy uzyska azyl w budynku Ministerstwa Obrony Narodowej. Potem wyląduje w TVPolonia jako sekretarz kanału zarządzanego przez pseudo-prawicowego Roberta Terentiewa, by wreszcie, gdy komuna odzyska swe wpływy w czasach Kwiatkowskiego wypłynąć i przez osiem lat bezpiecznie zarządzać kanałem satelitarnym TVP dla zagranicy.

Jedno jest pewne. Gdy przyszło ruszyć wielki kalanader nie mógł tego zrobić ktoś, kto miał w dorobku zawodowym produkcję na sitodruku karteczek. Wszyscy zatem stanęli w drukarni na Nowogrodzkiej pod wodzą Bartkiewicza. Była noc 30 listopada 1991 roku. Sobota. Maszyny zawarczały, spadł pierwszy egzemplarz. Fachowy rzut oka: logo, paginacja, data. Bartkiewicz niczym kapitan skłonił się przed Wierzbickim admirałem. Podpisał. Ruszyła  maszyna. Warczała dla mnie jakieś sto dni.

Zespół działu kultury zorganizowałem z pomocą Jacka Cieślaka, który był moim studentem w Szkole Teatralnej, a teraz wygrał anonimowo konkurs

Jacek Cieślak

Jacek Cieślak

na recenzję literacką jaki ogłosiłem w „Tygodniku Solidarność”. Jury, w którym byli samo pracownicy działu a to: Ernest Bryll, Tomasz Łubieński, Paweł Hertz i Piotr Wierzbicki wyselekcjonowało mi.in. prace Jacka Cieślaka i Jarosława Klejnockiego. Ten ostatni po nagrodę się zgłosił,  od pisma jednak wolał się trzymać z daleka. Z Jackiem najlepiej ułożyła się współpraca.  Do „Nowego Świata” wkroczyłem więc na czele grupy dzielnych budrysów, wśród których każdy wart wzmianki: Jacka Cieślaka ( dziś „Rzeczpospolita), Roberta Karpa, Tomka

Tomasz Płuciennik

Tomasz Płuciennik

Płuciennika ( wieloletniego wydawcę Teleekspresu, dziś TVP Kultura) i Darka Wieromiejczyka ( ostatnio czyli w czasach Wildsteina – szefa Agencji Telewizyjnej TVP). Moją zastępczynią została poznana w „Teatrze Nowym”, tracąca po odejściu Bogdana Cybulskiego posadę szefowej działu literackiego –  Ania Kowalska, która swoje miejsce odnajdzie jako „sanitariuszka” kulturalna w Szpitalu św. Ducha na Elektoralnej, gdzie przetrwa moje przyjścia i powroty, a także inne burze i zawieje.

Dariusz Wieromiejczyk

Dariusz Wieromiejczyk

To był zespół z którym można było naprawdę góry przenosić. Podobnie jak dział zagraniczny, gdzie z mojego polecenia zatrudnił pan Piotr między innymi Jolantę Kessler (dziś konsula w Szwajcari)

Jolanta Kessler

Jolanta Kessler

czy Krzyśka Murawskiego ( późniejszego m.in. Prezesa WSiP). Z Tygodnika „S” dla Zagranicy „wyjął” pan Piotr Olka Kropiwnickiego, a działem zawiadywał Zbyszek Żukowski. Pismo miało być przede wszystkim ciekawe.  Miało mieć liczne dodatki. Dział nauki, co było absolutnym novum zgodziła się prowadzić pani Bożena Kastory, która po upadku gazety przeniesie się z tą ideą do „Wprost”-u gdzie  stworzy w tej dziedzinie niepowtarzalne państwo w państwie.

Dział budowałem w warunkach iście frontowych. Walczyć trzeba było o wszystko. Biurka, maszyny do pisania, oświetlenie. Sam zaopatrzony już w pierwszego PC-ta, na który wydałem wszystkie dolarowe oszczędności z czasów tzw. komuny (PS/1) z Worksami, nie mogłem pogodzić się z tym siermiężnym stylem. Łączyło mnie to zresztą z nabytą przez Wierzbickiego dla odmiany ze „Spotkań” dyrektorką ekonomiczną spółki czyli Hanką Zielonką, z którą wspólnie walczyliśmy o jakość warsztatów pracy. Pozyskiwałem współpracowników. W „Dodatku Niedzielnym”, który redagował Robert Firmhofer wespół z Andrzejem Radomińskim pierwszy raz natknąłem się na Jarka Kreta. Jako swoisty bonus ofiarowałem za ich pośrednictwem Wierzbickiemu ( spisując go przy okazji z taśmy) „Notatnik ze współczesności”.Seniora[1]

Chodziłem po ludziach z kwerendą. Pamiętam długą rozmowę z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem jeszcze w ich starym mieszkaniu na Filtrowej. Rozmowę w trakcie, której autor „Żmutu” uświadomił mi mizerię polskiej prawicy. Brak zaplecza intelektualnego.

Jarosław Marek Rymkiewicz

Jarosław Marek Rymkiewicz

- Popatrz – mówił Rymkiewicz. Michnik powie coś, odwraca się i co ma za plecami: całą plejadę szlachetnych socjalistów od Rzewuskiego czy Mickiewicza poprzez  Abramowskiego i  Nałkowskiego wliczając Brzozowskiego czy Irzykowskiego aż po Wykę bądź Kołakowskiego. Same najzacniejsze głowy. A półka myśli prawicowej?  Co ma z niej wartość poza kilkoma książkami Dmowskiego? Zupełnie inaczej mają Niemcy. Tam słowo konserwatyzm nie oznacza myślowego zaścianka. Od Hobbsa aż po Schmitta czy Morgenthaua to lektury i argumentacje, z którymi każdy liberał musi się liczyć. I na tym polega problem ustanawiania polskiej prawicy. Brak intelektualnego zaplecza. Bliskość epitetu.

Abdrzej Ibis Wróblewski

Andrzej Ibis Wróblewski

Zdobyłem jakieś teksty Rymkiewicza. Jednak wśród licznych współpracowników szczególnie w pamięć mi zapadł pan Andrzej Ibis-Wróblewski. Nie miał gdzie pisać po zniszczeniu „Życia Warszawy” przez Zbożowego, jak pieszczotliwie przezywał Tomasza Wołka. Dałem mu więc językową rubrykę. Lecz  kiedyś patrząc na mnie i mych młodych współpracowników miotaninę, atmosferę naszego pokoju zupełnie różną od coraz bardziej kostniejącej aury w spacyfikowanej lękiem przed naczelnymi redakcji,  westchnął i powiedział:

– Co wy tu chłopcy właściwie jeszcze  robicie? Przecież gołym okiem widać, że wasze miejsce jest na Iwickiej w redakcji. I cóż mu miałem powiedzieć ? Że tam dla nam  podobnych już wolnych rubryk nie mają…

Mój „Nowy Świat” trwał około stu dni. No a  sto dni, jak każde sto dni skończyć się musi pod Waterloo. Moim okazała się: Firma Batax, Music-hall „Metro”, Pismo „Obserwator”, stołeczny „Teatr Dramatyczny” słowem rozkładówka, którą zatytułowaliśmy „Imperium Kubiak”. Chodziło o to, by obiektywnie wykazać wpływy jakie niejaki Wiktor Kubiak chciał osiągnąć w świecie mediów.Imperium Kubiaka

Pan Piotr, od momentu uzgodnienia nazwy gazety dał mi absolutnie wolną rękę, a ośmielony całkowicie, przynajmniej intelektualnie przez Elżbietę Isakiewicz na żadne inne rozmowy nie znajdował już czasu. Widywaliśmy się tylko na kolegiach, na których upozowany na Cezara Wierzbicki przyjmował raporty pretorów i legatów legionów. Dyskusji najmniejszej nie było. Zresztą nikt się do niej nie rwał. Również planowanie sprowadzało się do krótkich sygnałów. Obowiązywała wszak teoria, że u nas nie ma  żadnej cenzury, nie jesteśmy żadną „wybiórczą”,  tu wszystko można powiedzieć.

Jednak od pierwszego niemal dnia ruch na stanowiskach kierowniczych przypominał osuwające się piaski. Co i raz padał  ten kierownik czy ów, ze szczególnym uwzględnieniem działu fotografii, gdzie w ciągu trzech miesięcy pracy miałem szczęście od Erazma Ciołka poczynając, poprzez Krzysztofa Gieraltowskiego, Jerzego Gumowskiego, Jarosława Macieja Goliszewskiego, Witolda Krasowskiego czy Wieslawa Krasnodębskiego spotkać na stanowisku szefa działu chyba wszystkich wybitnych polskich fotoreporterów. Po każdym  kolegium łzy się lały. Ludzie milkli, a ja nie pojmowałem dlaczego. Trochę oczywiście dziwiło mnie, że z Panem Piotrem nie mam okazji już tak jak wcześniej pogadać. Miałem wszak poczucie, że przydałaby mi się czasem konsultacja z szanowanym w końcu naczelnym, który szczególnie w sprawach mojego działu powinien się orientować. Rozumiałem jednak stress i napięcie więc zbytnio na konsultacje  nie nastawałem. I nie nastałem.

Piotr Wierzbicki - Śmiałek nieśmiały

Piotr Wierzbicki - Śmiałek nieśmiały

Po prostu i bez uprzedzenia. W dniu, w  którym ukazała się rozkładówka poświęcona firmie Batax i Imperium Kubiaka spokojnie udałem się na kolegium. A na nim Wierzbicki dostawał właśnie szału. Tym razem wywnętrzał się na mnie. Wykrzykiwał coś o sabotażu. Bo jak można w piśmie prywatnym opisywać obiektywnie przedsiębiorcę, który wśród wielu inwestycji ma właśnie zamiar stworzyć konkurencyjny Dziennik. Chodziło o „Obserwator Codzienny”.

Nawet się nie zdenerwowałem. Gdy wychodziłem z kolegium zobaczyłem jak wszyscy czmychają niby przed trędowatym. Wszedłem do moich chłopców i Ani. Opowiedziałem zdarzenie. Wszyscy osłupieli, a gdy powiedziałem co nastąpiło parsknęli radosnym śmiechem. Oni lepiej czuli co dzieje się na korytarzach. Atmosferę przygnębiania i zastraszenia, która mnie w akwarium jakie sobie zbudowałem mniej dotykała. Przytomny Darek Wieromiejczyk popatrzył tylko ogłupiały i spytał.

- Czegoś nie rozumiem. Jego pismo. Przecież mógł tego nie drukować. To samo zresztą dziwiło potem kolegów z „Gazety Wyborczej”. Jak można zrobić dziennikarzowi awanturę o tekst, który się w gazecie ukazał. Mocno rozdokazywanych zastała nas za chwilę Ela Isakiewicz, która w charakterze Posłańca Śmierci wkroczyła z grobową miną by wręczyć mi na srebrzystej tacy cykutę wymówienia. Przełknąłem. Lecz jakoś nikt nie umiał się przestraszyć. Wraz z moim odejściem wszyscy pracownicy działu zrezygnowali ze współpracy z pismem Piotra Wierzbickiego. Stało się to chyba już następnego dnia, gdy  na stanowisko kierownika działu autor „Traktatu o gnidach” wskazał panią Izabelę Śliwonik. Mówiono o niej, że była wcześniej pracowniczką Urzędu Cenzury.

Na rozmowę ze mną Wierzbicki od czasu tej publicznej nieoczekiwanej egzekucji nigdy się nie zdecydował. Dziś już to mnie nie dziwi. Powrót autora „Struktury Kłamstwa” na łono „Gazety Wyborczej” po kilkunastu latach odgrywania roli Cezara polskiej prawicy dowodzi, że śmiałek to raczej nieśmiały.

Rozdz. LXXXI – Adam Kinaszewski czyli cisza nad trumną

CDN


[1] Przedruk./ W:/ Rachunek naszych słabości, Warszawa, Dom Książki 1994 . s.197-222

Rozdz. LXXXI – Adam Kinaszewski czyli cisza nad trumną !

poprzedni pierwszy następny

Wyszedłem na Białobrzeską na tyłach Kopińskiej hali i pierwszy raz od pół roku rozejrzałem się po świecie bożym. Zna to uczucie każdy, kto dał się pochłonąć bez reszty jakiejś fascynacji. A „Nowy Świat” był taką. Te pół roku, licząc z czasem wydawania numerów próbnych spędziłem w istnym obłędzie starając się podołać wszystkim miłym skądinąd obowiązkom, które przed czterdziestką na mnie spadły. Pierwszy raz zostałem ojcem. Starałem się więc mimo całego zawodowego szału pamiętać o rodzinie. Żona nie pracowała, ja zaś -zatrudniwszy panią do pomocy- próbowałem się punktualnie przedzierać około trzeciej do domu na obiad.  Potem zaś pokonując korki na Towarowej zdążyć na popołudniowe kolegium. Było to tak trudne, że prawie nie wykonalne. Nie sposób dotrzymywać zobowiązań w kraju, w którym nikt nie szanuje cudzego czasu, każdy szef uważa, że ma prawo dowolnie zmieniać ustalenia z podwładnymi, każdy podwładny uważa, że zawsze ma prawo zawracać głowę szefa, a nade wszystko nie ma ustalonych godzin początku pracy, jej końca ani pory jadania obiadów. Co o tym myślę napisałe w odpowiedzi na ankietę „Spotkań”, a potem starałem się żyć życiem przedstawiciela klasy średniej. Ba – nawet jakiś certyfikat dostałem.

"Spotkania"

"Spotkania"

„Takie były zabawy, spory w one lata…”. Zajęć miałem sporo. Od maja 90 roku byłem radnym, Przewodniczącym Komisji Kultury i Oświaty warszawskiego Śródmieścia. Wiedząc jednak, że praca zawodowa będzie dla mnie ważniejsza od radcostwa zadbałem o to jeszcze na pierwszym posiedzeniu, by zebrania Rady nie odbywały się w czasie pracy. We wtorki o 5 PM bywałem więc w gminie. Byłem też wiceprzewodniczącym Prezydium Sejmiku Samorządowego, którego niemal wszyscy członkowie pragnęli jakoś zawodowo przytulić się do samorządu. Tam zatem wymogłem by posiedzenia toczono o zabójczej dla mnie ósmej rano tak bym docierał na kolegia. Wreszcie odnaleziony przez Piotra Wierzbickiego w „Tygodniku Solidarność”, a nie tak naiwny przecież by mieć pewność, że ta inicjatywa się powiedzie – nie widziałem przeszkód by nadal kierować Tygodnikowym działem kultury. Tam też chciałem nadal  pisywać recenzje teatralne KAT-a aby trudniejszej funkcji selekcjonera tekstów do dziennika, w konflikt interesów z  własną twórczością nie stawiać. Tu jednak po raz pierwszy ( i nie ostatni w życiu) poznałem prawdziwą naturę Andrzeja Gelberga. Nawet o tym słyszeć nie chciał. Natychmiast przedstawił mi mego ( i tak to się zazwyczaj kończy… z czasem swego) następcę czyli Jerzego Kłosińskiego. Ten ostatni w kilka miesięcy zniszczył całą moją pracę. Nie zgodził się publikować moich recenzji twierdząc, że pod pseudonimem mogę je równie dobrze publikować we własnym dziale. Po kilku miesiącach zwolnił z pracy pozyskanego przeze mnie z trudem, a pamiętającego jeszcze pierwszy Tygodnik „S” Mazowieckiego – Maćka Cisłę. Największą jednak szkodę wyrządził Tygodnik „S” Gelberga i Kłosińskiego  próżnym i nieudolnym podczepianiem się pod mit Zbigniewa Herberta. Choć jak pisałem wyżej małość wybaczać trzeba. Tu bardziej winni są ludzie z kręgu Adama Michnika. Oni przecież wiedzieli, co czynią i komu!

Tak więc wędruję sobie Białobrzeską w stronę Placu Zawiszy i dalej Towarową ku placowi Bankowemu. Etaty straciłem dwa. Także możliwość pisania. Głód  jednak jeszcze mi w oczy nie zagląda. Radcostwo w I kadencji samorządu to wprawdzie finansowo nie był jeszcze interes ( dopiero w drugiej podniosą sobie radni diety do poważnych stawek), ja jednak jako wicemarszałek Sejmiku Samorządowego miałem parę złotych, dokładnie równowartość jednej najniższej płacy krajowej. (Przypominam sobie, co to było wrzasku jak po uchwaleniu tych stawek czyli 200 % dla przewodniczącego, a 100 % dla wice Wyborcza zamiast stawkę „najniższego” podała, że podstawę stanowi „średnia” krajowa. Com musiał się natłumaczyć kolegom z Prezydium, że w takiej sytuacji jedynym sprostowaniem może być tylko godne milczenie. Bo jak będziemy dementować to naród nie zapamięta ile lecz z pewnością uzna, że i tak zbyt dużo…). Teraz jednak nie było to wiele, więc jako, że całe prezydium i część zarządu umieścił już Piotr Fogler na etatach, a ja miałem „pod sobą” wszystkie komisje merytoryczne, przeto wydawałoby się, że w zamian za „dietę” mogę liczyć  na nieco wyższy i zapewniający ubezpieczenie zdrowotne „etat”. Zdawało się to czystą formalnością. A jednak – przyszło się zdziwić po raz drugi. W Sejmiku już widać poznano się na mnie i uznano widać, że lepiej bym nie musiał codziennie pojawiać się w pracy. Wysłuchałem pięknej przemowy Piotra Foglera ( który już wcześniej wszystkich znajomych swojego królika powsadzał na etaty) o transparencji, o dezetatyzacji i … prezydium wicemarszałeczkowi odmówiło… Nie pierwszy raz przekonałem się, że sukcesy mogę odnosić w wyborach bezpośrednich. Kooptacje dwustopniowe, w których decydują układy i koterie są  już poza moim zasięgiem.

Za jakiś czas potwierdzą mi to zresztą moi włoscy przyjaciele z TV „Polonia”. U szczytu rozwoju stacji, której oglądalność przekraczała 8 mln telewidzów w czasie, gdy jeszcze nikt w Polsce, przynajmniej na poziomie samorządowym, nie miał pojęcia o profesjonanej kampanii wyborczej miały się odbywać wybory roku ’94. Dowiedziawszy się, że kandyduję i to z poziomu marszałka Sejmiku zgłosili się do mnie z propozycją, że … zrobią mnie prezydentem Warszawy.

- Jak to sobie wyobrażacie ? – spytałem.

- Qual è il problema. TV fa miracoli. Odrzekli. – Jesteś dość znany. Po paru  naszych „czary mary” będziesz ukochany. Nie ukrywam, zapaliły mi się oczy. Już, już witałem się z gąską.

- No więc kiedy wybory, jaka ordynacja ? spytali Włosi.

- Wybory będą w czerwcu. Tym razem dwustopniowe. Odparłem - Osobne do Rad Gmin. Osobne do Rady Warszawy. Potem Rada Warszawy wybierze Prezydenta jednak nie koniecznie ze swego składu.

– Co !?  Prezydenta Warszawy nie wybiera się bezpośrednio. Włochów zatkało. Popatrzyli po sobie.

- Gomorra ?

- Si gomorra. – Scusa Andrea. Nie wiedzieliśmy, że to nie są prawdziwe wybory. Ludzi umiemy przekonać. Kilkudziesięciu radnych – to ciało absolutnie niesterowalne. Jak każdy oderwany od podłoża aparat. To struktura partyjna czyli mafijna, co zresztą na jedno wychodzi. Z nimi nie poradzimy ani pieniędzmi ani siłą. To bardzo niebezpieczne dla kraju… Jak wspominałem nasze polskie obyczaje jeszcze nie jednym skautów od Berlusconiego zaskoczą.

Wracając do opowieści – straciwszy szansę zostania samorządowym aparatczykiem ruszyłem szukać dalej. A blisko było, ot rzut beretem – na Prostą róg Towarowej.  Był to bowiem czas, gdy nie tylko Kubiak z Bataxem, również A

USA-Today-Logomerykanie chcieli mieć w Polsce swoją gazetę.  I to tę, którą już dobrze znałem, którą właśnie w „Nowym Świecie” sobie wymarzyłem i naśladować chciałem. Miała nazywać się „Dziennik Krajowy” i być polską wersją amerykańskiego „US Today”. Wyglądało pięknie, płacono też ponoć znakomicie. Redakcja była w trakcie kompletowania. Redakcja, którą kierować miał Adam Kinaszewski w większości importowana była z Gdańska. Ja jednak miałem w tym czasie oparcie na bałtyckiej ziemi. Znajomi umówili i udałem się na spotkanie z panią Małgorzatą Bucką desygnowaną na stanowisko szefowej działu regiony. Zaniosłem CV. Porozmawialiśmy miło w zakupionym właśnie na potrzeby redakcji dawnym biurowcu należącym chyba do kompleksu Zakładów Róży Luksemburg, które właśnie padły. Budynek będący dziś siedzibą

Towarowa 25 - stan z 1974 roku ( widok od strony zakładów R.Luxemburg)

Towarowa 25 - stan z 1974 roku ( widok od strony zakładów R.Luxemburg)

banku BPH wg mojej ówczesnej wiedzy został właśnie kupiony z pieniędzy ofarowanych przez Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości spółce PA Press, której szefem był Adam Kinaszewski czyli Druga połowa JanaMura. Pod tym pseudonimem wydał wraz z Andrzejem Drzycimskim „Dziennik internowanego” (wyd. podziemne, 1985) oraz opracowania biografii L. Wałęsy „Droga nadziei” (Paryż, 1987).  Na naczelnego „Dziennika Krajowego” przedstawiciele funduszu przedsiębiorczości proponowali początkowo Marka Nowakowskiego. Ten jednak już na początku roku 92 zdementował tę informację twierdząć, że w czasie, gdy był zainteresowany propozycją Kinaszewskiego nawet źródło finansowania projektu było nieznane.

Adam Kinaszewski (1944-2008)

Adam Kinaszewski (1944-2008)

Adam nie żyje.  Urodzony w Mikołajki roku 1944, zmarł w Andrzejki w zeszłym 2008 roku. Wtedy czyli w 1992 roku nawet go nie poznałem. Zetknę się z nim dopiero za dwa lata w roku 1994 by przekonać się, że osobisty ministrant Ojca Świętego, który w czasie internowania w Strzembielinku otrzymywał imienne kartki z życzeniami i zapewnieniem modlitwy od Jana Pawła II był człowiekiem ciepłym i miłym. Była w nim jakaś siła i spokój, swoisty arystokratyzm, poczucie dystansu. Gdzież tam do niemu jakiemuś… np. Maćkowi Zalewskiemu.

I cóż może łączyć spółkę „Telegraf”, którą z nieprzytomnym zacietrzewieniem ścigały wszystkie media z „Gazetą Wyborczą” na czele  za próbę stworzenia koncernu medialnego i szybkie bo niespełna rok trwające  pomnożenie kapitału z 25 tysięcy do 3.5 mln $ ( 36 mld starych złotych) z kierowaną przez Adama PA-Press, która jednym podpisem uzyskała gwarancje finansowe na kwotę 27 mld złotych.   60%  tej sumy zapewnić mieli Amerykanie, pozostałe udziały należeć miały do grupy polskich biznesmenów, m.in. Pawła Obremskiego i Bohdana Rytel. Na pogrzebie Kinaszewskiego jego przyjaciel opowiadał jak to zdobywszy 5 mln $ od Amerykanów, późniejszy właściciel AKProduction pośliznął się na brakujących dwustu milionach polskich złotych. Pozostając zaś w osobistej korespondencji z o niczym rzecz jasna nie wiedzącym głównym przełożonym Banku Watykańskiego, przedsięwzięcie skwitował w stylu Greka Zorby. Jak rozumiem uznawszy, że to była piękna  katastrofa. No cóż. Może dla niego była piękna. Jak dla tych co tańczą, całują ziemię i idą inne wyspy odwiedzać.  Już nawet nie pamiętam czy mi koleżanka Bucka pracy odmówiła czy jakąś pozostawiła nadzieję. Przypominam sobie, że pierwszy raz sporządziłem na tę okoliczność CV w amerykańskim stylu i wróciłem do swoich baranów. Nie minęło jednak pół roku, gdy nagle gruchnęła wieść po Warszawie, że „Dziennika Krajowego” nie będzie. Ot, jak bańka mydlana – był i pękł.

W wydaniu weekendowym Gazety Wyborczej z 26-27 września 1992 roku można było przeczytać: Polsko-Amer. Fundusz Przedsiębiorczości po wydaniu trzech milionów dolarów wycofał się z wydawania w Warszawie gazety codziennej  Dziennika Krajowego. Jeszcze w środę do urządzonych kosztem 780 tys. dolarów pomieszczeń redakcyjnych w Warszawie dostarczono komputery. Stoją w skrzyniach w umeblowanej redakcji. We wtorek Adam Kinaszewski, szef spółki PA Press s-ka, wydawcy „Dziennika”, którego publikacja była przygotowywana przez półtora roku, oznajmił pracownikom, że Fundusz wycofał się z przedsięwzięcia. Poinformował, że powodem była zwłoka w przepływach” pieniędzy, za co winę ponosi Bank Handlowy. Dyrektor ekspozytury Funduszu w Warszawie, Barbara Lundberg, powiedziała w czwartek „Gazecie, że Fundusz wydał na rozruch Dziennika” 1,6 mln dolarów gotówką i udzielił spółce PA Press 1,4 mln kredytu. „Zmieniła się sytuacja w Polsce, zmienił się rynek i wobec tego zmieniamy strategię inwestowania” – powiedziała Lundberg. Dodała, że ostateczne decyzje jeszcze nie zapadły. – Rok temu, kiedy zaczynaliśmy organizować „Dziennik Krajowy, wszystkie polskie dzienniki wyglądały inaczej niż teraz. ,USA Today’, którego kopią miała być nasza gazeta, położony wtedy obok „Życia Warszawy,„Gazety Wyborczej” i Rzeczpospolitej”, wyraźnie odbiegał od nich, dawał nadzieję na sukces – powiedział nam wczoraj Adam Kinaszewski. Jego zdaniem o klęsce zadecydował czas: „Jeśli udałoby się ruszyć przed wakacjami, moglibyśmy liczyć na sukces. Niestety, komputery dostaliśmy za późno. Winien jest Bank Handlowy, który opóźnił przyznanie nam gwarancji na amerykański kredyt, za który je kupiliśmy. Nie odpowiedział jednak na pytanie, skąd miały pochodzić pieniądze na rozruch gazety.”

I tyle ! Koniec na tym. Gdzieś wyparowało trzy miliony dolarów. Liczni pracownicy „Dziennika Krajowego” pootwierali sobie firmy producenckie, z których usług montażowych w dalszej części mego życia zawodowego nawet korzystałem. Bank Handlowy oskarżany przez Kinaszewskiego o opieszałość, w swoim kolejnym wcieleniu BPH jeszcze przed podziałem bo w roku 1998  wybuduje sobie na Towarowej 25 siłami EXBUDU SA  główną centralę zaprojektowaną przez APA Wojciechowski.

Towarowa 25 siedziba BPH niedoszły lokal "Dziennika Krajowego"

Towarowa 25 siedziba BPH niedoszły lokal "Dziennika Krajowego"

Miejsce to   piórem Anety Borowiec w roku 2003 Gazeta Wyborcza opisywać będzie językiem odbiegającym od jakichkolwiek standartów dziennikarskich,  porównywalnym jedynie ze stylem folderu reklamowego.[1] i żaden dziennikarz śledczy nie ruszył tropem tego przekrętu dwudziestolecia!

No cóż ja dziennikarzem śledczym nie jestem. Ja tylko wnioskuję. Adam Kinaszewski nie żyje. Zmarł też jego Święty Wujek, który nam Polskę Wolną chciał wymodlić. Wiele inicjatyw, jak choćby przywoływany „Telegraf” utrupiono. Wielu ludzi takich jak uniewinnionego w II Instancji, a skazanego w drodze kasacji na karę więzienia Macieja Zalewskiego udręczono. „Dziennikowi Krajowemu” nie dane było się narodzić. Polsce wolnej w rezultacie – też.

Cisza nad tymi trumnami !

Rozdz. LXXXII – „PAX’ z „telegrafem” czyli co może Hagmajer


[1] bph towarowa 25- Gazeta Wyborcza, 21.III.2003

Rozdz. LXXXII – „PAX” z „Telegrafem” czyli co może Hagmajer

poprzedni pierwszy następny

Wróciłem do moich baranów. A raczej jednego zodiakalnego baranka, który zameldowawszy się na świecie, w primaaprilisowy śmigus dyngus roku poprzedniego, dokładnie w dniu, w który opublikowałem mój wywiad z Herbertem w „Tygodniku Solidarność”, teraz właśnie zbierał się do nauki chodzenia. Trzeba mu było poświęcić nieco czasu, więc z nosidełkiem z przodu lub z tyłu wędrowałem i przemieszczałem się po mieście w poszukiwaniu pomysłu na dalsze konsumowanie świeżo odzyskanej wolności.

Jak wspominałem z „Nowego Świata” nie odszedłem sam. Co się rzadko zdarza w ślad za mną opuścili lokal przy Białobrzeskiej wszyscy moi pracownicy włącznie z Anią Kowalską. Czując się za nich odpowiedzialny postanowiłem sam stworzyć pismo. Ściśle mówiąc – odtworzyć. Wymyślając bowiem dział kultury dla „Nowego Świata” wpadłem na pomysł by nie sprowadzał się on do właściwego wszystkim kolumnom tego typu: zestawu recenzji teatralnych, filmowych czy książkowych lecz by był faktycznie – informatorem kulturalnym. Między szpalty wypełnione aktualnymi repertuarami chciałem wpychać poszerzoną informację w ramkach. Dawać ich dużo. Dążyć by były obiektywne, a nie subiektywne. Gwiazdkami oznaczaliśmy jakość proponowanej pozycji, zamieszczając każdego dnia tygodnia poświęcony innej dziedzinie sztuki dwugłos recenzyjny. Tak więc okolone repertuarami poniedziałki były teatralne, wtorki w księgarni, środy w galerii, czwartki w kinie, w piątek ukazywał się anons rozrywkowy, soboty poświęcałem muzyce poważnej. W środę miałem ponadto do dyspozycji dwie kolumny, stanowiące kulturalną, tematycznie skomponowaną rozkładówkę. W sam raz tyle by wypełnić tym informator kulturalny. A przecież był taki w Warszawie: kolorowy, podłużny wydawany wpierw jako dodatek do Życia Warszawy potem jako osobny – Warszawski Informator Kulturalny, znaczy WIK. W latach 70-tych kupowałem go i zbierałem tym bardziej, że ozdabiany był zawsze jakimś ładnym kolorowym zdjęciem na okładce. Revers uformowany był jak sobie przypominam na kartkę pocztową odrywaną po perforacji. Przepadła gdzieś ta kolekcja. Zostały mi tylko dwa wycięte z pisma fotosy – bliskich sercu znajomych idoli.

WIK '1978 - Laura Łącz i Mirek Konarowski

WIK '1978 - Laura Łącz i Mirek Konarowski

Zapragnąłem taki WIK odtworzyć. Ustaliwszy, że prawa do tytułu znalazły się jakimś cudem w gestii Urzędu Wojewody udałem się na negocjacje do ówczesnego dyrektora wydziału Kultury w Urzędzie Wojewody – Andrzeja Hagmajera. Dowiedziałem się, że prawo to zostało przezeń już przekazane do podległego mu wówczas Warszawskiego Ośrodka Kultury czyli Szpitala Świętego Ducha zawiadywanego naonczas przez kolegę pana Andrzeja – aktora o nazwisku Rudzki. Wiesław mu było na imię. I większej wzmianki – nie trzeba … To była strona formalna. Mieli tytuł ale nie mieli pieniędzy a jeśli to niezbyt duże. Ja natomiast zrobiwszy research już wiedziałem, że stworzenie pisma repertuarowego o zasięgu jedynie regionalnym miałoby sens jedynie pod warunkiem, że będzie ono tygodnikiem. Przy każdym innym cyklu produkcji niemożliwe jest utrzymanie aktualności repertuaru. A i tak w skali regionu mała szansa by nakłady potrzebne na wydanie tygodnika zwróciły się ze sprzedaży. Takie działania mogłyby się udać jedynie w skali całego kraju. Wymyśliłem i zarejestrowałem pismo pot tytułem PIK – czyli Polski Informator Kulturalny. WIK – miał być jego warszawską mutacją. Przewidywaliśmy oczywiście wersje regionalne: gdańskie, krakowskie, łódzkie, poznańskie, katowickie itd. Mówię my, bo przecież nie byłem sam. Poza Ania Kowalską i częścią przynajmniej chłopców, którzy nie wszyscy od razu znaleźli nową pracę wspierała mnie wszak Hanka Zielonka. To Logo  Officiel spectaclesżona znanego architekta – Jacka Zielonki, która szefowała ekonomicznie wydawnictwu „Spotkania”. Potem była dyrektorem ekonomicznym „NIW”-u czyli Niezależnego Instytutu Wydawniczego będącego producentem „Nowego Świata”. Rozstała się z Piotrem Wierzbickim wnet po mnie i choć różnie o jej kompetencjach mówiono wydawać by się mogło, że jeśli ktoś zarządzał finansami dziennika o zasięgu krajowym i tygodnika chcącego być polską wersją „Newsweeka”, to nawet jeśli nie poradził sobie z przedsięwzięciem tej skali, powinien mieć wiedzę i zaplecze wystarczające na stworzenie niewielkiego pisma reklamowo-kulturalnego. Powinien. Jednak, niestety – Hanka okazała się uroczą choć nieco zwariowaną osóbką. W wielkiej komitywie spędziliśmy wiele godzin na pogaduszkach. Ja opanowywałem arkusze kalkulacyjne w programie Works. Wypuszczałem symulację po symulacji, sprawdzając jaki procent powierzchni muszę pokryć reklamami by na pozostałym zmieścić informacje kulturalne. Rozważałem wariant francuski czyli zeszycik uformowany na podobieństwo paryskiego „L’Officiel des Spectacles” , który w kioskach kosztował około 2 FF ( 0,4 $). Poznany w „Tygodniku Solidarność” Krzysztof Wolicki

Krzysztof Wolicki

Krzysztof Wolicki

dobrze osadzony we Francji obiecał mi spytać o środki na moją inicjatywę kogoś z rodziny znanego wydawcy paryskiego „Esprit” Paula Thibaulta. Zasadniczo odpowiedź przyszła negatywna. Chociaż …  Jednak nie uprzedzajmy zdarzeń. Umówiłem się z Rysiem Holzerem,

Ryszard Holzer

Ryszard Holzer

poetą i dziennikarzem ekonomicznym, który pracując naonczas w Wyborczej dzielił się ze mną nabytą na jakimś amerykańskim stypendium wiedzą jak tworzyć prasę darmową wypełnianą jedynie reklamami.  Nie było jeszcze w Warszawie gazet w rodzaju dzisiejszego „Metra”. Brałem zatem też serio pod uwagę pismo rozdawane, wypełnione w znacznym procencie, nawet sięgającym 80% treścią reklamową. Gdy jednak zaproponowałem Rysiowi współpracę ten  popatrzył mi głęboko w oczy, rozmawialiśmy na Starówce u „Pana Michała” i powiedział:

- Patrz Andrzej gdzie są ładne dziewczyny. W Sierpniu ’80 pełno ich było w Regionie. Teraz tam sentymentalne panny „S”, a i w gazetach – też myszy. Dziewczyny wszystkie siedzą w  bankach i  spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością. Do dziś  późniejszy redaktor „Pulsu Biznesu” szuka szczęścia w świecie ekonomii. Tyle z tego. Wszystkie tego typu projekty z jakimi występowano w owym czasie rozbijały się o naszą krańcową niefachowość. Ani ja nie wiedziałem jak to robić od strony merytorycznej – choć skłonny byłem się uczyć, ani co gorsza nie mieli o tym pojęcia ludzie tacy jak Hanka. Zielonka przy bliższym poznaniu okazała się kompletną pozorantką. Kontaktów nie miała żadnych, o nowoczesnym marketingu prasowym – pojęcia. Zresztą, kto je miał. Pierwsza połowa lat ’90 tych w Polsce to był raj dla blagierów. Niektórzy zdołali kogoś naciągnąć ( ale to już nie Zielonka bynajmniej, „żeby to było jasne między nami” jak zwykła była mówić). Po stronie podziemnej Solidarności pieniędzy prawie nie było. Źródła finansowania urwały się  w momencie odzyskania niepodległości. Część pozostałą przechwyciła „Agora”, a ci którzy próbowali zagospodarować resztę posługując się tymi samymi co ludzie Michnika, nie do końca księgowymi, opartymi na zaufaniu metodami wyniesionymi z konspiracji –  oskarżani zostawali o przekręty. Nie było mnie w tym biznesie ale z tego co od lepiej zorientowanych słyszałem wiem, że pieniądze zbierane np. na „Telegraf” przez Macieja Zalewskiego w dużej mierze pochodziły z resztek zobowiązań i rozliczeń zachodnich sponsorów względem dawnych podziemnych pisemek z „Wolą” na czele. To jednak co między Iwicką a Czerską było cnotą, po wywołaniu wojny na górze, w okolicach ulicy Chłodnej i Karolkowej nazywano przekrętem, nietransparencją, łapówką czy jeszcze gorzej. Jak zwał tak zwał:  była wola, nadzieja, ambicja – umiejętności nie było. Wszystkie środki i cała władza znajdowała się w środowisku ludzi dawnego aparatu czyli czerwonych i ich satelitów. Instrumenty do powołania pisma także znalazły się w takich gestii takich osób jak np. – Andrzej Hagmajer.

Andrzej Hagmajer jest synem Jerzego –  przedwojennego ONR-owca. Był to lekarz, chirurg. Wieloletni zastępca ordynatora Szpitala Praskiego. Miał piękną kartę odważnego żołnierza Powstania Warszawskiego o pseudonimie „Kiejstut”. Jednak po tym jak Bolesław Piasecki używając jego własnych słów „kupił sobie od NKWD wolność za zobowiązanie do pomocy w rozładowaniu partyzantki i zbliżeniu kościoła z Państwem”, Jerzy Hagmajer dał się swojemu przełożonemu i przyjacielowi przekonać i spędził publiczną częśc swego życia jako PAX-owski kolaborant. A PAX to wyjątkowo paskudna formacja pseudo-katolików współpracujących z komunistami. W latach 1945 usprawiedliwiali bezprawie, akceptując i z katolickich pozycji uwiarygadniając wszelkie ataki na kościół. Nie dość, że milczeli. Nawet kradli. Przejęli tytuł „Tygodnika Powszechnego” w czasie, gdy kardynał prymas Wyszyński przebywał w więzieniu. Mieli swoją reprezentację w Sejmie, wydawali pisma „Kierunki” i „Słowo Powszeche”. PAX-owcy usiłowali nawet na resztkach kościelnych włości (zawłaszczyli fundację „Caritas) metodami socjalistycznych nadań budować namiastkę kapitalizmu poprzez takie firmy jak „Inco”o czy „Veritas”. Ostatnim akordem tej fałszywej symfonii był akces Jerzego Hagmajera (już po śmierci Piaseckiego) do zorganizowanego po 13 grudnia 1981 roku przez przez Jana Dobraczyńskiego pod egidą WRON-y ( Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego) – PRON-u czyli Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego. Miała to być nowa forma polityczna dla Frontu Jedności Narodu czyli odgórnie układanej listy PRL-owskiech parlamentarzystów. W czasach gomułkowsko-gierkowskich składali się oni, przypomnijmy, w przewadze z członków wiodącej PZPR. Jednak  jako ozdoby wpuszczano reprezentantów satelickich parti ZSL i SD, a także nielicznych bezpartyjnych, którzy jak Gustaw Holubek czy Jarosław Iwaszkiewicz godzili się legitymizować władzę. Także członków wyselekcjonowanych stowarzyszeń takich jak właśnie PAX Piaseckiego czy po 56 roku ZNAK Mazowieckiego, Stommy i Zawieyskiego. W tej więc nowej PRON-owskiej formule objawił się po raz pierwszy w latach 80’tych młody polonista – Andrzej Hagmajer.

Andrzej Hagmajer

Andrzej Hagmajer

Urodzony około 1948 roku, absolwent założonego przez swego ojca PAX-owskiego liceum im. Św. Augustyna w późnych latach 80 tych był już dyrektorem wydziału kultury w warszawskim magistracie zarządzanym pod koniec przez związanego ze Stronnictwem demokratycznym Adama Langera. W roku 1989 funkcjonariusz ten  łączył godność wojewody i prezydenta Warszawy. Po wyborach czerwcowych roku 1989 w tych strukturach nic się jednak nie zmieniło. Dopiero reforma samorządowa miała coś wzruszyć. W maju 1990 roku wygraliśmy i te wybory. My czyli Komitet Obywatelski. Jednak to już był czas „grubej kreski”, która w praktyce sprowadzała się do tego by wszystko się zmianiało tak aby nie wiele się zmieniło. Czułem to w dawnej Radzie Narodowej przy Nowogrodzkiej, czułem przy placu Dzierżyńskiego ( wtedy jeszcze nie oddano mu nazwy Bankowy). Jako zwycięscy witani byliśmy po przyjacielsku i tak by zatrzeć wrażenie zmiany ekipy. Urzędnicy starali się raczej wywołać wrażenie kooptacji. Widoczne było, że przez rok, który upłynął od Okrągłego Stołu administracja stara z nową już się porozumiały. Ukonstytuowany Sejmik Warszawski, jeszcze przed wyborem swych władz miał opiniować kandydata na Wojewodę. Reprezentujący rząd Tadeusza Mazowieckiego Jacek Ambroziak rekomendował na to stanowisko …. Zarządzającego Miastem od czasu komuny dra Adama Langera. Scenariusz był gotowy. Wszakże sekretarzem stanu nadzorującym pracę wojewodów był Jerzy Kołdziejski – wojewoda Gdański z roku 1980. Owszem sygnatariusz Porozumień Sierpniowych ale jednak reprezentant tamtej ekipy. Zatrudniony już w jakimś ministerstwie radny Wołomina Krzysztof Oksiuta poparł tę propozycję i … tak zaczęła się moja polityczna kariera. Nie miałem nic przeciw Kołodziejskiemu. Doceniałem jego historyczne zasługi, stawiające go w jednym rzędzie z Mieczysławem Jagielskim czy Tadeuszem Fiszbachem. Byłem nawet w stanie zrozumieć, że Mazowiecki potrzebuje w pierwszym etapie rządzenia konsultacji takich ludzi. Nie mogłem się jednak zgodzić na to by oni nadal panowali nad „karuzelą stanowisk” czyli polityką kadrową.

- Kołodziejski proszę bardzo, mówiłem ale na zapleczu. Jako doradca i bez swego kalendarzyka, bez pana Langera i całej kryjącej się za jego dossier dalszej części partyjnej nomenklatury.

A.T.Kijowski - Mowa Sejmowa

A.T.Kijowski - Mowa Sejmikowa

Wygłosiłem płomienna mowę w obronie odnowy. Stwierdziłem, że nic się nie zmieni jeśli w urzędach nie pojawią się nowi ludzie i … wygrałem. W tajnym głosowaniu moja rezolucję poparło 62 radnych, 4 opowiedzialo się za rekomendowanym przez rząd mazowieckiego – Langerem. Opinia zatem była negatywna. W rezultacie zostałem członkiem prezydium, a nawet jego wicemarszałkiem. Obok mnie w Prezydium Sejmiku znaleźli się: Piotr Fogler jako marszałek, Kazimierz Porębski jako drugi zastępca, a ponadto: Bogusław Bartolik, Marek Borowik, Roman Chlebowski, Kazimierz Hałat, Bohdan Jastrzębski, Agata Leokadia Rymkiewicz. Agatę mianuje wkrótce Stanisław Wyganowski swoim zastępcą ds. kultury. Jednak ta przemiła i wielkiej uczciwości znajoma Wyganowskiego z biura projektów, gdzie była kreślarzem, zrezygnuje wnet z przekraczającego jej kompetencje stanowiska zorientowawszy się, że jest na dodatek brutalnie „kiwana” przez wyzbytego jakichkolwiek skrupułów radnego i aktora Jerzego Zassa, który w przedziwny sposób opęta Prezydenta Wyganowskiego. Na stanowisko wojewody wobec obstrukcji sejmiku względem protegowanego Kołdziejskiego wyznaczymy w rezultacie Bohdana Jastrzębskiego.Tu kompetencji nie brakowało.

Bohdan Jastrzębski (ur.1929- zm.2000). Wojewoda Warszawski 1990-1998

Bohdan Jastrzębski (1929 - 2000). Wojewoda Warszawski 1990-1998

Bohdan był inżynierem, urbanistą. Swego czasu odbudowywał macedońskie Skopie po trzęsieniu ziemi. Po 68 roku uznał jednak, że już nie zdoła żyć w biurach i … otworzył biznes. Warsztat samochodowy, który prowadził w latach 70’ przyniósł mu znaczne dochody. Muszę przyznać, że gdy zaprosił nas na jakiś podwieczorek do swojego żoliborskiego domu otwartym tekstem potem powiedziałem.

- Tak Bohdan jest wymarzonym kandydatem na Wojewodę. Jest człowiekiem sukcesu. Dorobionym. Takiego nie można kupić za kilka dolarów. Nie potrzebuje odregować biedy, z której , co było widać wychodzili liczni mandatariusze społecznego zaufania. Ich nerwowość była widoczna. Standardy życia domowego podnosiły się nieproporcjonalnie szybko. Coraz wyraźniej dostrzegałem, że pies pogrzbany jest w pieniądzach. Nie zrobią polityki ci co ich nie mają. Los Richarda Nixona tego najlepszym przykładem. Od czasu afery Watergate wiadomo, że cenzus majątkowy także nowożytnej demokracji ma swoje uzasadnie. Tutaj czyli w Warszawie, z nieliczymi wyjątkami, które uosabiał Jastrzębski – po prostu pieniędzy nie było.

No a jak nie ma to nie ma. Z licznych wizyt u sponsorów pozostała jedna korzyść. W antychambrach Piotra Büchnera, który ze swoją apteką szwajcarską przy alei Róż był jednym z biznesowych bohaterów epoki natknęliśmy się z Hanką Zielonką na Michała Komara kolędującego właśnie na rzecz Niezależnej Telewizji Polskiej.  Projekt mego przyjaciela, twórcy paryskiego „Kontaktu” i Video-Kontaktu był mi świetnie  znany. Miałem nawet w domu biznes plan pozostawiony mi przez Mirka dla  wywiadu, jaki z nim zrobiłem w „Tygodniku Solidarność” przed rokiem. Chojecki właśnie do kraju ostatecznie wrócił ale ani w głowie mu było zawiadamić mnie o tym po protekcji. Zatem absolutnie przypadkowo dowiedziałem się, że jego telewizja rusza i za kilka dni na Wiejskiej odbywać się będą przesłuchania.

Z pustego i Salomon nie naleje. Toteż nie nalano. Można było teoretyzować, marzyć, pisać.Polska zdawała się jak Eldorado. Byłem naiwny. Nie znalazłem grosza. A przecież jak tu się pieniędzmi rządzi pokazał mi był Andrzej Hagmajer wnet po powołaniu Jastrzębskiego na stanowisko wojewody.  To było jeszcze w 1990, może z początkiem 1991  roku. Bohdan był człowiekiem kompetentnym lecz konsyliacyjnym. Większość urzędników pozostawił na stanowiskach. Nie ruszył też Hagmajera. Ten zaś pewnego razu, gdy już zostałem Wicemarszalkiem Sejmiku zaprosił mnie bym wziął udział w komisji przyznającej nagrodę  Wojewody dla instytucji kultury. Poza dyrektorem wydziału kultury i przedstawicielem Sejmiku w mojej osobie, w komisji brali jeszcze udział reprezentanci środowiska: pan profesor Janusz Pieniążek z Muzeum Literatury oraz Prezes Mazowieckiego Towarzystwa Kultury. Znalazłem czas, wpadłem. Panowie rozmawiali w wielkiej komitywie. Usiedliśmy przy owalnym henrykowskim meblu. Podano kawę.

- No tak,  zagaił Hagmajer. – Mamy do przyznania nagrodę dla Instytucji Kultury. Moim zdaniem spośród wszystkich instytucji kulturalnych niewątpliwie najwyżej oceniać należy dorobek – Mazowieckiego Towarzystwa Kultury. Proponuję by właśnie ono w tym roku nagrodę tę otrzymało.  Co Panowie na to ?

- Świetny pomysł, podchwycił Pieniążek. – Istotnie wkład Towarzystwa w tym roku był zauważalny. I ja akceptuję pomysł.  Prezes MTK zgodził się z

przedmówcami.  Milczałem. Co nie leży w moim obyczaju. Oczy coraz bardziej mi się rozszerzały.

- I co pan marszałek na to po chwili spytał Hagmajer.

- Czy, czy ja dobrze rozumiem,  w końcu wykrztusiłem , że panowie proponujecie przyznać nagrodę instytucji, której przedstawiciel jest członkiem jury ?

- Ależ naturalnie odrzekł Hagmajer. Cóż poradzimy na to, że właśnie ta jest najlepsza. Nie będziemy przecież instytucji dyskryminowac za to, że jej prezes znalazł sie akurat w naszym zespole.

- Zresztą, dorzucił  prezes MTK ja się mogę od głosu wstrzymać. Opadly mi ręce. Szczególnie na

Janusz Odrowąż Pieniążek

Janusz Odrowąż Pieniążek

widok Pieniążka, o którym wiedziałem wprawdzie, że ten arystokratyczny kolaborant wykukał sobie Muzeum Literatury za wczesnego Gierka zajmując podobne do piastowanej w tym momencie przeze mnie funkcji – stanowisko wiceprzewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. Miałem jednak doń sporo szacunku, który zaszczepiła mi poważająca go, a pracująca w tej instytucji  w latach ’70 tych żona Kazimierza pani Maria Brandysowa. Wiedziałem też, że Muzeum jakkolwiek przezeń zdobyte było „warte mszy”. Stworzył Pieniążek instytucję bardzo wartościową. Spojrzałem nań pytająco. Spuścił wzrok i coś półgębkiem dorzucił.

-Może to istotnie nieco niezręczne, jednak trudno nie zgodzić się z panem dyrektorem, że osiągnięcia Towarzystwa są znaczne, a znajduje się ono w sytucaji trudnej finansowo.

- Jednak nie tylko ono, stwierdziłem.  Muzeum Literatury też by się coś przydało…

- Proponuje pan by podzielić nagrodę ? Zapytał Hagmajer.

- No cóż, zawsze trzeba wybierać. Dodał którys z Panów. Opadły mi ręce,  wstałem.

- Darujcie panowie, powiedziałem. – Jednak ja się pod tym werdyktem nie podpiszę. Bez słowa opuściłem gabinet. Miałem bowiem świadomość, że tak naprawdę zaproszenie ku Sejmikowi skierowane było aktem czystej kurtuazji. Nie było żadnych procedur więc wojewoda mógł  nagrodzić kogo chciał. Nie musiał nikogo pytać. Tak też zostało. Przynajmniej mnie więcej na takie konwentykle nie zapraszano.  Opuściwszy salę sprawozdałem zdarzenie na Prezydium Sejmiku lecz większej nie zrobiłem afery.

Jako, że nie zaogniłem konfliktu Hagmajer , gdy po dwu latach pojawiłem się  u niego w sprawie reaaktywowania WIK-u zdawał się o tym incyndencie nie pamiętać. Jako, że pieniędzy nie znalazłem skończyło się na tym, że poinstruowany przez  Hagmajera dyrektor Rudzki zaproponował  zgodnie z moim postulatem Ani Kowalskiej etat sekretarza redakcji, mnie zaś … zastępcy naczelnego redaktora wymyślanego przez nas od pół roku czasopisma.   Z miną pełną triumfu przedstawił mi mój nowy szef  pracującego już w Szpitalu Świętego Ducha  czas jakiś Juliusza Gostkowskiego.

Julek Gostkowski

I tu się pan dyrektor zawiódł. Istnieje coś takiego jak 15 sekund, w trakcie których wyczuwają się ludzie. Fachowcom wystaczy pięć. Po kilku sekundach rozmowy w moim przyszłym dyrektorskim gabinecie na Elektoralnej  i w przytomności wyraźnie pragnącego  nas poszczuć na siebie teatralnego intryganta wiedzieliśmy z Julkiem, że nie ma znaczenia jak kto się będzie nazywał. Obydwaj tego samego chcemy i projekt zrealizujemy razem. Nie było wyjścia. Gdy wdam się w inicjatywę Chojeckiego pan Rudzki zręcznie wykoleżankuje mnie z Elektoralnej. Pozostaną tam jednak wierni przyjaciele: Ania Kowalska i nieżyjący już dziś  Gostkowski, którzy wnet uruchomią pismo – niestety jako daleki od aktualności dwutygodnik.  W rezultacie kilka lat, od 15.I.1993 do 11.X.98 roku wychodzić  będzie  „WIK” –  jako czasopismo  dotowane przez  Wojwodę Warszawskiego. Gdy skończy się dotacja – padnie.

Moją zaś  wizję pisma prywatnego, niezależnego i aktualnego  nieoczekiwanie zechce jeszcze zrealizować tajemniczy Francuz. Do dziś nie wiem co pod koniec roku 1992 sprowadzi na kilka miesięcy do Polski dwudziestopięcioletniego  Pierre-Andre Grevina. Czyżby było to pokłosie wici rozsyłanych w mojej sprawie przez Wolickiego?  Ktoś dowiedział się może, że jest dziura na warszawskim rynku i sam próbował ją wypełnić czy choćby wyeksplorować ? Dość, że ów tajemniczy traper kulturalny, przedstawiał się jako wydawca pism repertuarowych w dwunastu frankofońskich krajach Afrykańskich. Przez kilka tygodni będzie się starał wydawać tytuł pod nazwą „Impreza”. Grevin inwestor powie, że nawet angażując się w Afryce nie miał poczucia ryzyka- tym bardziej nie przeraża go polski rynek. Istotnie – nie przeraził. Pojawił się, narobił trochę szumu. Wnet jednak pojął, że się spóźnił, że ma już konkurencję w postaci  sponsorowanego przez Hagmajera z publicznych pieniędzy „WIK”-u. Spakował manatki i czmychnął nie płacąc,  jak mi opowiadano, wszystkich rachunków ani honorariów personelu.

Tak więc ani „Nowe Światy” ani francuskie „Spotkania”, ani relacjonowane przygody z amerykańskim „Dziennikiem Krajowym”… . Organizowana przez związanego z WSI Kubiaka inicjatywa „Obserwatora Codziennego” też wkrótce padła. Arykański finał pisma repertuarowego sprowadził nasze poczynania do absurdu. Demonstrował, choć tak strasznie tego widzieć nie chciałem, że nie może być mowy o wolności w buszu, w którym kapitaliści jeszcze nie zeszli z drzewa. Pod którym czycha wszechobecny i wciąż niezniszczalny-  Hagmajer.

Rozdz. LXXXIII – Chojecki i Komar czyli co nam zdrady

CDN

Rozdzz. LXXXIII – Chojecki i Komar czyli co nam zdrady…

poprzedni pierwszy następny

I zbudowali ten gmach, gdzie kolumny

Są charaktery.

A każdy sam jest, i że sam, to dumny,

Król swojej sfery

(C.K.Norwid „Do Pani na Korczewie” – 10)

Słońce przebiło się przez zasłonę. Na Długiej miałem piękne, jasne, przestronne mieszkanie. Położone na posesji dawnego konwiktu Teatynów sprawiło, że miałem wrażenie iż mieszkam w tym kubie przetrzeni, gdzie kształcił się był Stanisław August Poniatowski – absolwent tej szkoły. Był jeszcze jeden balkon, gospodarczy skierowany w stronę północy ku wieży Intraco. Z okien było widać wznoszący się po dwudziestoletnich perturbacjach ze śladami po Synagodze Błęktny wieżowiec. Nieco na  południowy-wchód płaski dach Teatru Wielkiego. W tle wieżyce pałacu

Długa od strony Freta  z Kolegium  Teatrynów w perspektywie po prawej stronie ulicy

Długa od strony Freta z Kolegium Teatynów w perspektywie po prawej stronie ulicy

Kultury. Dalej zza dwóch wysokich topoli wyglądała Kolumna Zygmunta. A w tle jakieś szare świeciło w perspektywie sinej – Miasto Stare…

Słońce świeciło, ogrzewało zamykaną loggię i moją drogę z domu do parkingu na ulicy Bugaj, gdzie trzymałem mojego steranego Malucha. Biegłem mimo najmniejszego domku w Warszawie, w którym kupowałem gazety. Czasem przysiadałem przy kawiarence „Pana Michała”. Tam, niby prawdziwy żabojad zamawiając „un express’ szybko przerzucałem gazetę by już w pracy nie napawać się na oczach kolegów z Newsroomu satysfakcją z odnajdowania swego nazwiska obok coraz to nowych telewizyjnych programów.

najmniejszy domek w Warszawie (RUCH)

najmniejszy domek w Warszawie (RUCH)

Spotkanie z Michałem Komarem u Büchnera zaowocowało poznaniem daty castingu do Nowej Telewizji Warszawa. Była to modyfikacja pomysłu Chojeckiego stworzenia „Niezależnej Telewizji Polskiej”. Chojecki, po powrocie z Francji, gdzie kierował ogromną prasową i filmową firmą „Kontakt” witany był jak rycerz powracający na białym koniu. Telewizja publiczna poświęciła mu godzinny show w szczyt oglądalności wprawiony jeszcze za wczesnego Gierka i przeznaczony dla politycznych notabli: „Godzina z…”.

Mirek z wygraną rozminął się o włos -  nie załapał się bowiem niemal przypadkiem na ten typ koncesji jakie Andrzej Drawicz rozdawał jeszcze w pierwszej połowie  roku 1990. Otrzymały je , mówiąc słowami Juliusza Brauna „w trybie eksperymentu”[1] związane z Gazetą Wyborczą: Radio Zet, Radio Solidarność w Warszawie i RMF w Krakowie. Mirek miał też koncesję przyobiecaną. Umówił się z Drawiczem tuż przed Bożonarodzeniowymi świętami, że zaraz po powrocie z zimowych nart Andrzej mu tę koncesję podpisze. Niestety, w związku z zakończeniem misji rządu Mazowieckiego w grudniu 1990 roku –  7 stycznia 1991 roku Drawicza na stanowisku szefa Radiokomitetu zastąpił Marian Terlecki. Z tym telewizyjnym redaktorem z Gdańska, twórcą i założycielem Video Studio Gdańsk”  związanym dziś z TV PULS – ściśle współpracowało paryskie Studio Kontakt – jednak w nowej rzeczywistości panowie zamiast działać razem, będą konkurować. Terlecki był więc ostatnią osobą, od której mógł Chojecki tę kumoterską koncesję otrzymać. A nie dostawszy i wobec zapowiedzi uchwalenia Ustawy o Radiofonii i Telewizji zdecydował się nie czekać lecz na wzór włoski zagospodarować dziwiczy teren. We Włoszech bowiem w latach 70-tych, tak się stało, że gdy decydowano o uwolnieniu częstotliwości i przyznawaniu ich w drodze koncesji nadawcom prywatnym, otrzymali je ci, którzy wcześniej zajęli rynek ( przede wszystkim reklamowy) działając na zasadzie półlegalnej.

Niezależna Telewizja Polska była projektem ogólnokrajowym. Dysponowała listami intencyjnymi między innymi od Thompsona, który na początek zasponsorował Mirkowi szpanerski gabinet. Nikt jednak więcej środków nie wykładał. I wtedy pojawił się Grauso. Związany z imperium prasowym Berlusconiego właściciel sardyńskiej Videoliny i wydawanego w Cagliari „Unione Sarda”  miał już doświadczenie w przesiadaniu się z pirackich łodzi na legalne okręty podczas rewolucji medialnej w Italii w latach 70-tych.  Grauso finansował już  lokalną telewizję we Wrocławiu, potem kupił „Życie Warszawy”, wreszcie zaproponował Mirkowi Chojeckiemu i Michałowi Komarowi by trening swego zespołu rozpoczęli od budowania stacji lokalnej. W zależności od wyniku jeśli koncesję otrzymałaby wpierw potrzebna miastu stacja regionalna ( pamiętajmy, że w Warszawie nie było jeszcze WOT-u) z kilku podobnych  znajdujących się już w Polsce i finansowanych przez Włocha -  musiałaby powstać sieć. Gdyby silniejszą okazała się propozycja ogólopolska – ta telewizja wydzieliłaby z siebie mutacje lokalne. Plan był logiczny. Kiedy więc pojawiłem się na Wiejskiej funkcjonowały tam praktycznie dwie struktury: wirtualna i legalistyczna Niezależna Telewizja Polska czekająca na koncesję oraz mająca za zadanie przełamać na poziomie lokalnym państwowy monopol informacyjny w sferze mediów elektronicznych,  nawiązująca brzmieniem nazwy do  podziemnej „NOW-ej” – „Nowa Telewizja Warszawa” finansowana przez Sardyńczyka. W tym czasie idea wolnej telewizji spotykała się z szerokim poparciem.

NTWDla wszystkich było jasne, dla wszystkich obywateli rzecz jasna, bo tym którzy trafiali w rejony władzy punkt widzenia błyskawicznie zmieniał się wraz ze zmianą miejsca siedzenia, że nielegalne jest zakazywania realizowania wolności słowa za pośrednictwem mediów elektronicznych. Toteż ludzie korzeniami zrośnięci z opozycją chętniej nawet angażowali się w inicjatywy obywatelskie niż rządowe. Rzecz jednak rozbijała się o koszta. Koszty radia są wyższe niż gazet. Telewizja wymaga środków najwięcej. Najmniejszej stacji Tv nie ruszy się bez miliona dolarów. Ale najmniejsza czyli lokalna, nie działająca w żadnej sieci nie ma szans zebrania wystarczającej ilości reklam na utrzymanie. Ponadto media elektroniczne to jeszcze coś. Poza kosztami to jeszcze technika i warsztat zawodowy. Warsztat, którego nie nabędzie się bez praktykowania.

Ja zresztą już praktykowałem. W jednej z tych stacji radiowych, która koncesję od Drawicza dostała w pierwszym rzucie. Było to, dla niepoznaki przezywane dziś   „Eską” – Radio „S” czyli Radio Solidarność. Założył je nieżyjący już Jerzy Farner (1948-2002) – dziennikarz związany jeszcze z funkcjonującym w roku 1980 – Radiem Solidarność Regionu Mazowsze. W Studio przy ulicy Konwiktorskiej,  wykorzystywanym przez Towarzystwo Ociemniałych do nagrywania książek na kasety , zapowiadany przez mojego niegdysiejszego studenta teatrologii, a późniejszego wydawcę „Kawy i Herbaty” Krzysztofa Dużyńskiego oswajałem się z formułą felietonu radiowego i mikrofonem.

Równolegle przez prawie dwa lata zatrudniany przez Iwonę Smolkę w takiej samej roli felietonisty II Programu Kulturalnego czułem się prawdziwym fachowcem, a i ekspertem – przynajmniej w dziedzinie teatru i … warszawskiego samorządu. Jako v-ce Marszalek Sejmiku stykałem się przecież z ogromna ilością ważnych miejskich spraw: od wysypisk śmieci poczynając, poprzez budowę metra, na problemach schronisk dla zwierząt i enklaw artystycznych kończąc. Z tym wszystkim udałem się na Wiejską do „Czytelnika” na egzamin.

Siedziba Niezależnej Telewizji Polskiej mieściła się w lokalu „Czytelnika: którego Michał Komar był wówczas prezesem i gdzie wynajął Chojeckiemu całe najwyższe piętro. Mirek zbudował tam sobie w gabinecie istny obelisk z Thompsonów. Cała ściana jego gabinetu zajęta została przez kilkadziesiąt odbiorników, z których każdy był nastawiony na inny kanał satelitarny. Po lewej stół konferencyjno-biurkowy, fotel dyrektorski jakiego jeszcze Prezydent Rzeczpospolitej się nie dorobił. Malutkiego, sprawniutkiego Macintosha w prawym rogu pokoju mogłaby pozazdrościć Kancelaria Prezydenta, że o gabinecie Wojewody nie wspomnę. W Urzędzie tym w one dni teksty nosiło się przepisywać jak za Króla Remigntona – do hali na maszyny. Słowem luksus i światowy szyk powalał, nie mniej niż skład pierwszego teamu. Ale po kolei.

Zaczęło się od castingu. Kazano mi stanąć przed kamerą. I zaproponować dwie krótkie relacje. Pamiętam, że byłem bystry. W dorodze do „Czytelnika” wpadłem do kolegów w „Expresie Wieczornym” wziąłem najnowsze wydruki PAP-u. Przygotowałem jakieś super aktualne news-y. Dodałem też komentarz samorządowy na temat wysypiska śmieci „Czajka”,  o którym była mowa na porannej sesji Sejmiku. Nauczyłem się tego na pamięć i a vista wywaliłem do kamery. Widziałem, że towarzystwo wparło. Nie dlatego, żebym był taki genialny lecz dlatego, że zupełnie czegoś innego się po mnie spodziewano. Dlatego zresztą pewnie Choj nie zwiadamiał ani mnie, ani innych dochodzących czterdziestki „styropianów” o tej nowej akcji. Od dra nauk teatralnych oczekiwali co najwyżej nudnej recenzji artystycznej i czułem, że szukają formy jakby tu grzecznie dać mi do zrozumienia, że dla takich pryków, skoro nie trafili do zarządu, miejsca wśród personelu nie ma.

Dziwnie tam było. Tak po polsku. Niny transparentnie, ale z przepustką dla swoich, którzy nie wszyscy nawet zniżyli się w rezultacie by z oferty skorzystać. Była i Hania Smoktunowicz ( dziś Lisowa) ówczesna żona Roberta. Smoktunowicz swoją  firmę prawniczą prowadząc wraz ze słynnym z „falandyzacji prawa” Szefem Kancelarii Prezydenta Wałęsy – Lechem Falandyszem,  obsługiwał sponsorujących cały ten biznes Włochów Nicola Grauso. Pojawiła się na moment młodziutka Paulina Młynarska. Również selekcji nie byli poddawani Rafałkowie Olbrychski z Włoczewskim, którzy z czasem poprowadzą w NTW swój program Muzyczny. Także Dorota Wellman, żona wziętego fotografa, nie będzie nigdy musiała zniżać się do robienia Newsów – typowana za wczasu – na Fotele.

Dorota Wellman Fotel w  NTW

Dorota Wellman Fotel w NTW

Eliminacje służyły zasadniczo wybraniu grupy młodzieży do czytania dziennika i robienia newsów. Dotyczyła młodych no i mnie, który się przyssałem.

Było trudno, jednak w sferze zawodowej – uczciwie. Skoro przeszedłem przez pierwszy zakręt pozostawała nadzieja, że odpadnę gdzieś na wirażu. Jeśli nie z braku siły fizycznej,  to może odporności psychicznej na zimny wychów cieląt jaki zafundował ekipie zatrudniony w charakterza „nauczyciela i mistrza” Krzysztof Wyszyński. Mówię

Krzysztof Wyszyński - operator ( na żywym organiźmie zespołu)

Krzysztof Wyszyński - operator ( na żywym organiźmie zespołu)

Krzysztof – bo on jeden się ostał. Być może cała zabawa polegała na tym by na zakręcie gubić mniej wytrzymałych. Tak więc stworzonej w stacji atmosfery  szybko nie wytrzymała i  odpadła z zespołu Teresa Kotlarczyk. Zrezygnowaly dzieci z dobrych domów.  Pozostały cielęta do zimnego wychowu z ATeKą jak mnie przezwano w charakterze rozrywkowego epizodu.

Nie odpadałem – bo szkoła była dobra. Wyszyński był doświadczonym operatorem filmowym i biegle władającym angielskim byłym korespondentem, którejś z zachodnich stacji w Polsce w Stanie Wojennym. Teresa Kotlarczyk już wtedy znakomicie zapowiadającym się reżyserem. Na wykłady wpadał Andrzej Wajda. Dużo czasu poświęcił nam też były szef całej frankofońskiej telewizji na Polinezji oraz korespondent TF1 w Moskwie , także już nie żyjący dziś Gabriel Meretic ( 1939-2000). Z jego rad chyba najwięcej skorzystałem.

Gabriel Meretic ( 1939 - 2000_

Gabriel Meretic ( 1939 - 2000)

Kurs, jak podsumował to kiedyś Wyszyński za tysiące dolarów. Fakt. Tylko dyplomów nie dawali.  W ekipie utrzymali się ostatecznie w roli lektorów wiadomosci  Jacek Koskowski i Magda Donimirska ( wkrótce wezmą ślub) więc ich razem wymieniam. Grzegorz Piekarski i Kasia Królak, która pod koniec naszej  telewizyjnej służby poślubi Krzyśka Wyszyńskiego oraz Janusz Zadura. Newsami miała się zajmować Ula Rzepczak, Grześ  Kalinowski i  piszący te słowa ATeKa.  Z czasem, gdy do zespołu dołączy Jarek Kret –  Ula też dostąpi zaszczytu czytania dziennika.

NTW - Maluch

Kasia Królak dobija do Malucha

Ale zanim ruszy stacja odbędzie się jeszcze piękna kompetencyjna włosko-polska awanatura w rezultacie, której Komar pokąsa  Włocha. Ten zwieje tam gdzie gra cykada. My zaś czyli zespół będziemy przemieszczać się na dachu mojego malucha z Wiejskiej do siedziby Bellony na Grzybowskiej 77 i z powrotem. Godzić się i zwodzić. W sumie na przeprosiny zaprosi Nicola Grauso cały zespół na Sardynię.

Było wesoło. Najbardziej, gdy opadający już nad lotnisko Cagliari samolot nagle znajdując się kilka metrów nad ziemią poderwie się wnet z powrotem w górę, gdyż – jak się potem okazało mgła była taka, iż pilot nie widział pasów lądowiska. Jednak wysiedliśmy za drugim podejściem,  uspokojeni odbezpieczoną przez Mirka Chojeckiego bezzwłocznie dla kurażu butelka J&B. I w stanie upojenia radością powrotu do żywych udaliśmy się do willi pierwszego adiutanta Berlusconiego czyli Nicoli Grauso. Ten oczekiwał nas nad basenem, na balkonie pokrytym sztuczną murawą, w otoczeniu rodziny i paziów i wszystkim nam -  przygrywał na  fortepianie.

Nicola Grauso

Nicola Grauso

Michał Komar w Cagliari ( 1992) - w tle Jacek Koskowski

Michał Komar w Cagliari - w tle Jacek Koskowski

Cóż dodać ? Może tyle, że gdy moi rodzice w ’71 roku byli we Włoszech, a ja w Warszawie męczyłem się się w liceum oboje mieli metafizyczne wrażenie, że w jakiejś florenckiej knajpce zobaczyli mego sobowtóra… Może i to jeszcze, że choć we Włoszech byłem ledwie trzy razy w życiu, nie znam języka, a rozumiem tyle ile płynie z podobieństwa do francuskiego – jedyna kuchnia, bez której żyć nie mogę  pochodzi z kraju Apeninów i Andów. Przecież instynktownie akceptowałem ich sposób pracy, ich bałagan, ich emocje. Głupio mi się nawet było przyznawać co myślę, by nie uchodzić za zdrajcę czy lizusa, gdy słyszałem idiotyczne awantury Wyszyńskiego, który nie wyobrażał sobie pracy na wycofanych już z obiegu U-maticach, żadał by newsy robiono metodą dokumentalną tzn. komponując obraz, pod który dokłada się komentarz.

Włosi proponowali i przeforsowali metodę literacką. Czułem to całym sobą: lepszą, szybszą, tańszą, skromniejszą, rzeczową. U nich najpierw pisze się komentarze, potem dziennikarz osobiście je nagrywa, wreszcie montażysta dokleja do tekstu obrazki. Telewizja to ilustrowana informacja, a nie żadne kino. Kompozycja jest tu logiczna, a nie plastyczna. Gdyż plastyczność właśnie łatwo może zwieść do przeinaczeń. Operując kadrem można dla samej zabawy ze światłem wykonać słynne polecenie wydawane PRL-owskim operatorom:  – gdy na 1 Majowy Pochód przyszło mało, a pokazywać trzeba było wielu; w Boże Ciało na odwrót – wielki tłum w relacji obrazowej miał zdawać się grupką

ATeK z Mirkiem Chojeckim w Cagliari

ATeK z Mirkiem Chojeckim w Cagliari

znudzonych obywateli.

Włoska metoda sprawiała, że po pięciu godzinach reporterskiego wojażu wracała się do stacji z trzema materiałami, które po kolejnych trzech godzinach poświęconych na napisanie  półstroonicowego komentarza, nagranie go i oklejenie obrazkami były gotowe do emisji. Dziennik wydawaliśmy po południu – o piątej.

Cieliste Logo NTW

Cieliste Logo N (J.Koskowski, A.T.Kijowski, K.Królak) T (K.Wyszyński, G.Stryszowska) W ( G.Piekarski, M.Donimirska, M.Chojecki, J.Zadura)

Michael Resetti ( przyszły szef "Polonii 1"

Michael Rosetti ( przyszły szef "Polonii 1")

Na Sardynii spędziliśmy tydzień. Włoscy koledzy przekazali nam to czego ich nauczyli Amerykanie z małej komercyjnej stacji w Atlancie. Mielismy więc  naprawdę  dobrą szkołę i z nią rozpoczęła się praca. Jedna jej część była polityczna inna merytoryczna.

Panowie bowiem podzielili się. Mirek został  w „Czytelniku” jako legalista z „NTP”. Szef „Czytelnika” czyli Komar przywdział piracką opaskę NTW. Wyszyński objął funkcję bosmana, reszta to byli marynarze. Wśród nich moja skromna osoba, spychanego przez bosmana  do pozycji czyszczącego podłogi majtka, który jednak ( nie bez dyskretnego wsparcia  Komara) uwziął się zająć pozycję na bocianim gnieździe.

Okręt ruszył. Lecz zewsząd piętrzyły się rafy. O naszym starcie było głośno w prasie i w mediach. W towarzystwie huczalo bo wszak szef „Czytelnika” to zarazem dusza kawiarni na Wiejskiej, a i Chojecki w środowisku osadzony. A tu naraz – zza węgła startuje zupełnie inna stacja lokalna. Dowodził tą instytucją niejaki Jacek Żelazik. Wiadomo jednak, że w tle tej antrepryzy kryła się dużo poważniejsza postać:  funkcjonariusza SB i byłego rzecznika prasowego generała Kiszczaka Wojciecha Garstki.[2] Niegdyś go poznałem. W jakimś 1987 roku, gdy wykładałem estetykę w Szkole Teatralnej szef mój jak go już raz scharakteryzowałem dobry partyjny Polak, choć  komunista niezbyt szczery Henryk Hintz – wyznał mi pewnego razu, że choć prawie nikt z pracowników o tym nie wie nasz Zakład Filozofii jest częścią Międzyuczelnianej Katedry Instytutu Marskizmu- Leninizmu ( czy jakoś podobnie) dla Szkół Artystycznych. To taka zewnętrzna czapka, która do niczego nie służy tylko się nazywa więc też zatrudniając nawet nikomu o tym nie mówił. Ale teraz poprosił mnie nieśmiało bym odrobił pańszczyznę i zaniósł się w lennie Leninowi. To znaczy poświęcił niedzielę na indoktrynującą gadkę jakiegoś majora z MSW, rzecznika prasowego Kiszczaka.

mjr MSW na GoldenLine dziś czyli: T Consulting, Reeingeneering, Change Management

mjr MSW na GoldenLine dziś czyli: T Consulting, "Reeingeneering," (zapewne: Reengineering) Change Management

– Tylko panie Andrzeju,  na Boga ! westchnął marksista, niech pan podpisze listę, wepchnie się w kąt i przypadkiem nie gada.

Udałem się do Akademii Sztuk Pięknych, gdzie spotkałem same szpetne dziewczyny zajmujące się filozofią, socjologią i innymi artystycznymi teoriami. Tłok był niespotykany.  Na biurku w blue-jeans’ach siedział przystojny czterdziestolatek i … wyrzekał na system. – Że partia to matoły, wszystkim i tak rządzi Solidarność. Stan Wojenny zdegenerował gospodarkę. Mówił, nie raz odwołując się do Kaczmarskiego, którego jak mi relacjonowano podśpiewywał w bardziej intymnych okazjach. To był już rok 1987. W Sowietach szalała „głasnost” i „pieriestrojka” na którą zresztą Hinz pamiętam zwracał mi uwagę. Po pięciu godzinach tej indoktrynacji nie wytrzymałem. Wypowiedzi majora raczej nikt nie komentował. Pytań też nie było. Widać wszyscy podobne do mnie otrzymali  od swoich szefów instrukcje. Garstka dwoił się i troił by rozruszać dziewczyny. Więc w końcu z kąta sali zadałem tylko jedno – konkretne-  pytanie.

- No dobrze panie majorze, zwróciłem się do rzecznika Kiszczaka, pan tu tak sobie opowiada i opowiada, a na system  z samego  jądra jego  ciemności wyrzeka.  Ale przecież z tego co pan mówi wynikałoby, że pierwsze co należałoby zrobić to ten PZPR  rozwiązać. Zapadła cisza, a Garsta uśmiechnął się kokieteryjnie i powiedział:

- Ależ oczywiście. Właśnie nad tym pracujemy. Tylko widzi pan PZPR jest w tej chwili osią, na której trzyma się cały aparat państwowy. Gdyby go w jednej chwili usunąć zawaliłoby się państwo i rozpoczęła anarchia nieporównywalna nawet z Karnawałem Solidarności. My pracujemy nad tym jak ten chory twór rozmontować i zrobić to bezpiecznie.

Zapadła cisza. Koleżanki, bo chyba nie było tam poza Garstką i mną żadnego faceta patrzyły na mnie ze współczuciem jak na kompletnego wariata, który dał się podejść prowokatorowi. Jednak prowokacji w tym nie było. Właśnie zaczynał się proces rozrzedzania czy ściślej przepoczwarzania i przejmowania niewydolnego systemu.  Wszyscy rozeszli się nie pojmując o co facetowi chodzi. A on … on prawdopodobnie wprost od nas pojechał do swego szefa – zapewne  do Magdalenki..

Tacy  ludzie mają słuch na swoje czasy i …” mutamur in illis”. Wystarczy przeczytać aktualną notkę pana majora na Goldenline by poważnie się zastanowić dokąd to wszystko zmierzało i nadal zmierza. I przez co prowadzi. A droga wiedzie rzecz jasna przez pieniądze, o których Komar z Chojeckim, że o sobie nie wspomnę nazbyt poważnie nie myśleli. Mniej może więc od innych zdumiała mnie informacja o tym, że ludzie Żelezika utworzyli stację, ale dopiero dziś rozumiem, że nawet nie było w tym jakiegoś szatańskiego spisku. Ot proste załapanie się na finansową okazję. Dla nas korsarstwo było cnotą. To była wolność wyboru ale rzetelność finansowa. Ludzie służb wewnętrznych możliwość jego uprawiania wykorzystali z całą dosłownością. Do głowy nie przychodziło Komarowi czy Chojeckiemu, a tym bardziej Włochom by naruszać czyjekolwiek prawa autorskie. Mieliśmy zresztą swoje nie małe zapasy. Mirek dysponowal ogromnym archiwum filmów zrobionych przez Kontakt w Paryżu. Komar porozumiał się z Filmoteką i  Zespołami Filmowymi  zdobywając prawo do emisji polskich filmów przez żadną stację wówczas nie wyświetlanych.

Dla Garstki i Żelezika  piracić to znaczy dorobić się szybko i bez podatku. Zapewne to się im  udało. Top Canal wszedł bowiem pierwszy w Warszawie na częstotliwość odbieraną przy pomocy szerokopasmowej anteny i równolegle z emisją pirackich kaset video uruchomił dystrybucję anten wraz ze specjalnym wzmacniaczem. Na samym handlu tym sprzętem można było dobrze zarobić.

Andrzej Woyciechowski (1946 - 1995)

Andrzej Woyciechowski (1946 - 1995)

Co jednak ciekawe, i chyba dowodzi,  jak głębokie i różnorodne łączyły ludzi w owych czasach powiązania, pozyskał Top Canal do swego programu nie kogo innego lecz profitenta pierwszej radiowej koncesji nadanej przez Drawicza  dla Radia Zet – Andrzeja Woyciechowskiego. Tak,  Pierre Vodnik, pod którym to pseudonimem Woyciechowski pisywał dla Le Monde i Liberation, współpracownik francuskiej agencji prasowej AFP i  RFI francuskiego radia polskojęzycznego, Radia Wolna Europa i polskiej sekcji BBC – nie zawahał się udzielić poparcia ludziom pierwszego adiutanta Czlowieka Honoru, którym to tytułem Adam Michnik generała Kiszczaka obdarzy. …

6.XII.1992 - godzina 6 PM

6.XII.1992 - godzina 6 PM

Gdy więc nasz statek ruszał, w porcie grasowała już post eSB-ecka fregata. Pierwsze cumy odbiliśmy 11 listopada 1992 by… zamilknąć po kilku minutach. Nadajnik umieszczony na legalnie wynajętym przez włoską spółkę-córkę kawałku iglicy Pałacu Kultury w kilka minut po rozpoczęciu przez Magdę Donimirską dziennika został zablokowany.

Start NTW Michał Komar z dwoma Ministrami Kultury Izabelą Cywińska (rząd Mazowieckiego), A. Siciński ( rząd Olszewskiego)

Start NTW - M. Komar z dwoma minstrami kultury: I.Cywińska(rząd Mazowieckiego), A. Siciński ( rząd Olszewskiego). 6.XII.1992

Między 11 listopada a 6 grudnia toczyć się będą rozmowy, w których zresztą ( zmieniwszy nieoczekiwanie rolę z majtka na armatora) jako dobry znajomy Wojewody wraz z Robertem Smoktunowiczem będę uczestniczył. Złośliwy jak zwykle Wyszyński powitał mnie, po którejś fazie rozmów ironicznym – witamy panów z administracji. Ja jednak z Włochami coraz już lepiej się dogadywałem. Po konsultacjach ustaliliśmy, że Pałac Kultury jest zbyt trefny, nikt się jednak nie przyczepi, gdy nadajnik przeniesiemy nieopodal – na eksterytorialny administracyjnie,  bo należący do zagranicznego właścielciela dach Mariottu. Hotelu,  w którym nota bene wszyscy włoscy przyjaciele mieszkali.

Co się  nie stało w Dniu Niepodległości przynieśliśmy Warszawie w Świętego Mikołaja. Z udziałem dwóch byłych Ministrów Kultury – Izy Cywińskiej i Andrzeja Sicińskiego, w przytomności Andrzeja Wajdy i innych znakomitości  słońce przebiło się przez zasłony. Ruszyła Nowa Telewizja Warszawa.

Rozdział. XXXIV - Wellman i inni czyli filozofia zmiany

CDN


[1] J.Braun Potęga czwartej władzy, WSIP,Warszawa 2005, s,138

[2] Matematyk i filozof, doświadczony manager w jednostkach administracji publicznej, w prywatnych firmach i korporacjach oraz jako szef własnej firmy.Wykładowca kilku wyższych uczelni (logika i metodologia). Aktywny konsument i uczestnik życia kulturalnego (teatr, muzyka, poezja).
Dziennikarz i prezenter, człowiek wielu profesji.Służył w MSW i UOP zajmując się „białym wywiadem”. Współorganizował w Warszawie pierwszą prywatną telewizję „Top Canal”.
Pracował jako manager i konsultant w UNISYS, Rank XEROX, Compaq, PROKOM, doradzał Computerlandowi, TelEnergo oraz kilku komisjom parlamentarnym i Krajowej Izbie Gospodarczej oraz kilku prywatnym przedsiębiorcom polskim i zagranicznym.Ostatnio doradza Głównemu Geodecie Kraju w zakresie IT i prowadzi projekty PHARE w ramach budowy Zintegrowanego Systemu Katastralnego.Równocześnie jest ekspertem „ad hoc” europejskiej agencji ENISA i uczestniczy jako ekspert w projekcie SUPHICE (dedykowana szyfrowana transmisja danych na żądanie pomiędzy podmiotami państw UE).Certyfikowany Projekt Menadżer (PRINCE2), IT security Manager, wykładowca ITIL.Nałogowy opowiadacz pieprznych kawałów.Szanuje intelektualistów i ludzi z fantazją, nie cierpi fanatyzmu pod każdą postacią

.(za: http://www.e-administracja.org.pl/baza_wiedzy/osoby/wojciech_garstka.html)

Rozdz. LXXXIV – Wellman i inni czyli filozofia zmiany.

poprzedni pierwszy następny

Drwina, wyższość, zadufanie – te trzy zaprawione gombrowiczowską, ironiczną pozą  cechy scharakteryzują bodaj najlepiej zespół stworzony przez Chojeckiego i Komara. Zespół fajnych ludzi, ambitnych i uczciwych osób, które w znakomitej większości potwierdziły przez minione 15 lat trafność pierwszej selekcji. Lecz grupa, której zabrakło dwóch atutów: autorytetu i poczucia misji.

Miał to poczucie niewątpliwie Michał Komar – intelektualista o aparycji chłopca, lecz ironista, kokiet, człowiek grzeczny i bardzo pracowity, jednak niezbyt wytrwały. Znakomity negocjator – przecież nie dyktator. Miał i Chojecki – bardzo oczytany, wciąż nie potrafiący się pogodzić ze stratą powabnej czupryny ani do końca wejść w rolę przywódcy do jakiej – półgębkiem – aspirował. Obydwaj panowie chcieli władzy lecz nie byli skłonni położyć na jej ołtarzu tego czego ona bezwzględnie wymaga. Niezależności.

Młody Chojecki

Młody Chojecki

Słuchaj ! Zwracał się do mnie coraz bardziej obcesowo Urbański,  z im wyższych stołków do wyżej postawionego, tym bardziej brutalnie. - Słuchaj. Bo jak  nie będziesz słuchał, mówił zza któregoś ministerialnego biurka nigdy za takim nie siądziesz.

Najprostsza reguła władzy. Doprawdy niezależna od systemu. Problem naszego ustroju  polegał wyłącznie na tym, że po latach fałszywej  selekcji wg klucza partyjnego i antynarodowego nagle do władzy doszli ludzie bez zaplecza,  pozbawieni instynktu czy choćby treningu administracyjnego.

Pewnie można się było jeszcze ratować. Wyszyński rozumiał mało ale miał fotograficzne oko i słuch absolutny na quote’y  - jak nazywał powiedzonka. Całą walkę, w czasie gdy w sierpniu i wrześniu 1992 roku obrażeni  na Grauso Chojecki z Komarem szukali zastępczego polskiego kapitału, podsumował krótkim: - Wszyscy byli za mali. Tacy jesteśmy piękni i wspaniali. Każdy, przysłany wprost z Kancelarii Prezydenta, biznesmen miał niedobre korzenie, był zbyt mało elegancki. Wszystkim słoma wyglądała z butów. Fakt. Tyle, że pieniądze nie rodzą się na salonach. One pozwalają salony budować – dla dzieci i krótkich, własnych chwil wytchnienia. Noszący się na wzór Łęckich nie umieli dogadać się z rodzimymi naśladowcami  Wokulskich.

A była taka szansa. W końcu przed Markiewiczem to właśnie Mirkowi Chojeckiemu prezydent Wałęsa proponował by stał się jego przedstawicielem w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Miast zbyć udziały i załatwić koncesję Komarowi – Mirek z wysoka propozycję odrzucił. A Michał Komar, który po wycofaniu się ze współpracy z Grauso przystąpi już sam do procesu koncesyjnego z projektem lokalnej TV – jeszcze dziś się dziwi, iż mu wtedy Marek Markiewicz powiedział: – Dałbym panu Panie Michale,  tę koncesję gdybym miał wolne ręce.

No cóż. Ja też się dziwię. Ale nie temu, że urzędnik miał powiązania. Dziwię się, że w ogóle  proces koncesyjny uznano,  że sam Chojecki go bronił, że prawie wszyscy ludzie nowej władzy akceptowali zapisy mówiące o prewencyjnym koncesjonowaniu mediów elektronicznych[1]. Chociaż, kiedy startowała Nowa Telewizja Warszawa „wszyscy”, tzn, całe „Krakowskie Przedmieście” z Tadeuszem Konwickim na czele byli za. Były już poseł Zbigniew Bujak, legenda opozycji, człowiek który nie zdecydował się kandydować do Sejmu Kontraktowego, a wówczas poseł I i II kadencji Sejmu, na wieść, że 11 listopada 1992 „ nieznani sprawcy i jednocześnie właściciele wizji w Polsce zdjęli  moc”[2] z naszego nadajnika tak to skomentował: „Bo wciąż zbyt wielu polityków nie może się oderwać od tej myśli, że środki przekazu, a szczególnie radio i telewizja pozostaną poza ich kontrolą. A jak powiedziałem to jest dopiero warunek praworządności i demokracji.”.

Ile razy jeszcze natknę się w życiu na słowa o wolności, o prawie do krytyki, o swobodzie wypowiedzi, które są tak długo aktualne póki nie nas dotyczą ? W wypadku walki o wolność prasy jeden dyktat tak bardzo chciano zastąpić tym drugim, „naszym”, że nie zauważano nawet, iż jest na to po prostu zbyt wcześnie. Pewność zwycięstwa zaślepiała i wszyscy zgodnie powtarzali, do dziś upowszechniane przez  czołowych ekspertów medialnych: Karola Jakubowicza i Juliusza Brauna cyniczne kłamstwo, iż „ Rynek mediów elektronicznych – inaczej niż rynek prasowy wymaga uregulowań nie tylko ze względów prawnych i politycznych. Przyczyną obiektywną jest ograniczony zasób częstotliwości, którym dysponuje państwo i konieczność uzgadnianego międzynarodowo administrowania tym zasobem. Częstotliwości są – jak się często mówi – dobrem rzadkim, wymagają więc wyjątkowo racjonalnego gospodarowania i zarządzania”.[3] Zwyczajny fałsz! Częstotliwości do syta jest dziś, a i  wówczas też ich nie brakowało. W szczególności tych lokalnych, których nie wykorzystywało wojsko, jak kanał ’44, który w Warszawie  finansował Grauso.

Dobro limitowane to nadal powtarzana, choć wyssana z palca bajka dla grzecznych dzieci. Szczególnie od momentu wprowadzenia techniki naziemnej telewizji cyfrowej i związanego z nią pionowego podziału każdego  pasma na pięć – sześć kanałów. Taki pakiet kanałów nazywany jest multipleksem i już zaczyna być przez Urząd Komunikacji Elektronicznej – reglamentowany. Tak jak po 1989 r. okazało się, że drukarnie nie mają kłopotu z wyprodukowaniem reglamentowanego dotąd na kartki papieru, tak w dzisiejszej dobie cyfryzacji częstotliwości ci u nas dostatek. Pytanie jest o to, kto się pierwszy obłowi w tym cyfrowym lesie.

Pierszeństwo gra tu bowiem niebagatelną rolę. Toteż, gdy już po wypadnieciu Komara i Chojeckiego z włoskiej gry, Mariusz Walter

Michał Komar - 1993 ( Gadające Głowy)

Michał Komar - 1993 ( Gadające Głowy)

nieoczekiwanie,  przynajmniej publicznie ofiaruje Mirkowi 10% akcji w TVN-ie ten, w każdym razie werbalnie, z propozycji nie skorzysta. Było, jak kiedyś próbował mi wyjaśniać faktycznie za poźno. Po likwidacji „Polonii 1” i związanej z nią reklamowej Publi-Polska rynek reklamowy został podzielony.

Istnieją bowiem dwie niewole. Podległość militarna i uzależnienie finansowe. Militarna niewola, którą nam zafundował Jaruzelski nie była jednak skuteczna, gdyż jego mocodawców nie było stać na to by utrzymywać zniewolony naród. Wszystko wskazuje na to, że szatański plan bezpiecznego unicestwienia PZPR, z którym Wojciech Garstka przedstawiający się dziś jako specjalista  od   „Change Management” czyli filozofii zmiany,  odsłonił się przede mną w 1987 roku, polegał na tym, by oswobodziwszy rynek otworzyć go na zewnętrzny kapitał, a następnie, posługując się metodami siłowymi, korzystając z posiadanego doświadczenia, opanować spółki nomenklaturowe i przy wsparciu  zagranicznych kont, gdzie np. PZPR eksportowało swe zasoby – zająć na nim uprzywilejowaną pozycję.

Zasady były kapitalistyczne. Znaczy uczciwe. W końcu zdecydowanie bardziej cywilizowane niż gilotyna wykuwająca francuski, czy sześciostrzałowy colt, w którego bębenkach rodził się amerykański kapitalizm. Do tej nowej gry mieli prawo przystąpić wszyscy. Nie wszyscy  tylko czuli jej reguły. Poznając zaś je  w miarę, nie każdy też był skłonny na wszystkie przystawać. Nie na wszystkie przynajmniej.  Michnik załamał się na poziomie Rywina. Zapłaci za to srogą zarówno finansową jak i mentalną cenę. Faktycznej utraty rządu dusz, a co za tym idzie – nakładu. No ale Michnik ma kolegów czyli zespół, który go szanuje. Tłum wyznawców, który uznaje w nim szefa. Zdobywanie władzy to zaś po pierwsze gra zespołowa. Po drugie – z kapitanem. Nie można się też obyć bez treningu. Tylko ten trzeci element zaakceptował Zespół Nowej Telewizji Warszawa.

Zespół jak już wspomniałem powstał bardzo ciekawy. Nasze dalsze losy wskazują, że każdy poradził sobie zawodowo. Zajmujący się w stacji sportem oraz muzyką Grześ Kalinowski jest dziś prezenterem, a nawet kandydatem na gwiazdę „Tele Ekranu” w TVN-ie.

Janusz Zadura

Janusz Zadura

Wiele firm medialnych, radio a nawet telewizję publiczną przewędrował pracujący dziś w TVN-Warszawa Janusz Zadura. Dorotę Wellman  znają wszyscy widzowie TVP, gdzie w dwójce długo prowadziła programy.Dziś także ma swój  cykl w TVN-ie.

Urszula Rzepczak w NTW

Urszula Rzepczak w NTW

Z PolSatu do Telewizji publicznej przeszła, bardzo długo niedoceniana w NTW Ula Rzepczak, iranistka która przed naszym spotkaniem na Grzybowskiej wcześniej pracowała krótko w „Tygodniku Solidarność”, a dziś jest korespondentką TVP w Rzymie. Jacek Koskowski i Grzegorz Piekarski pochodzili z rodzin biznesmeńskich i obydwaj wrócili w te światy, wykorzystując w mediach nabytą w młodości wiedzę . Piekarskiego odnajdujemy jako dyrektora zarządzającego „Mastiff Media Polska,”, Koskowski jest dziś dyrektorem pionu kanałów tematycznych PolSatu.

Piekarski i Koskowski na Sardynii'1992

Piekarski i Koskowski na Sardynii'1992

Grzegorz Piekarski

dyr. Grzegorz Piekarski (2009)

Jak widać nie było w tym zespole opozycjonistów. Doświadczony paryskim piekiełkiem Chojecki nie miał dość siły by wzorem Michnika tworzyć firmę z kolegów. Obawiał się, pewnie słusznie, polskiego sejmikowania. Nie docenił też może szacunku jakim wielu z nas skłonnych go było obdarzyć. Najlepiej tego dowodzi, że największy sukces polityczny odniósł Chojecki tworząc Stowarzyszenie Wolnego Słowa – gdzie jego pozycja jest niekwestionowana.

Jacek Koskowski

dyr. Jacek Koskowski (2007)

W NTW dobrowolnie zrezygnował z tej szansy. Wycofał się na Wiejską zdawszy redakcję Komarowi. Ten jednak zajęty pracą i negocjacjami nie miał czasu na codzienną harówkę z zespołem. Oddał więc życie codzienne stacji w pacht Krzyśkowi Wyszyńskiemu. Tak naprawdę w stacji zabrakło pana. Każdy biegał sobie. Wyszyński znał się na wizji i montażu i na szczęście nie wtrącał się do publicystyki. Nie miał jednak pojęcia o spieglu czy planowaniu. Pracowaliśmy – na żywioł. Bez żadnej metafory: wydaniem rządził ten dziennikarz, który wcześniej wstawał. Newsa robił ten, kto złapał wolnego operatora i kamerę  z naładowanymi bateriami. To zresztą pozwoliło mi wybić się na niepodległość,  w czym Michał zdecydowanie mnie wspierał.

Michał Komar, Jan Rulewski, ATK - 13.XII.1992

Michał Komar, Jan Rulewski, ATK

Właściwie całe moje merytoryczne związki z telewizją związane są z Komarem, który nawet patronował memu absolutnemu debiutowi, gdy w lutym tego samego ’92  roku, jeszcze związany z TVP publiczną zaprosił mnie jako redaktora kulturalnego z „Nowego Świata” do programu zatytułowanego „Wokanda Historii”. Teraz też poprosił mnie jako przedstawiciela redakcji NTW do dyskusji nad emitowanym w naszej stacji po raz pierwszy filmem Bogusława Sulika nt. Generała Jaruzelskiego. To było 13 grudnia 1992 roku.  Pamiętam lekką irytację bardziej wizyjnych zdaniem Wyszyńskiego kolegów. Jednak ten sygnał wystarczył by zrozumiano, że w telewizji Komara wdzięk wdziękiem lecz to co się mówi ma większe znaczenie. Odtąd też nikt nie protestował, gdy zgłaszałem ( oczywiście nigdy nie honorowane finansowo, co emocje studziło) kolejne cykle programów: – Rozmowy o Sztuce ( 3 montowane odcinki), Blisko godzinną „Debatę Warszawską” – poprowadziłem 44 programy, 45 odcinków też trwającego godzinę bez mała otwartego studia nazwanego „Kto pyta niech przyjdzie”. Wreszcie  cykl nadawanych na żywo  wywiadów z luminarzami sztuki i polityki. Powstało  w tej formule   66 rozmów pt.  ”A Teraz Konkretnie”, a 108 jeśli doliczyć dalsze programy, które już po odejściu Michała ze Stacji – negocjował będę wprost z Włochami. W sumie od 9.XII.92 roku do 28.VI. 1994 – zrealizowałem w „NTW” i w „Polonii 1″ : 710 newsów , 21 montowanych teatralnych transmisji i   – 236  przeważnie półgodzinnych programów publicystycznych.

Ten pierwszy czas wspominam  jako morderczy „zasów” i ciągłą awanturę. Zatrudniony byłem jako news men, co było podstawą etatu. Nikt oczywiście nie wyznaczał normy. Nie istniało też nic takiego jak wierszówka. Można więc było zrobić materiał jeden. Ja codziennie nagrywałem przynajmniej trzy felietony. Szybko też okazało się, że lepiej bym nie tykał się sportu, co robiłem jedynie wtedy, gdy Kalinowski zdecydowanie zaspał lub był zaziębiony.

Grzegorz Kalinowski

Grzegorz Kalinowski

Z kolei innym wyraźnie oporniej szły relacje z wystaw plastycznych, koncertów, spektakli czy nudziarstw samorządowych, w których najlepiej się orientowałem. Tak minęło ponad 400 dni w trakcie, których przygotowałem ponad 700 newsów. Dwa – trzy razy w tygodniu wchodząc na wizję i prowadząc, a to otwarte studia, a to nagrywane na żywo debaty.

Nigdy przedtem ani potem  nie czułem się tak wolny. Również od pieniędzy. Zarabiałem ich dosyć by starczyło na życie. O luksusie  z dwojgiem dzieci nie mogło być  mowy. ( Emilka była już w drodze a „ożyła w trakcie Balcerowicza”, z którym w piątkowy wieczór nagrywałem rozmowę –  ”na żywo”). Dla mnie wolność była darem niebios. Ale czy tylko dla mnie ?

Najbardziej w stacji nienawidzono Piotrka Radzymińskiego. To raczej normalne, gdyż to on rządził finansami.  Z niewiadomych nikomu przyczyn, Grauso musiał mieć doń zaufanie i mianował go dyrektorem finansowym firmy. To był pewnie główny punkt niezgody i uzasadnionej urazy Mirka oraz Michała. Oni wyobrażali sobie, że inwestor da im pieniądze do ewentualnego rozliczania. Grauso inwestycję w stację rozumiał po swojemu. Chciał dokładnie wiedzieć  za co płaci. Na straży swoich pieniędzy postawił swojego człowieka. Któryś z Sardyńczyków zawsze był w stacji.  O każdym wydatku decydował, zresztą najczęściej bardzo miły, jakiś włoski plenipotent. Sardyńczycy  bronili jak niepodległości każdej kasety. Strzegli całości klawiatur. Poskąpili nam nawet myszek do komputera. Twierdzili, że są drogie,  będą psuły się i spadały. Jednak program „Works for Dos” jak go raz zainstalowałem – sprawdziwszy, że istotnie optymalną wybrałem ofertę – zalegalizowali. Tyle, ze trzeba się  było nauczyć wszystkich poleceń z klawiatury. W zamian nie wtrącali się nikomu do programu. Nie protestowali  też przeciw  publicystyce, która była główną kością niezgody między Komarem a Grauzo. Właściciel „Videoliny” uważał, że na początek wystarczą nam same informacyjne programy. Tu jednak ustąpili. Wykonano dekorację. Jednak pracę tę zarówno emitujący jak i prowadzący wykonywać musieli w ramach etatu. Goście czy komentatorzy z zewnątrz też nie dostawali  grosza.

Gadające Głowy - 1993

Gadające Głowy - 1993

Dotyczyło to jak się nie mylę  zarówno Redaktora Naczelnego czyli  Michała, który swoimi

Gadające Głowy

Gadające Głowy - 1993

„Gadającymi Głowami” wyrabiał sobie coraz wyższą pozycję w rankingach, jak i  wszystkich moich talk-showów. Jednie Dorota Wellman była uprzywilejowana. Miała etat jak wszyscy lecz jej wyłącznym zadaniem było prowadzenie publicystycznego programu. Wiele później się dopiero przyznała, że stał za tym przywilejem „cud boski” czyli Komar, który zatrudnił ją poza redakcją dziennika,   gdy mu  wyznała, iż jest w błogoslawionym stanie. Dziecko tak dyskretnie donosiła na wizji, że do siódmego miesiąca nikt się nie zorientował. Z okazji zaś urodzin Kuby nagrała „Fotele” na zapas i bodaj ani jednego nie opuściła programu.

Dorota Wellman w TV w Poloju (Polonia 1)

Dorota Wellman w programie ATK -"TV w Pokoju"

Ja też rodziłem – acz nie osobiście.   Miałem przy pasku  ”pagera” na numerki i było wiadomo, że gdy się wyświetli jedynka to znaczy, że matka Emilki wybiera się do szpitala. Gdy pager zadzwonił skończyłem akurat komentarze i czekałem pod kabiną by je nagrać. Wrzasnąłem – O rane rodzi ! Usłyszał to Eryk

Eryk Dankwa

Eryk Dankwa

Dankwa najwspanialszy nasz  czarnoskóry montażysta. Przerwał pracę w pół sklejki, wyrzucił jakiegoś niedojdę.  W minutę uruchomił studio, na które od dłuższego czasu czekałem. Usłyszałem  krótkie – Wskakuj ATeK ( bez moich trzech newesów nie byłoby 1/4 Wiadomości). W pięć minut nagrałem bez zająknienia trzy półtora-minutowe, gotowe już komentarze. W  kwadrans później (okrzykiem „rodzi!” pozbywszy się nawet policji, która próbowała ucapić mnie na Placu Bankowym) wiozłem już przyszłą mamę Emilki na  Szaserów. Do  warszawskiej kliniki położniczej, urodzeniem się w jakiej  szczycił się też, wcinając w jednej z naszych reklam schaboszczaka, hebanowy Eryk.  Patrząc ze wstrętem na banany z dumą oświadczał, że się on, nie pod żadną palmą lecz w Warszawie na samej Karowej urodził.

Słowem, jakoś tak naturalnie zaczynaliśmy wychodzić z prowincjonalnego nadwiślańskiego opłotka. Bez wielkich słów, w praktyce spełniały się wartości równości, niepodległości, braterstwa, a nade wszystko swobody.   Kiedy się nie miało szaleńczych wymagań sprawy drobne, szło z Włochami i ich polskimi reprezentantami załatwić. Jako, że miałem już pewne, nabywane w Sejmiku doświadczenie nauczyłem się rozumieć i szanować ludzi „księgowych”. Toteż w rozmaitych sprawach technicznych z pogardzanym przez kierownictwo Radzymińskim bez problemu się dogadywałem. Wykształcony w Japonii Piotr Radzymiński wbrew negatywnej aurze jaka go otaczała, naprawdę znał się na swoim producenckim fachu.

Jedno pamiętam jego spotkanie ze zbuntowaną z jakiegoś powodu Redakcją. Zespół jak każdy: chciał wyższych zarobków, lepszych warunków pracy i prawa do robienia dodatkowych, oczywiście płatnych programów. Mój przykład był naturalnie Włochom na rękę. W gruncie rzeczy uprawiałem dumping. Co zresztą jeszcze nie raz w przyszłości będzie moją główną wadą. Na całe zawodowe i producenkie później życie  zapamiętam jednak tę rozmowę Piotra z zespołem. Jego pytanie:

– Wiecie co produkuje TV komercyjna ?

- Przecież wiadomo, program ! Piekarski odpowiedział.

- Nie byle jaki, tylko wartościowy, który się dobrze sprzeda. – dorzucił Koskowski.

- Otóż nie. Wy produkujecie o g l ą d a l n o ś ć. Produkujecie taką sytuację, w której przed odbiornikiem siądzie tak dużo widzów, by reklamodawca zapłacił maksymalną cenę za szansę dotarcia do wielu osób. Cała filozofia !

Podniósł się krzyk i lament i zębów zgrzytanie. A Radzymiński na to. – Na wszystko przyjdzie czas. Wiadomo, że o każdej porze, aby utrzymać widzów, trzeba emitować co innego. W telewizji komercyjnej, jeśli nie chce stracić ambitnego widza będzie czas na wszystkie programy ale za nie, w szczególności  na dorobku nikt nie zapłaci. Tu dostajecie i tak skarb ogromny. Wolny czas antenowy.

- Na razie, tu trzydziestoparoletni generał sardyńskiego Cesarza z jakąś niezwykłą u ekonomisty refleksją popatrzył  na skupioną przed nim młodzież, a może i na swoje przeszłe, a także przyszłe życie: - Na razie , korzystajcie z wolności. Nikt jeszcze takiej jak wy nie miał i nie wiadomo jak długo będzie trwała.

Święte słowa. Kimkolwiek jest czy był późniejszy pracownik i producent PolSat-u, dziś szef Fremantle Polska i producent wykonawczy  takich seriali jak „Brzydula” czy  ”Na Wspólnej”,  Piotr znał swoje miejsce i rozumiał rolę. Podobnie jak większość osob w tym nie do końca świadomym swej niezwykłości zespole. Z tym, że każdy rozumiał świat przez siebie. Michał Komar jest mistrzem wdzięku i intelektualnej ironii przed kamerami. Krzysztof Wyszyński wie wszystko o kadrze i montażu. Od Piotra Radzymińskiego też warto się uczyć – filozofii zmiany.

CDN I Boni nas nie obroni, Opis…LXXXV


[1] Do dziś obowiązujący, a zaproponowany jeszcze w 1989 roku  zapis  art. 36 ust. 2 ustawy o radiofonii i telewizji: „Koncesji nie udziela się, jeżeli rozpowszechnianie programów przez wnioskodawcę mogłoby (sic !) spowodować:

1) zagrożenie interesów kultury narodowej, dobrych obyczajów i wychowania, bezpieczeństwa i obronności państwa oraz naruszenie tajemnicy państwowej;

2)            osiągnięcie przez wnioskodawcę pozycji dominującej w dziedzinie środków masowego przekazu na danym terenie.”

został podpisany w roku 1989  przez :Jana Ryszarda Błachnio,  Juliusza Brauna, Teresę Czarnik-Sojkę, Danutę Grabowską, Józefę Hennelową,  Zbigniewa Janasa, Jarosława Kapsa, Józefa Kowalczyka, Tadeusza Kowalczyka, Jana Króla, Dobrochnę Kędzierską-Truszczyńską, Barbarę Labudę, Lesława Lecha, Andrzeja Łapickiego,  Jacka Merkla,  Henryka Michalaka, Adama Michnika, Janusza Okrzesika, Piotra Polmańskiego, Jana Rokitę, Jerzego Ruseckiego, Ireneusza Skubisa, Hannę Suchocką, Jacka Szymanderskiego, Jana Wróbla, Jerzego Zdradę, Wiesławę Ziółkowską, Zenona Złakowskiego i Stanisława Żurawskiego. ( Druk Sejmowy 1193).

W roku 1991 ta sam treść została kontrasygnowana  przez: Wojciecha Arkuszewskiego, Włodzimierza Blajerskiego, Piotra Czarneckiego, Ryszarda Czarneckiego, Barbarę  Frączak, Wojciecha Kwiatkowskiego, Tadeusza Lewandowskiego, Marka Markiewicza,  Stefana Niesiołowskiego, Sławomira Panka, Sławomira Roguckiego, Stanisława Wąsika, Stanisława Węglarza, Marka Zielińskiego i Marię Żółtowską.  (Druk Sejmowy nr 50).

[2] P.Banasiak, S.Christow: „Wizjonerzy” Polska Kronika Filmowa XI-1992

[3] J.Braun, Potęga czwartej władzy, WSiP. Warszawa, 2005, s.138

Rozdz. LXXXV – I Boni nas nie obroni – Po czemu telewizja wypada piratom

poprzedni pierwszy następny

Tysiąc bez mała pięknych, swobodnych dni – minęło mi jak jeden. Wierzyłem w ludzi. Kochałem swój kraj. Dwa i pół roku żyłem w przekonaniu, że oto na białym koniu odbijamy wolność.

„A gdy konia już z chaty wywiedli”, gdy nadchodzi już „ksiądz z Panem Bogiem”, gdy przychodziło brnąć pieszo, błąkać się od podwórka do podwórka z teatralną trupą, gonić po Europie w poszukiwaniu czarodziejskich Ogrodów – długo, do dziś nie do końca jestem w stanie uwierzyć, żeśmy się pomylili, że jednak po raz kolejny zmarnowaliśmy, tracimy szansę:  tę małą – jaką była lokalna telewizja i tę wielką, którą zdawała się odzyskiwana godność przez wieki ciemiężonego narodu.

Jakie siły sprawiły, że same opowiadam dziś klęski ? Jakiej mocy potrzeba by przegrane bitwy w zwycięstwo odmienić ? Minionego czasu nic nie powróci, choć niemal wszyscy aktorzy mojej telewizyjnej sceny, większość z nich przynajmniej jest jeszcze w grze i czasem ze zdumieniem odkrywam, że w kolekcji próżności żadnej mi fotografii z przyszłymi premierami i niezgłoszonymi jeszcze kandydatami na prezydentów Najjaśniejszej RP ciągle nie brakuje.

Skoro zatem tak było, jeśli mimo oporu materii tyle publicznych osób indywidualnego udzielało naszej inicjatywie wsparcia – może nie wszystko stracone ? Może te moje „zadumy” skoro jeszcze nie na paryskim bruku pisane, dziś gdy nad naszą niepodległością nowe kłębią się chmury jakiemuś twórczemu działaniu posłużą? 11 grudnia 1981 w Sali Teatru Dramatycznego Senior tak mówił: „[…] Stan dzisiejszy polskich obyczajów i polskiego myślenia przypomina czasy saskie. Literatura musi zdobyć się na okrucieństwo takie do jakiego zdolni byli pisarze, którzy wówczas postawili narodowi zwierciadło przed oczy. I zdołali go tym wizerunkiem przerazić. […] model reformatorski, model literaturu zygmuntowskiej i stanisławowskiej czeka dziś na spełnienie w literaturze współczesnej, która powinna znaleźć w sobie siłę Modrzewskiego i Skargi i Konarskiego, Reja i Kitowicza aby poddać krytyce nie tylko sposób rządzenia Polakami lecz sposób życia i myślenia Polaków”.

W 1992 roku nie mieliśmy problemu z władzą. Co najwyżej sami ze sobą. U steru państwa był rząd Suchockiej. Nie była to już wprawdzie działaczka opozycji jak Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki czy Jan Olszewski – ale mimo stażu w Stronnictwie Demokratycznym o agenturalność posądzać ją było nie sposób. Wkrótce zresztą po ujawnieniu kolejnych list: Macierewicza, Milczanowskiego, Wildsteina, wreszcie Raportu WSI okaże się, że ci, którzy prezentowali się jako arbitrzy elegancji politycznej jak np. Andrzeje Szczypiorski czy Drawicz mieli życiorysy bardziej od niejednego ‘komucha’ delikatnie mówiąc – skomplikowane.

Tak dziś powiem, choć wypowiadam to z podobną nadzieją na „błądzenie” jak wtedy gdy kasandryczne dla naszej niepodległości wizje głoszę. Tak dziś mówię, bo coraz więcej wiemy, a mnie (czemu już parokroć dawałem wyraz) bardziej od Wildsteina, co do autentyczności tych wszystkich „kwitów” dopiero Michał Boni i to w piętnaście lat później przekonał.

I nie dlatego, że zbładził czy, że się przestraszył. To można było wybaczyć. Lecz dlatego, że nie poczuł skruchy. Piętnaście lat kłamał, a gdy się już nie dało: dla kontynuacji kariery, dla możliwości wyprzedania resztki majątku polskich szpitali, stoczni i mediów publicznych  w Rządzie Zdrady NarodowejKorupcji  już ostatecznie po dymisji szefa  CBA przez premiera Tuska zalegalizowanej, nie zawahał się uwiarygodnić wszystkich jakże nieestetycznych zdawało się wtedy gestów Macierewicza, histerycznych jak sądziłem zawołań Jana Olszewskiego.

ATK - Michał Boni 18.VI.1883
ATK – Michał Boni 18.VI.1993

Rozmawiałem z Bonim w telewizji jako jednym z pierwszych. Kiedy się pierwszy raz natknąłem ? Chyba dopiero na pololnistyce, gdzie studiował w jednej z ościennych grup. Razem chodziliśmy do mgr Witort na łacinę. Michał do klasyki miał spory talent i pamiętam, że chętnie pomagał mi w tłumaczeniach. Na początku wszyscy żyliśmy teatrem. Michał oglądał naszego Metora, a potem całe towarzystwo wciągnęło nas (to znaczy Andrzeja Urbańskiego i mnie) do realizacji Andrzejewskiego Bram Raju. Próby pamiętam odbywały się w nieotynkowanym budynku ekonomii na Długiej albo w akademiku na Lewartowskiego. Urbański szybko się wycofał, do premiery i tak nie doszło. Za to dyskusje były potężne.

Boni szybko otrzymał propozycję asystentury, co powstrzymało go przed podpisaniem listu w sprawie Pyjasa. Podpis na nim był swoistym testem odwagi i opowiedzenia się po stronie opozycji.  W opozycję byłem już wówczas zaangażowany współpracując z KORem. Wciągałem osoby godne zaufania. Choćby Marka Karpińskiego, który te podpisy zbierał. Asystentura synowi dysydenta marzącemu o reżyserii też nie groziła – list więc  podpisałbym bez wahania. Tylko – że jakoś tenże Karpiński po mój podpis się nie zgłosił. Nie wiem czemu. Tym trudniej jednak potępiać mi Miśka, że wówczas odmówił. Nie poszedł przecież  tak ostro jak, późniejszy emigrant i moralny autorytet Krzysztof Rutkowski, autor „Paryskich Pasaży”: „Szef”, zwany tak ze względu na fakt, że przewodniczył Kołu Polonistów – stał się wszak bodaj w 75 roku jednym z ostatnich nabytków PZPRowskich na tym wydziale.   Ale kto dziś takie niuanse pamięta.

Miałem ( ba do dziś mam w głębi duszy) wiele dla „Miśka” sympatii. Rozmowę prowadziliśmy na pan. Michał w przeciągu dwu lat wystrzelił w górę w sposób trudny do pojęcia. A przecież początkowo przedstawiał się jako teatrolog. Gdy zmienił specjalizację na krytyczno literacką „teatralnie” ofiarował mi „w spadku” pierwszy tom antologii tekstów teatrologicznych Janusza Deglera, którego mi brakowało. Pamiętam debiut Boniego w literaturze. II rok studiów – 1975. Artykuł nosił tytuł „Skąd ten szum o boom”. Dotyczył literatury iberoamerykańskiej i pisany był z perspektywy zdecydowanie już socjologicznej. Michał debiutował jako pierwszy na roku i to zauważalnie. Artur Miedzyrzecki zapytał mnie natychmiast, kto to jest ten Boni –  czuło się dobre pióro.

Kiedy więc udało mi się jakoś zręcznie podejść Wyszyńskiego i zaproponować półgodzinne „A Teraz Konkretnie”: zanim się zorientował jak mam zamiar inicjały zaanektować, w dążeniu do niepostrzeżonego przebicia się z lokalnego na poziom krajowy w pierwszym odruchu zwróciłem się do Boniego.

A Teraz Konkretnie _ czołowkaRozmawiałem niemal wyłącznie o sprawach zatrudnienia. Był już po epizodzie zaskakującego awansu na Szefa Regionu Mazowsze, gdzie zastąpił legendarnego Zbyszka Bujaka, potem został Ministrem Pracy w rządzie Bieleckiego, teraz wiceministrem przy po raz drugi kierujacym tym resortem Jacku Kuroniu. Wszystko zdawało się bajką. Wolna telewizja, przyzwoici ludzie i oczywiście wolność krytyki w ramach, której ja dopuszczałem „oszołomów” pytających wprost Drawicza czy Szczypiorskiego, Boniego albo Najdera o tajemnice ich agenturalnych powiązań, ci bez mrugnięcia powieką zaprzeczali, odwzajemniając się w zamian zapewnieniem, że są za wolnością prasy, mediów, szanują słuchaczy i jak powiedział Michał – nie mógłby odmówić mi udziału w programie, skoro tak wielu wyborców go ogląda.

Obywaliśmy się bez dekoracji. Czarne tło niczym w CNN. Początkowo w tym „żywcu” wspomagała mnie Ula Rzepczak w centrali  i Grzegorz Piekarski siadając koło mnie na wizji. Odbierali telefony od słuchaczy. Szybko jednak zaczęły się schody, gdyż Włosi zdecydowanie odmówili jakiejkolwiek dodatkowej płacy. Uważali, że jak dają studio, obsługę techniczną i czas antenowy – to jest to naprawdę wiele, a o resztę czyli sponsora musimy zadbać sami.

Obrotna Ula wspomagana przez oddanego męża znakomicie sobie z tym poradziła tworząc sponsorowany przez wiele firm kobieco-live stylowy program „Bez Maski”. Początkowo z jej pomocą, potem już sami zdobywaliśmy punkt po punkcie: meble do studia, dekoracje, z czasem nawet charakteryzatorów. Nie było tylko środków dodatkowych na płacenie pomocników. Do stacji jednak dołączył właśnie Jarek Kret, którego przelotnie poznałem jeszcze gdy kręcił się wokół dodatku niedzielnego w „Nowym Świecie”.

Jarek z wykształcenia jest egiptologiem. Jego pasją są podróże, dla których sprzeda duszę wraz z przyległościami. Ale nade wszystko kocha występować na  wizji. I i ze wzajemnością. Pewnie znacznie bardziej ode mnie „lubi” go kamera.

ATK i J.Kret - grudzień 1994
ATK i J.Kret – grudzień 1994

No i jest Jarek nade wszystko dobrym kolegą. Zgodziliśmy się na współpracę z nadzieją, że to się w perspektywie opłaci. Jarek nagrywał mi zapowiedzi. W trakcie rozmów asystował odbierając na wizji telefony. Czasem dodając własne, często przekazując w imieniu widzów pytania. Pomagał mi także, wraz z moja ówczesną żoną przy organizacji i obsłudze widowni, w trakcie otwartego studia z udziałem publiczności.

Stacja przecież była cały czas zagrożona. Minęły trzy lata wolności. Kagańcowe ustawy nie funkcjonowały – jednak na rynku telewizyjnym formalnie nic się nie zmieniło. Panował stan zawieszenia no i … nie było pieniędzy. Przynajmniej w kręgach, które uznawały siebie za „przyzwoite”. Gdy 6 grudnia 92 roku ruszyła nasza stacja „W pierwszym dniu emisji  ”Nowej Telewizji Warszawa” przez piracką stację przewinęło się tak dużo znanych postaci, że telewizji państwowej trudno byłoby tyle naraz zgromadzić” – komentował Gazeta Wyborcza. Stację uruchamiali: Mirek Chojecki z Gabrielem Meretikiem i Michałem Komarem. Jednak Meretik zrezygnował jeszcze zanim wyemitowaliśmy pierwszy program . „Pokłóciłem się z Rossettim o reklamy –wyznał Gazecie Wyborczej. – Mówiłem mu, że nie zgadzam się na reklamowanie w NTW alkoholu i tytoniu, on – że mają doświadczenie z Sardynii, płacą małe, symboliczne grzywny i reklamują dalej. Widziałem też, jak skromne środki chce przeznaczyć na telewizję, i uznałem, że nie interesuje mnie „telewizja-patelnia” odtwarzająca cudze programy.”

W styczniu 1993 wycofał się także Chojecki. Zorientowawszy się, że choć piratów się nie ściga jednak mają być jak stwierdził kiedyś Juliusz Braun w procesie koncesyjnym gorzej traktowani – postanowił pozostać legalistą. Było to logiczne. Tu mieliśmy się uczyć, a potem albo otrzymać koncesję z Włochami bądź też abordować się na legalną Mirkową fregatę.

A uczyć było się czego. Funkcjonował mit, że na uruchomienie telewizji potrzebne są miliony, sięgające milarda dolarów do momentu zrównoważenia kosztów. Takie bajki opowiadali zachodni biznesmeni. Dość bezkrytycznie powtarzała je prasa. Włosi jednak pokazali nam jak to się faktycznie robi. W marcu ’93 roku wszystkie stacje lokalne finansowane przez Grauzo otrzymały wspólne logo „Polonii 1”. Zostały też zjednoczone finansowo przez agencję  reklamową Publi Polska. W siedzibie na Marszałkowskiej pojawił się zaimportowany z Włoch „mistrz od ramówki” – Renato Guzzo. Program wspólny wypełnił nikomu jeszcze w Polsce nie znany sensacyjny „McGyver”, telenowela „Maria”, ostre, japońskie kreskówki dla dzieci. Popularność stacji rosła z dnia na dzień. Wkrótce oglądalność sięgnie 26 % przekraczając w najlepszych godzinach 8 milionów widzów.Badania wg Nielsena Technika była genialnie prosta. Grauzo przetrenował to w Italii. Niepotrzebna mu była koncesja ogólnopolska. Mając udziały w kilkunastu stacjach lokalnych, wspólny blok programowy wypełniał nagraniami dystrybuowanymi na kasetach. W głównej siedzibie Polonii 1 czyli dawnej redakcji kupionego przez Grauzo „Życia Warszawy” na Marszałkowskiej  przy samym  placu Unii Lubelskiej zainstalowano dużą maszynę kopiująca.  Na niej, z profesjonalnej kasety Beta na równie profesjonalne choć wychodzące już z użycia kastey U-matic, powielano: nadsyłane z Włoch filmy, kupowane seriale czy nagrywane wpierw przez Michała Komara, a potem przez mnie publicystyczne programy. Dwanaście kopi brali w swe ręce kurierzy firmy DHL i rozwozili po Polsce, gdzie z dokładnością zegarka emitenta ale zasadniczo o tej samej porze wyświetlano identyczną zawartość. To pozwalało bez koncesji ogólnokrajowej zawierać kontrakt na emisje reklam w całej Polsce. Zdaniem Grauso, którego będę na ten temat 45 minut na wizji przepytywał, to jedyna szansa funkcjonowania stacji w małym ośrodku, gdzie z  lokalnych reklam telewizja nigdy się nie utrzyma

Strasznie narzekano na tę jakość. Prasa i dziennikarze zachłystywali się krytyką włoskiej taniochy. Wyszyński o mało nie dostał zawału, gdy się dowiedział, że newsy mamy na U-maticach montować. Włosi zaś  patrzyli nań jak na wariata.

Oczywiście mówił Rosetti - można jeździć samochodem z automatyczną skrzynią biegów ale mechaniczna też ma swoje zalety. Ma ! Świadczę własnym przykładem. Gdy w nawale pracy zapragnąłem uniezależnić się od leniwych pobratymców, montować nauczył mnie Eryk Dankwa  na tychże U-maticach. Fakt, „ślizgały się o ramkę” czyli 1/24 sekundy. Trzeba się było wprawić we wcześniejszym wciskaniu klawisza. Dzień treningu… A oszczędność ? Na jednej maszynie rzędu 3 – 4 tysięcy $. Na stu maszynach – przynajmniej pół miliona złotych. Uwielbiam Włochów, mnóstwo się od nich nauczyłem. W jedno jednak absolutnie nie wierzę. W to, że zainwestowali w Polsce 40 mln $. Tu rozliczono ich prawidłowo. Jak wydali na wszystkie telewizje dwa miliny – to dużo. I raczej nie stracili na intersie. Z Grauzo nawet gdy podle i oszukańczo go stąd wyrzucano – emanował pełen spokój. I chwała mu za to.

Jakie bowiem znaczenie może mieć liczenie emisyjnych „dropów” czyli skaz na najwspanialszych nagraniach pieczołowicie enumerowanych przez emisję w TV publicznej na Woronicza, gdy wypieszczone nagrania i tak na ekranach 90% telewizorów pojawiają się pełne „śniegu” i zakłóceń !?  Taka jakość ma znaczenie przy filmach, przy produkcjach, które maja szanse być emitowane w studiach czy dziś w systemach cyfrowych. Przecież nie wtedy, gdy gra się na żywo ulicznego „newsa” czy nawet literacką debatę !Oglądalnosc Polonii `

Co dobry technik potrafi dowiedziałem się zresztą po roku, gdy już nagrywane przeze mnie na żywo w Warszawie rozmowy były w tygodniu reemitowane w całym kraju. 18 czerwca 1994 roku z Tadeuszem Mazowiekim rozmawiałem głównie o sytuacji w Bośni i Hercegowinie, gdzie w latach 1992-1995 pełnił funkcję specjalnego wysłannika ONZ-u. Mówiliśmy też o nadchodzących wyborach samorządowych no i o telewizji.

Czy zamykanie takich stacji jak nasza, wolnych komercyjnych,  uważa pan za właściwe, czy ich kontrolowanie uważa Pan za dopuszczlne ? – spytałem

No nie, gdybym uważał zamykanie tej stacji za właściwe to bym tu nie był. Myślę, mam nadzieję, że nikt nie myśli o zamykaniu tej stacji.

To było powiedziane już w rok po wejściu w życie ustawy. W pół roku po tym jak Krajowa Rada nieoczekiwanie odmieniła system przyznawania koncesji – miast wpierw rozdawać lokalne, najpierw wszystkie nadajniki dla Sieci ogólnopolskiej POLSAT-owi przekazała. To było w miesiąc po ostatecznej odmowie koncesji dla Nowej Telewizji Warszawa, w której pracowałem i na tydzień przed spotkaniem z urzędującym Prezydentem RP w Belwederze ! Skoro więc i Mazowiecki i jego ówczesny polityczny konkurent Lech Wałęsa nas popierali, kto sprawił, że już za chwilę nas nie było ?

Na razie jednak byliśmy i przygody mieliśmy jak na prawdziwych korsarzy przystało. Opowiadałem już, że program taki jak z Mazowieckim nagrywany na żywo w Warszawie był rejestrowany na kasecie Beta ( jedynie NTW z całej sieci taki rekorder miała). Następnie,  lekko czasem przeze mnie podmontowywany trafiał na Marszałkowską, gdzie był powielany w maszynie kopiującej. Nie wspominałem jednak, że w stacji panował ogólny polski psychiczny dyskomfort. Bodaj czy nie byłem jedynym zadowolonym. Nie płacono mi wprawdzie za dodatkowe programy lecz satysfakcja sukcesu mi to nagradzała. Takiej satysfakcji nie dzielili ze mną ani asystenci, ani operatorzy czy realizatorzy, którzy opłacani byli etatowo.  Pracując zaś ze mną w godzinach wg grafiku jaki im opracowywałem,  bardzo byli niezadowoleni, że poza przygotowaniem Wiadomości muszą jeszcze coś robić miast – herbatki popijać. Szefa nie było. Pojęcie „Zakresu Obowiazków” nie istniało. Włosi zakładali, że każdy kto chce pracować robi to bo szanuje siebie i „operę” – czyli dzieło…

Musiałem więc pamiętać by studio otwarto, meble wniesiono. Zdarzyło się nawet, że na 5 minut przed żywym nagraniem musiałem wypaść ze stacji, wskoczyć w ”Malucha” i lecieć do pobliskiego elektrycznego sklepu by kupić baterie, których zabrakło w studyjnym mikrofonie. A jak bym nie dostał ? – no cóż: najwyżej nie odbyłoby się nagranie – któryś z tych zbuntowanych młodzieńców wypalił.

Beta czy VHS - dosć że jest ( T.Mazowiecki w ATK - 18. VI.1994
Beta czy VHS – dosć że jest ( T.Mazowiecki w ATK – 18. VI.1994

Tym razem wszystko na początku grało. Program z Mazowieckim przeszedł bez wydarzeń. Usłyszałem uspokajające deklaracje i pełen „Siły Spokoju” wkroczyłem po nagraniu do realizacji po kasetę. Chłopcy byli serdecznie rozbawieni. Jeden tylko siedział z lekka osowiały.

Jak tam ATeK, zagadał Wojtek Walkiewicz masz zdaje się w planie na jutro powtórkę Mazowieckiego w Polonii.

Przecież wiadomo, stwierdziłem. Gdzie jest kaseta ?

No właśnie i w  gazetach już zapowiedziano– ironizował Artur Twardo

- A przecież wiadomo, że prasa kłamie. Parsknął któryś.

Co się stało? – spytałem, blednąc.

- Ka, kas, kaseta mi nie zapętliła odezwał się w końcu debiutujacy pomocnik emisjonisty,

Nogi się pode mna ugięły.

– Spokojnie ATeK odezwał się wreszcie jedyny wyzbyty czysto polskiej schadenfreude czyli Eryk Dankwa. - Trzy minuty masz w plecy, będziesz musiał przyciąć początek.

- Jak mam to zrobić ? Myślałem głośno: bez powitania, bez prezentacji.

- Dobra, mówię. - Właściwie prezentację to mógłbym dograć jeszcze raz. Do tego mi nie jest potrzebny gość  w Studio.

- Co chcesz nas tu jeszcze godzinę trzymać. Poderwali się „solidarni” operatorzy. Mowy nie ma. Teraz jest przerwa i … już ich nie było. Zostaliśmy z Erykiem.

- A „szpiegi” – pytam. No tak szpieg ( czyli aktualny rejestrator całego programu)  był, lecz nagrywanny na VHS-ie z „ekonomiczną prędkością” miał jakość zblakłej fotografii.

- Ale, ale. Mówię nagle do Eryka. Przecież na moim VHS-ie w domu powinienem mieć swoje zaprogramowane nagranie w normalnym tempie nagrane na sprzęcie też dość przyzwoitym. Taki bowiem miałem odruch dzięki, któremu dziś mogę wspomnienia porządkować po latach. Rejestrowałem wszystko. Mam zachowane z tamtych czasów ponad 220 godzin nagrań. Pognałem na Długą. Tu wszystko grało. Przywiozłem VHS-a, Eryk siadł do maszyny i … pokazał co potrafi. Czyścił, balansował,  rastrował , nasycał. Nagle okazało się, że pogardzane włoskie maszyny mają cały szereg funkcji, których nikt poza Erykiem (mającym filmowe doświadczenie) nie używał. Po godzinie skleił tak 3 minuty amatorskiego nagrania domowego z profesjonalną betą, że na odbiorniku niższej klasy prawie nic nie było widać.

A miało być tak pięknie. Byliśmy tacy solidarni, zjednoczeni i wszyscy nas popierali. Czemu jednak pracować szło tylko z przejętymi polską szansą Włochami i z urodzonym wprawdzie  na Karowej lecz  czarnoskórym Polakiem ?

ROZDZ. LXXXVI - Z Ksęciem Karolem i Matką Teresą dziel i rządź !

Rozdz. LXXXVI – Z Matką Teresą i Księciem Karolem – dziel i rządź!

poprzedni pierwszy następny

„A Teraz Konkretnie” zyskiwało renomę. Bez oporów zaproszenia przyjmowali tak aktualnie sprawujący urząd ministrowie jak Boni, wojewodowie jak Bohdan Jastrzębski

A.T.Kijowski z Bohdanem Jastrzębskim czy bohaterowie zasłużeni w budowaniu tego, co lubiłem okreslać mianem „młodej demokracji’. Odwiedzili mnie wszyscy nasi herosi przemian: Zbigniew Bujak i Leszek Balcerowicz czy Bronisław Geremek, a także „nasi” premierzy od Jana Krzysztofa Bieleckiego, poprzez Jana Olszewskiego, Hannę Suchocką na wspomnianym Tadeuszu Mazowieckim nie poprzestając.

ATK z Bronisławem Geremkiem
ATK z Bronisławem Geremkiem

Nie zauważyłem jak minął rok. Codziennie trzy newsy, trzy razy w tygodniu debata. Codziennie minimum trzy newsy. Zasadniczo wszyscy mieli robić wszystko. Nie było więc materiału jakiego bym nie robił. I - Miasto, i Ekonomia, i Kultura, nawet Sport, lecy jak już wspominałem – tylko ostatecznymi czasami. „Wiadomości Warszawskie” podzielone były na takie cztery, średnio pięcio minutowe bloki przedzielone reklamami. Gdy ustawa zabroniła wkładania reklam z takim natężeniem części dzieliliśmy znakomitymi muzycznymi videoklipami.

ATK & Jan Olszewski - A Teraz Konkretnie
ATK & Jan Olszewski – A Teraz Konkretnie

No a poza tym nikt nie bronił organizować debaty. Początkowo to były Rozmowy o Sztuce i Debata  Warszawska, odwiedzania przez artystów, urzędników, architektów. Ludzi tak związanych z Warszawą jak choćby Władysław Szpilman, z którym – nie znając jego życiorysu Pianisty przez lata jadałem obiady w Związku Literatów. Nawet z jego synem Andrzejem, dziś stomatologiem gdzieś w Niemczech zbieraliśmy się w latach siedemdziesiątych  do wspólnego  pisania piosenek. Miałem podpisywać się Dichter żeby się ze Szpilmanem komponowało. Odwiedziłem wtedy dom pana Władysława. Zrobił na mnie wrażenie fortepian i dedykacja Rubinsteina na fotografii.  potem od ojca usłyszałem, że to  autor stalinowskich szlagierów  i koniunkuralista ale  także przyzwoity kameralista grający z zespołem Kwintet Warszawski.

ATK z Władysławem Szpilmanem ( Pianistą)
ATK z Władysławem Szpilmanem ( Pianistą)

o Warszawkiej Operze Kameralnej z Ryszardem  Perytem, a o łażeniu po górach, ze świetnym alpinistą i  znakomitym historykiem, dziś członkiem Kolegium IPN-u – Andrzejem Paczkowskim.

A.T.Kijowski i  Ryszard Peryt

ATK z Ryszardem Perytem

Otwarte Studio poświęcane, a to miłośnikom zwierząt domowych, homeopatom, czy rowerzystom, strażakom lub tajemnicom Pałacu Kultury. Kilkadziesiąt powstało takich rozmów zatytułowanych „Kto pyta niech przyjdzie” – początkowo stricte lokalnych, z czasem stających się fragmentem ogólnopolskiego magazynu emitowanego w całej sieci „Polonia 1” zatytułowanego „Telewizja w Pokoju”.

Z dnia na dzień jednak coraz mniej osób zostawalo na pokładzie. Koncesji wciąż nie było. Trudno było marzyć o stabilizacji. Koskowski odszedł do Canal Plus, gdy ten otrzymał koncesję na (sic!) – program kodowany. Co lepsi operatorzy escape’owali się do TVpublicznej i PolSatu.

ATK i Andrzej Paczkowski

ATK i Andrzej Paczkowski

Przypomnijmy kalendarium wydarzeń:

Kiedy 6. X.II 1992 – wystartowaliśmy Gabiego Meretika już nie było z nami,  w styczniu 93 – odszedł też Mirek Chojecki. Został Michał Komar, który w marcu’93 zakceptuje włoski pomysł spinającej stacje „Polonii 1” i wkroczy do tego programu ze swoimi „Gadającymi Głowami”. Jest nieźle.  Dwudziestego maja pojawił się nawet w stacji zaproszony przez Michała Adam Michnik. To znaczy, że wszystko jeszcze w dobrym kierunku zmierzało.

Ja szalałem z newsami. Właśnie tego dnia drwiłem z Księcia Karola spóźniającego się do Centrum Zdrowia dziecka z żenująco skromnym darem. „Punktualność jest grzecznością królów. Ale książąt nie zawsze to dotyczy. Do Centrum Zdrowia Dziecka jego Królewska Wysokość książę Walii raczył się spóźnić 20 minut. Wszystko dla tego, że przedłużyło się spotkanie z mieszkańcami Domu Sue Rader z Konsancina, ktôre odbywało się w książęcej rezydencji.

Personel szpitala czekał i czekał na „królewski” dar.Wagę do ważenia niemowląt, których przynajmniej pięć winno znajdować się na każdym z dziesięciu pięter. I znajduje. Ich wartość nie przkracza przecież trzynastu milionów ( = 1 300 PLN) złotych. Ale od przybytku głowa nie boli, a darowanemu koniowi itd. Gdyby jednak ktoś naprawdę chciał zrobić przyjemność dyrektorowi Centrum powinien kupić lub wpłacić na Gammę Kamerę do badań izotopowych, na której brak narzeka dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka. Ale to już około 10 mld złotych ( =1 mln PLN) – O ty Karol!” podsumowałem relację.Matka Teresa w Warszawie

Jako jedyna kamera w mieście miałem okazję spotkać się z Matką Teresą z Kalkuty odwiedzającą warszawskie więzienie. O wolnej telewizji dane mi było rozmawiac z byłym premierem Francji Raymondem Barre. Zapytany o stosunek do wolności mediów powalił mnie trafnością i głebią zaimprowizowanej kilkudziesięciosekundowej wypowiedzi:

- Jestem za wolnością prasy i swobodą informacji. Usłyszałem. - Sądzę, że nie ma nic niebezpieczniejszego od budowania mechanizmów jakiejkolwiek kontroli czy cenzury. Osobiście jestem jednak najgłębiej przekonany, że środki przekazu są dziś często zdominowane przez aktualne wydarzenia. Może to wywierać negatywny wpływ na kształtowanie opinii społecznej. Trzeba to z całą otwartością powiedzieć: coraz bardziej istotne jest dziś by środki przekazu zdawały sobie sprawę  z roli jak pełnią w społeczeństwie informacji.

W słowie informacja nie jest bowiem zawarty jedynie przedrostek dotyczący rozprzestrzeniania nowości lecz : in-formacja zawiera także rdzeń, którym jest formacja, czyli kształtowanie. To znaczy kształt, sposób w jaki pojmuje się dany problem. Bez zniekształceń, bez dezinformacji”.

BarreBędę używał tej wypowiedzi już wkrótce, gdy zacznie się bój, włoska walka o wolność mediów Polski.  1 lipca 1993 wejdzie bowiem w życie Ustawa o KRRiT. Wkrótce rozpocznie się proces koncesyjny. Komar „brzęczy” w „Polonii 1” , ja „zawracam” i „mieszam w „NTW’. Włosi robią co w ich mocy by spełnić oczekiwania koncesjonodawców. Toteż, gdy tylko pokażę im podwóreczko Lapidarium z radością rozpoczną teatralne transmisje z Lapidarium. Oczywiście nikomu za nic nie płacąc, a jedynie traktując spektakl niczym mecz piłkarski. Angelo Palla przyjeżdżał małym transmisyjnym wozem, zabierał trzech, czasem nawet czterech operatorów, kierowca pełnił zarazem funkcję elektryka.  Marco Ghia szef ekipy technicznej zajmował się akustyką.  Angelo – na żywo realizował. Realizował tzn. wybierał, z której kamery obraz jest przekazywany na wizję, dobierał efekty montażowe, operował dźwiękiem. Efekt był taki jakby przedstawienia miało być grane „na żywo”.

Przecież sytuacja była komfortowa. Wtorkowy spektakl emitowany miał być dopiero w niedzielę. Miałem jeszcze czas przyjść na Marszałkowską, usiąść z Massimo o akuratnym nazwisku Demontis i podczyścić, podmontować, wyciąć kiksy kamery, dorobić tyłówkę i początkowe napisy. I tak – stawał się teatr, o którym się naszym specjalistom od teatru telewizji nie śniło. Teatr prosty, nie drogi. Realizacje jak moje spektakle – dla ludzi a nie dla cmokierów.logo Polonia 1 & NTW

Grauzo naprawdę bardzo chciał tu działać. W ostatnim okresie pobytu w Polsce porozumiał się z Andrzejem Żuławskim, otworzył firmę Aion Polonia Film – przeznaczając na produkcję filmową na początek – milion dolarów. Nie są to może zbyt wielkie pieniądze, ale PolSat ani TVN przecież przez 15 lat nie wyprodukowały ani jednego filmu artystycznego – jedynie kilka polskich seriali.

Nicola Grauso
Nicola Grauso

Przyszedł wrzesień. Jako news-man udałem się na konferencję do Krajowej Rady, która pod przewodnictwem Marka Markiewicza mieściła się jeszcze w Kancelarii Prezydenta na Wiejskiej. Mówiono o tym, co będzie z telewizjami. Kiedy doczekamy się koncesji. Kto może, a  komu indoktrynować nie wolno.

Prezes Rady Marek Markiewicz opowiedzał o wizycie w Moskwie i zapowiadanych odwiedzinach we Włoszech. Chodziło o to by silne nadajniki wykorzystywane w Warszawie przez Rosjan, a w Krakowie przez Włochów mogły być użyte przez lokalne telewizje publiczne. Czyli, żeby warszawski WOT używał  moskiewskiego nadajnika. Chodziło również o to, by w zamian za emisję programu rosyjskiego Ostankino, na innej częstotliwości można było polskie antenty telewizyjne kierować na wschód. Memorandum w tej sprawie zostało podpisane. W zamian za retransmisję telewizji Ostankino w Warszawie wielkie skupiska polonijne na wschodzie powinny mieć możność odbioru polskiej telewizji publicznej. Prezes Markiewicz nie ukrywał jednak, że lepiej niż o telewizji rozmawiało się na tematy radiowe.

Prezes Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji omówił przebieg kampanii wyborczej w telewizji

państwowej w roku 1993 ogólnie krytycznie ją oceniając i zarzucając dziennikarzom, iż w okresie wakacyjnym zawieszono emisję pewnych programów czysto publicystycznych, które w obiektywny sposób winny były informować o wyborczych programach. O mnie naturalnie, choćby o moich spotkaniu w A Teraz Konkretnie z komisarzem Prezesem Sądu Najwyższeho Adamamem Strzemboszem czy ze stołecznym Komisarzem Wyborczym, a potem krótkotrwałym Prezydentem Warszawy Mieczysławem Bareją naturalnie nie wspomniał. A przecież całe lato trzy programy publicystyczne tygodniowo nagrywałem.

W ogóle na ten oglądany program funkcjonował rodzaj prasowego „zapisu”. Poza wymienianiem „A Teraz Konkretnie” w programie TV nie wiem czy trzy razy wspomniano o nim w gazetach.

Mówiono też na tej konferencji o parytecie produktu polskiego w telewizji publicznej i prywatnej. Krajowa Rada dążyła tu do podwyższenia produkcji rodzimej powyżej ustawowych 30 %.  Najmniejsze wymagania stawiała się przy tym emitentom lokalnym działającym dla zbiorowości mniejszych niż 3 miliony.  Program krajowy nie musiał tu docelowo wypełniać więcej niż od 35% czasu antenowego. Gdy stacja przekraczała 3 miliony odbiorców, winna już mieć 40 procent krajowego produktu. Regionalne stacje publiczne winny mieć w swym programie połowę, a ogólnokrajowa telewizja publiczna wunna była dostarczać aż 60 procent produkcji krajowej.

30 września 1993 upływał termin składania wniosków o koncesję dla prywatnych stacji lokalnych. A za dwa miesiące dla stacji ogólnopolskich. Dowiedzieliśmy się, że w całego kraju złożono 17 wniosków o nadawanie prywatnych programów lokalnych. Prezesa Markiewicza spytałem wówczas ile takich wniosków złożono z terenu Warszawy i województwa warszawskiegi oraz jak długo Rada ma zamiar je rozpatrywać.

Oswiadczył nam, że ani jednego co go jednak nie dziwi bo takie wnioski najczęściej składane bywają w ostatnim momencie. I tu nastąpiło coś

Marek Markiewicz
Marek Markiewicz

dziwnego. Jak najpierw odłączył się Chojecki by walczyć o koncesję dla NTP, tak we wrześniu’93 zorientowawszy się zapewne, że Włosi przeznaczeni są „na odstrzał” także i Michał Komar odchodzi z NTW. Do procesu koncesyjnego przystępując oddzielnie z projektem lokalnej TV „Wisła”. (Żeby było trudniej zgadnąć nazwa był podobna do ubiegającej się o koncesję na południu Polski telewizyjnej sieci).

W rezultacie do procesu koncesyjnego na telewizję lokalną przystąpi: PolSat ( Solorza), Canal-Plus i  NTP-Plus Mirka Chojeciego, o którym co najdziwniejsze będzie się mówilo, że koncesję dostał. Tylko, że jakoś tak mu ją dano, że nigdy tego nie zrealizowano, a częstotliwość summa sumarum w drugim procesie koncesyjnym w roku 1996  zagarnie Walter z TVN-em.  O pozostały czwart kanał starać się będą:  nasza „NTW Nicola Grauso, Top Canal Jacka Żelazika, TV Niepokalanów ojców franciszkanów oraz wspomniana TV „Wisła” nieoczekiwanie stworzona przez Michała Komara. W rezultacie częstotliwość zajmą franciszkanie.

No cóż – historia jak ze złej bajki bez morału. Kto nie potrafi się łączyć, dogadywać, wspomagać – przegrywa. Fakt, że Chojeckiemu, Grauso i Komarowi zabrakło woli współpracy obróci się przeciw nim i przeciw polskim interesom. Uważali się, za  tak potężnych, że każdy uważał się za najważniejszego. Tak pewni siebie, że w momencie zagrożenia każdy stawiał tylko na siebie. Razem z Grauso mieli szansę  podbić telewizyjnie nie tylko Polskę lecz pewnie stworzyć konsorcjum medialne ogarniające wschodnią i południową  Europę. W rozproszeniu musieli polec. Musieli zostać – rozegrani.

Rozdz. LXXXVII- Solorz i Grauso – wojna o kasę

CDN

Rozdz.LXXXVII. Solorz i Grauso – wojna o kasę.

poprzedni pierwszy następny

Solorz i Grauso –  wojna o kasę. Opis obyczajów…r. LXXXVII

Zostałem praktycznie sam. Stacja rosła w siłę. Oglądalność mierzona przez instytut Nielsena sięgała 8 840 000. Stawiało to stację na drugim miejscu  w kraju po programie pierwszym TVP, a przed publicznym programem drugim. Szczególną popularnością cieszyła się nasz telewizja wśród dzieci i młodzieży, w godzinach popołudniowych oglądało nas średnio 761 000 widzów w wieku od lat 4 do 15. Dochody z reklam rosły proporcjonalnie. Publiczna redakcja stołeczna Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego przekształcanego właśnie w Warszawski Ośrodek Telewizyjny (WOT) przy naszej Nowej Telewizji Warszawa – nie istniała prawie.Oglądalność Polonia 1

Konkurencja dostała szału. „Gazeta Wyborcza”, która jeszcze niedawno z sympatią wspominała przedsięwzięcia Komara i Chojeckiego zaangażowana teraz bodaj najsilniej w projekt „Antena 1” Mariana Terleckiego przystąpi do generalnego ataku na Grauso publikując 13 listopada 1993 kolejny ( piewszy ukazał się 22 maja) paszkwilancki artykuł Anny Bikont. Śródtytuły poszczególnych artykułów Gazety były zaiste urocze: „Na początku była chała”, „Z ręką w nocniku”, potem jeszcze w Mikołajki, na jubileusz rocznej działalności mojej stacji: „Mydlane NTW”.

30 września upłynął termin składania wniosków o koncesję dla stacji lokalnych -30 listopada 1993 – na częstotliwość ogolnopolską. Jednak koncesji lokalnych po prostu wbrew deklaracjom –  nie rozdzielono ! Tym samym decydując się na monopol.  A przecież wolność to wielość –  to decentralizacja. I to Włochów powaliło.

Rozpoczęcie procesu zezwoleń przez  KRRiT od przyznania tej jednej, bardzo zresztą trudnej do faktycznego zrealizowania ( czyli autentycznego pokrycia zasięgiem całego kraju) – częstotliwości ogólnopolskiej,  mówiło samo za siebie. Przyznanie jej PolSatowi

Zygmunt Solorz-Żak

Zygmunt Solorz-Żak

Zygmunta Solorza-Żaka. – Tajemniczego jegomościa od wielu paszportów stawiało kropke nad „i”.[1] Gdy inną koncesję otrzymał elitarny, płatny, kodowany „Canal Plus” – oczy wszystkim stanęły w słup. Nawet prezydent Wałęsa dostał szału, w marcu 1994 falandyzując prawo odwołaniem swego przedstawiciela czyli Marka Markiewicza ze składu Krajowej Rady. Sardyńczycy  stawali na głowie. Dwoili się i troili by szukać wsparcia. Próbowali uruchomić włoskiego senatora Jasia Gawrońskiego. Z Rzymu przyjechali: zamieszkały tam od lat producent filmowy ( m.in. „Intervisty” czyli „Wywiadu” Felliniego) Michał Janczarek oraz Jacek Pałasiński,

Jacek Pałasiński

Jacek Pałasiński

który spędził niemal cały stan wojenny w Italii, a teraz przyjął posadę rzecznika prasowego stacji. Naczelną redaktorką NTW, ale na kilka zaledwie dni została 8.I.1994 – Małgorzata Spychalska scenografka telewizyjna – córka skomunizowanego generała.

Ta próbowała przyciągnąć osobę dość ekstremalną – Krysię Gucewicz.

Krystyna Gucewicz

Krystyna Gucewicz

Dziwną postać o włosach barwnych jak życiorys  : teatralną recenzentkę  za „czerwonych”     (ponad dwadzieścia lat od 1969 do 1991 nieprzerwanie szefową działu kulturalnego Ekspresu Wieczornego), poetkę erotyczną, potem w zależności od koniunktury: rzeczniczkę prasową Gołdy Tencer i związanej z Teatrem Żydowskim Fundacji „Shalom”. To znów współpracowniczkę Akademii Teologii Katolickiej i duszpasterstwa środowisk twórczych księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Konia z rzędem temu, kto biografię tę zdoła  zrozumieć…

Panie jednak postawiły abstrakcyjne rządania finansowe tak, że w kilka tygodni rozstały się ze stacją. I wtedy rannym świtem zadzwonił w mym domu telefon – w aparacie głos poznanego jeszcze w Cagliari – Alberto. Zgodziliśmy się co do tego z Komarem, że nieżyjący już niestety Alberto Rodriguez był tą osobą, która do współpracy z Grauso wpierw Michała, a potem mnie faktycznie przekonała. Z biegle mówiącym po francusku filozofem i dr nauk, humanistą, z intelektualnej rodziny w mig jakieś organiczne  nawiązałem porozumienie. W koncernie Grauso podlegał mu departament prasy z jego ukochanym dzieckiem czyli dziennikiem „Unione Sarda” na czele. W Polsce widywaliśmy się okazjonalnie,  Alberto

Alberto Rodriguez

Alberto Rodriguez

bowiem  zajmował się zasadniczo „Życiem Warszawy”. Telewizja zaś  była w gestii Rosettiego. Teraz jednak zwierano szyki.

Było wiadomo, że trzeba się ratować, organizując lobbing w środowisku politycznym i medialnym. Okazało się, że Włosi mimo, iż merytorycznie w nic się nie wtrącali, bardzo uważnie analizowali moje programy i teraz zaproponowali mi poprowadzenie w sieci „Polonia 1″ cyklu publicystycznego, który przenosiłby na arenę ogólnopolską, czyli do wszystkich stacji moje rozmowy z politykami, a jednoczesnie ukazał, że naszą telewizję stać na ambitne dziennikarstwo. I tak z dnia na dzień – zwolniony z newsowego kieratu poczułem się czeladnikiem wyzwolonym. W czwartek 3.II.1994  zrealizowałem ostatni 710– ty news. Od startu stacji 6 grudnia 1992 roku minęły 424 dni.

Włosi byli w potrzebie. Jeszcze tego dnia zjechał do Stacji Grauso. Zamknęli się w gabinetach, gdzie burzliwa odbywała się narada. Ja jak zwykle obdzwaniałem gości, do któregoś z planowanych programów.  Tymczasem w sali powstała koncepcja i przybyły na jeden dzień z Sardynii Grauso postanowił przedstawić się osobiście widzom swoich telewizji. Zdecydowano skorzystać z możliwości prezentacji stanowiska Włochów wobec całej wielomilionowej sieci. W kilkanaście minut wszystko było gotowe i Palla wpadł do mnie, który niczego się nie spodziewałem,  z pytaniem czy zgodnie z sugestią Alberto zgodzę się na poprowadzenie programu z szefem. Przystałem naturalnie. W kwadrans  przygotowałem pytania. Pomny nauk Meretika po stacji biegałem w dżinsach jednak w szafie miałem ukryty jeden z ofiarowanych mi przez sponsorującego już moje ubiory Bernarda Hanaokę – garnitur. Zmieniłem zatem image i wkroczyłem na wizję. Grauso, z którym podaliśmy sobie ręce godzinę wcześniej, gdy jeszcze w ich głowach nie zrodził się pomysł improwizowanego programu z lekka przytkało (Bernard jak chce to potrafi) i myślę, że na późniejsze negocjacje finansowe nie pozostał ten efekt bez wpływu.

ATK z Nicola Grauso w asyście tłumaczki Małgorzaty Łozińskiej

ATK z Nicola Grauso w asyście tłumaczki Małgorzaty Łozińskiej

Rozmowę przeprowadziłem w swoim, już wypracowanym,  nerwowym,  nawet nieco napastliwym stylu. Nie ominąłem żadnego zarzutu podnoszonego przez konkurencję. Jednak tak samo jak naszym agentom z listy Macierewicza podobnie najbliższemu współpracownikowi Berlusconiego stawiałem ostre pytania – jednak nie robiłem tego złośliwie i dawałem szansę się wybronić.

Uczciwie powiem. Mnie ten włoski magnat przekonał. Oczywiście nie co do wysokości zainwestowanych kwot. Nawet gdy mi opowiadał, że zainwestował 40 mln $ ja … pytałem o tysiące. Grauso mnie natychmiast poprawił.  Kasę się przecież zawsze w skrzyni chowa. Nie da się natomiast ukryć nieczystych intencji. Udawać znajomości wymagań publiczności i pozorować swobody twórczej, pozostawianej dziennikarzom rozumiejącym ramy finansowe w ramach jasno określanej ekonomicznej – niewoli.  Oszustwa nie było !

Reguły Grauso były ostre lecz czyste. Odwrotnie od tych jakie stawiała Krajowa Rada, która zmieniwszy tryb wprowadzania koncesji kompletnie zburzyła finansowy plan właściciela stacji. W rozmowie ze mną podkreślał, że cztery lata wcześniej przyjechał do Polski namawiany przez przedstawicieli rządu Mazowieckiego do inwestycji w odzyskującym niepodległość kraju. Nie było wtedy mowy o ograniczeniu zagranicznego kapitału w spółkach medialnych ani nawet o parytetach produkcji krajowej. Jednak te wszystkie wymogi przyjmował i starał się im podporządkowywać. Dał pracę 1500 osobom zatrudnionym w 12 lokalnych stacjach. Wraz ze współpracownikami powiązanymi ze stacjami tworzyło to rynek pracy na poziomie 5000 osób. Dał Grauso godziwą, pozbawioną agresji i pornografii, nieco sentymentalną lecz religijną i popularną rozrywkę milonom widzów pierwszy raz stykającym się z komercyjnym stylem telewizyjnym.  (Pamietam, że zwracał na to uwagę wspierający duchowo naszą stację duszpasterz Środowisk Twórczych wyspecjalizowany w dziedzinie mediów, księdz Wiesław  Niewęgłowski).

Pytany o jakość programu Grauso mi odpowiedział :

Jeśli o mnie chodzi też przeczytałem w życiu parę książek i oglądanie telewizji nie jest bynajmniej moją główną pasją. Lecz robiąc telewizję trzeba właśnie pamiętać o tych, których jest większość, a dla których telewizja jest jedynym oknem na świat. I nie jest to takie samo okno, przez które spogląda mający do dyspozycji tysiące atrakcji kulturalnych intelektualista z Rzymu czy z Warszawy.

Twierdził Grauso,  że zainwestował w naszym kraju 50 mln dolarów. Pytałem  go jakich ma zamiar żądać odszkodowań. Tu był rzecz jasna dużo mniej konkretny. Starał się trzymać twarz nie tracąc nadziei, że jeszcze się wszystko dobrze skończy. Jednak jego plan scalenia w sieć tych lokalnych stacji  (z Krakowa. Warszawy, Lublina, Olsztyna, Łodzi, Gdańskia czy Szczecina),  dla których uzyska częstotliwości lokalne zawiódł. Dziś już wiemy, że w rezultacie  nikomu się nie udało. Ani Chojecki, ani Komar, ani opuszczony przez nich Grauso nie dostali ani lokalnej ani częstotliwości krajowej. Czy trzeba się było trzymać razem ? – Mnie nie pytano, a tak właśnie uważałem. Wytoczony „Gazecie Wyborczej” proces wyceniony w rezultacie przez Roberta Smoktunowicza na 40 mln $ przegrany zostanie przez Grauso ostatecznie po 13 latach. W 2006 roku polski sąd stwierdzi, że Gazeta krytykując naszą stację miała prawo do krytyki.

Miała czy nie miała, z pewnością więcej na tej działalności straciła swoboda rynku medialnego Polsce najeżonego później aferami Rywina i marginalizacją środowiska „Gazety Wyborczej” – niż ucierpiały interesy znakomicie liczącego swoje inwestycje Włocha. W rozmowie z 5 lutego 1994 roku spytałem jeszcze czy jako wydawca polskiej gazety i właściciel kilkunastu stacji TV uważa Grauso, iż prasa  w Polsce jest wolna.

- Od czego wolna – zapytał.

- Od ingerencji zewnętrzynych, cenzury i politycznych nacisków, doprecyzowałem .

- Odpowiedź na tak ważne pytanie wymaga pewnie całego cyklu programów. Usłyszałem.

I taki cykl  - pod tytułem „Telewizja w pokoju” już od następnego tygodnia poprowadzę. Jednak zanim do tego dojdzie po dżentelmeńskich rozmowach na porannym śniadaniu w hotelu Bristol z Alberto i salonowym starciu z Właścicielem trzeba było jeszcze rozwiązać sprawy finansowe. Nastąpiły zatem twarde, cudownie histeryczne negocjacje finansowe z włoskimi skąpcami. Do stacji przybył Alberto, tłumaczka, kierujący techniką programów Angello Palla oraz odpowiedzialny w tym momencie za finanse Giacomo Serroli. Był krzyk, płacz i zębów zgrzytanie. Jednak Alberto miał widać specjalny nakaz od Capo di Tutti Capi. Ja  w zamian za zrealizowanych już 120  programów i transmisji z II Konkursu Teatrów Ogródkowych – żądałem całej wyspy Capri wraz z przyległościami.  Włosi rwali włosy z głowy i krzyczeli, że to przecież był mój obowiązek, za który byłem wynagradzany. Ja dowodziłem, że moim obowiązkiem było robienie newsów. Włosi, że przecież za darmo się kreowałem, a oni umówili się jeszcze z Komarem, że publicystyka nie będzie dodatkowo płacona. Ja na to, że się dla nich poświęcam, że spalam swój telewizyjny image ( Nie do końca miałem świadomości ile proroczej prawdy ukryłem w tych słowach). Było rozkosznie. Capri nie dostałem ale na małe siedlisko w Ołtarzach-Gołaczach nad Bugiem – starczyło. A, gdy już zakończyliśmy awanturę, a ja odręcznie protokół uzgodnień spisawszy do podpisu im go dawałem – powiedziałem jeszcze.

- Va bene, ma c’è ancora un assistente– myśląc o niezawodnym Jarku Krecie.

- Si assistente. Quanto ? Podałem 25 %  wynegocjowanej sumy.  Przystali już bez targowania. Aż mi się zrobiło wstyd i szkoda. Tak bez targu !??  Czy tak uczciwie trafiłem czy może powiedziałem za mało ? Pewnie  gdybym zaproponował 30 %, też by się zgodzilii – żałowałem. Wtedy zrozumiałem po co ten cyrk z targowaniem – jego brak osłabia smak zwycięstwa. Sukces jednak był pełen i Jarek też – szczęśliwy.

Uzyskałem program, który nazywać się będzie „Telewizja w Pokoju”. Otrzymałem nawet budżet. Odtąd niektórym z częściej zapraszanych gości mogłem płacić skromne honoraria. Słowem – wyrwałem kasę.

Od  Religi po Wałęsę –  rzecz o hipokryzji. Opis.. LXXXVIII

CDN


[1] Zygmunt Solorz – Zygmunt Solorz – agent z przypadku – Rzeczpospolita 21.11.06 Nr 271

Rozdz. LXXXVIII – Od Religi po Wałęsę – hipokryzja elit.

poprzedni pierwszy następny

Moje telewizyjne programy z wszystkimi możnymi tego świata podzielić wypadnie na trzy części. Pierwsza trwała rok z okładem. Od grudnia’92 do początku lutego’93 roku –  działałem całkowicie swobodnie, pracowałem darmo. Dla pieniędzy robiłem newsy. Potem, jedynie z akceptacją Michala Komara, wkraczałem do otwartego studia by lub realizowałem program na żywo. W tym trybie zrealizowałem 120 programów. Na żywo  rozmawiałem z 66 osobami. Tydzień w tydzień: od 21 maja 93 do 28 sierpnia ’94. Nazajutrz prokurator wkroczył do NTW.

Spotykałem się m.in.: z ekonomistami:Leszkiem Balcerowiczem, Ryszrdem Bugajem , Jerzym Eysymontem czy Hanną Gronkiewicz – Waltz. Politykami takimi jak Zbigniew Bujak,

A.T.K i Zbigniew Bujak ( 2.VII.1993)

A.T.K i Zbigniew Bujak ( 2.VII.1993)

Bronisław Geremek, Lech Kaczyński albo  Janusz Onyszkiewiczem. Z  byłymi premierami Janem Krzysztofem Bieleckim i Janem Olszewskim.  Z wybitnymi prawnikami Adamem Strzemboszem i Andrzejem Stelmachowski. Ludźmi biznesu takimi jak Piotr Büchner, Zbigniew Niemczycki czy Sobiesław Zasada. Także, choć najrzadziej z zaangażowanymi politycznie artystami jak Izabella Cywińska czy Jacek Kaczmarski. Wreszcie z publicystami takimi jak Dariusz Fikus, Zdzisław Najder czy Konstanty Gebert. W tym samym dniu co Grauso moim gościem była Małgorzta Niezabitowska. Teraz jednak uzyskałem to, co Komarowi chyba nie było dane. Skromny ale jednak – budżet. Rozpocząlem cykl rozmów o telewizji. Wkrótce było wiadomo, że koncesji z rąk Markiewicza  nie dostaniemy.

Przeciez jednak wszyscy, słownie wszyscy nas popierali. Po przyznaniu koncesji ogólnokrajowej – PolSat, jako naturalne uzupełnienie prawa emitowania w całym kraju, otrzymał też wszystkie wolne częstotliwości regionalne, co  umożliwiało spinać ogólnokrajową sieć.

Była to zasadnicza zmiana polityki. Odejście od zasady regionalnej ku centralizmowi. A mówiąc językiem ekonomii zahamowanie naturalnego procesu konkurencji i koncentracji kapitału poprzez przyznie jednemu podmiotowi dominującej,  pozycji monopolisty. No ale skoro przeciw temu zaprotestował nawet Prezydent…

Drugi etap mojej działalności to czas od lutego do sierpnia 1994 roku. W czerwcu było już wiadomo, że NTW również i lokalnej nie otrzyma koncesji. Wtedy jednak Gazeta Wyborcza pisała: „NTW pracująca w sieci [telewizja ,Polonia 1'] Nicoli Grauso najprawdopodobniej nie dostanie koncesji (jak wszystkie pozostałe stacje Polonii 1). Ale grać będą nadal. Nadają na częstotliwościach wojskowych, a tam władza Rady Radiofonii nie sięga.”. Kończę z newsami – poza „A Teraz Konkretnie” prowadzę więc rozmowy w cyklu „Telewizji w Pokoju”.

Rozmawiamy o ładzie medialny. Moimi częstymi gośćmi – wspólpracownikami staną się w tym czasie Andrzej Drawicz, Lech Falandysz, Jacek Szymanderski, Jan Winiecki Krzysztof Wolicki. Mówić będziemy o Ramówce, o produkcie ekranowym, o ładzie w eterze. Jednocześnie zapraszam gości. – Nikt mi nie odmawia. Politycy walą drzwiami i oknami. Przybywa Alksander Smolar i Jarosław Kaczyński, Zbigniew Religa i Aleksander Małachowski.

A.T.Kijowski i Aleksander Małachowski

A.T.Kijowski i Aleksander Małachowski

PoŚwięcenie Studia

Poświęcenie Studia Nowej Telewizji Warszawa przy ul. Grzybowskiej 77 przez Ś.P. Jana bp. Chrapka (1948-2001) - 2.IV.1994

Rozmawiam z księżmi: był już u mnie ojciec od lat zaprzyjaźniony wybitny katlicki humanista i współautor wielu papieskich wypowiedzi, dominikanin Ojciec Jacek Salij. Teraz pojawił się zaangażowany w humanitarna pomoc dla narkomanów kamilianin Arkadiusz Nowaki. Z uważanym za jednego z bardziej obiecujących hierarchów, wybitnym specjalistą w dziedzinie mediów księdzem biskupem Janem Chrapkiem w Sobotę wielkanocną roku 1994 poświęciliśmy Studio Nowej Telewizji Warszawa.
Wokół stacji zaczynają się pojawiać nowi dziennikarze. Widać Janczarek szuka sprzymierzeńców. Poza Jackiem Pałasińskim, który z jako rzecznik prasowy emituje jakieś materiały ze studia na Marszałkowskiej dostaję do mojego magazynu materiały przynoszone przez Stefana Truszczyńskiego – byłego szefa 1 pr. TVP, współtwórcy Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego, który w tym momencie najpewniej też szukał sobie miejsca na rynku.

Stefan Truszczyński

Zaangażowałem się w obronę stacji i Sieci. Sieci „Polonia 1”, z którą nie wszyscy w stacjach lokalnych chcieli się utożsamiać. Jednak oglądalność robiła swoje. Tak jak Michał Komar emitował swoje gadające głowy w czasie wspólnym Polonii 1 podobnie robili inni: Andrzej Kałuszko, który realizował program filmowy, Tadeusz Tarkowski z Gdańska produkował program motoryzacyjny, Katarzyna Turaj-Kalińska robiła w krakowskiej TV Krater program „Barbakan” – z Dorotą Wellman podzieliłem się kolejnym zdobytym czasem antenowym reemitując w Magazynie TV w Pokoju jej rozmowy tytułowane „Fotel”.

Poświęciłem sprawie osobny program, którego głównym bohaterem okazał się będący chyba najciekawszą osobowością z pozawarszawskich współpracowników Grauzo – twórca Telewizji Niezależnej Lublin – Jerzy Krzysztof Czerwiecki wsławiony tym, że cały swój majątek: mieszkanie i samochód postawił do dyspozycji stacji.

Jerzy Krzysztof Czerwiecki & ATK

Późniejszy rzecznik prasowy ministerstwa kultury, szef polskiego radia w Rzeszowie, dyrektor programowy OTV Lublin i szef ekonomioczno – programowy oddziału TVP w Łodzi, który  w 2009 roku obejmie stanowisko szefa Agencji Informacyjnej TVP SA,  emitował w sieci Polonia 1  swoją „Kronikę Wydarzeń Tygodnia”..

Kto Pyta niech przyjdzie do Polonii 1

ATK Z Krzysztofem Czerwieckim

– 6.III.1994 w siedzibie Nowej Telewizji Warszawa


Spotykałem się też z zaangażowanymi społecznie artystami: Izabellą Cywińską, Jackiem Kaczmarskim, Andrzejem Szczypiorskim i Krzysztofem Zanussim.

ATK z Jackiem Kaczmarskim

ATK z Jackiem Kaczmarskim

Przychodzi na spotkanie Marian Krzaklewski. Jedynie mi Adam Michnik odmówił twierdząc … że występowanie w tym samym programie co piękny Maniek – uwłacza jego godności…

Tuż przed objęciem przewodnictwa w Krajowej Radzie spotkam się też z Januszem Zaorskim. Przybywają kolejni byli premierzy: Hanna Suchocka. Popierające w całej rozciągłości naszą działalności spotkanie z premierem Mazowieckim już opisywałem.

No i  wreszcie, pamiętam –  to było na basenie. Najlepiej myśli mi się w wodzie. Nagle to olśnienie. Prezydent. Skoro wszyscy – to czy Prezydent też nie odwiedzi pirata ?… Zadzwoniłem i … poszło jak po maśle. W gabinecie Lecha Wałęsy pracowało kilku moich studentów jeszcze z wydziału wiedzy o teatrze m.in.– Tomek Szymchel i Piotr Źrebiec. Złożyłem propozycję i … na drugi dzień sam Drzycimski oddzwonił.

Krótko i na temat. Prezydent przyjął zaproszenie. Nie wskazując jeszcze daty i sugerując, że jednak lepiej by spotkanie odbyło się u niego czyli w Belwederze. Pobiegłem do Janczarka. Producent Felliniego, bywalec kasyn i konsument pokus wszelakich popatrzył na mnie spod swych zawsze półprzymkniętych powiek nadzwyczaj żywo.

– Ułowiłem Prezydenta,  mówię.

– No to jest wiadomość, trzeba to będzie zalegalizować. Mówię, że program powinien odbywać się w Pałacu.

- To jasne, rzucił Michael i .. ruszył z kopyta – do Włoch. Po kilku dniach wrócił z pełnymi plenipotencjami od Grauso. Prezydenta nie można emitować na pograniczu legalności, a poza tym jak live to live. Sprawa wypadła z moich rąk. Włosi z Janczarkiem wzięli się do pracy. W kilka dni wynajęli tramsponder i tym samym systemem, którym już nadawał POLSAT przygotowali się by sygnał z Belwederu trafiał poprzez satelitę do Londynu, tam odbijał w przeciwnym kierunku by pobierające go z znów z satelity stacje lokalne mogły, jako program niekodowany wprowadzać go na zajmowane częstotliwości naziemne. Michał mimo, że wiele lat w Polsce go nie było znał tu wszystkich co trzeba. Przyjaźnił się też z opisywanym już wcześniej Adamem Kinszewskim. Adamem czyli drugą połową Jana Mura, której pierwszą część stanowił Andrzej Drzycimski – aktualny rzecznik prasowy.

Panowie wzięli się do pracy. Powstał budżet. Legendy potem krążyły w stacji na temet kwot jakie na tej transmisji zarobili. W każdym razie znalazły się jakieś stawki dla personelu technicznego, a i dla moich kolegów: Uli Rzepczak, Grzesia Kaliowskiego oraz Jarka Kreta, którzy mieli telefony na żywo selekcjonować i wprowadzać do rozmowy.

Michał widział to jakoś inaczej. Jednak nie protestował długo, gdy wraz ze mną pojawiła się: wyfiokowana, we wszystkie możliwe leasingi biżuteryjno – kreacyjne przystrojona, ówczesna małżonka moja. Nie chcąc też brać na swoje sumienie tego o czym i tak wszyscy poza mną, że spełnić się musi wiedzieli, poprzestawiano mebelki – byśmy tradycyjnie razem mogli zaistnieć na wizji.

A Teraz Konkretnie  z Lechem Wałesą

A Teraz Konkretnie z Lechem Wałesą

Program trwał trzydzieści minut i … nie spełnił niczyich oczekiwań. Prezydent nie poczuł się dopieszczony. Nie pozwoliłem mu na palnięcie żadnego powtarzanego potem przez tygodnie lapsusa. Na dodatek na zakończenie, przynajmniej zdaniem Agnieszki Kublik: „Na koniec Kijowski strzelił gafę. „Widzowie mają już dosyć gadających głów” – oświadczył i nim prezydent zdążył zareagować, zaprosił widzów do oglądania szmirowatego serialu.”. [1]

Trochę to grzeczniej było powiedziane ale dokładnie tyle znaczyło i, że tak zrobiłem i ani mi w głowie się wstydzić.  „Maria” istotnie była szmirowata ale jej oglądalność biła rekordy w dziejach. Włosi bardzo inteligentnie osadzili Prezydenta przed ostatnim odcinkiem serialu dla gospodyń domowych, które w życiu z dobrej woli ani Pana Prezydenta, ani mojej facjaty by nie oglądały, a już z pewnością nie dłużej niż te kilka minut, o które jednak przedłużyłem spotkanie. Uznałem więc, że oddawszy co cezarskie cezarowi nie wolno zapominać o tym co boskie czyli, że to vox populi jest w telewizji –  vox dei.

Pytałem Prezydenta chyba o wszysto co było ważne w tym momencie. O BBWR, prywatyzację, bieganie z siekierką. O to przede wszystkim czemu tak swoją charyzmę tysiąclecia na małe utarczki przetraca. Kilka razy połaczyli się też widzowie choć jakość techniczna transmisji: telefon do studia, ze studia na satelitę, z satelity na polski odbiornik, z odbiornika na nadajnik  – musiała pozostawiać sporo do życznia. Jednak w dotyczącej nas sprawie i z tych najwyższych wydawałoby się ust usłyszałem to, co pragnęliśmy usłyszeć

- Dlaczego występuje Pan Prezydent w prywatnej telewizji a nie w państwowej ?. Zapytała jedna z połączonych słuchaczek.

- Otóż nigdy nie odmówiłem telewizji publicznej, stwierdził kolokwialnie Wałęsa,  ale jak widać nie ma ochoty albo nie jest na takie  rozmowy przygotowana.

- W sporze o radio i telewizję po której jest pan prezydent stronie: spytałem pod koniec programu: publiczności, która chce mediów całkiem wolnych od polityki czy tak samo jak paralementarzyści chciałby pan aby rząd i Belweder także miały na to jakiś wpływ?

- Jestem za tym, żeby było dużo, jak najwięcej, kompletnie wolnych niepolitycznych stacji. Ale jest nieprawodopdobne aby odpowiedzialni ludzie, którzy kierują państwem nie mieli żadnej możliwości mówienia co się dzieje w kraju w różnych sytuacjach – czasami niebezpiecznych. Żeby byli nie dopuszczani do telewizji. To jest nieprawdopodobne. Stwierdził Lech Wałesa.

Rzeczywiście nieprawdopodobne ! Za tydzień w trakcie programu z Piotrem Ikonowiczem, który odbywał się jak zwykle w należącym do wojskowych budynku przy ulicy Grzybowskiej 77 w siedzibie naszej stacji – nagle siadł prąd, co uniemożliwiło komunikację między nadajnikiem znajdującym się na szczycie naszego budynku, a tym umocowanym na dachy hotelu Mariott, który wzmacnianiał sygnał. Pierwszy raz od 6.XII.1992 stacja zamilkła na godzinę. Czy był to przypadek czy tylko techniczny balon próbny – nigdy się nie dowiem. Program z Ikonowiczem nagramy zatem już bez telefonów.

Po tym socjalistycznym polityku z dobrego i zasobnego domu, spokrewnionym  z Janem Józefem Lispkim, a także rodzonym bracie Marty Gessler, która w latach ’90 tych zbudowała w Warszawie istnie imperium kulinarno-restauracyjne, goście: lepsi jeden od drugiego. W lipcu spotkam się z Aleksandrem Hallem. Po nim z aktualnie urzędującym nota bene dwukrotnym  ministrem Obrony Narodowej Piotrem Kołodziejczykiem.

A.T.Kijowski i Piotr Kołodziejczyk

A.T.Kijowski i Piotr Kołodziejczyk

Z ust aktualngo ministra Obrony Narodowej usłyszałem: „Sytuacja w jakiej jest pańska telewizja zdarza się i w innych większych aglomeracjach miejskich. Nie wprowadza, mimo, że pracuje rzeczywiście na częstotliwościach wojskowych, nie wprowadza zakłóceń, bowiem podczas pokoju samoloty nie latają nad wielkimi miastami. Ja zaproponowałem, żeby dokonać pomiarów w Poznaniu, w Gdańsku, w Krakowie, we Wrocławiu, w Katowicach, i gdzie jeszcze potrzeba: w Warszawie również. W jakim promieniu po prostu jest to nieszkodliwe. I dopuścić na częstotliwościach wojskowych emisję tych stacji.”. Cóż dodać !?

Po tym spotkaniu zaproszony zostanę do Krakowa, gdzie wobec apotkania z Prezydentem – wywiadu nie zdoła mi odmówić nawet aktualny prezes Trybunału Konstytucyjnego, a przyszły  Rzecznik Praw Obywatelskich Andrzej Zoll. Odbędę też w Krakowie przemiłą rozmowę z profesorem Jackiem Woźniakowskim. Krytykiem sztuki, erudytą, a zarazem pierwszym samorządowym Przydentem mego rodzinnego miasta.

ATK i Jacek Woźniakowski  ( TV Krater - 10.VII.1994)

ATK i Jacek Woźniakowski ( TV Krater - 10.VII.1994)

Niby nie mamy koncesji. Lecz wszyscy nas akceptują. Przyjdzie jeszcz Tomasz Wołek i Janusz Korwin Mikke. Gdy pojawi się także Andrzej Celiński, były senator, a naonczas poseł Unii Wolności skłaniający się już ku liberałom z SLD –  gazeciarzom z Wyborczej puszczą w końcu nerwy. 22 sierpnia 1994 w tekscie Agnieszki KUBLIK czytamy: Piraci z poparciem TELEWIZJE BEZ KONCESJI NIE CHCĄ SIĘ WYŁĄCZYĆ

Mimo piątkowego apelu wszystkich odpowiedzialnych za obowiązywanie prawa w eterze, by „przedstawiciele państwa nie występowali przed kamerami pirackich stacji”, w sobotę u piratów gościł poseł Unii Wolności i sekretarz generalny Episkopatu.

W Warszawie nadaje dwóch piratów. NTW – jedna z 12 stacji sieci Polonia 1 należącej do Włocha Nicoli Grauso, i Top Canal.

Będą ścigać

Prokurator generalny, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, przedstawiciele wojska, MSW i resort łączności w piątek oficjalnie przyznali, że ci, którzy nie mają koncesji podpisanej przez Krajową Radę są piratami. A za piractwo w eterze grozi kara. Ustawa o radiofonii i telewizji mówi o pozbawieniu wolności nawet na dwa lata. Ani Polonia 1, ani Top Canal koncesji nie mają.

Jednak wszystko wskazuje na to, że prokuratorzy będą musieli sięgnąć po najbardziej drastyczne środki i konfiskować nadajniki piratów. Ci bowiem nie mają zamiaru wyłączyć ich sami.

Nie boją się

W kontynuowaniu zaś tego procederu wspomagają ich osobistości życia publicznego. W sobotę w NTW – w programie na żywo – wystąpił senator RP Andrzej Celiński (UW).

ATK z Andrzejem Celińskim  - 20.VIII.1994

ATK z Andrzejem Celińskim - 20.VIII.1994

A przecież dzień wcześniej Krajowa Rada, i prokurator generalny zaapelowali publicznie, by „przedstawiciele państwa nie występowali przed kamerami pirackich stacji”. Tymczasem NTW zapowiada, że w następną sobotę pojawi się były marszałek Sejmu i minister sprawiedliwości Wiesław Chrzanowski. Poza tym cały czas reklamuje swoją jesienną ramówkę.

Wczoraj w NTW dowiedziałam się, że nikt tam nie ma zamiaru wyłączać nadajników. – Nie robimy niczego zabronionego – powiedział nam pragnący zachować anonimowość pracownik działu emisji. – Nie mamy przecież zakazu działania.

Stwierdził też, że cała Polonia 1, ma prawo legalnie nadawać do 20 września. – Skąd ta data? – pytam. – Tak twierdzą szefowie – słyszę.

Jak się nieoficjalnie dowiadujemy, Grauso liczy, że Naczelny Sąd Administracyjny wyda w połowie września wyrok, że koncesja dla pierwszej prywatnej telewizji ogólnopolskiej Polsat została przyznana niezgodnie z prawem. Wtedy będzie można się upierać, że proces koncesyjny nadal trwa, a więc nie ma nielegalnych nadawców.

Grauso pierwszy

Tymczasem Marek Markiewicz, b. szef Rady, zapowiada, że piraci z Polonii 1 będą ścigani w pierwszej kolejności i zamilkną „góra w ciągu tygodnia”.

ATK z Wiesławem Chrzanowskim - 28.VIII.1994 ( ostatni program na żywo)

ATK z Wiesławem Chrzanowskim - 28.VIII.1994 ( ostatni program na żywo)

Sam nie zamierza wyłączyć się także Top Canal. Nadal przyjmuje reklamy, a w sobotę gościł sekretarza Episkopatu Polski bp. Tadeusza Pieronka. Także tu szeregowi pracownicy nic nie wiedzą o tym, by szef stacji Jacek Żelezik planował wyłączenie nadajników.”[2]

Jedyną osobą, która posłuchała wspomnianego apelu był Jan Rokita, z którym umówiony u już program niemal z godziny na godzinę zdołałem zastąpić na Korwina-Mikkego.

Celiński przyszedł, marszałek Chrzanowski też.  Ale i ten dzień w końcu przyszedł też. Gdy to stacji wkroczono rano 29.VIII. jeszcze mnie w moim gabinecie nie było. Prasie, PAR owcom i policji stawiał czoło pełniący tego dnia dyżur Grześ Kalinowski.

Tym razem piórem Jacka RAKOWIECKIEGO Gazeta Wyborcza –  triumfowała:  POLONIA 1 Z PLOMBAMI[3]

(P) Całą akcję zamknięcia i zaplombowania stacji Polonii 1 nadających na częstotliwościach wojskowych przeprowadzono w sześciu miastach Polski według tego samego scenariusza: policja, prokurator i nakaz rewizji.

W piątek szefowie zamkniętych wczoraj stacji dostawali pisma z prokuratury, żądające zaprzestania nadawania. Nikt tego nie zrobił. Dlatego w poniedziałek wkroczyły specjalne ekipy: prokuratorzy, policjanci, pracownicy techniczni Państwowej Agencji Radiokomunikacyjnej. Na ogół najpierw odcinano prąd lub od razu rozmontowywano nadajniki albo anteny.

Najostrzej było w Opolu, gdzie policjanci zablokowali drzwi, schody i windy w wieżowcu, w którym mieści się telewizja Telepol.

W Warszawie dziennikarze NTW o zamilknięciu stacji dowiedzieli się od widza, który zadzwonił z pytaniem, co się dzieje. Gdy uspokajali go, że to tylko jakieś chwilowe problemy techniczne, do redakcji wkroczyło pięciu policjantów w mundurach, czterech po cywilnemu i prokurator z nakazem rewizji.

- Niczego tu nie dotykali – przyznali dziennikarze. Ale kamerzyście, który próbował filmować całe wydarzenie, odebrano taśmę.

- Jedno jest pewne: będziemy dalej nadawać, tylko nie wiemy kiedy – deklarowali dziennikarze. Obawiają się jedynie, że mogą być bez pracy i z pół roku. Liczą jednak, że Nicola Grauso będzie im w tym czasie płacił.

Studio NTW na Grzybowskiej 77 w Warszawie

Studio NTW na Grzybowskiej 77 w Warszawie

Podobnie optymistyczni starają się być w Szczecinie. – Mam nadzieję, że ta sytuacja długo nie potrwa i wkrótce znowu zaczniemy emitować programy – powiedziała szefowa Morza Małgorzata Rewczuk. Jej dziennikarze nadal pracują i robią materiały filmowe.

- Być może jutro zorganizujemy pikietę lub happening – ostrzegł Piotr Sławiński, redaktor naczelny poznańskiej TV-ES.

- Każdy spodziewał się tego wcześniej czy później – przyznał operator kamery, jeden z 29-osobowego stałego zespołu lubelskiej TNL. Jego koleżanka z dzienników mówiła, że odczeka i zacznie szukać innej pracy. Część dziennikarzy już od kilku dni pracuje w telewizji publicznej.

W krakowskim Kraterze, gdzie podczas całej akcji w studiu świeciła się tabliczka: „Cisza! Nagranie”, wszyscy odmawiali komentarza. Tylko szef policjantów stwierdził: – Cóż robić, taka służba. Ale rodzinie się narażę.

* Przypomnijmy, że w trwającym ponad rok procesie koncesyjnym Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyznała 16 koncesji telewizyjnych: jedną ogólnopolską dostał Polsat, kodowaną – Canal Plus, a ponadregionalną – telewizja ,Wisła’. Pozostałe 13 koncesji przypadło stacjom lokalnym. Wśród przegranych znalazła się Polonia 1. Za nadawanie bez koncesji Ustawa o radiofonii i telewizji przewiduje do dwóch lat więzienia.”

A.T.Kijowski & Zbigniew Religa (23.IV.1994)

A.T.Kijowski & Zbigniew Religa (23.IV.1994)

I tak zakończył się etap drugi mej polsko-włoskiej przygody. Jeszcze nie ostatni. Przy takim wsparciu nie traciłem nadziei.

Jak do tego mogło dojść ? Do dziś nikt nie umie odpowiedzieć na to proste pytanie. Kto był silniejszy od Prezydenta Wałęsy i byłego premiera Mazowieckiego, a także  Szefa narodowych Sił Zbrojnych. Jak można było znieść wolność mediów elektronicznych, w pierw fizycznie, a następnie – w rok później usankcjonować to w 54 artykule Konstytucji ?

Czy zdecydował o tym fakt,  że władzę wzięli postkomuniści z Waldemarem Pawlakiem i dzisiejszym pseudo-liberałem Włodzimierzem Cimoszewiczem w roli Prokuratora Generalnego ?

Ten który podpisał wyrok

Ten, który podpisał wyrok...

Z pewnością ten fakt miał zasadnicze znaczenie dlatego wszystkich przed tym groźnym typem ostrzegam. Jednak nie przed nim jednym. Być może przed całą polską klasą polityczną, która niczym stan szlachecki w I Rzeczpospolitej na Sejmach i Sejmikach Rzeczpospolitą Kupczy !

Ostatnio miałem okazję spytać o to wprost Jarosława Kaczyńskiego: nie tylko byłego premiera lecz i Szefa Kancelarii Prezydenta Wałesy, w okresie poprzedzającym naszą batalię.

- Pan po prostu nie docenia stopnia hipokryzji tych ludzi.

Usłyszałem w odpowiedzi.

Rozdz. LXXXIX Kwaśniewski czy  Blida a  Cyfra nadchodzi,

CDN


[1] Gazeta Wyborcza nr 147, wydanie z dnia 27/06/1994 , str. 2

[2] Gazeta Stołeczna nr 194, wydanie z dnia 22/08/1994 , str. 1

[3] Gazeta Wyborcza nr 201, wydanie z dnia 30/08/1994 , str. 3

Rozdz. LXXXIX – Kwaśniewski czy Blida a Cyfra nadchodzi

poprzedni pierwszy następny

Nadzieje na wznowienie nadawania okazały się jednak płonne. Dziennikarze zatrudnieni w Nowej Telewizji Warszawa stracili pracę. Ja też byłem zatrudniony w NTW lecz praktycznie już jako dziennikarza całej sieci. Co dalej?

- Co dalej ?, zastanawiał się nie pomału zdumiony rozwojem wydarzeń Michał Janczarek. Włosi nie mogli wycofać się z dnia na dzień. Mieli wszak podpisane kontrakty reklamowe i by je zrealizować – musieli wynająć satelitarny transponder. A zatem – przesiedliśmy się na satelitę. Tego, na którym stacja ta pod zmienionym już logo i w całkowicie innym układzie programowym do dziś dnia nadaje. Było już zresztą kupione i właśnie urządzane przez Włochów Studio na Podskarbińskiej w budynku dawnego Kina 1 Maja.

ATK przed Studiem na Podskarbińskiej

ATK przed Studiem na Podskarbińskiej

Było wciąż „Życie Warszawy” osadzone przez Włochów w dawnej siedzibie Kina Klub przy Armii Ludowej. Decyzja o zrezygnowaniu z inwestycji do prostych nie należała.

Przez Janczarka czułem się w tym momencie nieco oszukany – finansowo. Wymyśliłem Wałesę, odbyłem spotkanie.  Jak twierdzili wtajemniczeni Michał z Kinaszewskim zarobili na tym krocie. Ja – ani grosza. Serio ! Gdy mi bowiem  Janczarek zaproponował honorarium bodaj dwa czy trzy razy większe niż otrzymywali asystenci, czyli nie więcej niż kilkaset złotych za wejście na wizję – po prostu parsknąłem śmiecem.

Wiesz. powiedziałem. To jest mój pomysł, żniwo dwuletnie pracy i szansa. Nasza szansa na koncesję, pozycję na rynku i miliony. Nie zrezygnuję z programu dlatego, że proponujesz mi grosze. I ty świetnie wiesz, że zrobię to „PRO Grauso bono”. Ale wolę by było jasne, że robię to darmo niż przyjmować ochłapy. Mam nadzieję, że jak program wyjdzie wrócimy do sprawy.

– Jak sobie chcesz powiedział Michał, jeszcze w czerwcu przed audycją, a gdy wróciłem do tematu po nagraniu. Westchnął teatralnie.

– No i co ja z tego mam ?  Grauzo wydał setki tysięcy dolarów na transponder, prezydent wkurzony, budżet skończony. Nawet nie skomentowałem. Uznałem, że musiałem zapłacić frycowe. Zresztą to był lipiec ’94. Przed rozmową z Kołodziejczykiem czy Zollem – jeszcze nie wierzyłem, że nas zamkną.

W skali życiowej chyba mi się w jakiejś mierze opłaciło. W skali zawodowej – spalałem się przecież na całe telewizyjne życie.

Dość, że we wrześniu,  gdy wydawało się że wszystko stracone i spytałem Janczarka czy mam odwoływać zaprojektowane bodaj do końca miesiąca spotkania, ten poprosił bym się wstrzymał, a następnie oświadczył, że Grauzo się jeszcze nie poddaje. Nadawać będziemy z satelity, a ja mogę nadal tyle, że  w Studio na Podskarbińskiej prowadzić programy. Poprosił mnie też bym zarejestrował firmę. ( Nazwałem ją Media- ATaK).

Trzeba przyznać, że Janczarek w sumie zachował się jak facet z klasą. Najpierw pokazał mi, gdzie moje „finansowe” miejsce przy producencie , a następnie – zaczął uczyć – producenckiego fachu. Brał moje amatorskie faktury, pokazywał czego się nie uwzględnia, gdzie można doliczyć zysk, a gdzie wykazać koszty. Te dwie szkoły: pierwsza z Cagliari, gdzie nauczono mnie techniki telewizyjnego zawodu i druga menedżerska udzielana przez producenta „Intervisty” Felliniego za dobre honorarium starczyła.

Odtąd, jak żartowałem do studia wkraczałem dźwigając dekoracje jako pracownik swojej firmy, która za te czynność wystawiała fakturę. W drodze do dawnego  pokoju kierownika kina, gdzie czekał komputer, a nawet podręczny U-matcowski zestaw montażowy zamieniałem się w researchera, który na umowę o dzieło organizował gości i przygotowywał materiały do programu.  A stamtąd w wypożyczonym kostiumie wychodziłem już jako etatowy pracownik „Polonii 1 do” studia na spotkanie z zaproszonym gościem. Moje zarobki w trakcie tego ostatniego roku, gdy Grauso deportował się już z naszego kraju –  wzrosły trzykrotnie. Majątek to nie był, jednak starczyło na urządzenie kupionego już na wsi domu, a nawet na samochód, którego wrakiem poruszam się do dzisiaj. Były to bowiem jedyne większe pieniądze jakie w życiu zarobiłem. Potem przyszło obcować już tylko ze polaczkowatymi naciągaczami, którzy kiedy nie muszą – zobowiązań nie płacą. Włosi w końcu odeszli lecz pozostawili po sobie jak najlepszą pamięć.

Zanim to jednak nastąpi walka jeszcze trwała. Początkowo w „Krótkich spięciach” będących aranżacją ostrej wymiany zdań między politycznymi antagonistami.

A.T.K. i Stefan Niesiołowski

A.T.K. i Stefan Niesiołowski

Odbyło się ledwie parę – jeszcze na Grzybowskiej w formule „A

Teraz Konkretnie” już bez asystenta rozmawiałem z mecenasem Edwardem Wende i Krzysztofem Czabańskim, ze Stefanem Niesiołowskim, Waldemarem Kuczyńskim, z Antonim Macierewiczem,

A.T.K. & Waldemar Kuczyński

A.T.K. & Waldemar Kuczyński

A.T.K. i Antoni Macierewicz

A.T.K. i Antoni Macierewicz

, a nawet, uproszony przez Andrzeja Urbańskiego (tak, tak!),  z reprezentantem gdańskich cwaniaczków z upadającej partii liberałów. Jednak miłym jak twierdził Jędrek kompanem podczas ich amerykańskich wojaży, a na dodatek  ciekawym medialnie jak na polityka bo … alpinistą przemysłowym. Nazwisko tego „kamikadze” brzmiało ciut z kaszebska. Nazywał się … Donald Tusk.

A.T.K & Donald Tusk

A.T.K & Donald Tusk

Szukałem formuły. Dodawałem komentarze i sondy uliczne rozmawiając o ładzie prawnym, z poznanym jeszcze w połowie lat 80 tych, gdyśmy razem pierwsze związki zawodowe odradzającej się Solidarności próbowali odradzać, Piotrem Łukaszem Andrzejewskim –  zasłużonym Senatorem niemal wszystkich kadencji Senatu.

A.T.K. i Piotr Ł.J. Andrzejewski

A.T.K. i Piotr Ł.J. Andrzejewski

Odbyłem też bardzo ryzykowne ale bodaj czy nie najciekawsze ze wszystkich zrealizowanych, spotkanie poświęcone nacjonalizmowi. Rozmawiałem z patronem skinheadów – Bolesławem Tejkowskim. O pojęcie nacjonalizmu i jego nacechowanie pytałem Stanisława Podemskiego z Polityki  i Jacka Hugo Badera z „Wyborczej”

Jacek Hugo Bader

Jacek Hugo Bader

oraz przechodniów pod dworcem Wschodnim w Warszawie.

– Myśmy wprowadzili, powiada Tejkowski w rozmowie , bardzo zasadny termin polityczny, że narodowość rozpoznaje się po zachowaniu politycznym. Ja będę głośno krzyczał, że jestem Polakiem ale będę robił wszystko by Niemcy zajęli Polskę. To jest zasadne posądzenie o narodowość niemiecką.

Nie zawracałem sobie głowy pytaniem czy Polak nie może być po prostu gorszym od cudzoziemca zaprzańcem. Ostrzej poleciałem.

- Szanuję prezydenta, jestem pełen podziwu dla Unii Europejskiej, bardzo podziwam USA, z całego serca życzę Polsce by znalazla się we Wspólnocie Europejskie i w Nato. Czy na podstawie takiego oświadczenia, osobistego i szczerego jest pan w stanie domniemywać, że jestem pochodzenia innego niż polskie. W odpowiedzi usłyszałem:

ATK i Bolesław Tejkowski

ATK i Bolesław Tejkowski

- Na pewno reperezentue pan zespół poglądów politycznych żydowskich, poczułem się  w końcu uszczęśliwiony, że mnie to zabezpieczy przed Adasia Michnika klątwą i „Wyborczą” vendettą przez omertę. Na koniec zagoniłem wręcz Tejkowskiego w kozi róg, gdy ten powoływał się na wzór Chińczyków i Palestyńczyków, którym nieobocy jest nacjonalizm.  Stwierdziłem, że istotnie to ciekawe u polskiego nacjonalisty, by miast nawiązywać do tradycynej dla naszego narodu tolerancji wzory czerpać z innych kręgów kulturowych.

Chociaż… Gdy dziś już nie ma Tejkowskiego na politycznej scenie inaczej zabrzmiały mi w uszach jego ostrzeżenie przed skutkami jakie przyniesie Unia Europejska. Gdy grozi mi pod koniec życia eksmisja z kwaterunkowego mieszkania, gdy córka pyta co mi przyszło z uczciwości, a i pewnej politycznej poprawności –  skoro i tak  - „Wyborcza” górą. Gdy po Gronkiewicz-Waltz w Warszawie i Tusku w kraju, samobójcze myśli coraz częściej krążą po mej głowie  – inaczej brzmi ta prosta Tejkowskiego informacja.

– Czy pan wie, że piętnaście tysięcy osob popełniło w tym ( 1994)  roku samobójstwo z głodu…  Przez Balcerowicza !

ATaK Show rozpocząłem reklamowanym szeroku nawet w „Życiu Warszawy” ATaKiem na  Kwaśniewskiego, który był pierwszą próbą konfrontacji z aktualną, lewicową ekipą rządów wpierw Pawlaka , a po 7 marca 1995 roku także Oleksego.

ATK i A.Kwaśniewski

ATK i A.Kwaśniewski

Ze stacji NTW ocałała poza mną jedynie Ula Rzepczak, której kobiecy program „Bez Maski” miał już sponsorów. Także i ATaK Show miał szereg firm, które nas wspierały. O moją prezencję dbał pan Wiśniewski i firma Stangierscy, Małgosia Malendowska (pracująca dziś dla TVP publicznej) dbała o charakteryzację występujących. Firma pana Wojciecha Urbana udzielała praw do wykorzystywanych nagrań. Rozwiązana została też kwestia dekoracji. Zapraszałem do studia młodych malarzy wraz z obrazami. Warunek był jeden – by były na tyle duże, aby kilka było w stanie wypełnić przestrzenie scenicznego horyzontu.

Słowem – to wszystko czego idealista Chojecki żądał od razu i na wstępie w drodze normalnej ewolucji można było osiągać etapami.

Jacek Maziarski

Jacek Maziarski

Formuła nowego programu była połączeniem dotychczasowej rozmowy na żywo, z zasadą otwartego studia. W ATaKu wspierał mnie zawsze jakiś wybitny publicysta, gość miał prawo zaprosić swoją publiczność oraz wspierającego go sekundanta. Nie sposób wymienić wszystkich ale przy tej okazji dane mi było poznać i skorzystać z pomocy wielu wybitnych dziennikarzy, że wspomnę jak występowali w tym programie Jacek Maziarski, Ernest Skalski, Bronisław Wildstein.

Anatol Lawina w ATaKu na Zofię Romaszewską

Anatol Lawina w ATaKu na Zofię Romaszewską

Zmarły przedwcześnie i w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach zacięty tropiciel afery FOZZ Anatol Lawina. W ataku pojawiali się: Marcin Gugulski,  Piotr Skwirowski, Jan Bazyli Lipszyc. W programie z Witoldem Modzelewskim Krzysztof Leski grał na obronie.

Michał Komar ( jako redaktor naczelny "Sztandaru Młodych")

Michał Komar ( jako redaktor naczelny "Sztandaru Młodych")

Do jednego z ostatnich programów poświeconych adwokaturze i mecenasowi Bednarkiewiczowi niejako dla

ATK z K.Leskim - Po ATaKu na Podatki i Witolda Modzelewskiegi

ATK z K.Leskim - Po ATaKu na Podatki i Witolda Modzelewskiegi

domknięcia i  swoistej cody zaprosiłem  – Michała Komara i pełnomocnika stacji  Roberta Smoktunowicza.Robert Smoktunowicz

No a potem i przedtem był jeszcze czas na prywatne rozmowy przy kieliszku wina z zasobów Klubu Pod Galerią Włodka Frenkla sponsorującego, jak już wspominałem towarzyską część spotkania.

Ta trzecia, finalna część telewizyjnej przygody z Włochami potrwa cały sezon 1994/1995. Pierwszy program z cyklu ATaK Show nagrany został z Aleksandrem Kwaśnieskim 7. XII. 1994 – równo w dwa lata od uruchomienia NTW. W ATaKu wspierał mnie Krzysztof Czabański na obronie zasiadł Dariusz Szymczycha. Ostatni program to był ATaK na powołany właśnie przez Czesława Bieleckiego „Komitet Stu”. Nagrany został 28 czerwca 1995 roku. Czesławowi sekundował przyjaciel i architekt Zygmunt Stępiński. W mojej drużynie grał Lech Falandysz.

A.T.K. i Czesław Bielecki

A.T.K. i Czesław Bielecki

W sumie nagrałem 29 spotkań z tego cyklu. Atakowałem warszawskie salony  w osobie Jacka Kurczewskiego, Węgry, które reprezentował od 30 lat zamieszkały w Polsce, zawsze nieformalny reprezentant węgierskiej opozycji, uczestnik powstania Węgierskiego w ’56 roku a wtedy formalny ambasador tego kraju w Polsce – Akos Engelmayer.

A.T. i Akos Engelmayer

A.T. i Akos Engelmayer

Atakowałem prywatyzację uosabianą przez Janusza Lewandowskiego i ZChN, z którym kojarzono wówczas, bodaj największego kameleona polskiej sceny politycznej czyli Ryszarda Czarneckiego. Osobny program poświeciłem przywódcy Unii Wolności – Władysławowi Frasyniukowi.

Z Bronisławem Wildsteinem w ATaKu na Władysława Frasyniuka

Z Bronisławem Wildsteinem w ATaKu na Władysława Frasyniuka

Znanemu jeszcze z okresu wsółpracy w Tygodniku Solidarność polskiemu sędziemu Europejskiej Komisji Praw Człowieka Markowi Antoniemu Nowickiemu. Spotkałem się z Krzysztofem Kozłowskim – kojarzonym niegdyś głównie z rewelacyjnych przeglądów politycznych tygodnia publicystą Tygodnika Powszechnego, który  po roku ’89 przyjął odpowiedzialność za weryfikację oficerów Służby Bezpieczeństwa,  a następnie ale dopiero 6 lipca 1990 roku z rąk generała Kiszczaka przejmował  stanowisko Ministra Spraw Wewnętrznych.

A.T.K i Krzysztof Kozłowski

A.T.K i Krzysztof Kozłowski

O służbie zdrowia rozmawiałem z Markiem Balickim, o podatkach z Witoldem  Modzelewskim, spotkałem się z wcieleniem próżności doskonałej czyli Michealem Jacksonem polskiej ekonomi Grzegorzem Kołodką.  O mediach i sprawach kultury rozmawiałem  z Janem Juliuszem Braunem,  a o Biurze Bezpieczeństwa Narodowego z Henrykiem Goryszewskim.

Wiele wpływowych kobiet bywało gośćmi tego programu: pani Zofia Kuratowska reprezentująca społecznych-liberałów i uosabiająca Kontrolę Zofa Romaszewska, lekarka i marszałek Sejmu Olga Krzyżanowska, ówczesna Rzeczniczka Rządu  Oleksego Aleksandra Jakubowska – znana jeszcze za studiów bohaterka słynnej torebki, z którą opuściwszy studio postkomunistycznych Wiadomości wróciła na pierwsze strony gazet jako wiceminister kultury i „zworniczka”  Grupy Trzymającej Władzę pazurami Lwa Rywina.

A.T.K. z Aleksandrą Jakubowską

A.T.K. z Aleksandrą Jakubowską

Były kobiety biznesu z Danutą Piontek. Te które jego wolność miały chronić w osobie szefowej urzędu antymonopolowego Anny Fornalczyk, a także optująca za prawem do eksmisji lokatorów na bruk, zajmująca wówczas fotel ministra budownictwa reprezentantka lewicy, która ani ideałom sprawiedliwości społecznej, ani jak czas pokazał, kulom też nie była skłonna się kłaniać. Słowem – Barbara Blida.

A.T.K. i Barbara Blida

A.T.K. i Barbara Blida

Jedni goście przybywali niemal  sami. Inni zaskakiwali mnie czasem towarzyskim oparciem. Spore wrażenie wywarł wtedy na mnie Waldemar Dąbrowski, który karierę zaczynał w studenckim Ruchu jako szef Klubu Remont, później jako menedżer teatralny zajmował się również w Stanie Wojennym z Ramienia PAGART-u eksportem polskich artystów zagranicę. Potem zarządzał kinematografią, dwakroć Teatrem Wielkim, a był także Ministrem Kultury. Z tym wszystkim zainteresował mnie szczególnie, gdy po odwołaniu ze stanowiska Szefa Zarządu Kinematografii został powołany na szefa PAIZ czyli Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych.

Chciałem z nim rozmawiać o finansach i komercjalizacji. Ale te – jak się okazało pięknego Valdiego – najmniej interesowały. Wśród zaproszonych gości nie było biznesmenów. Sami wdzięczni artyści – Piotrowie: Łazarkiewicz i Szulkin pod przewodem Izy Cywińskiej z moim imiennikiem (ale ani bratem ni swatem) reżyserem filmowym Januszem Kijowski w roli adwokata. Okazało się,  że wytrawny specjalisista od PR-u znakomicie wiedział, co czyni. Wnet bowiem po piątkowej, bodaj późno nocnej, emisji spotkany na Marszałkowskiej Renato od ramówki złapał mnie na korytarzu.

A.T.K. i Waldemar Dąbrowski

A.T.K. i Waldemar Dąbrowski

- ATeKa, spytał. Chi è che Waldemar Dabrowski?”. Okazało się, że na tym programie oglądalność nagle wzrosła o 30%.   Guzzo zareagował natychmiast wprowadzając dodatkową powtórkę mojego programu w niedzielne przedpołudnia w czasie  wysokiej oglądalności.

Były więc i tematy lżejsze tematy jak próba powołania polskiego TUI czyli zrzeszania biur podróży, której patronował Jerzy Piotr Pronobis.  A także spotkanie  z Bogusławem Liberadzkim, z którym rozmawiać miałem o autostradach ale i on jak się okazało zamiast urzędnikami bronić się postanowił na wizji artystami. Tu wśród gości obok Janusza Zaorskiego pojawiła się nawet … Maryla Rodowicz.

A.T.K i Bogusław Liberadzki

A.T.K i Bogusław Liberadzki

Wszystko ponoć dla tych biletów lotniczych czy rejsowych, którymi jakoby dla wybranych minister transportu dysponuje. Ten ostatni etap byli to wiec nie tylko bohaterowie, nie tylko ludzie sukcesu osobistego lecz także towarzyskiego.

Mnóstwo ludzi. W sumie w ciągu tego niespełna tysiąca dni (od 6.XII.92-do 28.VI.95) przed kamerami rozmawiałem z bez mała tysiącem osób. Wybitnymi indywidualnościami, pasjonatami,  a także w tym ostatnim etapie może najciekawszym i najrzadszym w Polsce gatunkiem tych, co zdecydowali się przyjść by wspierać przyjaciół, których szanują.

Nie wszyscy pokazywać ich chcieli. Lecz czasem poznawani w cieniu bohatera goście okazywali się nie mniej interesujący od samej osoby. Do takich z pewnością należało spotkanie z gośćmi zaproszonymi do swego programu przez Zofią Kuratowską. Gdzie na widowni zasiedli mi.in: Marek Balicki i Andrzej Celiński, Izabela Jaruga-Nowacka a nawet Irena Kirsenstein-Szewińska czy sam  Marek Edelman.

ATK w Tomaszem Łubieńskim w ATaKu na Zofię Kuratowską z Markiem Edelmanem w roli obrońcy.

ATK w Tomaszem Łubieńskim w ATaKu na Zofię Kuratowską z Markiem Edelmanem w roli obrońcy.

W gronie mniej znanych zwrócił jednak moją uwagę i w te pierwsze 15 sekund nawiązałem nić porozumienia z Janem Krzysztofem Frąckowiakiem – ówczesnym szefem Komitetu Badań Naukowych, któremu poświęcę też osobny program poświęcony nauce.

A.T.K. z J.K.Frąckowiakiem

A.T.K. z J.K.Frąckowiakiem

Tam z kolei pojawi się kwiat polskiej Akademii. Przybędzie m.in.:rektor  Politechniki Warszawskiej, Władysław Findensein i twórca NASK – Tomasz   Hofmokl, wybitni historycy i rektor Uniwersytetu Warszawskiego,  Henryk        Samsonowicz , a także  Andrzej Wyczański, którego poznałem jeszcze w czasie strajków roku ’80, gdy sam pracowałem jako adiunkt w Białymstoku.

Dzięki temu programowi poniekąd wróciłem do swych własnych źródeł, dawnych  naukowych korzeni, a następnie, już po ostatecznym upadku  stacji, przetrwam dzięki temu poznaniu najbliższe dwa sezony dzięki współpracy z KBN-em.

Stację bowiem zamknięto. Ostateczną decyzję podjął Grauso w połowie roku 1995. „Życie Warszawy” sprzedał  Zbigniewowi Jakubasowi. Jednak znaku „Polonia 1”  Grauso nie pozwolił spostponować. Stacja istotnie zamieniala się w „telepatelnie” w dzień emitującą telezakupy, wieczorem pornosy. Ale tego nie firmował już Grauso ani Alberto lecz jacyś inni Włosi. Pierwszego nabywcę zapamiętałem. Nosił takie samo nazwisko jak często wspominany przez znajomych pisarzy neapolitańczyk i tłumacz literatury włoskiej na polski. Ten też miał się nazywać – Verdiani.

Na pożegnanie uścisnął mnie serdecznie Andrea Palla, mówiąc:

- Non ti inquietude Andrea – cifra arriva.

To było w lipcu 1995 roku. Zaczynam się jednak  niepokoić  – czekam przecież już piętnasty rok…

Rozdz. XC – O obrotach sfer Wolszczana

CDN

Rozdz. XC – O obrotach sfer Wolszczana

poprzedni pierwszy następny

Przecież ja jestem w czepku urodzony. Naprawdę ! Wyszedłem ponoć z łona po wielogodzinnej walce około czwartej po południu owity w tę nienaruszoną,  fartowną błonę. Więc się nie lękam, jak prosił Angello i nie mam zamiaru narzekać. I tak wiem, że dał mi Bóg zdrowie, wiele wskazuje na to, że przeżyję Seniora, od którego momentu odejścia jestem już młodszy ledwie 16 miesięcy. Nigdy nie wyjechałem z kraju „dla chleba” by dziś ciężko pracując na obczyźnie  pod nickami, pseudonimami spowiadać się z anonimowej nostalgii do kraju. Nie było mi dane zarobić jakiś ciężkich pieniędzy, które sprawiałyby dziś, że jak jedni „ustawieni” koledzy miałbym dziś brzuch dziesięć razy większy od głowy lub jak inni z wyciętą połową trzustki musiał robić za rządowy zderzak.

– Dla Chleba Panie, dla Chlebowskiego chleba…

Nigdy nie musiałem wstawać świtem ani wykonywać ciężkiej, nielubianej pracy. Zresztą w życiu w ogóle nie zachęcano mnie do pracy, a już tym bardziej nie widziano mnie w roli współpracownika.  Z grona tysiąca osób, które „dopieszczałem” na wizji czy w ogródkowym plenerze, ani jedna – słownie ani jedna osoba spośród dziesiątków „przyjaciół”,  nawet tych opłacanych i wielokroć komplementowanych możnych ogródkowych  jurorów czy telewizyjnych komentatorów. nie wpadła na pomysł by spytać, co się u mnie dzieje. Nigdy nikomu nie skojarzyłem się jako pracownik czy współpracownik. „Och, ty w życiu” mam ochotę zaśpiewać z Młynarskim:

„Ty w życiu jedyna.

Och ty dolo, och dolo ty mojaż

Sympatyczna, lirycza dziewczyno

Skojarz ty mnie sobie wreszcie skojarz…”

A jednak mam szczęście. A nawet dwóch, trzech przyjaciół. Jest Urbański, któremu najmniej mogłem dać w telewizji, ale który zawsze wiedział i wiedzieć to musi, że się na mnie nie zawiedzie.

ATK - Krótkie  spięcie z A.Urbańskim w NTW

ATK - Krótkie spięcie z A.Urbańskim w "Polonii 1"

W najmniej oczekiwanych zawodach, miejscach Polski, kręgach internetu, gdzieś w ostatniej chwili pojawi się pomocna choćby i jałmużna dłoń. Tak jest dziś. A wiem, że będzie lepiej. Bo dobiega kresu cykl siedmiolecia, a ja jak ten Kubuś Fatalista wiem, że wszystko w gwiazdach zapisane.

A w gwiazdach było zapisane … spotkanie z Wolszczanem.

A raczej z Frąckowiakiem. Janem Krzysztofem zresztą. Bo tak to jest, że inwestujesz w jakiś Drawiczów, Wolickich, Walterów czy innych Snopkiewiczów – oni cię olewają, aż tu nagle, gdzieś z drugiego rzędu pojawia się „błysk”. I taki „błysk” nastąpił, gdy po programie z Zofią Kuratowską, jak już wspominałem  ludźmi błyszczącym, gdzieś  między Ireną Kirszensztajn – Szewińską a Markiem Edelmanem wypatrzyłem szefa Komitetu Badań Naukowych. Od słowa do słowa okazało się, że instytucja ta miała wielkie kłopoty z przebiciem się do telewizyjnej promocji nauki polskiej. W zamian za „gwarancję emisji” w stacji takiej jak „Polonia 1” skłonni byli zawrzeć kontrakt z producentem na sporą ilość programów, których tytuły i bohaterów sami jednak chcieli wskazywać.

Zwróciłem się do Michała Janczarka, który 4 kwietnia 1995 roku ( dobrze, że nie w Prima Aprilis), stosowny kwit mi bez wahania podpisał. „Polonia 1″ potwierdzała, że dysponuje możliwością emisji programów naukowych wykonywanych przez firmę Media ATaK na zlecenie Komitetu Badań Naukowych. „Widzimy możliwość  emitowania tygodniowo dwóch różnych, cyklicznych, półgodzinnych  programów naukowych, które pokazywane byłyby: w godzinach wieczornych ( po 22:00) i powtarzane trzykrotnie: w nocy (ok. 03:00, rano:  ok. 7:00  oraz wczesnym popołudniem ( ok. 15:00).”

Zaczęła się zwyczajna urzędnicza walka o umowę, która kosztowała mnie nerwy nie warte jednak obszernego opisywania.  Ot jest umowa i nagle znika. Trzech dyrektorów podpisało, jeden poprawił przecinek: w koło Wojtek i jeszcze raz do koła. Problem był gdzie indziej. Otóż w trakcie tych negocjacji moja telewizja przestała nadawać. W jednym ręku miałem więc promesę potwierdzającą wygranie przetargu z 10.V.1995, jednak faktycznie w lipcu moja oferta straciła moc „gwarantowanej” emisji. Musiałem więc stanąć na głowie by uzyskać alternatywny kwit. Mając pieniądze na program nie wydawało się to skomplikowane. Udałem się więc do znanego jeszcze z Tygodnika Solidarność Roberta Terentiewa. Ten: powybrzydzał, ponadymał się, popuszył – ale koniec końców 24.X.1995 po raz pierwszy, a 18 grudnia jeszcze raz,  po jakichś paranoidalnych, wymaganych przez urzędników z KBN-u retuszach uzyskałem pismo, gdzie napisano, że Kierownictwo Programu Satelitarnego TVP S.A. TV Polonia  stwierdza, „że jest zainteresowane emisją cyklu programowego promującego na rynkach zagranicznych osiągnięcia nauki polskiej. Zapoznawszy się z propozycją firmy Media ATaK przedłożonej Komitetowi Badań Naukowych stwierdzamy, że  istnieje możliwość wprowadzenia do programu, co dwa tygodnie, w porach dobrej oglądalności programów wyprodukowanych przez tę firmę na zlecenie KBN. Każda emisja TVP Polonia powtarzana jest dwukrotnie. Isnieje możliwość opatrywania ciekawszych programów angielskim teletekstem.”.

Podpisawszy ten kwit Robert popatrzył mi jednak przeciągle w oczy.

- No dobra Atek, czy jak cię tam zwą Mediatek. Takich facetów z firmami w teczce , w której jest pieczątka to ja mam na pęczki. Ty jesteś dziennikarz ale to jest telewizja publiczna, gdzie ważne jest wszystko: zdjęcia, montaż, potem jest kontrola emisji, gdzie z jednym dropem się nie przeciśniesz – musisz mieć wsparcie. I dał mi kontakt – na Kichę.

Kicha to nie żyjący już Janusz Kieszkiewicz. Świetny operator kamery, najlepszy kompan i uosobienie lojalności.  Zarazem – istota układu.  Ale tego od biesiady, polowań i wszystkiego, co cenią panowie z telewizji Syn wybitnej łódzkiej lekarki lata siedemdziesiąte spędził w Niemczech. Do Polski wrócił w Stanie Wojennym jako korespondent niemieckiej telewizji WDR Westdeutscher Rundfunk (WDR). Janusz, wielokroć wspominany Krzysztof Wyszyński, Andrzej Wolf ( o którym jeszcze będzie) należeli do grupy inteligentnych operatorów będących w jednej osobie komentatorami, którzy w czasie, gdy byliśmy ciekawym krajem, gdzie Solidarność lało się pałkami na ulicach, słali na zachód zdjęcia nieocenzurowane.

Janusz Kieszkiewicz

Janusz Kieszkiewicz ( ur. 1948 - zm. 2004)

Krótko mówiąc – fachura. Janusz miał akurat przestój. Sam bowiem występując jako producent dla swojego „Studia „K” – starał się o zlecenie na program ekologiczny. Taki, w którym pokazuje się orlika w locie nad nieboskłonem lub motylka zapylającego kwiatek w dużym zbliżeniu. Ostra jazda dla operatora. Ale i w moim programie będzie miał, co robić.

Mocno już wygłodniały i spięty, zawieszony między odbywanym w lecie czwartym, a oczekiwanym piatym teatrzykiem ogródkowym w Dziekance, w pierwszych dniach stycznia 96 roku podpiszę wreszcie umowę z KBN-em. Będziemy mieli do zrealizowania szereg trudnych filmowo, a i merytorycznie zadań. Osoby, które mi wyznaczono były przecież bardzo wybitne choć często kompletnie nie medialne.

Profesor Ciborowski, gdyby urodził się w Stanach byłby pewnie bogatszy od Rockefelera. W latach 50 opracował bowiem technikę produkcji kaprolaktamu, czyli  podstawowego surowca do produkcji poliamidu, bez którego – nie byłoby … rajstop.  Słowem wielu syntetycznych ciuchów.

ATK z profesorem Ciborowskim

ATK z profesorem Ciborowskim

Trzeba było pojechać do Puław, obfotografować azoty, zilustrować jakoś opowieść uczonych o głębi organicznej.

Jeszcze trudniej mieliśmy, gdy przyszło opowiadać o profesorze Kazimierzu Sobczyku, problematyce stochastyki i przypadkowych drgań. Siedzieliśmy godzinami pod mostem  Syreny oglądając te – wariancje.

Ś.P. Most Syreny im. gen. Jaruzelskiego ...

Ś.P. Most Syreny im. gen. Jaruzelskiego ...

Trudne zdjęcia laboratoryjne trzeba było wykonać dla programu o Andrzeju Jerzmanowskim, obok Piotra Błońskiego jednego z wybitnych w świecie genetyków Polskich.

W końcu moi ulubieńcy: profesorowie Lesyng i Niezgódka z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego opowiadali cuda o krótkoterminowych prognozach pogody, czy modelowaniu procesu leczniczego, zapewniali, że zapisy dokonywane „w strukturze krystalicznej ciała stałęgo” będą niezniszczalne – Janusza zaś zmuszali do stawienia czoła animacjom komputerowym, zrzutom ekranowym i do tego, by to wszystko – jakoś wyglądało.

Marek Niezgódka  i Bogdan Lesyng

Marek Niezgódka i Bogdan Lesyng

Program poświęcony profesorowi Krzysztofowi J. Jakubowskiemu przybliżył mnie warszawskiej Skarpie. Dla Janusza był już czystą poezją fotografowania dłoni kobiecych trzymających motyla drżącego w skamielinie.

Spotkanie zaś  z profesor  Teresą Michałowską  specjalistką od literatury polskiego średniowiecza dla mnie było jeszcze ważniejsze poprzez możliwość kontaktu z profesorem Aleksandrem Gieysztorem występującym w roli laudatora bohaterki programu. Dla Kichy zaś ten program był swoistą kodą czyli zamknięciem. Artystyczne  zdjęcia wykonane w mediewalnych  Galeriach Muzeum Narodowego to samo piękno –  lecz po zmaganiach z cieknącym polimerem z zawodowego punktu widzenia –  dziecięce igraszki.

Na oko sądząc postępowałem zgodnie ze „sztuką”. Nauczony biznesu przez Janczarka, techniki w praktyce – pamiętałem paryskie lekcje Lutka Stommy czy Marka Tabina. Bynajmniej nie lekceważyłem Gminy, a w każdym razie tego co w niej piękne – rodzinnej solidarności. Zwróciłem się więc do własnej Rodziny. Posiadana jeszcze żona pomagała mi już od dawna. Przy tym programie zajęła się głównie organizowaniem barterowych  relacji dzięki , którym mogliśmy skorzystać z wnętrz restauracji Jachacego, dysponować malarskimi obrazami Władka Kufki bądź Grzegorza Stachańczyka czy szklanymi rekwizytami z Krosna.

Henryk Rozen

Henryk Rozen

Przede wszystkim jednak odnalazłem „szwagra”. Ten nazywa się Henryk Rozen i poślubił cioteczną siostrę moją, aktorkę szczególnie wyspecjalizowaną w lektorskim fachu – Elżbietę.

Rozen, syn Uszera – był na oko sądząc partnerem znakomitym. Wieloletni (za komuny) dyrektor Teatru Polskiego Radia , laureat Prix Italia w kategorii słuchowisk, ale przede wszystkim niedawny jeszcze w tym’96 roku  Redaktor Naczelny Telewizji Edukacyjnej TVP – był dla KBN-u partnerem, który niewątpliwie wzmocnił moją wiarygodność.

Niestety jednak na tym się skończyło.  Elżunia, córka Leszka-Smoka, brata Ojca mego –  bardzo fachowo przeczytała wszystkie zawiłe  chemiczne składy.

Elżbieta Kijowska

Elżbieta Kijowska

Jednak Henryczek przyjął wobec mnie postawę, która zapewne najbardziej opłacała mu się w urzędowym życiu: kadził i korzystał.  Mimo, że szukałem innej formuły namówił do kontynuowania tej sprawdzonej już w ATaK Showach, czyli stawiającej mnie jako show-mena w centrum debaty ilustrowanej filmowym reportażem. Miałem co do tego sporo wątpliwości.  Choć oczywiście próżność robi swoje, więc gdy ci mówią, że jesteś najpiękniejszy – chętnie to słyszysz. Najpiękniejszy też byłem póki –  płaciłem. Gdy się skończyło już dalszej nie było współpracy…

Po tych doświadczeniach: z dalszymi krewnymi, z żoną i z matką zresztą też – mogę powiedzieć samokrytycznie: szczęście może i mam – sęk w tym, że Rodziny nie mam. Pisał Senior: „Widzę tę moją pustkę w stosunku do Jędrka; zaczynam się wprost bać, aby mnie nie prześcignął, przede wszystkim jako mężczyzna, i dlatego nie pomijam żadnej okazji do upokorzenia go i chociaż tak krytykuję Kazię za jej postępowanie z nim, sprzymierzam się z nią we wszystkich jej poczynaniach, znosząc się zarazem z nim potajemnie przeciw niej”. Ani ładne, ani dobre, ani mądre – dobrze tylko napisane, gdyż: jak pisał Andrzej Kijowski w innym miejscu:„Jakim Bogiem chciałbym być dla Jędrka? -Bogiem samoświadomości.”. Czytelnicy „Oskarżonego” więcej zrozumieją… Ja jednak dziś wiem tyle, że –  nic nie wiem o miłości. I kiedy oglądam ludzi sukcesu, a słyszę jakie podziękowania składają najbliższym, pełnym poświęcenia żonom i współpracownikiom, coraz lepiej rozumiem, iż nie są to adresy konwencjonalne. „Gdybych mówił językami ludzkiemi i anielskiemi, a miłościbych nie miał, stałęm się jako miedź brząkająca albo cymbał brzmiący”.

Pierwszy cykl Logos:Logos przyjęty, wyemitowany, rozliczony. W KBN-ie raczej dobrze go oceniono zalecając jednak „ewentualną zmianę koncepcji programów, formę reportażu, zwiększenie dynamiki, realizację w laboratoriach, pracowniach, etc.”.

Wziąłem się więc do pracy. Czego efektem były dwa dokumentalne filmy.

Pierwszy  poświęcony wybitemu krakowskiemu gastrologowi Stanisławowi Konturkowi. KonturekTen dziekan wydziału lekarskiego i prorektor Uniwersyteu Jagiellońskiego opracował metodę bezinwazyjnego diagnozowania i terapii wrzodów żołądka. Odkrył, że ich źródłem nie są żadne kwasy, jak przez lata myślano lecz przyczyną jest zakażenie spowodowane przez wirusa helicobacter pylori. Dzięki jego testom i zastosowaniu antybiotyków osoby cierpiące latami w ciągu siedmiu dni mogły zostać wyleczone.

Drugi program z udziałem Jerzego Jedlickiego i Jerzego Szackiego poświęcony został profesorowi Januszowi Tazbirowi iJanusz Tazbir dziejom polskiej tolerancji religijnej. Filmy można obejrzeć TUTAJ. Mam do nich pełne prawa zwłaszcza, że ani moja firma ani nawet zamawiająca instytucja czyli KBN – dawno już nie istnieją.

Umowę na drugi cykl podpisano już tylko na dwa programy. Z zaproponowanych tematów najbardziej interesującym był oczywiście w moim przekonaniu program poswięcony astrofizyce i najciekawszemu chyba współczesnemu  polskiemu uczonemu czyli odkrywcy Pulsarów: Aleksandrowi Wolszczanowi. Ten jednak, stale zatrudniony na Uniwersytecie  Stanowym w Pensylwanii rzadko bywał w Polsce. Spotkanie z nim trzeba było zapowiedzieć na pół roku wcześniej. Umówłem się zatem, w czym pomagał mi bliski polski współpracownik Wolszczana profesor Andrzej Kuś. Umowę na drugi cykl programów miałem jednak podpisaną tylko na dwa programy. Miała określone terminy. Pewny, że materiał o Wolszczanie jest tak intersujący, że nikt go nie zechce pominąć – w pierwszej  kolejności postanowiłem zatem zrealizować wspomniane filmy poświęcone profesorom Konturkowi i Tazbirowi.

A jednak. Nagle jakby coś tąpnęło.  Czy to pierwsze programy stawiające mnie w centrum nie spodobały się specjalnie w telewizji publicznej, czy noszone przez Kichę wg jego wiedzy i wyczucia gmachu na Woronicza, załączniki do kosztorysu nie trafiały do przekonania, dość, że mimo uprzejmego listu panującego na nad KBN-em PSL-owskiego ministra Aleksandra Łuczaka do TVP zarządzanej też przez PSL-owskiego Ryszarda Miazka szefujący kanałem satelitarnym Leszek Wasiuta nie zgodził się na dalsze emitowanie mego cyklu.

I znów – kontrakt z KBN-u miałem ale nie było emitenta. No ale to nie były już pirackie czasy. Nawet czas antenowy miał już swoją cenę. Z największym trudem udało mi się uprosić Bogusia Chrabotę z PolSatu o wyemitowanie tych programów.  Ten zachował się zresztą podbnie do Terentiewa. Dla odmiany nie operatora lecz montażownię miałem zasugerowaną. Z nią wiązała się emisja w ramach programów „Twój Lekarz” i „Czas na naturę”. Firma „Piotruś Pan” Piotra Górskiego ( tego, co mnie oświecił, czym są służby Mosadu) – też via żonę posła Kozakiewicza miała silne PSL-owskie powiązania, a na rynku robiło się ciasno. Miejsce i czas emisji urzędnikom z KBN-u też już się nie spodobały –  summa sumarum dowiedziałem się 24 lipca 1997 roku, że lepsze jest wrogiem gorszego czyli, że po pierwsze primo: „ ze względu na wyczerpanie środków finansowych z przeznaczeniem na promocję osiągnięć nauki w bieżącym roku”, po drugie zaś primo: zrealizowane zgodnie z zaleceniami KBNU filmy o Tazbirze i Konturku „prezentują niski poziom, np. niektóre ujęcia są źle czytelne, występują dłużyzny, słaba jest promocja ludzi nauki w wyprodukowanych filmach”. No coż. De gustibus – etcetera. Filmy jeszcze dziś można oceniać. Jedno jest pewne – zostałem z ręką w … Wolszczanie.

Umówiony z poważnym profesorem nie umiałem przecież nagle odwołać całej akcji. I nie czekając na przedłużenie  kontraktu jeszcze wiosną zainwestowałem w ekipę, wyjazd, zdokumentowanie Muzeum Kopernika, Planetarium  w Toruniu, nocne zdjęcia w obserwatorium w Piwnicach. Spędziłem dzień na korypetycjach astronomicznych u profesora Andrzeja Kusa,

Andrzej Kuś

Andrzej Kus

To z jego ust usłyszałem, gdym go spytał o prawdopodobieństwo istnienia innych inteligencji we wszechświecie zdanie, które po latach udało mi się zapisać poetycko w chętnie przez kilku kolegów śpiewanym wierszu „Pulsary”

Nie patrzaj w niebo gdzie pulsary

Nowe okręgi tworzą gwiazd.

Tam nie odnajdziesz ludzkiej miary,

Tam może nawet diabłów zjazd.

Nam „cicho siedzieć” rzekł astronom,

Gdym go o gwiazd zapytał biegi.

W ziemię spoglądać, krew, i ciało.

Póki w nas jeszcze żyją wieki

Nikt nie powiedział tego wprost. Ale z półsłówek, niedpowowiedzeń można się było domyślić. No bo po co pan tak z tym Wolszczanem napomykali urzędnicy –  czyż nie mamy lepszych acz nie docenionych rodzimych uczonych. Tych z grona zasadających dziś w licznych prywatnych szkołach, zawodowych marcowych docentów, którzy – jak ironizował przed laty zmarły na paryskim bruku Jacek Bierezin: „wydali skrypt i … dwóch kolegów”.

No a teraz… Wolszczan też wydał. I  Kus się przyznał. Wszyscy upaprani. Moje zdjęcia butwieją w plastykowych pudełkach. Francuska telewizja „Planete” też ich nie zechciała, nie widząc sensu w promowaniau w Europie polskiego kandydata do Nagrody Nobla, który mógłby zagrozić ich własnym uczonym ?  Bo jednak Europa, Europą. Lecz jest gdzieś także sprawa narodowa.

ATK Z Wolszczanem w Teleskopie w Piwnicach k/ Torunia

ATK Z Alexem Wolszczanem w Teleskopie w Piwnicach k/ Torunia

Ludzie tacy jak Wolszczan są darem niebios. Bez żadnej metafory. Zarówno w swoim anielskim wydaniu jak i szatańskim wcieleniu. Są zakładnikami szczęścia. Lecz ono nie jest raz na zawsze zagwarantowane. Szczęście trzeba cenić. W skrzyni zamykać. Wyciągać z niego korzyści dla siebie i innych. I rozumieć, że naród, który go nie ceni, rodzina, która się nie wspiera prędzej czy później obróci się przeciw sobie samej i nigdy nie przebije się do niebieskiej sfery.

CDN – Snopkiewicz albo Fala – r. XCI

Rozdz.XCI – Snopkiewicz albo Fala

poprzedni pierwszy następny

Snopkiewicz albo Fala, Opis obyczajów w 15-leciu.. r.XCI

Z telewizji wyzuty, z firmą bez zamówień, tylko z tym jednym letnim teatrzykiem, który pozwalał przeżyć  miesiące kanikuły  i zachować też  jakąś namiastkę publicznego istnienia,  znalazłem się w roku ’97 w kłopocie. Od likwidacji „Polonii 1” w 95, przed  czwartym, aż po  szósty (zarazem ostatni związany z Dziekanką) Konkurs Teatrów Ogródkowyxh coraz większe łączyłem z tą działalnością nadzieje. Jednak dwie zimy przetrwałem dzięki programom kręconym dla KBN-u. W drugiej serii mimo, że pracowałem już sam, na sprzęcie wynajętym od poznanego w Lapidarium Wróbla czyli Mirka Wróblewskiego, za to ze znakomitym operatorem dawnej kroniki filmowej Staszkiem Plewą – zarobiłem już mniej. Na dodatek część pieniędzy straciłem inwestując w realizację dwudniowych zdjęć w Piwnicach z Wolszczanem.

Jeszcze próbowałem trzymać się mediów. W ostatnim etapie „Polonii 1” poznałem Stefana Truszczyńskiego byłego szefa 1 pr. TVP zajmującego się w tym momencie tamże archiwami. Stefan TruszczyńskiTen skontaktował mnie z zapraszanym przeze mnie do programów z cyklu „Telewizja w Pokoju” Jackiem Snopkiewiczem. I … panowie stwierdzili, że wykorzystają moje umiejętności taniej i szybkiej pracy nabyte u Włochów. Snopkiewicz powiedziła mi wprost – żeby posiać trochę paniki w zbiurokratyzowanej Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, której własnie po raz drugi został szefem.

Jacek SnopkiewiczMianowanego w październiku 2009 roku już po raz trzeci szefem pionów informacyjnych TVP Jacka Snopkiewicza osobiście poznałem bodaj w roku 1994. Było to w warszawskim hotelu Mariott podczas  promocji „Aqua Minerale”. Były szef TAI wcinał lunch wraz z Aleksandrą Jakubowską. Ola ( tak tak, przecież to koleżanka z mojego: Boniego, Urbańskiego, Marka Karpińskiego – roku polonistyki) – była już poza TVP.  Pracowała ze mną w jednym koncernie. Jako naczelna redaktor afiliowanego przez Grauso przy Życiu Warszawy kobiecego pisma „Femina”. Snopkiewicz – zmarginalizowany, zaczynał tworzyć tzw. Akademię Telewizyjną, z którą ja z kolei byłem od 2007 do 2009 roku związany.

Snopkiewicza obserwowałem jednak od dawna.  Zapamiętałem z telewizyjnej transmisji z IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR w czasie karnawału 1981 roku obraz  energicznego 40 latka, delegata TVP,  organizatora szukających porozumienia z Solidarnością, tzw. partyjnych „struktur poziomych”. Potem oczywiście kontestatora, pierwszego szefa Wiadomości w „naszej” telewizji Andrzeja Drawicza.

ATK z Jackiem Snopkiewiczem i Krzysztofem Bobińskim

ATK z Jackiem Snopkiewiczem i Krzysztofem Bobińskim

Zaproszę go nie raz do mego programu w NTW, gdzie będzie o tych heroicznych czasach opowiadał. Jednak z czasem – coraz mniej swój, o czym boleśnie się przekonałem. Snopkiewicz pracy dla mnie nie miał czy nie chciał mieć lecz zaproponował bym jako producent zewnętrzny wykonał trzy newsy dla wiadomości. Uzgodniliśmy tematy. Dotyczyły: nowych bankomatów, jakiś systemów alarmowych , a także działań  osłonowych dla likwidowanych województw w czym ( również con amore czyli bez kasy, pomagałem Krzyśkowi Murawskiemu, który został właśnie wicedyrektorem departamentu Struktur Państwa w zlikiwdowanym przez rząd PISu w 2006 roku Rządowym Centrum Studiów Strategicznych. ). Gdzieś pędziliśmy, gdzieś podwoziłem Truszcza w okolice Otwocka, by w momencie szczerości usłyszeć:

– Podoba mi się, twoja firma, podoba mi się twój samochód, w ogóle ten układ mi się podoba.

J.Snopkiewicz, J.Onyszkiewicz, M.Chojecki, A.Drawicz i ATK

J.Snopkiewicz, J.Onyszkiewicz, M.Chojecki, A.Drawicz i ATK

A układ był najprostszy. Pogonić „kota” ! Jeśli sobie taki facecik, co pracował w telewizji u pirata wyobraża, że może być producentem czy choćby pracownikiem wielkiej państwówki, to niech się na własnej skórze przekona, poparzy paluchy – przestanie przynudzać. Na kontaktach z tymi pożal się Boże – fachowcami, na wynajmie kamery, montażu trzech newsów, których pewnie nawet nie obejrzano, nie mówiąc o skierowaniu do emisji czy zwrocie kosztów,  jakiś innych przysługach, straciłem dobrych kilka tysięcy złotych – potraktowany mniej więcej jak „rekrut” przez „Falę” … Z Włoch wyniosłem inne doświadczenia ale – co kraj to obyczaj.

Ten czas – poczynając od roku 1997: całe to czterolecie, nieprzerwanej aż po rok 2001 kadencji Jerzego Buzka i AWS-u, w pierwszym odruchu potraktowałem jako powrót do władzy formacji obywatelskiej, która wywalczyła wolną Polskę. Ten czas przyjdzie dziś nazwać okresem schyłku. Schyłku wieku, tysiąclecia i początku końca naszych marzeń. Rok 1997 to przecież także uchwalenie 2 kwietnia Konstytucji RP z przypominanym przeze mnie z katońskim uporem artykułem 54 pkt. 2 sankcjonującym koncesjonowanie, a  zarazem znaczącym kres wolności mediów elektronicznych w Rzeczpospolitej. Był to zarazem koniec moich związków z mediami. Zdecydowałem się na rolę urzędnika.

Wtedy ( w 1998 roku) – wygrałem konkurs na Dyrektora Szpitala Św. Ducha. Utrzymałem się na stanowisku bodaj z pół roku. Padłem na froncie politycznej utarczki reformowanego samorządu, wchodząc w konflikt z inercją instytucji kultury. Krótko, ledwie trzy miesiące końca roku 1999 dane mi było pracować w niszczonym przez „naszych” Cenrtum Prasowym Polskiej Agencji Informacyjnej, gdzie poznałem siłę destrukcji, którą  wnoszą połaczeni w tandem Krzysztof Czabański z wsławionym w walkach z Wałęsą Krzysztofem Wyszkowskim.

Nie wiele dłużej – rok bodaj ( na przełomie 2000/2001) dane mi było wykładać w Wyższej Szkole Dziennikarstwa, skąd trzeba było odejść niemal w dzień po zwolnieniu Rektora Antoniego Kamińskiego. Ostatnią moją medialną posadą było zarządzanie w tym samym sezonie – po Andrzeju Goszczynskim i Joli Kessler  Centrum Monitoringu Wolności Prasy przy Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich.

We wrześniu 2001 lizałem finansowe rany po X Konkursie w Ołtarzach. Nic mi nie przyszło z tych czterech lat rządów, których ideę najlepiej jednak podsumował Jarosław Kaczyński hasłem TKM. (Teraz k… My). Niestety, choć czasem rzucę grubym słowem, nie byłem się już w stanie z tym zaimkiem utożsamić. ksskor_kuron-dla_atkOd Mirka Chojeckiego otrzymałem podpisane przez Jacka Kuronia zaproszenie do Konstancina na 25 lecie KOR-u. Spotkanie odbywało się na dzień przed wyborami, w których na kolejne cztery lata władza został oddana w ręce cynicznych aparatczyków spod znaku baronów Leszka Millera. Stopniowo wyzbywałem się złudzeń.

Chojecki właśnie tworzył ostatnie, jeśli nie jedyne w pełni udane dzieło swego życia czyli neo–ZBOWiD pod tytułem „Stowarzyszenie Wolnego Słowa”. Do organizacji się zapisałem. Kwit Kuronia wśród papierów do przyszłej renty czy emerytury trzymam. Tańczyć i pić na ruinach marzeń o  III Rzeczposplitej nie byłem już w stanie. Zostałem z gęsiami w Ołtarzach-Gołaczach, póki nie zostałem wezwany przez Mirka ówczesną żonę – czyli Jolę Kessler.

Jola Kessler

Jola Kessler

Wtedy  wróciłem do Warszawy by początkowo jako zastępca dzisiejszej pani konsul w Szwajcarii, dzieło Andrzeja Goszczyńskiego – twórcy CMWP – kontynuować. Zaangażowałem się w tym czasie w działania związane z przygotowywaną przez Rząd Millera „Ustawą medialną”. Naturalną. acz nigdy nie artykułowaną konsekwencją uchwalenia punktu drugiego artykuł 54 Konstytucji było wszak dążenie do spetryfikowania mediów. Działania szły trójtorowo. Z jednej strony w kręgach lewicy i ludzi Roberta Kwiatkowskiego pojawiły się, głoszone przez Jacka Snopkiewicza, także w moich programach z cyklu „Telewizja w Pokoju”, głosy o konieczności ograniczeniu dostępu do zawodu dziennikarza. Czyli stworzenia rodzaju zawodowej gildii chroniącej mistrzostwo lecz także dostępu niepowołanych do środków masowej komunikacji.

Andrzej Goszczyński  (ur.1957 - zm2006)

Andrzej Goszczyński (ur.1957 - zm. 2006)

Inni, z twórcami Centrum Monitoringu Wolności Prasy: Andrzejem Goszczyńskim i profesorem Andrzejm Rzeplińskim

Andrzej Rzepliński

Andrzej Rzepliński

tworząc swój projekt ustawy o Prawie do Informacji marzyli sobie urząd wielkiego inkwizytora, zaopatrzonego w kompetencje wykonawcze, którego zgodnie z poetyką ministerstw Orwella nazwali: Rzecznikiem Wolności Informacji.

Wreszcie, tak przez Lwa Rywina nazwana Grupa Trzymające Władzę, dążyła do takich zmian w Ustawie medialnej,  które ograniczą prywatną własność i zmniejszą konkurencję w mediach.

Z Afery Rywina pozostała kwestia „czasopism” i telewizji dla Michnika. Jednak podczas dyskusji nad nowelizacją Ustawy o Radiofonii i Telewizji najuważniej trzeba się było też  przyglądać zapisom dotyczącym tzw. Multipleksu i prób jego koncesjonowania. Przedstawiciele Telewizji Kablowych słusznie już wtedy  zwracali uwagę, że proponowane zapisy dotyczące tej sfery stanowią naruszenie prawa handlowego i ingerencję w zasady gry wolnorynkowej. Przede wszystkim jednak mogą się okazać wstępem do regulacji rynku internetowego. Rynku, który już jest przekaźnikiem radia i prasy, a w coraz większym stopniu także i telewizji, a który wraz z pojawianiem się nowych, niekomputerowych powszechnie dostępnych i tanich końcówek internetowych ( dekodery cyfrowe, czytniki e-book i mp3) staje się dziś praktycznie totalną formą dystrybucji słowa, dźwięku i obrazu.

Rynek internetowy będzie się musiał, co naturalne skonsolidować i skoncentrować. Jednak tutaj, podobnie jak na rynku cyfrowych częstotliwości satelitarnych nie można już mówić o jakimkolwiek limicie dostępnych kanałów dystrybucji, które sankcjonowałyby ich koncesjonowanie.

Obrona swobody rynku internetowego, prywatnej własności, zabezpieczenie prawa do swobodnego wyboru informacji i nieograniczonego prawa jej udzielania, odrzucenie jakichkolwiek koncesji na rynku mediów elektronicznych, jest jedyną formą uchronienia demokracji: tego, co własne czyli – nasze.

Katarzyna Synowiec

Katarzyna Synowiec

Sesję poświęconą Ustawie Medialnej z udziałem Roberta Kwiatkowskiego i Piotra Niemczyckiego współorganizowaną przez kierowane przeze mnie Centrum Monitoringu Wolności Prasy, z Jankiem Skórzyńskim, ówczesnym zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej” zorganizowałem już z pomocą Kasi Synowiec, którą w pewnym sensie otrzymałem w spadku od premiera Buzka.

Bowiem w trakcie drugiego czy trzeciego pobytu w Częstochowie nagle zmieniły się plany premiera i okazało się, że muszę wracać do Warszawy – pociągiem. BOR-owy kierowca odwiózł mnie uprzejmie na dworzec. Wskoczyłem w ekspres niemal w biegu, by w przedziale spotkać kolejne wcielenie Hermiony czyli przystojną, ambitną, rezolutną Katarzynę Synowiec, jak się po kilku minutach rozmowy okazało studentkę nauk politycznych w Warszawie.

Pociąg pędził jak burza. Nadzieje wracały – jak fala…

CDN.

Csatówna & Co  – czyli kompleks  Hermiony, Opis…r.XCII

Rozdz. XCII – Csatówna & CO czyli casus Hermiony

poprzedni pierwszy następny

Kto nie zna Hermiony, mistrzowsko sportretowanej, a może i zautoportretowanej przez Rowling autorkę  Harrego Pottera. Mój Boże ile ja w życiu tych Hermion spotkałem. Tych najzdolniejszych, pilnych, przejętych Nauką jak niegdyś Bogiem lub Mężem przejmowały się  panny przez całe całe stulecia. Kobieta bowiem, szczególnie młoda najbardziej chyba potrzebuje zjednoczenia i uwielbienia. Chce być podziwiana za swoje poświęcenie, wdzięk, pilność i pracowitość zwykle bardziej niż za talent.

Justysia Guze i Natalka Woroszylska, Daniela Międzyrzecka i Anka Wasilewska, Ania Tanalska i  Justynka Csató – córki  kształconych tatusiów.
Natalia Woroszylska
Natalia Woroszylska
Dwie ostatnie bodaj najsilniej przeżyły ów rozdźwięk między ambicją, a emocją, abstrakcją zawsze znakomitej oceny i konkretem siły oraz fizycznej odporności. Pierwsza wybrnęła z tego po ciężkim załamaniu psychicznym, gdy wędrowała na początku studiów między politechniczną fizyką a uniwersytecką filozofią.
Ania Tanalska, była córką nibyprofesora z Wyższej Szkoły Partyjnej gdzie produkowano tytuły naukowe dla nomenklaturowych aparatczyków. Dionizy Tanalski ( w stanie wojennym nawet redaktor naczelny „Studiów Filozoficznych”) miał imię Apostaty, a zawodowo trudnił się udowadnianiem, w duchu materializmu antypersonalistycznego, że Boga nie ma. Sytuacja naprawdę zdolnej Ani, szczególnie w okresie, gdy wszyscy byli już w opozycji nie była prosta. Wiem  jednak, że się otrząsnęła, nawet wyszła za mąż. Została tłumaczką i … psychoterapeutą.
Daniela Międrzyrzecka
Daniela Międrzyrzecka
Druga czyli Justynka to, córka (młodsza) przedwojennego socjalisty, powojennego teatrologa –  Edwarda Csató. Z Justynką skończyło się najgorzej. Jej ojca wykończyły rozterki roku 68. Tu organizacja partyjna, tam lojalność wobec strajkujących studentów szkoły teatralnej, w której wykładał. Tu polecenie partyjne by objąć naczelną redakcję „Dialogu” po emigrującym Adamie Tarnie. Tam wyniosła drwina zaangażowanych już w Marzec po uszy ludzi takich jak mój przyjaźniący się z panem Edwardem przez lata Ojciec. Tu przerażona żona, ( Danka – redaktorka „Kobiety i Życia”) i chorująca starsza córka ( Zuźka przez lata sekretarzująca w redakcjach Ekspresu Wieczornego, Porannego, Życia Codziennego) – kontynuująca dwuwiekowe tradycje redaktorskie tej na poły węgierskiej, na poły austriackiej rodziny Polaków z wyboru. Tam antysemicka nagonka na przyjaciół z Erwinem Axerem (ojciem Andrzejka –Sahibka)na czele. 48 letni monograf Leonna Schillera nie wytrzymał napięcia. Zmarł na zawał w pociągu z wracając Uniwersytetu w Toruniu, gdze także wykładał –  do Warszawy.
Justysia miała wtedy około 13 lat. Nikt nie wie jak to przeżyła . Była zdolna. Skończyła studia polonistyczne. Po nich zdążyła nawet  przeprowadzić ze mną wywiad w trakcie pierwszego konkursu Teatrów Ogródkowych, gdy miała około 35 lat. Po czym … w końcu skutecznie popełniła samobójstwo. Nie była to ponoć pierwsza próba. Przyczyny jej depresji mogą być różne i indywidualne. Z niedokładnych wzmianek w słowniku „Niezależni dla Kultury” wynika, że wszystkie Csatówny wspierały opozycję. Czemu jednak Justynkę odnajdujemy na liście Wildsteina?… – Czy tylko dlatego, jak twierdzi jej siostra, że przegoniła kiedyś jakiegoś apsztyfikanta, co do którego zorientowano się szybko, że był SB-ecką wtyką ?

Edwart Csató (1920-1968)

Edwart Csató (1920-1968)

- Tak bym myślał o liście Wildsteina jak myślałem o Macierewicza, gdyby nie ten piekielny Boni, który przynajmniej tę ostatnią, a więc i inkwizytora, który za nią stoi uwiarygodnił.

Były czasy. 68 rok stał się dla znacznej części i to chyba głównie inteligenckich, warszawskich dzieci – cezurą. Niezależnie czy miało się wtedy 12 czy 16 lat po tym Dniu Kobiet – ich święto nabrało głębszego wymiaru.

Justysia Guze
Justysia Guze
Jednak   w moim przekonaniu wszystkie te kobiety, a – Justynka Csatówna w szczególności są ofiarami chorego systemu koedukacyjnego.
Ania Tanalska
Ania Tanalska
Nie ma bowiem gorszej zbrodni niż wspólne kształcenie dojrzewających kobiet jakimi stają się dziewczynki między dziesiątym, a szesnastym/osiemnastym rokiem życia z  rozdokazywanymi w tym samym wieku piekielnikami płci męskiej. Dzieli ich w tym czasie siedem lat dojrzałości, a dystans ten tak naprawdę wyrównuje się nie wcześniej niż po dwudziestym pierwszym roku życia – przyjmowanym zresztą przez społeczeństwa dość naturalnie za próg np. biernego prawa wyborczego. Wychowywane między dziesiątym, a osiemnastym rokiem życia dziewczynki uczą się dominacji, a nawet pogardy i lekceważenia mężczyzn. Jeszcze mi w uszach brzmi, jak coś szesnastoletni opowiadam, a z ust Justynki słyszę staromalutki tekst wypowiadany tonem zapożyczonym od matki: - Boże, jaki on zabawny. Ten Kijoszczak. Chowane wraz z chłopcami panienki dochodzą do oczywistego w tym okresie wniosku, że są od chłopców czystsze, pilniejsze, zdolniejsze. Że słowem ród męski jest pomyłką ewolucyjną, a ideałem byłoby życie w babskiej republice.
Ania Wasilewska
Ania Wasilewska
Gdy po szesnastym roku życia hormony podpowiadają, co innego – szkody psychologiczne mogą już być nieodwracalne.
Tym bardziej, że wpajany w społeczeństwach industrialnych system wartości utrudnia kontakt z mężczyznami dojrzalszmi. Kobiety wchodzące w związki ze swymi szefami czy akademickimi nauczycielami traktowane bywają często jak karierowiczki; na dodatek odbijające mężczyznę ich rówieśniczkom, które przeważnie zaopiekowały się nimi we wczesnej młodości. W tych związkach będących skutkiem przedwczesnej koedukacji. Opartych na rzekomym partnerstwie i wyścigu, w którym nagle z niepojętych powodów, zmieniają się reguły gry, gdy  po dwudziestym piątym roku życia mężczyznom sukcesy zawodowe zaczynają dużo łatwiej przychodzić. Kobietom zaś zdarza się – rodzić. Ileż nagle pretensji i poirytowania. Nawet pretensji do Pana Boga lub Natury, że to na nie,  z niepojętych przyczyn został nałożony dopust płodności. I tak w coraz większym procencie ( zastraszająco już wysokim w kręgach inteligencji) około czterdziestki Hermiony bądź to pozostają same, bądź – jak te najzdolniejsze – nigdy za mąż nie wychodzą. Całą energię wczesnej młodości poświęcając mało twórczej rywalizacji z mężczyznami. Rywalizacji, ku której sposobi szkoła, studia, a także praca
Kasia Synowiec
Kasia Synowiec
zawodowa.
Nieszczęście zdolnych kobiet wśród mężczyzn chowanych! Hermion, których pozycję, nie powszechną wszak lecz w przewadze, tak pięknie podsumuje bohaterka „Harrego Pottera” ćwicząca z młodym czarodziejem elementarne zadania magiczne:
„- Ja! ksiażki! i troche inteligencji! sa ważniejsze rzeczy…przyjaźń i m ę s t w o…i..”. Nawet J.K.Rowling nie umiała znaleźć bardziej bezpłciowego słowa !
Napotkana w pociągu Kasia była Hermiony najczystszym wcieleniem, co wyjaśniam wszem, którzy chcieliby w opowieści doszukiwać się elementów lirycznych zdaniem jednych, cynicznych dla innych, a jednak pozostających, co najwyżej w sferze czystych rojeń. Od słowa do słowa, jak to podczas podróżnych flirtów bywa, okazało się, że panna S. potrzebuje praktyki, a ja takową na Świętojerskiej (gdzie ulokowałem biuro CMWP) dysponuję. Pomagała więc Kasia dzielnie przy organizacji sesji medialnej, ale moje dni w tej instytucji były już policzone.
Dlaczego ?

Rozdz. XCIII – Stefan Bratkowski czyli nieprzyzwoitość

Poprzedni Pierwszy   Następny

Najprościej było by powiedzieć, że stałem się pierwszą ofiarą afery Rywina, od której genesis, czyli  15 lipca 2002 (nb. daty mych 48 urodzin)  dzielą nas w momencie poznania panny Kasi –  jeszcze jakieś dwa miesiące. Powody są jednak prostsze i mają osadzenie w etyce.

Dyrektorem Centrum Monitoringu zostałem po wyjeździe Joli Kessler, której SDP powierzyło tę funkcję po odwołaniu ze stanowiska Andrzeja Goszczyńskiego.

Andrzej Goszczyński (1957 - 2006)
Andrzej Goszczyński (1957 – 2006)

Ten stosunkowo młody jeszcze lecz ciężko i nieuleczalnie chory dziennikarz i ekspert w dziedzinie wolności słowa, przy ogromnym udziale profesora Andrzeja Rzeplińskiego z Fundacji Helsińskiej – instytucję stworzył i wyposażył w spore środki uzyskane głównie z zagranicznych fundacji COLPI  oraz Sorosa. Panowie powołali też Radę Programową, która działając jednakowoż pod auspicjami biednego naonczas jak mysz kościelna Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich ( czyli tych, co w odróżnienie od SDP-RP a wcześniej …SD-PRL nie złożyli w stanie wojennym deklaracji lojalności) prowadziła swoją i nie do końca zgodną ze stanowiskiem Stowarzyszenia politykę w sprawie projektu ustawa O dostępie do informacji. Jak już wspominałem Goszczyński lansował dyskusyjny projekt powołania funkcji Rzecznika Dostępu do Informacji, na które to stanowisko profesor Rzepliński ( nb. późniejszy kandydat na rzecznika praw obywatelskich) miał sporą ochotę? Wszystko to nie koniecznie podobało się Zarządowi SDP.

Konflikt jak konflikt. Rzecz w demokratycznym kraju normalna.  Goszczyński jednak drażnił, gdyż przy skutecznej pomocy Rzeplińskiego umiał zdobywać pieniądze. No i umiał się promować. W latach 1996 – 2001 o CMWP było głośniej i działało ono zdecydowanie skuteczniej od stetryczałego Stowarzyszenia Dziennikarzy Przyzwoitych, jak tę organizacje jej honorowy prezes Stefan Bratkowki  lubił nazywać.

Można było współpracować. Goszczyńskiemu oczywiście było potrzebne Stowarzyszenie ze swoją marką. Stowarzyszenie mogło korzystać z pasji człowieka, który bez reszty poświęcił się swojej sprawie. To się jednak nie mieści w polskim obyczaju. Tu każdy sobie, a główną motywacją jest – zawiść. Znowu trzeba zacytować mistrza Młynarskiego:

„ Ja to zwłaszcza się oburzam,

Szajba skręca moją kibić

Kiedy widzę ludzi, którzy

Jak to mówią, chcą się wybić.

Kiedy zauważam to

cały chodzę – o ! […]


Dodam jeszcze fakt istotny,

Że z tą szajbą, że z ta zadrą

Nie pałętam się samotny.

My tworzymy zwarte kadry

Wspólna szajba nas jednoczy.

Wspólny cel niezmiennie świeci.

A niech tylko kto wyskoczy –

my go zaraz – sami wiecie…

Czasem dłużej ktoś wyskoczy

trudno dopaść go – Heroda !

Lecz przy dobrej woli krzynie

Zawsze znajdzie się metoda…

Summa summarum – Andrzej Goszczyński został przez Zarząd Organizacji, w której imieniu skutecznie o środki występował odwołany. To z trudem ale można zrozumieć. Później jednak oczerniano go, obmawiano w sposób w moim przekonaniu wysoce niesprawiedliwy. Prosta zawiść wobec człowieka instytucji motywowała Krystyną Mokrosińską pełniącą funkcje Prezesa i Stefanem Bratkowskim, uważającym siebie za najwyższy autorytet moralny w tym kraju.

Powołana na miejsce Goszczyńskiego Jola Kessler poprosiła mnie o zastępstwo wiedząc, że mam pojęcie zarówno o księgowości jak i o Internecie, wiem co to promocja – słowem w swoim ogródku nawykłem tak samo działać jak pan Andrzej w swoim Centrum. Początkowo jako zastępca Joli,  później, gdy wyjechała na placówkę do Berna już jako szef, punkt po punkcie z narastającym szacunkiem oglądałem efekty pracy tego wspaniałego człowieka. Oczywiście było tam trochę bałaganu. Nawet księgowe błędy czy nieformalności na jakie bym sobie nie pozwolił. No tak ale ja miałem już za sobą obcowanie z machiną urzędniczą zbiurokratyzowanego samorządu.  Tu wszystko robiono w dobrej wierze. Ale nie wypłacono sobie ani jednej nieuczciwie zapracowanej czy nienależnej złotówki.

To bolało. Bolało tych, co wiedzą, że nie dość zniszczyć. Trzeba jeszcze zatańczyć na grobie. Tylko, że ten grób był już zdecydowanie bliżej. Goszczyński był przecież chorym na stwardnienie rozsiane inwalidą. Poruszał się na wózku. Samochodem dla niepełnosprawnych. Tylko Centrum trzymało go przy życiu.

Nigdy nie zapomnę tego zebrania Stowarzyszenia Dziennikarzy bez przymiotnika, na którym przyjmowano mnie w skład korporacji. Rozejrzałem się po geriatrycznej sali.  Jedynymi osobami, które mogłem poprosić o rekomendację byli…Krysia Gucewicz i Stefan Truszczyński. To wystarczająco chyba charakteryzuje zgromadzenie.  Gdzieś u szczytu sali miotała się jak pilna uczennica przy tablicy, aspirujaca do Zarządu  Agnieszka Romaszewska. Krysia Mokrosińska coś apodyktycznie perorowala do otaczającej ją telewizyjnej grupki nacisku. Andrzej Jonas w odwrocie. Jurek Kisielewski słał jak zwykle swe piękne uśmiechy. Ot – zwyczajne zebraniowe zachowania stadne. Ani piękne, ani naganne. I w tym wszystkim na mównicę wkracza autorytet, guru, przewodniczący honorowy – Stefan Bratkowski.

Stefan Bratkowski w CMWP
Stefan Bratkowski w CMWP (2002)

W swojej przemowie  jak zwykle pełnej paralogizmów, hucpy, buty i  niczym nieuzasadnionej autorytatywności pan Stefan, posunął się naraz do trudno powiedzieć czy bardziej moralnie czy prawnie gorszącego stwierdzenia. Oświadczył otóż nawiązując do zmian we władzach Centrum Monitoringu Wolności Prasy, że Zarząd SDP złożyłby na Andrzeja Goszczyńskiego doniesienie do prokuratury, gdyby nie fakt … jego ciężkiej choroby ! Takie stwierdzenie publiczne jest oczywistym przestępstwem. I to dwojakiego rodzaju. Albo bowiem się kogoś oskarża narażając na naruszenie art. 212.KK penalizującego obmowę, albo o czym uważający się za prawnika Bratkowski powinien wiedzieć – nie zgłoszenie przez organizację społeczną zawiadomienia o przestępstwie narusza § 2 art. 304 KPK.

Cóż, niech to zostanie wyraźnie powiedziana. Pan Goszczyński był istotnie inwalidą. I w jego zachowaniach znać czasem było tego ślady. Jednak badając posunięcia finansowe poprzednika wraz z biegłymi księgowymi nie znalazłem plam większych niż w życiorysie Stefana Bratkowskiego, któremu się wydaje, że skoro w Stanie Wojennym wydając swą słynną „Gazetę Dźwiękową” zachowywał się jak 90% społecznych elit względnie przyzwoicie  - nikt już nie pomni, iż w latach 60 tych i 70 tych zeszłego stulecia należał wraz ze swym bratem Andrzejem do 3% partyjnych karierowiczów !

Był bliskim współpracownikiem „Polityki” i późniejszego współtwórcy stanu wojennego Mieczysława F.Rakowskiego. Członkiem egzekutywy PO PZPR przy Związku

Stefan Bratkowski w programie ATK w NTW ( 1994)
Stefan Bratkowski w programie ATK w NTW          ( 1994)

Literatów Polskich. Z PZPR zresztą nigdy dobrowolnie nie wystąpił. Został z niej dyscyplinarnie w ’81 roku wyrzucony, co świadczy wyraźnie, że jego wizja narodowej swobody nie wykraczała poza tzw. Partyjny Rewizjonizm.  Przed narodzeniem „Solidarności” nie było mu też w głowie współpracować z Komitetem Obrony Robotników (KOR) czy choćby Towarzystwem Kursów Naukowych (TKN). Jedynie współtworzył niewątpliwie otwarcie infiltrowane przez władzę bo legalistyczne i chcące władzę rozsądną, umiarkowaną krytyką wspierać –  Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”. Korzeni tego ostatniego trzeba pewnie szukać we współtworzonym jeszcze przez tak znakomitych agentów jak Jerzy Urban Klubie „Krzywego Koła” działającego w październiku 1956 roku. Wszystkie te organizacje nie należały może do najmniej przyzwoitych, jednak miały zdecydowanie więcej cech internacjonalistycznych niż patriotycznych, a o sympatie do zasad wolnorynkowych też trudno je podejrzewać.

Nie sądźcie abyście nie byli sądzeni. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że Andrzeja Goszczyńskiego zaszczuto. Trudno powiedzieć czy przyśpieszono jego pewnie nieuchronną śmierć. Z pewnością zatruto mu ostatnie lata młodego jeszcze życia. A organizując nagonkę na tego Pamiętnego Człowieka honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich – zdemaskował się jako człowiek wysoce nieprzyzwoity.

CDN. Mokrosińska –  albo Ciotka Rewolucji, Opis obyczajów… r. XCIV

Rozdz. XCIV – Mokrosińska – czyli Ciotka Rewolucji

pierwszy poprzedni następny

Mokrosińska – czyli  Ciotka Rewolucji, r. XLIV

Z Krysią Mokrosińską było prościej. Pierwszy raz zaiskrzyło między nami, już po trzech miesiącach mojej pracy.W dużej mierze polegała ona na kontynowaniu redakcji świetnie rozpoczętej przez Goszczyńskiego strony internetowej. Pani prezes odkryła ze zdumieniem, że na archiwalnych stronach Centrum znajdują się teksty pana Goszczyńskiego, wywiady, których udzielał jako dyrektor CMWP włącznie z tymi, w których broni się przed stawianymi mu przez Zarząd SDP zarzutami.

Krystyna Mokrosińska w CMWP

Krystyna Mokrosińska w CMWP

Wtedy okazało się, że jednak  należymy z Krystyną do innych światów. Dla mnie wycinanie przeszłości, jakakolwiek operacja na historii jest działaniem w istocie orwellowskim, grzechem pierworodnym, fałszerstwem. Dla niej i pewnie większości pobratymców sienkiewiczowskiego Kalego: „-Wolność prasy jest wtedy, gdy my mamy prawo głosu, a naszym przeciwnikom też wolno – ale cicho siedzieć.”. Zszokowani byliśmy oboje. Ja tym, że otrzymałem polecenie służbowe usunięcia inkryminowanych stron.  Krystyna, zdaje się, że musiała je wydać.

Moja niezgoda, czy raczej opór ( polecenie służbowe nolens volens przecież wykonałem) wobec stosowania bolszewickich metod zafałszowywania ( choćby instytujonalnej) historii były pierwszym sygnałem roźdźwięku. Drugi był wtedy, gdy w czasie nieobecności Krystyny, bawiącej w Alpach na nartach wybuchły niemal razem: kwestia ustawowego zakazu telewizyjnej koncesji dla Agory i paszportu Grzegorza Gaudena. Przygotowałem w tej sprawie łączne stanowisko moje czyli dyrektora, które skonsultowałem jednakowoż z honorowym prezesem SDP i przewodniczącym Rady Centum Stefanem Bratkowskim. Przytaczam:

„Oświadczenie

W ciągu minionych miesięcy  nasilają się ze strony Organów Władzy Rządu RP działania wskazujące na intencję przejęcia kontroli nad mediami. Dowodzą tego:

         budzące szerokie międzynarodowe oburzenie ograniczenie swobód obywatelskich i prawa podróżowania członków  zarządu spółki Presspublica, (wydawcy dziennika „Rzeczpospolita”),

a)         Należy się obawiać, że tak drastyczne środki mają na celu podporządkowanie sobie przez Rząd najpoważniejszej  - obok Gazety Wyborczej niezależnego dziennika ogólnopolskiego – gazety „Rzeczpospolita”.

2)         Zlekceważenie przez Rząd protestów wszystkich środowisk dziennikarskich i medialnych uznających zaproponowany przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji projekt nowelizacji ustawy jako próbę ograniczenia niezależności mediów prywatnych.

a)         Protesty w tej sprawie wystosowali najwięksi nadawcy komercyjni: Polsat,  TVN ,TV4, TV Puls, Eurozet (Radio Zet i Radiostacja), RFM FM, Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe (sieć Eska), Agora, Ogólnopolska Iza Gospodarcza Komunikacji Kablowej,

b)         Z krytyką Ustawy wystąpiła

i)          Rada Konsultacyjna Centrum Monitoringu Wolności Prasy

ii)         Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych

c)         Zarząd Główny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wnioskował  do Premiera o nie wnoszenie ustawy w tym kształcie pod obrady Sejmu.

3)         W tej sytuacji dodanie przez Rząd do powszechnie krytykowanego projektu zapisu, który głosi, iż „Koncesji nie udziela się, jeżeli wnioskodawca (…) JEST WLASCICIELEM DZIENNIKA LUB CZASOPISMA O ZASIEGU OGOLNOPOLSKIM” ma charakter w sposób jednoznaczny doraźnie centralistyczny  a potencjalnie antynarodowy.

a)         Centralistyczny – albowiem ograniczając  możliwość dalszego rozwoju i koncentracji  niezależnym wydawcom Rząd ma na celu osłabienie niezależnych instytucji medialnych  pozostawiając pod kontrolą rządową wszystkie w szczególności elektroniczne media o zasięgu ogólnopolskim.

b)         Antynarodowy ze względu na fakt, iż przepisy Unii Europejskiej nie zalecają dekoncentracji kapitału medialnego. Nakazują natomiast zniesienie ograniczeń  względem kapitału krajów Unii.  Stwarza to sytuację, w której polskie media zostaną postawione na z góry przegranych pozycjach, gdyż w rozproszeniu będą musiały stawać czoła skoncentrowanemu kapitałowi medialnemu krajów Zjednoczonej Europy. Może to doprowadzić w rezultacie do zmarginalizowania roli mediów prywatnych i niezależnych i pozostawienie odbiorców na łasce koncernów zagranicznych i mediów publicznych.

4)         Nie ulega wątpliwości, iż zapis ten jest skierowany w wydawnictwo Agora, wydawcę Gazety Wyborczej przygotowujące się od dłuższego czasu do inwestycji w stację telewizyjną. Trzeba podkreślić z całą mocą, iż próba uderzenia w Agorę, spółkę handlową, która wyrosła na bazie porozumień okrągłego stołu i rozwija się prężnie  jako potężny  wydawca pierwszej w krajach wschodniej Europy nie koncesjonowanej gazety codziennej ma wymiar symboliczny.

5)         Dziś kiedy wolność prasy nie jest już synonimem swobody mediów, jako, że przeważająca  część informacji dociera do społeczeństwa drogą elektroniczną chęć osłabienia narodowych mediów prywatnych dla doraźnej korzyści   skoncentrowania telewizji ogólnopolskiej telewizji w rękach Państwa musi być  nazwana  zamachem na niezależność polskich  mediów.”

I co ja  na temat powyższego teksu od tego samoustanowiającego się „sumienia dziennikarstwa polskiego” usłyszałem: że przedstawiciela norweskiej spółki bronię

Stefan Bratkowski

Stefan Bratkowski

rzecz jasna słusznie lecz Michnika bym sobie odpuścił bo to komunista! I wszystko sobie sam załatwi z Kwachem.  Tak powiedział facet, który szlajał się z Rakowskim po Komitecie Centralnym PZPR o człowieku, który w tym czasie spędzał lata  w więzieniach.

Ręce opadły mi po raz kolejny. Tymczasem kierując Centrum miałem poczucie poruszania się po spalonej ziemi.  Dotychczasowi sponsorzy zrażeni szumem prasowym nt. sytuacji w Centrum nie byli skorzy do kontaktów. Tym niemniej w ciągu półrocznej pracy zorganizowałem dwie konferencje, z których pierwsza Sprawy prywatne i sprawy publiczne z GIODO odbyła się w Sejmie 27.03.2002, druga: Niezależność mediów, a interes publiczny zaplanowana została na 11 kwietnia 2002. Współorganizatorem tej ostatniej była „Rzeczpospolita”. Zorganizowałem ją w siedzibie Centrum przy Świętojerskioej w Sali  Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Przy ogromnej pomocy zatrudnionej w Centrum jeszcze przez Jolę Kessler Basi Karczewskiej i praktykującej przy tym zdarzeniu pani Kasi Synowiec.

Basia Karczewska

Basia Karczewska

W dyskusji nt. Nadzór nad mediami: zagrożenie czy rzeczywistość? Wzięli udział: Piotr Niemczycki („Agora”),  Kazimierz Gródek (RMF FM), Edward Miszczak (TVN),  Jerzy Baczyński („Polityka”), Robert Bogdański (PAP);  Nt. Ustawy o radiofonii i telewizji: nowelizacja czy centralizacja?  wypowiadali się: Robert Kwiatkowski (TVP), Bogusław Chrabota (Polsat), Robert Kozyra (Radio Zet), Agnieszka Romaszewska (Centrum Monitoringu Wolności Prasy), Marek Borzestowski (Wirtualna Polska). Dyskusję współprowadzili Janek Skórzyński  - z-ca red. nacz.„Rzeczpolspolitej” oraz  Krystyna Mokrosińska (Prezes SDP).

To tam i wtedy Kazimierz Gródek zarzucił sekretarzowi KRRiTV – Włodzimierzowi Czarzastemu – wykorzystywanie władzy do wpływania na strukturę własnościową mediów.

Rozpoczęta została akcja zbierania podpisów pod zgłoszonym przeze mnie w uzgodnieniu z Niemczyckim, Skórzyńskim i Mec. Birke tekstem apelu do Posłów, Senatorów, Prezydenta i Premiera RP o nie uchwalanie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji w zaproponowanym brzmieniu. Wzywaliśmy w zamian o uchwalenie tzw. Małej Nowelizacji Ustawy o Radiofonii i Telewizji . Polegałaby ona na wykreśleniu z nowelizacji wszystkich spornych zmian i  przyjęcie tylko tych, które

(a)        są konieczne ze względu na harmonizację ustawy z przepisami Unii Europejskiej i dokładnie w takiej formie (tzn. definicje europejskości, przepisy dotyczące zawartości europejskiej, lokalizacji i jurysdykcji) i

(b)       nie budzą żadnych sprzeciwów czy wątpliwości.

Sygnatariusze apelowali  też  o wyjaśnienie sytuacji zaistniałej w „Rzeczpospolitej”. W sytuacji konfliktu pomiędzy skarbem państwa będącym mniejszościowym udziałowcem  i prywatnym, większościowym udziałowcem zagranicznym – trzem członkom zarządu zabrano paszporty, zakazano opuszczania kraju i zastosowano wobec nich dozór policyjny. Działania takie sugerowały, że skarb państwa, posiadając pośrednio 49% w Rzeczpospolitej, zamierzał uzależnić ten dziennik od władz[1]

CMWP SDP powołane zostało w 1996. W sytuacji diametralnie już różnej od tej jaką zastałem w roku 2002. Powstało w sytuacji, w której najkrócej rzecz ujmując nie było w Polsce pełnych podstaw prawnych dla funkcjonowania wolnej prasy, była jednak coraz słabiej ale wyczuwalna atmosfera przyzwolenia na realizację tej wolności.

Ówczesną ( i obecną)  sytuację mediów oceniam jako przeciwną. Istnieją wprawdzie już ustawy składające się na demokratyczny ład medialny ale wyczuwalna jest chęć manipulowania w tym obszarze. Sprzyjała temu atmosfera międzynarodowa po 11 września 2001 roku i polska wewnętrzna atmosfera polityczna, która pokazuje iż wszystkie, poczynając od rządu Leszka Millera ekipy władzy dążyły i dążą do stworzenia silnego podporządkowanego sobie centrum medialnego

Zaangażowałem zatem Centrum w prace nad powołaniem Polish Democracy Coalition, która miała by swoje odpowiedniki w innych krajach unijnych i znajdujących się w trakcie procesu akcesyjnego. Podkreślałem, że w szczególności skupić się należy w moim przekonaniu na internecie – dziedzinie jeszcze  nie dotkniętej centralistycznym i koncesyjnym działaniem rządu. Miałem też zamiar działać na rzecz popularyzacji ustanowionej w 2001, a obowiązującej od stycznia 2002 Ustawy o dostępie do informacji poprzez realizację dewizy:

JAWNE JEST WSZYSTKO CO NIE UTAJONE. Służyć miała temu organizacja akcji, którą pragnąłem nazwać: OBYWATELSKA  PAJĘCZYNA.

Napsułem Papieru. Nagadałem się i nauczyłem mnóstwo w rozmowach  z niezwykle kompetentnym  znawcą Prawa Prasowego –mecenasem Janem A. Stefanowiczem.

Jan A.Stefanowicz

Jan A.Stefanowicz

Chodziło mi o decentralizację procesu, a nawet tworzenie alternatywnego ruchu wokół  zarządzania informacją. Myślałem o informatyzacji poprzez zapewnienie jej jawności. Chciałem tworzyć równolegle z rządowym  BIP-em – społeczny jak go nazywałem: BIS –   czyli Biuletyn Informacji Społecznej.  W gruncie rzeczy antycypowałem wtedy takie działnia jakie proponuje się się  obecnie ( w 2009 roku) blogerom – dublującym np. działania śledczych Komisji Sejmowych.

Naiwność polegała na tym, że zwracałem się do środowiska. Środowiska jak się okazuje po prostu nieistniejącego. Dziennikarze czy ci, którzy się za nich uważają stanowią dziś  kolejne pokolenie młodzieży kształconej przez samozwańcze autorytety, często cyników nie rozróżniających moralności politycznej od prostej etyki. Ludzi zagubionych wśród zasad. To pewnie nieunikniona cena  życia po wielkim przełomie. Karier zrealizowanych w wyniku dobrego obstawienia politycznego konia. Dzielenia świata na „naszych” i „cudzych” wg. kryteriów bliżej nieokreślonej lojalności.

W rezultacie tzw. zawodowe korporacje ( pewnie nie tylko w dziennikarskim świecie) służą same sobie i satysfakcji kilku osób, które zyskawszy dzięki nim  prestiż i stanowisko mają na pieczy tylko – nawet nie koniecznie ekonomiczny  interes: często tylko własne dobre na swój temat samopoczucie.

W latach 50-tych zeszłego stulecia ukuto określenie „Ciotki rewolucji”. Jak pisze Zdzisław  Zblewski[2] „ sformułowanie używane głównie w pierwszej połowie lat 50., przede wszystkim wśród działaczy komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, na określenie weteranek ruchu robotniczego, legitymujących się stażem rewolucyjnym co najmniej od czasów Komunistycznej Partii Polski, a ówcześnie zajmujących wysokie stanowiska w aparacie PZPR (aparatczyk) i manifestujących swoje bezgraniczne (i bezrefleksyjne) oddanie dla ruchu komunistycznego. Czołową reprezentantką swoistej dewocji materialistycznej była p.o. kierownika Wydziału Nauki KC PZPR Zofia Zemanek, którą ostatni redaktor naczelny tygodnika „Po prostu”, Ryszard Turski, scharakteryzował w swoich wspomnieniach jako […] „babę nie znającą pardonu”.”.

Krystyna Mokrosińska ma niewątpliwe zasługi w dziedzinie telewizyjnej dokumentalistyki, którą przez lata zarządzała. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że powyższą charakterystykę Turskiego   do  - jej wcielenia „MOKROCHY”:  trzecią już kadencję prezydującej Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich   – można  spokojnie odnosić.

Gdy w czerwcu SDP podziękuje mi ostatecznie za pracę stwierdzi Krysia  bez żadnej żenady, że … właśnie naprawiła słuchawkę telefonu, którą w trakcie tamtej – styczniowej (dotyczącej ocenzurowania stron internetowych CMWP)  rozmowy – rozwaliła z wściekłości o ścianę.

Szala przechyliła się ostatecznie jeszcze przedtem nim przyszedł Rywin do Michnika. Moje miejsce zajął zasiadający zarazem w mającym kontrolować CMWP -   Prezydium SDP – Jurek Kisielewski. Ale któżby się takimi detalami przejmował…

Przemiły Jurek długo zresztą też nie wytrwał z Krystyną w symbiozie. Podobnie jak kolejny dyrektor – Andrzej Krajewski. Szczególnie, że ten ostatni zaczynał pozyskiwać środki i także pragnął „wybić się na niepodległość”.

Na próżno. Gdzieś między uchwaleniem Konstytucji w 1997,  a 11 wrzesnia 2001 roku skończył się sen o wolnych mediach. Słońce chowa się znów za zasłony.

W czerwcy 2002 wyprowadziłem się ze Świętojerskiej by dołączyć do pani Kasi, którą po odbyciu w maju miesięcznego (honorowego naturalnie) stażu w Centrum, zatrudniłem już, za otrzymane przez moją Fundację pieniądze, w „kanciapce stróża” na Wilczej  przy organizacji … XI Konkursu Teatrów Ogródkowych.

CDN Zosia Kucówna – czyli Przyjaciele, Opis obyczajów…r. XCV


[1] Apel podpisali :1.Krystyna Mokrosińska -Prezes SDP;  2. Jerzy Kisielewski-ZG SDP; 3.Andrzej Tadeusz Kijowski-Dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP ; 4.Piotr Niemczycki-Agora S.A.; 5.Kazimierz Gródek-RMF FM; 6.  Jan Skórzyński-Rzeczpospolita; 7.Jerzy Baczyński-Polityka; 8.-Barbara Górska RMF/FM; 9 Nina Makowiecka-ZG SDP; 10.Jolanta Łopuszyńska -ZG SDP; 11 Senator Krzysztof Piesiewicz  -Rada Konsultacyjna CMWP SDP; 12.Marek Borzestowski-Wirtualna Polska; 13. Marek Michalski –  Agora S.A.; 14.Janina Dajcz-M&SFDupont; 15.Maciej Tyśnicki-Gazeta Wyborcza; 16. Barbara Rogalska-ZG SDP; 17.Maciej Jankowski-Do Media; 18.Robert Kozyra -Radio Zet; 19.Teresa Bochwic – SDP; 20.Anna Druszcz -Agencja East News; 21.Anna Małcużyńska-Agencja East News; 22.Marian Rosik-Instytut Wzornictwa Przemysłowego; 23.Wanda Nadobnik -TVP; 24.Magdalena Bajer-PR; Rada Etyki Mediów; 25.Robert Bogdański-Polska Agencja Prasowa; 26.Maciej Łukasiewicz-Rzeczpospolita; 27. Adam Wojdyło-Presspublica; 28.Henryk Wujec-Unia Wolności; Rada Konsultacyjna CMWP; 29. Małgorzata Kowalska-Orkla.Rzeczpospolita; 30-Agnieszka Romaszewska-SDP

[2] Zdzisław Zblewski „Leksykon PRL”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000

Rozdz. XCV – Zosia Kucówna – czyli Przyjaciele

poprzedni pierwszy następny

Zosia Kucówna – czyli Przyjaciele, Opis obyczajów…r. XCV

Zgłoszeń nie brakowało. I pieniędzy było nie mało. Nawet sporo. Nie tyle jednak co przed rokiem, który po szaleństwie codziennych imprez X KTO -  pozostawił mnie z długami, a do Doliny i tak żadnego nie przyciągnął inwestora. No i środki te jak zwykle pojawiły się strasznie późno. Były też ściśle ukierunkowane. Ani koszta obsługi księgowej, ani lokalu, telefonu, wszystkich mediów czy biura nie mogły być z  dotacji pokrywane. Nie wspomnę już o własnej płacy. Gdyż po raz kolejny straciwszy posadę i ja i moje dzieci powinniśmy się znaleźć na pełnym utrzymaniu ogródka.

O powtórzeniu permanentnych letnich zdarzeń nie mogło już być mowy. Krzysztof Marszałek uzależniał zaś dotację od powrotu do  wyremontowanego przezeń (czyli ze środków Gminy Centrum) – Lapidarium. Po raz kolejny trzeba więc było szukać nowej formuły festiwalu.  Festiwalu, który w swych początkach stał siłą mediów i autorytetem jury. Media w odwrocie. Autorytety – też coraz bardziej podejrzane.

Nigdy nie wyartykułowałem mojej prestensji. Zawodu. Może nadwrażliwości – nie wiem. Kiedy jednak po VII KTO na Mariensztacie opuściło mnie całe jury pod wodzą Cywińskiej ( która jednak wraz z Maciejem Wojtyszko nadal firmowała moją Fundację), okazało się, że w szczególności wybitniejsi młodsi aktorzy nie byli już do zdobycia na cały sezon w każdy letni poniedziałek. Powód był prosty – zwiększyła się oferta serialowa często latem kręconych polskich telenowel. Musiałem więc zwrócić się do starszych – z moszczącą się właśnie w Akademii Teatralnej, a znaną od lat Zosią Kucówną na czele. Do Jury zaprosiłem też Barbarę Borys- Damięcką.

D.Wyżyńska, (K.Marszałek), B.Bors-Damięcka, (Z.Kucówna), A.Kilian

D.Wyżyńska, (K.Marszałek), B.Borys-Damięcka, (Z.Kucówna), A.Kilian

Zaproszenie Basi było – nie ma co kryć – aktem swoistego konformizmu z mojej strony. Odejście Jury z Cywińską, Malajkatem, Konicem, Sieradzkim, Wojtyszką po Mariensztacie, było znakiem, że niepostrzeżenie nawet dla samego siebie zacząłem się oddalać się od „naszej” elitarnej, kultury  „wybiórczej” . VII KTO na Mariensztacie biło rekordy frekwencji, jednak stracił charakter azylu dla wtajemniczonych. Jeszcze nie do końca to sobie uświadamiając zaczynałem wszak poszukiwania organicznie obcej powojennym elitom z partyjnego przydziału (choćby praw do zameldowania w Warszawie) –  autentycznej, dalekiej „klerkom” i „dark roomom” autentycznej inteligencji polskiej.

Elitom z Krakowskiego Przedmieścia, które mnie dotąd wspierały przestało się zatem podobać i  to miejsce i festynowa aura, jaka tam zaczynała się  tworzyć.

Mnie zaś nie spodobał się triumf SLD wracającego z Markiem Rasińskim do władzy. Był to jednak triumf demokratyczny. A, że właśnie „demokratycznie” ( jakby powiedział Wałęsa) podziękowawszy Damięckiej za służbę w TV ofiarowano jej teraz bliski Dolinie Szwajcarskiej „Teatr Syrena” więc i ja “demokratycznie” zaryzykowałem się z nią zbratać.

Współpraca z Basią była formą wyciągnięcia ręki z mojej strony ponad środowiskowe podziały. I wyciągnięcia jej po wsparcie. Wsparcie wszelakie: osobiste, ekonomiczne, organizacyjne. Tylko to pierwsze otrzymałem. Na jakąkolwiek inną pomoc nie mogłem już liczyć. Ale też nadmiernych złudzeń nie miałem.

Zosia i mój Kali w maju 1973 w Domu Aktora w Skolimowie

Zosia i mój Kali w maju 1973 w Domu Aktora w Skolimowie

Co innego Zośka, którą znałem lat trzydzieści bez mała.  Zosia ciepła, wrażliwa, domowa. Widzę ją wśród włóczek w ich mieszkaniu w Alei I Armii LWP, dziś znowu aleją Szucha nazwanej. To było w roku ’73, roku mojej matury, inicjacji, zdawaniu do Szkoły Teatralnej. Mieszkanie przy Szucha, w którym mieszkała ze swym ówczesnym mężem i dyrektorem – Adamem Hanuszkiewiczem było ogromne.

Pozyskali je jakoś za wczesnego Gierka. W tym samym czasie Senior sprowadził w bonach dolarowych nagrodę Jurzykowskiego, która umożliwiła rodzicom zmienić mieszkanie przy Armii Ludowej na apartamencik przy Jaworzyńskiej.

Wszyscy się urządzali: Hanuszkiewiczowie przeprowadzali się ze skromnej kawalerki na Solcu na wspomniane Salony przy Szucha. Zaprzyjaźnieni z nimi, a i coraz bardziej z moimi rodzicami Jarek Marek i Ewa Rymkiewiczowa przyjmująca w Narodowym pod komendą J.S.Sito stanowisko sekretarza literackiego wili sobie gniazdko na Podwalu po przenosinach z Łodzi.

Tak zapamiętałem te moje szesnastoletnie czasy gierkowskiej prosperity. Rysowanie planów mieszkań. Wizyty w „Desie” na Staromiejskim Rynku. Przeprowadzki i remonty wykonywane siłami rzemieślników Teatru Narodowego. Pan Modzelewski – tapicer obijał ściany materiałami, Dobroński szył garnitury. Cóż, bawili się, dorabiali, cieszyli. Choć z zupełnie innych źródeł płynęły ich dochody. Hanuszkiewiczowie dostawali wszystko za lojalność wobec czerwonych. Seniora wspierał Zachód za to, że godnie trwał w oporze. Czuło się jednak w latach siedemdziesiątych zmianę atmosfery. Czuło narastającą potrzebę solidarności.

Pewnie dlatego Senior, któremu nie było wolno po marcu 68 roku publikować pod nazwiskiem zdecydował się podać rękę Adamowi, a przeto i jego w końcu poślubionej ( po rozwodzie z Rysiówną) Zosi Kucównie. Uczynił to pod  czytelnym dla całego środowiska pseudonimem „Dedal” publikując w „Twórczości” pochlebną i zdejmującą z Hanuszkiewicza odium kolaboranta, recenzję z Kordiana, w którym Kucia zagrała z Andrzejem Nardellim Laurę. [1]

Adam Hanuszkiewicz - Skolimów 1973

Adam Hanuszkiewicz - Skolimów 1973

Andrzej Kijowski Senior - 1973 ( Skolimów)

Andrzej Kijowski Senior - 1973 ( Skolimów)

Wyglądało to na przyjaźń. Nawet na opiekę. Dowiedziawszy, że matka moja pragnąc wyjechać do ojca do Stanów ,w momencie, gdy ja miałem zdawać maturę za nic nie chce samotnie pozostawić mnie w mieszkaniu, zaś ja się młodzieńczo buntuję przed pomysłami pozostawienia mnie – już pełnoletniego –pod opieką lekko już zesklerociałej babci: Zosia i Adam ofiarowali moim rodzicom i mnie bym przeniósł się do nich i skończył szkołę pod ich opieką. Skusiła mnie ta oferta. Lubiłem ich oboje, a ponadto byli to bardzo znani i ciekawi ludzie.

Zosia wprawdzie najwięcej czasu zawsze spędzała z kobietami: panią Anną Orłowska, którą poznała śledząc losy Heleny Poświatowskiej, koleżankami z teatru, młodymi dziewczętami z Agatką Tuszyńską na czele. Ale wydawało mi się, że i dla mnie ma trochę uwagi. Uważnie obserwowała moje stosunki z rodzicami. Szczególnie napięte od zawsze relacje z matką.

Co się stało potem ? Dotyczy to Zosi, Julci Hartwig, Rymkiewiczów. Wszyscy poodsuwali się po wczesnej śmierci Seniora ( w ’85 roku nie miał 57 lat!) od mojej matki. Temu się nie dziwię. Ale to odium, a może i wieść o naszych coraz gorszych stosunkach przeniosła się w jakiejś mierze na mnie. Pozbawiony świadomie przez uciekających z Krakowa rodziców krewnych,  skazany na zastępczą rodzinę tych: Międzyrzeckich, Rymkiewiczów, Kazimierzów Brandysów, jeszcze Herbertów no i Hanuszkiewiczów – zostałem po śmierci Ojca osierocony i … jakoś naznaczony. Czułem jak odsuwają się ode mnie.

Od czegoś więcej ? – Od mojej wiedzy ? Pamięci siły Ojcowskiej diagnozy ? – Nie wiem. Wiem, że w każdej próbie publicznego zaistnienia po roku ‘89 czułem się odosobniony. W oczach ludzi, których szanowałem z  Kucówną na czele dostrzegałem, co najwyżej obojętność lub – tak nieprzyjemnie po niefortunnym występie Strzałów z Aurory – zademonstrowaną przez  Zośkę  – dezaprobatę.

Pierwszy raz –  poszło o werdykt. Powiedzmy: nie do końca przemyślany. Panie (Kucówna, Borys-Damięcka, Wyżyńska przy cichym udziale Adama Kiliana) postanowiły bowiem nagrodzić Małą Ogródkową Nagrodą Teatralną – 5 tys. zł warszawski kabaret „Strzały z Aurory” za spektakl „Kompendium wiedzy ogólnej z zakresu kabaretu amatorskiego” według tekstu i w reżyserii Tomasza Jachimka.

Jury z Kucówną

D.Wyżyńska, B.Borys-Damięcka, Z.Kucówna, A.Kilian, oraz niżej M. Bocheńska z córka Majką po jej prawej

Spektakl jak uzasadniano:  przygotowany przez – jak sami o sobie mówią – „kabaret amatorski” zagrano z wdziękiem, świeżością i autoironią. „Strzały z Aurory” w swoim skromnym, acz nie pozbawionym poczucia humoru przedstawieniu, poszukiwały odpowiedzi na pytanie: co to jest kabaret”. Mówiąc szczerze troszkę mnie ten werdykt zdziwił, bo kabaret średniawy ( jak się z czasem okazało dostosowany do poziomu późniejszych widzów TVN-owskiego „Szkła Kontaktowego), ale skoro tak, to zaprosiłem ich do finału prosząc by w tym dniu uroczystym, w którym nie było już czasu na powtórzenie nagrodzonego spektaklu, przygotowali jakiś skrót. Taki “The best of…Aurora”. – W sumie Jachimek i jego koledzy zaprezentowali po prostu nowy dużo słabszy program i niestety wybór ten odsłonił średniość gustu kolegi Jachimka i jego kompanów. Wyszło marnie w finale. Reakcja Kucówny z Damięcką w tle przekroczyła jednak znacznie granice dobrych tetralnych obyczajów. Zamiast skomentować to drobne w końcu nieporozumienie z cicha – wywaliły publiczną kupę. Kucówna powiedziała coś przy wręczaniu nagród i do telewizji. Damięcka dowaliła mi w Wyborczej: “Wystąpił również laureat Małej Nagrody Ogródkowej – kabaret Strzały z Aurory, który zaprezentował zupełnie inny program niż ten nagrodzony przez jury.

- Żałuję, że organizator zgodził się na inny program koncertu laureatów. Nie nagrodzilibyśmy dzisiejszego przedstawienia – skomentowała Barbara Borys-Damięcka”. [Gazeta Stołeczna z dnia 2000/08/29, str. 3].

No ale po Borys-Damięckiej, czystej SLD-ówce (dziś Senator  PO), członkini komitetu wyborczego Kwaśniewskiego, osobie która tworzyła TVPOLONIĘ jako odpowiedź na moją POLONIĘ 1 – lojalności nigdy się nie spodziewałem.

Co się jednak tej Zosi stało? Taka była niegdyś serdeczna, prosta, kochana. Świetna aktorka, choć dziś – jako, że od czasu jeszcze PRLowskich “Dziewcząt z Nowolipek” (Bronka) – nie występuje w kinie ani w serialach – nieco mniej już pamiętana. Zafunkcjonowała jednak, po rozstaniu z Adamem Hanuszkiewiczem bestsellerowymi książkami: Zatrzymać czas (1990), Zdarzenia potoczne (1994), Zapach szminki (2000).

Dość trudno było mi ją namówić do udziału w jury i przez cały czas naszych kontaktów ciążyło na nich jakieś napięcie. W ogóle, odkąd na początku mijającego 15 lecia wymknąłem się ze Szkoły Teatralnej, pozwoliłem utożsamić z „Tygodnikiem Solidarność” Kaczyńskich, potem telewizją Grauso i Chojeckiego, czułem na sobie spojrzenie niechęci. Szczególnie większości dawnych przyjaciół mego nieżyjącego od ’85 roku ojca. Jakbym naruszał jakiś niepisany zakaz chcąc czegoś więcej niż możliwości pisania ( bez prawa do etatu) w „Dialogu” czy „Twórczości”, wygłaszania felietonów kulturalnych w Radio, czy wykładaniu estetyki teatru w Szkole Teatralnej.

W oczach Adama Michnika, Julii Hartwig, Zosi Kucówny dostrzegałem jakąś dezaprobatę dla mojej aktywności. Dla tego samozwańczego pragnienia bycia ważnym. Spełnienia się poprzez bycie wśród ludzi, poprzez poszukiwanie takich, którym okażę się potrzebny, którzy i mnie dostarczą tego poczucia, którym tak szczyci się  Zosia – dowartościowania.

Czy nie chodzi przypadkiem o to, kto nas dowartościowuje i pod jakimi warunkami ?

Zofia Kucówna

Zofia Kucówna

Zofia  Kucówna  – co by nie mówić to wszakże (abstrahując od talentu) pieszczoszka komunistycznych propagandystów. Laureatka „Złotego Ekranu” za rok 1968 i 1969 –  nagrody przyznawanej przez zdecydownie moczarowskie pismo “Ekran”. W tym samym,  1969 – Nagrody Komitetu ds. Radia i Telewizji za twórczość radiową i telewizyjną za rok 1968. W 1970 – Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 1971 otrzymała – Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki za twórczość artystyczną, II stopnia za osiągnięcia aktorskie w teatrze oraz teatrze telewizji. W 1974 – Nagrodę  Komitetu ds. Radia i Telewizji za rolę w „Opowieściach mojej żony”, w 1974 -  nagrodę m. st. Warszawy. W 1975 – Odznaczenie – medal 30-lecia. W 1977 – Odznaczenie: „Za zasługi dla Warszawy”. W 1978 Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Wreszcie w 1998 – otrzymała z rąk Aleksandra Kwaśniewskiego tytuł naukowy profesora, a także – z tych samych, nagradzających całem swe zaplecze polityczne rąk –  Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Żeby nie pomylić skali  - nie są to apanaże ani Mai Komorowskiej,  ani Haliny Mikołajskiej…

Czyżby więc stale była między nami jakaś nieoznaczona granica ? Zbliżano się do mnie, gdy wydawało się, że tacy jak ja zaczną coś znaczyć w Polsce. Wskazywano drzwi, gdy po raz kolejny pragmatyzm tak przez Jarosława Kaczyńskiego – może najdelikatniej nazwanych – “łże elit” triumfował. Gdy porozumiewano się ponad podziałami, a Komandoria przyznana Zosi w III RP  w roku 1998 roku przez słynnego ze swej towarzyskiej polityki orderowej Aleksandra Kwaśniewskiego, stawała się naturalną kontynuatorką: Krzyża Oficerskiego otrzymanego z rąk jakiegoś Tejchmy czy Jabłońskiego 20 lat wcześniej …

Po odejściu Kucówny z jury za gwiazdę w jubileuszowym X KTO robił już jedynie świeżo pozyskujący dzięki „Plebanii” telewizyjną popularność – Staszek Górka. Teraz, a nadchodzi konkurs XI – nawet Staszek był już zbyt zajęty by znaleźć czas na sędziowanie. Szukałem więc dalej.

CDN

Edyta Jungowska – czyli Vox Populi, Opis Obyczajów.. r. XCVI


[1] Kordian Dziecko, [w:] Rytuały Oglądania, Gdańsk 2005, s.322-327

Rozdz.XCVI – Edyta Jungowska – czyli Vox Populi

poprzedni pierwszy następny

Myślałem, myślałem, w końcu – wymyśliłem. Najpierw miałem trochę szczęścia. Spotkawszy na Starówce moją byłą studentkę ze szkoły teatralnej Edytę Jungowską bez większego trudu udało mi się ją naciągnąć na udział w jury i występ z koncertem w finale. Edyta ma w repertuarze wyreżyserowany przez Rafała Sabarę spektakl muzyczny pt. Gotujący się pies. Dogadaliśmy się łatwo. Edyta to świetna dziewczyna. Pamiętam ją z zajęć estetyki, które prowadziłem w Szkole

NewsweekTeatralnej. Była tak inteligentna, że wydawało się, iż nawet umysł może zablokować (co często się zdarza) emocję aktorską. Edyta jest jednak typem neurotycznym funkcjonującym na bardzo wysokim  diapazonie emocji. Poznał się na niej Adam Hanuszkiewicz, do którego, gdy pozyskał po Cybulskim dyrekcję warszawskiego Teatru Nowego trafiła znaczna część moich studentów z jej roku roku. W czasie, gdy Adam przebywał na zesłaniu w Łodzi w latach 1983-1988 serdecznie opowiadałem im o jego teatrze. A wśród wychowanków warszawskiej teatrologii ukształtowanych przez nienawidzącej go serdecznie i niszczącej w “Polityce” przez lata Marty Fik – nie było to czymś typowym. W warszawskim „Nowym” przekształconym z tuwimowskiego jeszcze „Ludowego” ( dziś hipermarket Carrefoura !!!) przy Puławskiej, po pojwanieniu się Adama w sezonie 1989  w znacznej mierze chyba z mojej inspiracji zatrudniki się : Beata Bandurska, Paweł Wodziński, Robert Tondera, także –  Edyta.

Edyta Jungowska

Edyta Jungowska

To dzięki Adamowi, który obsadził Edytę w Balladynie, dzięki Waldemarowi Zawodzińskiemu, którego tenże Adam zatrudnił w ’91 w stwarzając mu szansę zankomitej inscenizacji Peer Gynta z Edytą w roli Solange – Jungowska szybko zaistniała w teatrze.

Los pozwolił jej także odnaleźć się w dobrej roli serialowej jako Siostra Bożenka w „Na dobre i na złe”. No a o poziomie intelektualnym Edyty świadczą od dawna cieszące się sukcesem rozmowy rolowane, które artystka prowadzi z Rafałem Bryndalem w Radio Zet. Tak więc Edyta znalazła dla mnie po długim szukaniu: ostatni tydzień sierpnia. I to przesądziło sprawę.

Poczynając od 11 Konkurs Teatrów Ogródkowych, ten z jury i nagrodą trwa już tylko siedem – osiem  ostatnich dni sierpnia. Przedtem przez całe lato odbywają się Przeglądy. W czasie jedenastego, a także dwunastego konkursu przeglądy te odbywać się będą w Lapidarium w niedzielę. Arbitrem czyli decydentem, kto zostanie dopuszczony do przeglądu pozostałem sam. Postanowiłem zaprosić jednak do współpracy mojego jedynego, osamotnionego w  przez krytykę, coraz bardziej lekceważonego przez zajętych samymi sobą artystów sojusznika – teatralnego widza. Wymyśliłem więc plebiscyt. Chwilę to trwało ale udało mi się w końcu ustalić zasady porównywania oceny publiczności dokonywanej na różnych spektaklach przez innych widzów. Przyjąłem po prostu współczynnik procentowy. Podzieliwszy moje Linasowe listki na wesoły i smutny, pierszemu dopisałem Brawa, brawadrugi nazwałem Klapa. Po każdym spektaklu publiczność chcąca zaprosić spektakl do drugiej części konkursu wkładała do koszyczka Kasi wesołe listki z Brawami. Ci, którym się nie podobało mieli wkładać klapy. Porównując stosunek braw do klap na każdym spektaklu otrzymywaliśmy wartość procentową akceptacji lub odrzucenia. Zakładając, że gdyby na jakimś spektaklu stosunek ten był identyczny ( przypdek możliwy przy 100% Braw) czyli zdarzającej się czasem pełnej akceptacji, wtedy o pierszeństwie decydować miała ilość osób obecnych na danym spektaklu.klapa Tak mi się ten system spodobał, że po wyselekcjonowaniu z udziałem publiczności trzech spektakli z grona kilkunastu poddanych przeglądowi (pewniaków nie wymagających przeglądu zawodowców dopuszczałem sam do drugiej części korzystając z jedenstoletnich prerogatyw selekcjonera) również w II części wyjąłem ¼  środków przeznaczonych na nagrody dając publiczności szansę przyznania swoich premii. Nad przebiegiem głosowania i obliczaniem proporcji czuwali wyłonieni z grona publiczności jak ich nazywałem Sędziowie Agonu

Wszystkiemu towarzyszyła wyśpiewywana przez Staszka Górkę w towarzystwie Zbyszka Rymarza napisana przeze mnie na nutę przedwojennego przeboju „Cała Warszawa” – piosenka pt:  KTO’ Ś

Posłuchaj jak śpiewają:

Stanisław Górka i Wojciech Machnicki.

Zaśpiewaj!
Wersja instrumentalna – Zbigniew Rymarz

KTO- s’

Czas na oklaski

i czas na widzów sąd.

Dla jednych brawa, innych klapa czeka tu.

Dziś vox populi

Najwyższy werdykt da.

Konkursy wszak to taka modna teraz gra.

Więc widzu drogi

Wymogów podnoś próg,

Nim w referendum swej ojczyźnie wskażesz los.

I choćbyś Big Blagierów  czy Plepperów kochał nawet stu,

to nie wyrywaj nas z błogiego snu.

W tym śnie wierzymy

że uda nam się też

i rozpoznamy to co dobre

a co złe.

Bo dla Europy kłopoty

możesz znieść

a Schwaizertale  (przecież w Polsce narodziły się).

Dla demokracji

dla plutokracji – nie!

Tu w Lapidarium generalna próba

trwa i choćbyś

SMS-em w

telebzdurze  trafił nawet  w …. coś.

Ten kogo wskażesz tu -To będzie-Ktoś. To będzie Kto..ś !!!

No bo XI KTO to  był też:

Zbyszko Rymarz i Czas piosenek., Opis Obyczajów, r XCVII

CDN

Rozdz. XCVII – Zbyszko Rymarz i czas piosenek

poprzedni pierwszy następny

Znudził mi się już serdecznie, banalnie prosty by nie powiedzieć siermiężny, spisany na melodię “Bo piwo lwowski” Hymn Teatrów Ogródkowych napisany jeszcze w Dziekance.

Posłuchaj jak śpiewają Stanisław Górka i Wojciech Machnicki.

Akompaniament – Zbigniew Rymarz

Hymn

Dziś do ogródka, zbiegła się trzódka

Z całego kraju teatralnych scen.

Tu polskie piwo, ważymy żywo.

Kto tego nie wie nie wie czy to sen.

Ref. (bis)

Teatr dla ludzi, który bawi a nie nudzi.

Teatr w ogródku –

to jest właśnie to !

Tu polskie piwo pijemy żywo,

Kto tego nie wie, nie wie kto jest KTO- KaTeO !

Teraz miał być plebiscyt. Dwa miejsca do grania. W niedzielę Lapidarium, a w poniedziałek Dolina Szwajcarska. Zapragnąłem zmierzyć się ze zbiorowym śpiewem.

Moimi nadwornymi śpiewakami byli już od lat artyści z Grupy Pod Górkę czyli Staszek Górka, Wojtek Machnicki i Monika Świtaj

S.Górka, M.Świtaj, W.Maichnicki

S.Górka, M.Świtaj, W.Machnicki

pod wodzą najwierniej im akompaniującego Zbyszka Rymarza. Zbyszko – to człowiek orkiestra.

Zbigniew Rymarz

Zbigniew Rymarz

Na scenach warszawskich występuje jako pianista i kompozytor już przeszło 60 lat. Od 1952 roku współpracuje z teatrami warszawskimi: Powszechnym, Kleksem(scena dzieci Teatru Satyryków), Teatrem Ludowym, Ateneum, Ziemi Mazowieckiej, Fraszką, Guliwerem. Był kierownikiem artystycznym i muzycznym „Wiercipięty”. Pracował też w Rozmaitościach, Dramatycznym, Współczesnym, Syrenie, oraz w teatrach w Szczecinie, Elblągu, Toruniu, Rzeszowie, Jeleniej Górze, Lublinie, Radomiu , a także w londyńskim POSK-u.

Od powstania Telewizji Polskiej współpracował z jej różnymi redakcjami. Przez 10 lat był twórcą, kierownikiem i reżyserem Telewizyjnego Teatrzyku Piosenki „Violinek”, gdzie debiutowało wielu przyszłych artystów z Mieczyslawem Gajdą na czele. Zbyszek jest także „archiwistą” jak sam się nazywa. Namiętnym zbieraczem nut i programów teatralnych. No więc i dla mnie – wyszperał kilka znakomitych melodii. Oprócz wspominanej dawno już opracowanej nuty „Bo piwo Lwowski” Zbyszko zaproponował jeszcze trzy: ”Spotkamy się na Nowym Świecie”,”Qui pro quo” i “Cała Warszawa”. Ostatnia melodia posłużyła mi właśnie do napisania przytoczonej piosenki plebiscytowej.

Na melodię Qui pro quo powstało ( choć chwlami myślałem, że łatwiej byłoby mi to po japońsku napisać) : posłuchamy …

Posłuchaj jak śpiewają Stanisław Górka i Wojciech Machnicki.

Akompaniament – Zbigniew Rymarz

KTO- to kto

Kto to KTO ? - KaTeO!

Konkursy Teatralne

Czemu tak – te role są banalne.

Tutaj gwiazd mamy zjazd - gość z serialu znany.

Po co nam to – my mamy KaTeO !

Tego się nie przeceni,

choćby reklam sto:

Przeczytać w gazecie,

Zobaczyć na płocie,

To nie to - tylko KaTeO.

Kto tu gra ? – aktorzy ogródkowi,

A kto łka – widzowie odlotowi.

Tutaj gwiazd widać blask, słońce też nam świeci.

Choć pada spektakl leci.

Humor jest !

Nieważne niech tam leje, choćby cały dzień.

Na koniec zaświeci

Elektryk dla dzieci -

Słoneczko nasze KaTeO.

Zbyszko Rymarz nagrał mi te melodie na kasetowy magnetofon i całe Towarzystwo ruszyło do Nałęczowa. Ja do prac codziennych zasadziłem Kasię sam nareszcie zajmując się tym, co lubię i chyba jakoś – umiem.

Mam w oczach taki obrazek jak siedzę z magnetofonem słuchając nagrań Zbyszka w kawiarence u Dekerta na Starym Rynku. Siedzę i układam na melodię “Spotkamy się “ chyba najbardziej epicką opowieść muzyczną o Ogródku czyli “Piosenę o teatrach ogródkowych”: “Tego nie pokażą w telewizji…” Gdy skończyłem, a wydawało mi się, że nucę w takt dyktafonu dość dyskretnie miły kelner zapytał z uśmiechem:

Z archiwum Rymarza
Z archiwum Rymarza

- Udała się  piosenka ?

– I owszem, dziękuję,

odpowiedziałem jakoś tak prosto i serdecznie. W tej chwili, w tym przebłysku poczułem, nieznanną mi dotąd jedność. Wiedziałem, że niczego nie gram ani nie udaję, że po prostu noszę w sobie przedwojenną, ojczystą prawdziwie polską – Warszawę. Nie było we mnie pozy ani popisu. Lecz zjednoczenie. Od tamtej chwili nabrałem pewności, że i ja, i schodzący się na mój ogródek ludzie reprezentują odradzającą się w drugim pokoleniu, warszawską, czysto polską tradycję. Że teatr ogródkowy, moje “miejsce spotkania” jest tej tradycji osłoną, szkółką i ostoją. Że ten teatr jest znakiem odrodzenia polskiej kultury i wyzwolenia jej spod terroru skamandryckiej ironii, schillerowskiej kpiny, ingardenowskiego sądzenia – rządzących dziś niepodzielnie w szkolnictwie artystycznym i krytyce – wszystkich estetycznych midraszy.

Piosenki zostały napisane. Wracam do tego wątku może nadto uporczywie. Wracam. Bo bardzo zabolało. O tych piosenkach ( ściśle o istotnie zużytym już w tym czasie Hymnie), otrzymawszy w 2006 roku – chciałbym wiedzieć skąd –  polecenie zniszczenia Ogródka napisze w „Gazecie Wyborczej” Dorota Wyżyńska:

“Ja do Ogródków przestałam chodzić, gdy usłyszałam śpiewaną i wymyśloną przez samego dyrektora piosenkę, która zaczynała się mniej więcej tak: “Dziś do ogródka, zbiegła się trzódka z całego kraju teatralnych scen…” Niby niewinna fraza, ale … potrafi odpowiednio zniechęcić.”

- Mało powiedzieć, że pani Wyżyńska kłamie ! Hymn Ogródkowy, powstał jak już pisałem jeszcze na V, a eksploatowany był głównie na VI i VII KTO, kiedy to pani Dorota była jedną z bardziej sprzyjających konkursowi dziennikarek “Gazety Wyborczej”. Najlepiej świadczy, że cytata wcale nie „mniej więcej”, lecz bardzo akuratna. Trudno było przez pięć lat nie zapamiętać. Hymn okazjonalnie puszczałem z taśmy nagranej na VI KTO przez Górkę i Machnickiego i przez trzy lata Doliny na VIII, IX i X KTO, gdy Pani Wyżyńska uczestniczyła w pracach jury, z których wycofała się przed XI Konkursem. Uczyniła to z najprostszego powodu jakim była kolejna już ciąża tej bardzo wówczas przyzwoitej dziennikarki teatralnej. Ale jej Gazecie te pienia się podobały … wręcz bardziej chyba niż mnie.. Odnotowywano każde chrząknięcie, co skłoniło mnie do dryfowania w tym kierunku.

Teraz - wracamy do 2002 roku – Pani Dorota oddała mnie w dobre ręce pani Anety Prymaki i Beaty Kaczkowskiej, które nadal Konkursowi poświęcały wiele uwagi. Pomysł plebiscytu publiczności wręcz wszystkich zachwycił. Gazeta Stołeczna robiła na swojej drugiej stronie wywiady z przedstawicielami widowni i ze mną publikując niemal w całości ( oczywiście za friko!) udany chyba tekścik piosenki powstałej w ogródku U Deketa na Staromiejskiem Rynku:

„Wspólne śpiewanie w Lapidarium Rozmawiał Mateusz Zieliński

Przyjdź w niedzielę (28.07) do Lapidarium i zaśpiewaj piosenkę!

Co niedziela w Lapidarium widzowie oglądają i wybierają ulubione przedstawienia konkursu. Ale od jutra do tych zadań dojdzie kolejne: na pół godziny przed spektaklem będą wspólnie śpiewać piosenkę.

Mateusz Zieliński:

- Skąd pomysł śpiewania wspólnie z warszawską publicznością?

Andrzej Tadeusz Kijowski, dyrektor XI Konkursu Teatrów Ogródkowych:

-Jakiś czas temu założyłem się o 100 zł ze Stanisławem Górką o to, że Polacy to nie bawarska publiczność i nie zaśpiewają chórem wesołej piosenki. Staszek z kolei uważa, że jest to jak najbardziej możliwe i bardzo chce publiczność rozruszać. Próbował już trzy razy i jak dotąd jest mi winien 300 zł. Nic dziwnego, że trochę się zdenerwował i na tę niedzielę ściągnął Zbigniewa Rymarza, znakomitego akompaniatora. Liczy, że z jego pomocą wreszcie zakład wygra.

Naprawdę do tej pory nikt nie chciał głośno śpiewać?

- Jakieś pojedyncze osoby. A śpiewać ma cały chór, przynajmniej podczas refrenu. Żeby pomóc widzom, nagraliśmy nawet piosenki na płycie kompaktowej, którą można kupić w Lapidarium. Są tam podkłady muzyczne, więc można przy nich potrenować. I ja także, mimo że działam przeciwko własnemu interesowi, pomagam Staszkowi z całych sił. Też bym chciał, żeby ludzie radośnie zaśpiewali. Niestety, to po prostu nie jest w naturze Polaków.

Tak szczerze, to wolałby Pan chyba ten zakład wygrać?

- Ależ skąd! Ja bardzo chciałbym go nareszcie przegrać! Wiem, że moje pieniądze pójdą w dobre ręce i z pewnością są warte tego, żeby publiczność wreszcie zaśpiewała. W niedzielę zrobię wszystko, żeby przegrać. Ale wątpię, czy to mi się uda.

[Lapidarium, Nowomiejska 6/8, niedziela 28 lipca: od godz. 18.30 wspólne śpiewanie pod kierunkiem Zbigniewa Rymarza, od godz. 19 spektakl "Kaczo, byczo, indyczo" w reżyserii Edwarda Żentary]

Piosenka o teatrach ogródkowych

Posłuchaj jak śpiewa Stanisław Górka.

Akompaniament – Zbigniew Rymarz

Zaśpiewaj!

Wersja instrumentalna – Zbigniew Rymarz

Tego nie pokażą w telewizjiwlastcalawarszawa1

Nie ma na to wizji, ani misji

Po to trzeba jechać do Warszawy

Na Starówkę do teatru wpaść.

Refren:

Czy pada deszcz, czy szumią wiatry

Aktorzy mkną ze wszystkich stron

i w Lapidarium czujesz Tatry

a w Schweizertalu słychać gong

Tu niepotrzebny abonament

kablówka, cyfra ani WAP

tu zaraz widać, kto ma talent,

a kto po prostu niewiele wart. “.

Tyle Gazeta. Dalej było tak:

I w Alejach i na Starym Mieście

i w Gwiazdeczce i w Dziekance też -

Ci zamarli w teatralnym geście

Ty masz taką sztukę, jakiej chcesz.

Ref.

Czy pada deszcz………….

Bo w teatrze naszym ogródkowym

od ateńskich, starożytnych lat.

Czeka scena, aktor grać gotowy,

a widzowie schodzą się na CZAT.

Ref.

Tu niepotrzebny abonament…..”

Z.Rymarza, ATK i M. Świtaj

Z.Rymarza, ATK i M. Świtaj

Staszek Górka

Staszek Górka

Opublikowana w „Stołecznej” –  piosenka ta stała się też autentycznym szlagierem sezonu.

Staszek Górka nie mógł brać udziału w pracach jury jako, że pod koniec sierpnia miał jakieś “plebanijne” zobowiązania, pomagał mi jednak przez cały sezon w charakterze Arbitra Nagrody Publiczności zbierającego wraz z moją Kasią ( jak na kościelnego przystało) listki wesołe i smutne do koszyczka, śpiewającego przed spektaklem wraz z publicznością,: to Piosenkę o Ogródkach, to KTO TO KTO, a czasem i stareńki Hymn.

Wszystko przy akompaniamencie Zbyszka Rymarza.

Zaś na zakończenie wieczoru, gdy widzowie zbierali listki śpiewaliśmy wszyscy wcale nie proste melodycznie “ Czas na Oklaski”.

Powstała słowem już jakaś forma teatralnej obrzędowości, jakiś rytuał, jakaś stała oprawa.

CDN – Górkai Machnicki czyli : Unia Ogródkowa, Opis… r. XCVIII


Wyborcza Gazeta Stolecczna (26-07-02 12:07), s. w2

Rozdz.XCVIII – Górka i Machnicki czyli Unia Ogródkowa

poprzedni pierwszy następny

Machnicki i Górka czyli – Unia Ogródkowa, Opis…r.XCVIII

Kiedy Konkurs Teatrów Ogródkowych ruszał w 92 roku interesowała się nim prasa i kreowała zdarzenie niezależna telewizja. To był czas pirackiej Nowej Telewizji Warszawa gdzie realizowaliśmy ogólnopolskie transmisje programów teatralnych.

Konkurs pomyślany był od samego początku jako impreza popularna. Jako miejsce spotkania nowej inteligencji, klasy średniej z autorytetami środowiskowymi.

Był też konkurs pomyślany jako impreza tania. W czasie, gdy jako dziennikarz Polonii 1 i radny, przewodniczący Komisji Kultury Dzielnicy Warszawa-Śródmieście tworzyłem tę imprezę, wykorzystując naturalnie zaplecze włoskiej telewizji, sejmiku samorządowego, którego byłem wiceprzewodniczącym i korzystając z pomocy trzech ( słownie: trzech) osób zatrudnionych w Wydziale Kultury, Oświaty i Sportu Dzielnicy Śródmiejskiej Warszawy impreza powstawała praktycznie za darmo. Z jedne 70 mln ( dziś 7 tysięcy złotych), które w 1992 roku stanowiły pierwszą – gigantyczną, zdawało się – nagrodę. Aktorzy nie otrzymywali honorariów, kontentując się wpływami z biletów. Byliśmy pierwsi, co przerwali letni kulturalny marazm Warszawy. Pisano o Konkursie wiele w samych superlatywach.przewodnikiFestiwal zafunkcjonował w Kalendarzach. Nawet w przewodnikach turystycznych Wiedzy i Życia. O prasie specjalistycznej, niezawodnej przez 10-12 lat „Gazecie Wyborczej”, która nas zawsze wybiera – nie zapominając.

Na w miarę kompletne archiwum dokumentacji prasowej dziesięciu lat KTO złożyło się około dwu tysięcy wycinków, tworzących 600 stronicową książkę!

Nie opuszczały mnie marzenia. Gdy bieg zdarzeń sprawił, iż w 1994 roku Jacek Kiliński stracił możliwość prowadzenia w Lapidarium kawiarni, a Urzędy po 8 latach  miejsce to wreszcie odrestaurowały teraz czyli w 2002 roku wróciłem tam ze spektaklami.  Smutni mi było tylko nieco, że w przerwie między spektaklami publiczność musi opuszczać kawiarniany ogródek, by gdzieś na staromiejskim rynku napić się kawy…

Uzyskałem przecież za to warunki zabudowy Doliny Szwajcarskiej. Stanowiły one, że winien tam zostać postawiony letni teatr, odtworzona kameralna ślizgawka i powstać powinno gastronomiczne, podziemne zaplecze gospodarcze funkcjonujące w systemie całorocznym.

W roku 2001 na X KTO uzyskałem z miasta dotację na 16 imprez, a zorganizowałem w Dolinie Szwajcarskiej w ciągu 52 dni 73 spektakle, które ucieszyły Warszawską publiczność kosztem pracy: Stanisława Górki i grupy „Pod Górkę”, Jacka Pacochy oraz jego Teatru Atlantis, Krakowskiego Teatru Tradycyjnego Państwa Hankiewiczów, Chorzowskiego Teatru Własnego Państwa Stanisławiaków, którzy wszyscy godzili się występować w Dolinie jak już nikt tego nie robi – za przysłowiową kasę.

Wiele wskazywało na to, że Konkurs Teatrów Ogródkowych marzący o połączeniu Dolin Szwajcarskich Europy, walczący o przekształceniu się w racjonalną instytucję jest nie z tej epoki. Konkurs najwyraźniej nie rozumiał, że siedemdziesięciu ludzi zatrudnionych w domu kultury może nie robić nic lub prawie nic i stanowi masę organizacyjną, której nie sposób rozwiązać. Lecz struktura 3-5 osobowa, całkowicie wystarczająca do realizacji celów powstać nie mogła – dowodziłaby bowiem strukturom większym, że są nieefektywne i przeinwestowane.

Czy to znaczy, że etatystyczna mentalność wyparła konkurencyjną? Widać to było coraz wyraźniej. Jednak wciąż tliła się we mnie iskra nadziei. Iskierkę tę dała mi rozmowa z pewną panią, która była w Dolinie Szwajcarskiej bardzo oburzona, że ośmielamy się brać pieniądze za spektakle skoro gdzie indziej nic się nie płaci..

- Zgadza się, powiadam – lecz my z „Grupą Pod Górkę” ( która akurat tego dnia prezentowała „Ten Drogi Lwów” jesteśmy prywatni i w bardzo małym zakresie dotowani – dalej tłumaczę. Trudno to było to naszej klientce zrozumieć aż wyciągnęła argument, z którym przyznam – i mnie trudno było sobie poradzić.

Towarzystwo Teatralne Pod Górkę nie występowało w 2001 roku w Dolinie Szwajcarskiej w konkursie, aktorzy nie liczyli więc nawet na nagrodą a jedynie na honoraria z biletów. By jako tako wyjść na swoje skalkulowali bilety na 15 zł. Jednak pełen humoru i przedsiębiorczości Staszek Górka, jako biznesmen zawołany, gdy już godzina 7 wieczorem przeszła, a miejsca pod namiotami nie były do końca zapełnione – na trawie zaś, otaczającej scenę zgromadziła się grupa starszych osób czy studentów, których ewidentnie nie było stać na bilety, wyruszał z laseczką proponując tym osobom bilety wejściowe bodaj po 5 czy 7 złotych.

Lepszy wszak rydz niż nic, a wróble w garści!

PROMOCJA
Stanisław Górka & ATK –    PROMOCJA

- No więc jak to jest – indagowała mnie poirytowana dama.

- Nie dość, że każecie sobie płacić to jeszcze nie wiadomo ile!? Moi znajomi obejrzeli spektakl trzy dni temu za 7 złotych a ja mam teraz zapłacić 15?!

Tu już istotnie nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Poczułem się jak złodziej, spekulant, gomułkowska baba z mięsem nie zakontraktowanym – gdy mnie nagle olśniło.

- PROMOCJA! Wykrzyknąłem.

- Rozumie Pani,  pan Górka zrobił wczoraj promocję! Jak piwo: taki Heineeken normalnie wart 8 złotych, ostatnio kupiłem za 3,60 bo była promocja. Spektakl Towarzystwa Teatralnego pod Górkę normalnie wart kilkanaście złotych czasem w ramach promocji obejrzeć można taniej. Ale promocje nie są przecież wiecznotrwałe.

Zwyciężyłem. Kobieta zrozumiała. Mentalność supermarketu pokonała tęsknotę za tym by każdemu darmo, po równo, może i według potrzeb!

Supermarket mnie uratował. HIT! Carrefour! Europy Skrzyżowanie!

Szczerze mówiąc jeszcze tylko na ten supermarket liczyłem. Na supermarket, który w amerykańskim wydaniu bywa i miejscem zakupów i dakncingiem, kabaretem, teatrem – nawet niedzielną kaplicą. Supermarket, przy którym powstają już małe sztuczne ślizgawki, a w dniu Dziecka, Matki, Taty czy na Gwiazdkę odbywają coraz lepsze spektakle.

Do szefa marketingu tych supermarketów się zwracałem. Szefa Marketingu szukałem. Kogoś kto zrozumie, że w dobie globalizacji i Myszki Miki, pomysł Doliny Szwajcarskiej trafia w najgłębszą potrzebę kulturalnych Europejczyków. Do szefa marketingu to pisałem, który wie, że na imprezie takiej jak opisywane ogródki można znakomicie zarobić. Jednak nie sprawi już tego Miejski Samorząd ani nie poradzi też temu jeden siwiejący pasjonat.

Do szefa Marketingu to pisałem z cieniem nadziei, że nas dostrzeże. Ten tłum. Ten ruch. Że nie nazwie „niszową” imprezy, która w ciągu lata przyciągała już dobre kilkanaście tysięcy widzów, a tylko tyle dlatego, że nie było komu zainwestować w projekt letniego teatru w Dolinie, kiermaszu książek, parady kwiatów, imprez dla dzieci . Apelowałem. Pisałem. Drukwałelem wstępy w folderach. Szukałem kogoś, kto mnie wesprze w tym ekonomicznym i kulturalnym trudzie. Mnie czy nawet nas – twórców kultury niezależnej i samorządnej.

Stanisław Górka

Stanisław Górka

Takich ja niezawodny Kościelny z Plebani, świetny organizator, odtwórca wielu znakomitych ról charakterystycznych, a także specjalista od impostacji głosu w czym nie ma sobie równych. Stanisław Gorka – ma godność  profesora Akademii Teatralnej.

Wojtek Machnicki

Wojtek Machnicki

Czy Wojtek Machnicki jego kompan i wieloletni współpracownik. Od lat związany z warszawskim Teatrem Współczesnym. Aktor filmowy i teatralny, którego głos można słyszeć w dubbingach  od „Zakochanego Kundla” Disneya, w którym pracował jako 11 letni chłopiec, aż po „Górę Czarownic” wg Keya.

Ale jest Wojtek też przede wszystkim człowiekiem niezwykłej klasy, szyku, elegancji. Same przedwojenne przychodzą do głowy przymiotniki. Nie brak mu także odwagi i godności , swego czasu zaangażowany w ruch podziemny, nigdy z tego tytułu nie domagał się apanaży.

Górka i Machnicki to para, którą porównywać można tylko z duetem Starszych Panów. Choć nie pochodzą ze Lwowa język lwowski:  szmonces, dialogi Szczepcia i Tońcia opanowali do perfekcji ocalając od zapomnienia ważny fragment polskiej kultury kabaretowej.

Ich spektakle; „Ten Drogi Lwów” czy montaże poświęcone Marianowi Hemarowi oglądaly w kameralnych ( również ogródkowych warunkach) tysiące wdzięcznych widzów od mazurskiego Prania, poprzez warszawskie ogródki na licznych amerykańskich scenach polonijnych wcale nie kończąc.

To ze Stanów, wracając z jakiegoś stypendium przywiózł Staszek pomysł, by skoro Englert (Maciej) u którego we Wspólczesnym zatrudniony był lat trzydzieści nie obsadza, nie narzekać, nie czekać na telefon w knajpie przy kontuarze lecz sobie samemu poradzić. I radzi sobie. Jak może.

Póki mogłem i ja ich wspierałem, korzystając z hojności samorządu.Wierząc w konkurencję i prawo wyboru. Odrzucając koncesje i etatyzm.

Pisałem tak i robiłem po raz kolejny ów festiwal z nadzieją, że piosenki które tam śpiewaliśmy i oglądane spektakle, wspólnota, która tam  się tworzyła wywiedzie nas z odrastającego barbarzyńskiego lasu, gdzie rządzi głód i prawo silniejszego – przybliżając ku europejskim kulturalnym ogrodom.

CDN – Dionizje czyli z Jurkiem Derflem w saunie

Takich ja niezawodny Kościelny z Plebani, świetny organizator, odtwórca wielu znakomitych ról charakterystycznych, a także specjalista od impostacji głosu w czym nie ma sobie równych Stanisław Gorka – także profesor Akademii Teatralnej.
Wojtek Machnicki
Czy Wojtek Machnicki jego kompan i wieloletni współpracownik. Od lat związany z warszawskim Teatrem Współczesnym. Aktor filmowy i teatralny, którego głos można słyszeć w dubbingach  od „Zakochanego Kundla” Disneya, w którym pracował jako 11 letni chłopiec, aż po „Górę Czarownic” wg Keya.
Ale jest Wojtek też przede wszystkim człowiekiem niezwykłej klasy, odwagi, swego czasu zaangażowanym w ruch podziemny, nigdy z tego tytułu nie domagającym się apanaży.
Górka i Machnicki to para, którą porównywać można tylko z duetem Starszych Panów. Choć nie pochodzą ze Lwowa język lwowski:  szmonces, dialogi Szczpcia i Tońki opanowali do perfekcji ocalając od zapomnienia ważny fragment polskiej kultury kabaretowej.
Ich spektakle; „Ten Drogi Lwów” czy montaże poświęcone Marianowi Hemarowi oglądaly w kameralnych ( również ogródkowych warunkach) tysiące wdzięcznych widzów od mazurskiego Prania, poprzez warszawskie ogródki na licznych amerykańskich scenach polonijnych wcale nie kończąc.
To ze Stanów, wracając z jakiegoś stypendium przywiózł Staszek pomysł, by skoro Englert (Maciej) u którego we Wspólczesnym zatrudniony był lat trzydzieści nie obsadza, nie narzekać, nie czekać na telefon w knajpie przy kontuarze lecz sobie samemu poradzić. I radzi sobie. Jak może.
Póki mogłem i ja ich wspierałem, korzystając z hojności samorządu.Wierząc w konkurencję i prawo wyboru. Odrzucając koncesje i etatyzm.
Pisałem tak i robiłem po raz kolejny ów festiwal z nadzieją, że piosenki które tam śpiewaliśmy i oglądane spektakle, wspólnota, która tam  się tworzyła wywiedzie nas z odrastającego barbarzyńskiego lasu, gdzie rządzi głód i prawo silniejszego – przybliżając ku europejskim kulturalnym ogrodom.
CDN

Rozdz. XCIX – Dionizje czyli z Jurkiem Derflem w saunie

poprzedni pierwszy następny

To był w sumie bardzo miły sezon. Nawet nie szaleńczo pracowity. Repertuar ułożywszy z wyprzedzeniem, mając Kasię Synowiec do pomocy mogłem sporo czasu wakacyjnego spędzić z moimi dziewczynkami ( Kamka miała właśnie 11, Emka 9 lat ) – w naszych podlaskich Ołtarzach-Gołaczach. W Warszawie zjawiałem się w sobotę. Czasem dopiero w niedzielę. Miałem czas by skserować w VERSO  u otwartego w piątek, świątek i niedzielę pana Pluteckiego bieżące programy.

Verso na Freta

Verso na Freta

Zrobić powiększenia plakatów. Czasem dodać kupony do losowania, czy drukowane w formie zakładki regulaminy plebiscytu publiczności wraz z piosenką o teatrach ogródkowych. Wyłożyć folder do sprzedawania.

Folder na XI KTO był pierwszą próbą podsumowania. Przedstawienia poważnej bibliografii, zestawienia spektakli z dziesieciu lat wydarzeń. Zmniejszona do mojego ulubionego formatu A-5 antologia recenzji ogródkowych przygotowana w kilkunastu egzemplarzach na konferencję prasową zorganizowaną w Centrum Prasowym PAI przed Paradą Dionizyjską otwierającą finały XI KTO miała blisko sześćset stron. Bibliografia w folderze: dwa tysiące pozycji. Przedstawiłem w nim też moje marzenia, historię Doliny Szwajcarskiej, moje pomysły biznesowe na jej zagospodarowanie. To wszystko poprzedzone Inwokacją do sponsora mógłby ktoś nazwać transparencją. Spoglądając z perspektywy siedmiolecia trzeba podsumować jako krańcową naiwność, wręcz graniczącą z głupotą.

Zastanawiam się, czy gdybym chciał na tym poprzestać mogłoby tak trwać w nieskończoność ?  Jednak nie sądzę. Krzysztof Marszałek powstrzymujący mnie przed marzeniami o wielkim festiwalu, tłmaczył zawsze:

- Ma pan porządną małą, lokalną imprezę. Po co panu jakiś Avignon czy Edynburg ?

Tele Tydzień XI KTONo właśnie – po co ? Czemu nie umiałem jak mnie w czasie negocjacji z Miętusem pouczał Marek Borowik poznać swojego “miejsca w szeregu” ? – Czy dlatego, żem taki próżny ? Żem zawsze “poeta” czy o tym wiedziałem czy nie. Że “mediocribus non licet esse poete” ?  A może dlatego, że warunki na jakich stworzyłem konkurs nie mogły trwać wiecznie. Uruchomiłem go przy okazji bycia radnym i dziennikarzem Nowej Telewizji Warszawa. Nigdy nie udało pozyskać się hojniejszych od samorządu sponsorów. Mogłem być nim tylko ja sam. I byłem – oddając swój czas i swoje pieniądze ( także te niezarobione), wtedy gdy dane mi było realizować zlecenia dla Komitetu Badań Naukowych, wykładać w Wyższej Szkole Dziennikarstaw czy kierować Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Ale i te prace nie trwały wiecznie.  Może dlatego, że nie dbałem o nie tak bardzo, gdy coraz wyraźniej czułem, iż w misji ogródkowej realizuję się najpełniej, że Warszawa każdym oddechem odpowiada, iż czuje potrzebę proponowanego przeze mnie festiwalu. Zamknięte koło.

W Lapidarium 2002

W Lapidarium 2002

Przeglądy XI KTO zakończyły się pod koniec sierpnia. W sumie obejrzeliśmy z sześćdziesięcioma – stoma widzami w Lapidarium na spektaklu dwanaście spektakli.[1]

W wyniku głosowań publiczności zgromadzonej w Lapidarium na Przeglądach XI Konkursu Teatrów Ogródkowych: najwyższą ocenę otrzymał: Spektakl „Zaliczenie..Lekcja ” Teatru Konsekwentnego z Warszawy. Na tak głosowało 138 osób, na nie 11. Pozytywna ocena wyrażała się 93 % aprobatą. W związku z tym spektakl został zaproszony do konkursowej części festiwalu i otrzymał Nagrodę Publiczności w wysokości 2500 zł.

Drugie miejsce publiczności otrzymał spektakl „Wszystko zależy od Dziadka” Teatru Omnia z Nadarzyna z 93 % aprobatą, gdzie spektakl spodobał się 59 widzom, a 4 uznało go za zły. Otrzymał  nominację i Nagrodę Publiczności w wysokości 1500 zł.

Wreszczie trzecie miejsce widzowie przyznali spektaklowi „Jarosy zawsze ten sam”. Był to monogram Wojtka Machnickiego wyprodukowany przez Teatr Syrena. Zaakceptowało 90 % widzów: 92 osobom spektakl podobał się, odrzuciło go 10. Został zaproszony do konkursowej części festiwalu i otrzymał Nagrodę Publiczności w wysokości 1000 zł.

Po obejrzeniu wszystkich spektakli ubiegających się o Nagrodę Publiczności urzeczeni profesjonalizmem, skromnością i artystycznymponuraki polotem spektaklu arbitrzy ( czyli Staszek Górka i niżej podpisany ATK) postanowili zaprosić jeszcze do udziału w konkursowej części Festiwalu spektakl Teatru „Okno” z Białegostoku, który nie został wysoko oceniony przez publiczność z Lapidarium (80 procentowe poparcie dawałoby mu dopiero dziewiąte miejsce). Jednak uznaliśmy go za wart obejrzenia przez publiczność i jury konkursu. Decyzja ta nie pociągała za sobą konsekwencji finansowych i nie uszczuplała sumy przeznaczonej na Nagrody Publiczności.

I zaczął się Konkurs właściwy. Przenosiny z Lapidarium do Doliny postanowiłem uczcić organizując nieznaną dotąd Warszawie: Paradę Teatralną. Nazwałem ją Paradą Dionizyjską. A do jej zorganizowania zatrudniłem  zawsze niezawodnego Romka Holca. Aktora i reżysera od trzydziestu już lat związanego z warszawskim teatrem lalka. Także – świetnego organizatora.

Roman Holc

Roman Holc

Romka znam jeszcze z harcerskich czasów. Nigdy nie zapomnę jak przed „wieczorkiem zapoznawczo rozpoznawczym” podczas instruktorskiego zimowiska w gdańskim Wrzeszczu, w grudniu nad szumiącym morzem, w jakimś ’71 roku udzielał młodzieńcom błyskawicznej korepetycji tanecznej. Nauczył  nas jednego uniwersalnego kroku z półobrotem, którym można dosłownie każdy rytm, dogonić. Sprawdza mi się już 35 lat…

Pracowaliśmy też razem w Teatrze ‘Reduta 77’ gdzie wraz z Pawłem Konicem asystowałem Marcinowi Idzińskiemu późniejszemu spekierowi Radia Wolna Europa.

Marcin Idziński ( w Nieczech dziś ... nie do poznania...)

Marcin Idziński ( w Niemczech dziś ... nie do poznania...)

Romek tam debiutował w spektaklu, w którym nasze nazwiska pojawiły się  pod montażem poetyckim „Kanon Polski”. Niezwykłość tego przedstawienie polegała na tym, że pierwszy czas od ucieczki autora „Umysłu Zniewolonego” z PRL cenzura zaakceptowała ( jeszcze przed wyborem Karola Wojtyły na Papieża) pojawienie się na plakacie nazwiska przebywającego od 30 lat na emigracji Czesława Miłosza.

Idziński zgromadził w „Reducie 77” różnorakie typy: od steranego teatralnymi walkami, pamiętającego czasy Nowohuckiego Teatru Skuszanki Waldemara Krygiera, poprzez takich gości jak Paweł Konic, aż po różnych „dziwaków” jak choćby ja – wówczas doktorant Instytutu Filozofii i Socjolologii PAN czy  także kończący filozofię Grzegorz Miecugow, który zatrudnił się tu w dziale technicznym. Czy wreszcie ambitnych lalkarzy w rodzaju Romka Holca.

Romek jednak nie dał się uwieść ani konszachtom Idzińskiego z Tadeuszem Łomnickim ( Rektorem PWST i członkiem Komitetu Centralnego PZPR) i Zjednoczonymi Przedsiębiorstwami Rozrywkowymi, które przekształcą jeszcze ten teatr w scenę „Na Rozdrożu” pamiętną tym z kolei, że na niej Jacek Kaczmarski wykonywał pierwszy raz w Warszawie z Gintrowskim i Łapińskim program „Mury”.

Nie uległ też Holc pokusom emigracji. Zasadniczo oparł się nawet telewizji. Odnalazł się w sposób niezwykły w teatrze dziecięcym. Pracuje w Teatrze Lalka nieprzerwane już 20 lat służąc pomocą zawsze, gdy trzeba skłonić do zabawy dzieciaki.

Wyobraziłem sobie kolorowy korowód, w którym powinny brać udział wszystkie obecne w danym momencie w Stolicy zespoły. Jednak pomysł Parady teatralnej narodził się w mojej głowie późno bo chyba dopiero w gdzieś w czerwcu. Dowiedziałem się szybko, że podobną ideę proponował miastu pod nazwą “Wozy Tespisa”, aktor i impresario – Andrzej Niemirski. Oczywiście zadzwoniłem doń z propozycją współpracy ale nie widząc pieniędzy nie był zainteresowany wspieraniem mego czy tworzeniem wspólnego przedsięwzięcia. Jego pomysł polegał na tym by każdy teatr jakimś pojazdem przejechał przez Warszawę. Akcję chciał wykonywać z osadzonym w telewizji Maciejem Orłosiem. Nie to nie. Pobawiliśmy się z Romkiem też sami.

Scena w DolinieNa razie chodziło mi o czystą promocję. Zatrudniłem więc Monikę Świtaj  i Romka Holca, który  „wypożyczył” dzieciaki z jakiegoś Domu Dziecka czy Lata w Mieście. Nakupywaliśmy im w zamian cukierków i balonów.  Wynająłem dwie dorożki ze Starówki i tak przemaszerowaliśmy wesoło podśpiewując i  pokrzykując ( nawet w językach obcych, w których z Moniką się uzupełnialiśmy), zaopatrzeni w kupioną przeze mnie specjalnie na tę okazję tubę elektryczną z Placu Zamkowego do Doliny Szwajcarskiej. Tam na dzieci czekały atrakcje. Jakieś picie, słodycze i spektakl w wykonaniu Holca oraz jego kolegów. W ten sposób – przy wsparciu cały czas w osobie Jakuba Chełmińsiego  zachwyconej tym wszystkim Stołecznej „Gazety Wyborczej”, która nas pięknie obfotografowała zareklamowaliśmy przenosiny z Lapidarium do Doliny i samą Dolinę Szwajcarską. Tam od ostatniego poniedziałku sierpnia ruszał już oficjalny, co dzień przez tydzień trwający  konkurs oceniany przez całkiem odnowione jury.

Poza Edytą Jungowską udało mi się w tym roku pozyskać: w miejsce przebywającej na urlopie macierzyńskim Doroty Wyżyńskiej – doświadczoną dziennikarkę radiowo-teatralną Anię Retmaniak. Na stanowisko przewodniczącego jury mianowałem Krzysztofa Raua.

Rau to świetny, znany w świecie  reżyser i organizator. Twórca białostockiej szkoły lalkarskiej i teatru lalek w Białymstoku. Skądinąd stworzył to wszystko za Gierkowskiej komuny nie gardząc nawet stanowiskiem członka Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Białymstoku, a i w KC pod X Zjeździe PZPR w 1986 roku też zasiadał. No ale czego się nie robie z miłości do kukiełek…  Potem, na początku lat ’90 tych był Rau krótko dyrektorem warszawskiego Teatru Guliwer. Próbował zreformować Teatr w Bielsko-Białej, gdzie potworzył trupy aktorskie, którym stwarzał szanse sukcesu podobnego temu jaki odnosi już od początku lat dziewięćdziesiątych jego prywatno-rodzinny Teatr ¾ z Zusna.

Jury 2002 - Jerzy Derfel, Edyta Jungowska, Anna Retmaniak i Krzysztof Rau

Jury 2002 - Jerzy Derfel, Edyta Jungowska, Anna Retmaniak i Krzysztof Rau

Wreszcie wyjeżdżającego na ten akurat ostatni tydzień Staszka Górkę zastąpił w jury – w rzymskim stylu długo przekonywany przez nas do tego zadania w staszkowej  saunie z wiązowieńskich Kopek – znakomity pianista, kompozytor, a z czasem jeden z serdeczniejszych przyjaciół Ogródka – Jurek  Derfel. Derfel to znakomity pianista. Szczególnie związany zawodowo z Wojciechem Młynarskim i Haliną Kunicką, dla której skomponował do tekstów Wojciecha Młynarskiego music-hall  ”Dwanaście godzin z życia kobiety”. To także autor licznych muzyk teatralnych. Szerokiej publiczności Jurek najlepiej jest znany jako akompaniator i kompozytor nieśmiertelnych przebojów Wojciecha Młynarskiego. [2]

Nie będę ukrywał, że ta zmiana jury była kolejną próbą znalezienia osób, które pomogą mi utrzymać mój festiwal. Ułatwią bądź nadanie mu formy instytucjonalnej lub pozyskanie sponsora. Kończyła się wszak dwuletnia ważność decyzji o warunkach zabudowy Doliny Szwajcarskiej. Nikt nie zechciał w nią zainwestować. Sto tysięcy złotych jakie dostałem z Gminy Centrum płynęły w istocie na wypromowanie odrestaurowanego w fatalnym stylu ”Lapidarium” czyli miejsca, które w intelektualnym sensie Sebastian Lenart – szef Staromiejskiego Domu Kultury przy wsparciu Krzysztofa Marszałka odebrał Jackowi Kilińskiemu.

Teatr w Dolinie _ 2001Jeszcze szukałem sponsorów. ( Stąd te wstępne inwokacje do HITa w folderze XI KTO). Zleciłem to zadanie Kasi Synowiec. Pod koniec sezonu zatrudniłem nawet  przedstawiającą się jako specjalistkę od marketingu panią Izabellę Pieczykolan. Finansowo znajdowałem się bowiem w coraz bardziej błędnym kole. W przyszłość spoglądałem z coraz większym niepokojem.

Z jednej strony po stracie pracy w Centrum Monitoringu –  2,5 tysiąca złotych ( przewidziane na moje honorarium dyrektorskie) mnożone nawet przez pięć miesięcy  pensji od biedy starczało mi na życie. Z drugiej jednak strony pieniędzy na to XI KTO wcale nie było bardzo mało, a wydać trzeba je było wszystkie głównie na honoraria chcąc należycie rozliczyć dotację. Stąd miałem na tych parę dorożek czy występ Edyty Jungowskiej w finale ogródka. Ale przecież cały ten budżet nie starczyłby porządnemu impresario na jedną przyzwoitszą imprezę.

Postanowiłem więc zainwestować w “dział marketingu”. Któremu nawet po skończeniu imprezy aż do grudnia przedłużyłem trwanie. Miały panny przygotować między innymi wystąpienie do założonej przy URM jeszcze przez premiera Buzka, a teraz przezornie przeniesonej pod skrzydła rzecznika praw obywatelskich Andrzej Zola Fundacji “Pro Publico Bono”.  Od kilku lat mi mówiono, że ta organizacja mogłaby wesprzeć moje dzieło. Materiały panie przygotowały pilnie i złożyły punktualnie. Dziś ślad po nich znajdziecie w internetowej bazie inicjatyw obywatelskich: ma znak B18.  Jednak poza tym  nie dostrzeżono mojej inicjatywy. A do innych efektów marketingowych mogę dodać jedynie gwałtowny wzrost rachunków telefonicznych w lokalu na Wilczej skąd panie rozsyłały faxy do potencjalnych sponsorów… Tak więc zakończył się XI Ogródek.

Jak zwykle bogaty repertuar. Po dwa spektakle dziennie.  Po raz drugi przybyli Rosjanie z Iwanowa, pokazał się Adam Walny. Na przedstawieniach było pogodnie i publiczności sporo. W sumie zobaczyliśmy dziesięć spektakli[3].

Konsekwentni: Agnieszka Czekierda i Adam Sajnuk

Konsekwentni: Agnieszka Czekierda i Adam Sajnuk

Narody zaś otrzymali:

  1. Kabaret Moralnego Niepokoju za przedstawienie „La granda Maniana”: Wielką Ogródkową w wysokości   – 6000 zł
  2. Teatr „Okno” z Białegostoku za przedstawienie „Romans Perlimplina i Belissy” – Dużą Ogródkową w wysokości  -3500 zł
  3. Teatr „Koło” z Warszawy za przedstawienie „Miłość do trzech pomarańczy”  - Małą Ogródkową w wysokości – 2500 zł

Jeszcze dwa równorzędne wyróżnienia  przyznano:

a)      Teatrowi Własnemu Stanisławiak z Chorzowa za spektakl „Ogród Miłości” w wysokości 1500 zł

b)      Teatrowi Konsekwentnemu z Warszawy za spektakl „Zaliczenie. Lekcja” w wysokości 1500 zł

Konsekwentni zostali więc w ten sposób podwójnym Laureatem zarówno uwielbiającej ich młodzieżowej publiczności jak i szacownego jury.

W oczekiwaniu na werdykt wystąpiłem wraz z zespołem „Pod Górkę” z ilustrowaną ogródkowymi piosenkami i parafrazami muzyczną opowieścią o naszych dziesięcioletnich zmaganiach.

Trio: ATK & Górka & Machnicki

Trio: ATK & Górka & Machnicki

Trzeba było wszak gościowi finału dać czas by poawanturował się w Jury. Narada z udziałem Edyty była ponoć wyjątkowo burzliwa. Jednak dama postawiła na swoim po czym zgodnie z planem o godz.21:00 przedzierzgnęła się w „Gotującego się psa”  racząc zebranych spektaklem muzycznym w reżyserii Rafała Sabara.

Edyta Jungowska - Gotujący się pies

Edyta Jungowska - Gotujący się pies

„Jury podziękowało Organizatorom za sprawne przeprowadzenie Festiwalu, stworzenie niepowtarzalnej atmosfery służącej dobrze sztuce teatru i warszawskiej publiczności”.

No i po jedenastym Konkursie. Przed nami znowu niepewne. Nadchodziła przecież kolejna zmiana władzy. Przygotowanie do akcesji unijnej. W sumie napięcie i nadzieje. Postanowiłem ostrzej wziąć się do pracy. Jako, że panie nie odniosły sukcesu marketingowego pomyślałem by zawalczyć o pieniądze z Unii Europejskiej.

Wykonaliśmy ogromną pracę przygotowania projektu wystąpienia o środki unijne. Opisałem imprezę, zebraliśmy dokumentację. Wszystko pod hasłem łączenia europejskich Dolin Szwajcarskich. W internecie znalazłem Doliny Szwajcarskie w Paryżu, Troyes i Miellen pod Koblencją. Telefonowaliśmy, rozmawialiśmy z afiliowanymi w Polsce zagranicznymi instytutami kultury. Z Francuzami, Austriakami, Węgrami, Duńczykami, Włochami.  Nic to nie dawało. W porywach byli skłonni częściowo sfinansować przybycie jakiegoś zagranicznego zespołu do Warszawy. Doświadczenia z zaproszonymi jeszcze na Mariensztat z polecenia przez Międzynarodowego Instytutu Teatralnego (ITI) Finami przekonały mnie jednak, że nie wiele to daje, średnio odpowiada publiczności i wcale nie gwarantuje podwyższenia poziomu. Co najwyżej można sobie dopisać nobilitujący przymiotnik międzynarodowy. Tu jednak jestem skromniejszy. Wolę przyzwoitą narodowość niż byle jaki internacjonał.

No tak – przecież projekt unijny powinno złożyć przynajmniej trzech narodowych partnerów.  Postanowiłem zagrać ostatnią kartę. Przygotowawszy projekt najlepiej jak umiałem zainwestowałem w tłumaczenie, zgrałem wszystko na płyty. Przygotowałem nawet efektowaną wizytówkę na CD wielkości karty kredytowej. Wymusiłem z Paniami Kasią i Joanną na instytucie Goethego i Kultury Francuskiej by jakoś wstępnie zaanonsowano mnie w Miellen i w Troyes  … Wsiadłem w Tipo i … ruszyłem w świat.

CDN – Palant na Palatynacie – Opis Obyczajów, r. C


[1] 07-lip „Wszystko zależy od dziadka”,Iwona Pawłowicz, reż.Witold Skaruch; Teatr Omnia z Nadarzyna k/ Warszawy

14-lip „Moralność Pani Dulskiej” G.Zapolska, reż. Sylwester Biraga ; Teatr 2 Strefa z Warszawy

14-lip godz.20:30 „Dusza uprzykrzona”; Towarzystwo petersburskich artystów (Petersburg, Rosja);

21-lip Romans Perlimplina i Belissy wg.Lorki, reżyseria Krzysztof Zemło; Teatr „Okno” z Białegostoku

21-lip godz.20:30 „Być albo nie być”, scen. i reż. Marek Bartkowicz,; Teatr „Atlantis” z Warszawy

28-lip Kaczo,byczo,indyczo, Bogusław Schaefer, reżyseria Edward Żentara; Teatr im.St.Żeromskiego z Kielc

04-sie „Zaliczenie.Lekcja” K.Zanussi, E.Ionesco; Teatr Konsekwentny z Warszawy

11-sie „Ciało”scen. i reż.Janusz Janiszewski,; Teatr Uhuru z Gryfina

18-sie „Opowiadanie o Zoo” E. Albee,opieka art.A.Makowiecki; Teatr Epizod z Wrocławia,

18-sie godz.20:30 „Jarosy mniej znany” scen. i reż. Tadeusz Wiśniewski; Teatr Syrena z Warszawy,

25-sie „Rozmowa na gościńcu” I. Turgieniewa, reż. Jacek Sut; Agencja artystyczna „Na boku”

25-sie godz.20:30 „Portret młodego aktora” scen. i reż. M. Szyszka, Grupa przeds. teatr. i film. z Warszawy

[2] Takich jak: skomponowane przez Jerzego Derfla do tekstów Wojciecha Młynarskiego: Co By Tu Jeszcze… , Moje Ulubione Drzewo, Absolutnie,  Zeszycik Pierwszej Klasy, Gruz Do Wywózki,  Co Ma Zrobić taki Frajer, Dwie Akacje,Wywalczymy Kapitalizm, O Tych, Co Się Za Pewnie Poczuli, Jest Jeszcze Panna Hela.

[3] 26-się Genesis – Ogród ziemskich rozkoszy, scen i reż. Adam Walny; Teatr Walny z Poznania

27-sie Pierwsze Przedstawienie wybrane przez publiczność Lapidarium  czyli „Wszystk zależy od dziadka” Iwony Pawłowicz, Teatru Omnia z Warszawy w reż.Witolda Skarucha

27-sie godz.20:30 „Ogród miłości” wg M. Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, reż. L.Majerczak-Stanisławiak; Teatr Własny z Chorzowa

28-sie „Zdawało się to wczoraj”; Teatr Pieśni i Romansu „Ptak”z Ivanowo (Rosja)

28-sie godz. 20:30 Drugie Przedstawienie wybrane przez publiczność Lapidarium  czyli „Zaliczenie” Zanussiego i „Lekcja” Ionesco Teatry Konsekwentnego z Warszawy

29-sie „La granda Maniana”; Kabaret Moralnego Niepokoju z Warszawy

30-sie „Ostatnia Pieśń Pulcinelli”,tłum. H.Jurkowski; Teatr Maski i Aktora „Groteska” z Krakowa

31-sie „Jarmark Sarmacki”,scen. i reż. Adam Skolankiewicz; Stowarzyszenie teatralne „Kalejdoskop” z Iławy

31-sie godz. 20:30 Trzecie Przedstawienie wybrane przez publiczność Lapidarium  czyli „Jarosy mniej znany” w reżyserii i wg scenariusza Tadeusza Wiśnieskiego z warszawskiej „Syreny”

01-wrze Miłość do trzech pomarańczy, G.Gozzi, reż. I. Gorzkowski , Studio Teatralne „Koło”z Warszawy

Rozdz. C – Palant na Palatynacie

poprzedni pierwszy następny

Palant na Palatynacie, Opis obyczajów w 15 leciu.., r. C

Szaleństwo ? Amatorszczyzna ? Heroizm ? Czy mam tłumaczyć, że właściwie to na tę podróż nie było mnie stać ? A już z pewnością na noclegi. Załadowawszy samochód materiałami reklamowymi, pięknie oprawioną książeczką z projektem w wielu egzmplarzach ruszyłem stawić czoła brukselskiej biurokracji, unijnej anonimowości procedur. Ruszyłem jak to w moim zwyczaju bardzo późną nocą. I … zaczęło się od gumy, którą w ulewym deszczu złapałem gdzieś pod Poznaniem. Właściwie nie gumy lecz felgi, bo nie wytrzymała jakości pseudo autostrady na odcinku między Koninem a Poznaniem. Oponę zmieniłem w ulewie. Potem wyremontowałem felgę, gdzieś za Poznaniem w drodze do Świecka, poczułem upiorne zmęczenie. Był biały dzień, prawie południe, droga koszmarna, żadnego hotelu w okolicy. Zjechałem gdzieś w rżysko i zapadłem w drzemkę. Pamiętam, że zbudził mnie telefon komórkowy. Bodaj czy to nie dzwoniła Monika Świtaj. Odpowiadałem światowo, że właśnie jadę do Brukseli. Zmierzałem.

Niemcy zawsze dotąd traktowałem w podróżach jako zjeżdżalnię do Francji. Najpierw trzeba się przedrzeć do Polskiej granicy, a potem wskoczyć na autostradę i jechać, jechać, jechać. Zwykle nocą wpadałem do Belgii na oświetlone autostrady prowadzące do Metzu, gdzie zjazd na Maubeuge lub Valanciennes sprowadzał mnie na ziemię. Francja to była dusza. Niemcy – mechanika. Tym razem miało być inaczej. Do Świecka  pozostałe 150 km z okładem przedzierałem się około dwóch godzin. Ze Świecka do celu czyli : eine romantische Schweitzertal, sport und spiele pozostało mi jakieś 600 kilometrów. Schweizertal-tabliczkaA było popołudnie. Nacisnąłem pedał gazu i … około dziesiątej wieczorem pierwszy raz w życiu wkroczyłem w południowe Niemcy, w dolinę Renu, kraj zamków i Lorelei. Z autostrady spadłem bodaj na Montbaur. Pierwsze od czasy Remagen niemieckie miasteczko jakie odwiedzałem. Potem był Neuhäusel, Fachbach, Am Hofacker i nieoczekiwanie zacząłem zdążać w stronę Natur Park Nassau między Bad Ems a Miellen.

Minęły lata. Dziś koryguję wspomnienia przy pomocy internetowego nawigatora, który przypomni każdy zakręt. Pokaże, że ta dolina, to żaden plac, a nawet nie w Miellen. Wtedy – to już siedem lata temu informacje  były dużo bardziej szczątkowe. Więc zjechałem do Miellen, krążę pamiętam późną już nocą wzdłuż rzeki Lahn. Miellener Weg, Hauptsrase, wreszcie w las polną już ulicą o nazwie Fruchter Weg. Kamienna tablica z oczekiwanym napisem Schweizertal. Ciemno. Las. Jakiś dom wiejski. Poczułem się u wrót Parku Narodowego. Jakbym samochodem na koniec Drogi do Białego w Zakopanem zajechał.

No i jestem, pomyślałem ale tu chyba romantycznego teatru nie wystawię. Drugą już noc wyciągnąłem się w moim przestronnym Tiponku. Nad ranem okazało się, że skojarzenie z Parkiem Narodowym nie było mylne. Znalazłem się po prostu na terenie Natur Park Nassau. Rezerwatu przyrody. miellenObudziłem się rześki i ruszyłem przed siebie, w górę przez las. Spotykałem motyle, kłaniałem się dzięciołom, pozdrowiłem nawet nietoperza. Spacer był piękny. Przeszedłem Dolinę i wydrapałem się na płaskowzgórze, z którego rozciągał się wiodok podobny temu jaki roztacza się z Zakopiańskiej drogi nad reglami. Może bogatszy nawet. Bo las, z którego właśnie wyszedłem, za nim w dole rzeka Lahn, w oddali zaś Ren, do którego Lahn wpada nieco poniżej Koblencji. Niezaplanowane wakacje. Pojechałem jeszcze do pobliskiego Bad Ems. Odkryłem tam muszlę nad Lanem, sanatoria. W Rathausie ani o mnie słyszeli, ani po angielsku mówili, że o francuskim ( jedna osoba!) a do granicy niespełna 200 km. – nie wspomnę. Kompleksów językowych na jakiś czas się pozbyłem.Bad Ems

Jednak wciągnęła mnie Nadrenia-Palatynat. Zjechałem do Koblencji. Zwiedziłem, co się dało. W jakimś eleganckim markecie wydzwoniły mnie pamiętam dziewczęta z Wilczej, które w międzyczasie … umówiły mi spotkanie z panem Łupiną, szefem instytutu polskiego, który miał czekać na mnie przed złożeniem aplikacji w Brukseli. Czułem się trochę, jak emisariusz, trochę jak Palant na Palatynacie. Trochę jak turysta, który pojmował już, że czas w życiu ucieka bezpowrotnie.Loreley_mit_tal_von_linker_rheinseite

Do dziś żałuję, iż  jako student nie skorzystałem z propozycji wujka by odwiedzić paryską Operę, do której wciąż jakoś nie trafiłem. Tkwi gdzieś żal, że dwudziestoletni nie zdecydowałem się opuścić autostopowej okazji koło Werony czy Vicenzy, by nigdy do tych miast nie zajechać. Teraz wiedziałem, że raz się żyje. I jeśli Lorelei woła trzeba biec na jej spotkanie. Pobiegłem.ATK&lorelay

lorelayPociągnęła mnie wyżej i wyżej. Straciwszy poczucie czasu i przestrzeni  pędziłem wgapiony w zamki Nibelungów i pnącza winnic w górę Renu: z Koblencji przez Lorelei ku Ludwigshafen i aż do Strasburga, w którym przekroczywszy granicę Niemiecko – Francuską ruszyłem do siebie. Czyli do Luneville.

Nie mogłem go minąć. Podobnie jak Nancy z jego Muzeum Miejskim. Kolejna noc w samochodzie pod Księżopolem. A potem dwór w Luneville. De La Tour. De La Tour. De La Tour. de la tour z lunevilleDwa dni zwiedzania. Czas popracować. Ruszyłem w stronę starej stolicy Champagne – Troyes. Przybyłem jeszcze za dnia. Dolina Szwajcarska ? – A jakże. W centrum miasta przy bulwarze Gambetta – jak żywa.

Oglądam ceny hoteli. Oczywiście nie ma na co liczyć. Przy wjeździe do miasta zauważam jednak rzecz dla klienta niemieckich łazienek parkingowych nieocenioną: miejski basen czyli piscine. Samochód stoi, ja wypływany wkroczyłem w miasto. A tam trafiłem na Dom Młynarza.

Maison de la Boulanger w Trois to coś na kształt Domu Kultury. Zastałem tam wieczorem samego Emmanuel Saint-Mars, który dyrektorem Domu Piekarza został w wieku 26 lat. Było to 20 lat temu. Jego zadaniem jest koordynowanie działań kulturalnych różnorodnych instytucji. Odpowiada za logistykę Salonu książki młodzieżowej

Emmanuel Saint-Mars

Emmanuel Saint-Mars

– zdarzenia, które jest poniekąd jego dzieckiem. Samo pokazywanie książek jednak mu nie wystarcza, pasjonuje go przedstawianie. Stąd obok wydawców zaprasza na do udziału w ekspozycji: autorów, ilustratorów, bibliotekarzy, nauczycieli i księgarzy. Między 17 a 20 października impreza ta przyciąga około 40 tysięcy osób w tym 18 tysięcy dzieci.[1]

Emmanuel jest także współautorem bibliofilskiejhistoire_de_troyes„Historii Troyes”. Prywatnie zaś to przemiły człowiek z tych co tylko na francuskiej prowincji zachowują dziś wdzięk i wrażliwość dawnej Francji. Francji sprzed Pompidou i coca-coli. Francji sprzed epoki minitela i internetu Pierwszy research pomógł mi odkryć, że Valee-Suisse w Troyes faktycznie istnieje.

To zagłębiony podobnie jak warszawska dolina park w centrum miasta. Przez całą długość ciągnie się kanalik. Nad Doliną od jej południowej strony umieszczono miejski teatr. Zaszedłem doń. Teatr w Troyes nie gra przedstawień codziennie, nie starczyłoby publiczności. Ściśle współpracuje jednak z Domem Piekarza mieszczącym się na trłajeńskiej Starówce. Na ten budynek zwróciłem uwagę już poprzedniego wieczora spacerując po przepięknym mieście, plącząc się między pubami, a internetowymi kafejkami. Ba, gdybym tamtej nocy dysponował pokojem w hotelu… Może nie tylko odkryłbym sztukę karaoke, którą następnie będę starał się z przeciętnym skutkiem ucywilizować i -poczynając od XII KTO - wprowadzić jako element teatralnego spotkania . Może życie potoczyłoby się inaczej…

Maison du Boulanger (Troyes)

Maison du Boulanger (Troyes)

Jednak noc spędziłem rutynowo w samochodzie, zaparkowanym na skwerku między Gambettą a Rue Jules Lebocey  nieopodal Théâtre de la Madeleine. Pobieżną toaletę zrobiłem w bistrot, w którym -i to się w mojej głowie zmieścić wciąż nie chce – cen już nie podawano we frankach. Obym był fałszywym prorokiem lecz wprowadzenie €uro pogrzebie Unię. Gdy tylko zrobi się w Europie pierwszy większy ( większy mówię, a nie ten zdalnie sterowany) – kryzys ekonomiczny, a ten nadejść musi, bo płynie ze snów faraona, więc gdy obróci się siedmiolecie i przyjdzie bida, pierwsze co zrobią kraje starej siódemki, w szczególności Francja i Niemcy to zatęsknią za frankiem i marką. Myślę, że stanie się dokładnie wtedy, gdy nowi członkowie Unii stwierdzą, że dojrzeli do Euro. To euro stoczy się do nas. A moje słowa oby się zamieniły … w liry…

Ogarnąwszy się nieco z nadzieją na popołudniowy basen, ruszyłem poznawać Troyes za dnia.

Katedra w Troyes z podwójną nawą główną

Katedra w Troyes z podwójną nawą główną

Rankiem umówiony już byłem w drugim gabinecie Emanuela tuż przy teatrze nad szwajcarską doliną.  Okazało się, że dotarł nawet do radnych anons od attaché kulturalnego ambasady francuskiej w Warszawie, że się tu pojawię. Emmanuel z sympatycznego stał się uprzedzająco miły, traktując jak oficjalnego gościa. Tzn. przede wszystkim pragnął pokazać mi swoje miasto. Starą (jeszcze sprzed czasów Reims) stolicę Szampanii, dzielnicy Joanny d’Arc, która z nieodległych stron się wywodzi. Dowiedziałem się mnóstwo. O mieście z jedną z najstarszch katedr z podwójną nawą główną i najważniejszym w świecie Muzeum Narzędzi. O samorządzie, gdzie Emmanuel był wówczas radnym, szefem wydziału kultury i dyrektorem „Domu Piekarza” pełniącym zarazem funkcję miejskiego domu kultury. U nas nazwalibyśmy to naganną koncentracją stanowisk ale właśnie nasza, kopiowana nieporadnie z francuskiej struktura samorządowa sprawiała, że przez 15 lat dzieje teatru ogródkowego były zakładnikiem niewydolności i zakłamania.

Niewydolności, gdyż wymyśliwszy imprezę jako radny byłem od samego początku blokowany w zinstytucjonalizowaniu jej w oparciu o samorząd. Oparcie się zaś o stanowisko szefa domu kultury generuje w sposób automatyczny – o czym się jeszcze przekonamy – ( jeśli nie ma tu unii personalnej) konflikt między instytucją kultury a wydziałem.

Zakłamania, gdyż nie będzie oczywiście tak by samorządowcy nie tworzyli sobie instytucji. Ale im bardziej muszą to ukrywać ( jak mój znajomy wodniak z SLD z druhem Walterowcem) tym bardziej przekształcają się w mafię.

Obejrzałem miasto. Niewielkie w sumie. Ale takie, którego i Kraków mógłby być niedalekim krewnym. Miasto i ludzi wiedzących co robić, potrafiących pozyskiwać na swoje działania środki czy to w relacjach bilateralnych czy korzystając z możliwości Brukseli. Lecz przede wszystkim miasto, dla których zagranica nie leży daleko. Przekraczając w Strasburgu granicę Niemiecko-Francuską, a przecież równie dobrze mogłem strawersować Luksemburg, zdałem sobie sprawę, że nad Renem w promieniu dwustu kilometrów mam kilka granic. Jak blisko do Belgii i Holandii. Francja o krok, Luxemburg tuż. Szwajcarskie kantony (nie zadające się z Unią) przed, a Włochy też blisko tyle, że za górami. Wszystko o zajęczy skok.

A ja ? Cóż niby miałbym Emanuelowi zaproponować? Theatre de guinguettes… Wysłuchał uprzejmie i z zainteresowaniem. Ale on miał swoją pasję. Rewelacyjne międzynarodowe targi książki dziecięcej. Więcej w końcu miastu z unikatowym muzeum narzędzi nie trzeba. Wymieniliśmy adresy, zostawiliśmy sobie furtkę, ale  czułem, że na siłę nie stworzę partnera. No, chyba, żeby ekologia, parki, ta ich Dolina.troyes_vallesuisse

Na zakończenie dnia udałem się jeszcze raz do tego parku. Le jardin de la Vallée Suisse (boulevard Gambetta)  urządzono w roku 1860 w fosie położonej wzdłuż dawnej fortyfikacji. To ogród w stylu romantycznym pozwalający spacerowiczom odkrywać  wzdłuż alejek swoje różnorodne przestrzenie : jego kaskady i strumyki zachęcają do błąkania się. Pagórkowaty, odcięty od otaczających bulwarów, ogród ten jest też ciekawym obiektem botanicznym.

Ktoś, pies, bies … nie jestem zbyt otwarty a jednak nawiązała się rozmowa. Mój rozmówca okazał się emerytowanym oficerem wojny z Algierii, który miał dom, gdzieś pod Troyes. Zatrudniał w nich młodych ludzi w czym jakieś krępowały go teraz nowomodne przepisy. N’importe! Kiedy mostek_troyespowiedziałem, że obfotografowuję to miejsce z nadzieją uruchomienia na tym terenie festiwalu mężczyzna zadumał się. Idea owszem piękna, ale co pan zrobi z miejscową konotacją, gdy wiadomo, że w języku potocznym iść, szczególnie wieczorem, do Doliny Szwajcarskiej znaczy tyle mniej więcej, co „pójść w krzaki na ksiuty”. No tak. I ten argument ważny, jeśli nie rozstrzygający. Nie uszczęśliwię Trłajańczyków na siłę. Popływałem trochę przed samym zamknięciem basenu i ruszyłem w dalszą drogę. Kierunek Châlons-en-Champagne.

W tej pięknej miejscowości w pół drogi między Troyes a Reims wysłuchałem mszy Mozarta w katedrze, na którą ściągnęło pół miasta, zjadłem pysznie (u lepszego ale jednak … Chińczyka). Wreszcie,  zostawiając pierwszy raz odkąd goszczę na francuskiej ziemi Paryż jego sprawom pomknąłem na wskroś wschodniej Francji przez Reims, gdzie wpadłem na godzinę by przejść się tamtejszym Champs Elysée i popatrzeć na całkowicie w tym momencie przez reklamę konserwatorów zasłoniętą katedrę.

Drogami departamentalnymi naturalnie (kogo tu stać na autostrady…) jechałem dalej -  w stronę Lille. Cały czas byłem bowiem w kontakcie z warszawskim „biurem”. Ono kontaktowało się z całą Europą poszukując kogoś kto:  nazwijmy to wreszcie po imieniu, kto projekt europejskich dolin szwajcarskich podżyruje. Dziewczęta przekazały mi zatem wprost z konsulatu, którym zarządzał kolega z czasów PAIu Joli Chojeckiej, Marek Chojnacki  adres jakiegoś zasiedziałego w Lille Andre polskiego pochodzenia.

Może rodacy pomogą ? Brnąłem przez Francje. Orałem moim Tiponkiem kilometry Unijnej procedury z narastającym poczuciem beznadziei. Niemal bez zatrzymywania, świtem wjechałem do Lille. Dotarłem prosto na umówione dość wcześnie ranne spotkanie.

Jakaś knajpka, jakiś nawet miły artystyczny typ. Burza pomysłów lecz bardziej imprezowych niż merytorycznych. Może to nie my lecz jacyś oni. Wypad na przedmieście. Opóźnienie. Przesiadamy się w jeden samochód. Poczułem się jakby to były szczenięce lata gdzieś pod Aninem czy w okolicach Radości. Zorientowałem się, że w najlepszym wypadku znalazłem się wśród lokalnej cyganerii jeśli wręcz nie w kręgu jakiegoś półświatka. Po kilku godzinach bezsensownej włóczęgi, zmyśliwszy jakieś dodatkowe spotkania wymiksowałem się z tej idiotycznej sytuacji i powróciłem do centrum Lille.

Bardzo, bardzo już byłem zmęczony. Minionym dniem bezsennym. Kretyńskim spotkaniem. Pięcioma już nocami w samochodzie. Zaparkowawszy na podziemnym parkingu w okolicach rynku przeszedłem kilka kroków w stronę ratusza i kościoła, gdy nagle tuż przy deptaku rzucił mi się w oczy niewielki, schludny hotelik. Cena nareszcie przystępna. Wszędzie było w granicach 80 tu bodaj 30 €uro. Samochód bezpieczny. Ja umyty. Rzuciłem się do łóżka, by zbudzić poźnym wieczorem.

Lille jest nie tyle piękne, co  urocze. Inaczej jednak niż tętniące godnością Troyes. Lille jest przedmieściem Flamandów: domowe jak oni lecz wesołe jak Francuzi. Dobre miejsce dla życia. Nic dziwnego, że mnóstwo tam Polaków. I mouli. Udawszy się wieczorem na centralny bulwar, w każdej knajpce widziałem na stoliku podawane w teflonowych garnkach, takich domowych z nakrapianymi pokrywkami, tuziny mouli.

Śniadaniarnia w Lille

Śniadaniarnia w Lille

- „Mężczyzna po czterdziestce” ( tak mawiał Senior, gdy się rozochocił) – „zwolna, z akcentem na słowo ‘zwolna’ (podkreślał) z wieku seksualnego przechodzi w kulinarny”. A zestresowany mężczyzna…? Więc niech nam z Lille pozostaną moule. I jeszcze poranna kawa.

Mój tani hotelik śniadań nie serwował. Jednak gdy rano zmierzałem już w stronę parkingu zaszedłem do cukierni – piekarenki, będącej połączeniem kawiarni, bistra i tego co się we Francji nazywa pattiserie. Przestronny lokalik pachniał kawą, bułkami, tysiącem konfitur. I z tymi zapachami pożegnawszy Francję ruszyłem na podbój Brukseli.

CDN – Pysk w pysk z Oleksym czyli brukselskie Waterloo


[1] [Le point 04/10/02 - N°1568 - Page 308 - 1254 mots].

Rozdz. CI – Pysk w pysk z Oleksym czyli brukselskie Waterloo

poprzedni pierwszy następny

Z Lille  do Brukseli nie jest zbyt daleko. Ledwie sto kilometrów. Szybkim pociągiem pół, samochodem niespełna godzina jazdy. Na umówione za Zbigniewem Łupiną przybyłem punktualnie. Choć rue du Croissant dobrze ukryta.

Zenon Łupina

Zenon Łupina

Dostałem szkołę. Pan Zenon jest człowiekiem praktycznym. Nie wierzy politykom ani urzędnikom. Nie przecenia ( podobnie jak Emanuel) też Unii. Rozumie, co dla podążąjącego śladem barbarzyńcy w ogrodzie  uciekiniera z komunistycznej utopii wciąż jasne nie było, że sztuka nie rodzi się na kamieniu, że musi mieć mocne oparcie, nie utrzymają jej ani społeczni, ani prywatni sponsorzy. Jego  Centrum Polskie w Brukseli, (Centre Polonais) to w sensie biznesowym: hotel i restauracja prowadząca poza tym działalność kulturalną, potrzebną o tyle o ile przyciąga sponsorów, powiększa liczbę gości przy stołach i w pokojach. No a restauracji ani hotelu w centrum Brukseli nie wystawi się z niczego. Pieniądze zawsze mają jakieś pochodzenie –  to już inna sprawa.

Przejrzał pan Zenon uważnie wypieszczone przez nas wystąpienie. Abstrahując od zasadniczego faktu, że brakowało już ewidentnie dwóch europejskich żyrantów, a i jego  organizacja ani chciała, ani chyba mogła angażować się w mój projekt, wskazał jeszcze drobne acz istotne usterki. Co z tego, że nie wymagane ale dlaczego nie jest dołączone i przetłumaczone sprawozdanie finansowe za ostatni rok ?  A zaświadczenie o braku zadłużeń na koncie fundacji, które w ostatniej chwili jeszcze zdobywałem w Banku czemu nie przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego ? Takich usterek było ledwie kilka lecz istotnych. – No ale jeśli znajdę żyrantów to przecież takie niewymagane bezwzględnie formalne kwity można przecież dostarczyć w późniejszym terminie – skonstatowałem.

– Po polsku pan myśli. Tu termin jest termin, a procedura to procedura. Bo ona właśnie chroni Brukselskie pieniądze by się w niepowołane ręce nie dostały. Oczywiście, że osobiste kontakty mają ogromne znaczenie, ale ich przecież nie wykrzesa się z niczego. Jeśli zaś odda pan taki wniosek, niedopracowany choćby w kilku procentach już ani ten temat, którego dotyczy, ani instytucja, która go przedstawiła nigdy na żadne środki nie ma już co liczyć. Tu nie ma szansy na poprawę. Budżet unijny to jedna bramka, do której gra tysiące graczy. Zadaniem urzędnika jest tę bramkę obronić.

Ja jednak wciąż naiwnie wierzyłem w swoją gwiazdę. Że może jednak, kogoś przekonam, że wspomoże mnie unijny urzędnik. Wskaże drogę, skontaktuje z potencjalnym żyrantem.

Prawdę mówiąc moje myślenie wcale nie było tak błędne. Kilka lat później, gdy będę już jako szef Domu Kultury walczył o środki na inny projekt w Instytucie Kultury dowiem się prawdy: środki unijne pozyskuje dziś ten, kogo stać na wynajęcie do pomocy, którejś ze specjalnych kancelarii zakładanych w Brukseli przez byłych eurodeputowanych. No ale tego nawet Łupina nie wiedział albo nie powiedział.

Wyszedłem odeń jak błędny. Starałem się trzymać twarz, a on nie mógł pojąć dlaczego nie chcę skorzystać z jego ( biorąc pod uwagę stosunek  jakości usługi do ceny) znakomitej propozycji noclegowej za bodaj jedyne 60 €. A więc cały wysiłek na nic !  Byłem wszak jedną z pierwszych osób w Polsce, która  już w 1999 roku, na stypendium Maison de la Culture do Monde w czasie stypendium programu Courants (tego, w trakcie którego spotykałem się z Sewerynem i flirtowałem z l’AFAA), dowiedziały się o istnieniu programu Kultura 2000 z jego fundamentalną zasadą międzynarodowości. Mimo, że w konserwatorium brało udział 80 dyrektorów instytucji kultury nie udało mi się przekonać czy zachęcić Dunki odpowiedzialnej za letni festiwal w Kopenhadze. Ona interesy załatwiała – widziałem: bilateralnie z Francuzami. Z Francuzami, którzy o europejskich przedsięwzięciach z grzeczności wspominali, lecz ich stosunek do nich zilustruje jeden wykrzyknik, któregoś z urzędników Ministerstwa Kultury czy Spraw Zagranicznych. Zapytany o środki Unijne i UNESCO uśmiechnął się z politowaniem: -Środki ?     Zapytał. –Jakie środki. Przecież istnieją tylko francuskie środki. ( Quelles moyenes ? Il n’a pas que les moyens francaise!).

Jestem nieudacznikem, biedakiem bez posagu, nawiniakiem – myślałem. Dałem się wpędzić w pogoń za mrzonką a ten tygodniowy pęd po Europie sprowadza moje działania do absurdu. Bezmyślnie kręciłem kołami po przedmieściach Bukseli. Była niedziela 27 października 2002 roku. Na złożenie dokumentu pozostało cztery dni. -  No ale widać to było wyraźnie. Nie ma gdzie spać, nie ma co robić, nie ma tu czego składać. Niemal półprzytomnie ( o jakiejś bagietce i coca-coli kupionej w spożywczaku) wyjechałem z Brukseli i znalazłem się na autostradzie. Koła same niosły nie w stronę nieodległej Bruggi. Tak powiedziałem Łupinie. Dziękując za propozycję noclegu powiedzaiłem, że muszę odwiedzić ukochaną Bruggię. No i Gandawę, której ciągle nie dane mi było widzieć.

Bruggię pierwszy raz odwiedziłem w 1999. Jadąc samochodem  na to stypednium Courants postanowiłem zahaczyć o Flamandy. I odkryłem to miasto bruggiaMemlinga. Niewielkie i skupione jak Toledo. Wodami jak Wenecja warowne. Jest Bruggia stolicę malarstwa ale i złotnictwa, i handlu wszelakiego. Wyróżnia ją jednak kanał, którym całą najstarszą jej część można naokoło przepłynąć. Zapadał zmrok. Pogoda też już się psuła. Była dziesiąta, może jedenasta wieczorem, gdy wjechałem do tego miasta malarzy i sukienników. Lało. Ukrywszy tiponka ( coś mu dolegało z przednim światłem w wilgoci więc musiałem powalczyć z kabelkami), ukrywszy go zatem w podziemnym parkingu tuż koło centrum, ruszyłem na podbój miasta. Pogoda nie zachęcała do spacerów. Ja jednak bardzo pragnąłem przypomnieć sobie kanały, którymi kilka lat wcześniej opłynąłem miasto. Przekąsiwszy co nieco w knajpce na przeciw ratusza, nacieszywszy oczy pięknem oświetlonych kamieniczek przeczekałem deszcz i ruszyłem na spacer.

W miejscu, gdzie uliczka zamieniała się w bulwar nadbrzeżny popatrzyłem na wejście do patrycjuszowskiej kamieniczki, przy której spostrzegłem przypięty kłódeczką rower. Popatrzyłem uważnie: to była jedna z tych najtandetniejszych kłódek, gdzie opory mechaniki szyfrowania poczuje byle pallant z Palatynatu. Złodziejskie rączki same pracowały. Uwolniwszy rowerek przynałem rację tym,  co mi takie kłódki odradzali kupować.  Spojrzałem na zegarek. Było po jedenastej. Wiedziałem, że oświetlenie miejski gaszą najwcześniej około północy. Nie sądzę, pomyślałem, żeby właściciel przed rankiem zatęsknił do swego wehikułu. Dokładnie zapamiętawszy numer domu i nazwę ulicy ruszyłem w turę:  naokoło miasta po wewnętrznej stronie kanału.

Było pięknie. Cała przejażdżka rowerem trwała w granicach godziny. Raz tylko zmartwiałem, gdy na jakimś zakręcie nieoczekiwanie podjechał do mnie wóz policyjny. Na złodzieju czapka gore! Panowie zwrócili mi uwagę po flamandzku, że mi się tylne światełko nie pali. Odpowiedziałem po francusku tłumacząc, że jadę pożyczonym od przyjaciół rowerem. Jak na przyjaciół przystało pomogli podłączyć przewodzik do dynamo i rozstaliśmy się w zgodzie. Dokładnie po 45 minutach odstawiłem rowerek, niepostrzeżenie przypiąłem go w to samo miejsce i nieco odprężony udałem się w stronę Tiponka.

Co robić ? Zaczynał  się poniedziałek. Myśl o Brukseli, o battiment 100, który miałem, obiecywałem, chciałem – zdobyć, podbić i oczarować napełniała mnie trwogą i zażenowanien. Szukałem więc najwyraźniej przeżyć zastępczych. Flamandzki wbrew pozorom nie jest takim prostym językiem, a że w naszej kulturze nazwy miast hanzeatyckich tradycyjnie spolszczamy wcale nie łatwo jest wędrując bez przewodnika  zauważyć że Bruge to Brugia, Gean to Gandawa, a Den Haag to po prostu Haga. I w takiej kolejności w trakcie kolejnych flamandzikch wojaży ogrody Niskich Krajów przegapiałem. Najpierw przegapiłem Brugię, jeszcze w czasie pierwszej eksapady skoncentrowanej na Antwerpii, Brukseli i Rotterdamie. Potem minąłem dwakroć Geant czyli Gandawę. Hagi mimo, że dotrę w tej jeszcze podróży nieomal na przedmieścia Den Haag– do dziś nie zwiedziłem.

ostenda-utrecht-e30Postanowiłem teraz, jeszcze tej nocy odrobić Gandawskie zaległości. Gean, które już tego dnia mijałem pędząc z Brukseli odległe jest od Bruggi o ledwie 40 km  na południe z hakiem.  Ale… Obudził się we mnie traper. Jeśli już jestem na tej autostradzie ciągnącej się wzdłuż kanału, którego zamulenie odsunęło Bruggię od morza -   trudno,  będąc tak blisko (24 km na północ) nie dotknąć północnego morza. Ostenda, to słowo ma koloryt sprzed I Wojny. Niesie w sobie wspomnienie monarchii austrowęgierskiej i ulubionego kurortu belgijskiego króla Leopolda. Ma w sobie Ostenda coś purytańskiego i salonowego zarazem. Widzę ją wyłącznie w biało-czarnych kolorach. Na przyspieszonych kadrach filmów Lumiera. To w Ostendzie rodzi się pojęcie kurortu. Pojęcie europejskie w istocie, jeszcze tunezyjską plażą nie wynaturzone.   Kryją się za  kurortem tych lat długie czarne kostiumy z wczesnych opowiadań Manna.

Skręciłem ku Ostendzie. Dopadłem do kurortu. Odbyłem spacer. Poznałem marynarza. Spenetrowałem molo. Jednak miasto głębiej mnie nie wciągnęło, nie spotkałem też Neptuna, ani duch Tespisa nie wynurzył się z piany. Było już dobrze po północy, gdy zacząłem powrót mimo Bruggie, przez Gandawę w stronę tajemnej Brukseli.

De Chirico - Hector and Andromache

Giorgio de Chirico - Hektor i Andromeda

Gandawę postanowiłem zjednać nocą. Była pięknie oświetlona więc wdarłem się aż na sam szczyt, gdzie za dnia samochodów nie wpuszczają. Dotarłem niemal na rynek, objechałem wszystkie uliczki od bardzo przypominającego Gdańskie Nabrzeża Motławy Kanału, aż po katedrę z dzwonnicą i kościołami.  Przytuliłem się, gdzieś z samochodem i postanowiłem przedrzemać do rana. Tym bardziej, że w muzeum sztuki nowoczesnej otoczonym przez piękny Citadel Park, zobaczyłem informację o retrospektywie Giorgio do Chirico.  którego dzieła wszystkie pierwszy raz widziałem w Paryżu w muzeum Marmottan przeszło ćwierć wieku wcześniej.

– Niestety zapomniałem, że to poniedziałek dzień, w którym nieczynne są muzea. Dzień jednak cały poświęciłem stroppendragersom czyli mieszańcom Gandawy, nazywanymi tak (od czasu buntu przeciw Karolowi V Habsburgowi)  – tymi, którzy noszą stryczek.Gandawa

Minął poniedziałek. Termin składania aplikacji nadchodził nieodwołalnie. Ostatnią szansą na jej złożenie, jeśli nawet nie teraz, to za rok, zdawał mi się sam Urząd. Sama Komisja Kultury, gdzie jak mi się zdaje powinni mieć informacje, może nawet prowadzą swoistą bazę danych dla takich, co mają wartościowe pomysły lecz trudno im znaleźć zagranicznego partnera. Może coś mi po ludzku doradzą …

Nie można się poddawać. Zdecydowałem. Jeśli mam zostać bez unijnych środków muszę wiedzieć, że zrobiłem absolutnie wszystko co w mojej mocy, by nie zostać odtrąconym.

Późnym wieczorem przemknąłem, krótki odcinek, który dzieli założoną jeszcze w rzymskich czasach Gandawę, niegdyś trzecie w Europie i pierwsze we Flandrii miasto od stolicy Brabancji czyli  Brukseli. Wjeżdżałem do tego miasta po raz trzeci, już wiedząc, że też są w istocie trzy, na trzech poziomach położone Bruksele.

Pierwszy raz to było jeszcze w ’88 roku, gdy wyrwałem się w Polski w styczniu, nareszcie samochodem ( jeśli tym mianem malucha obdarzamy) na stypendium w  paryskim Conservatoire, zafundowanej mi dzięki Ks. Faleńczykowi przez paryskich Pallotynów.  Myślałem wtedy głównie o muzeum. I zajechałem pod nie,  niemal bezpośrednio sunąc przez środek miasta Koningstraat czyli Rue Royal. Dopadłem muzeum, spotkałem się z Flamandami i rzuciwszy oczyma na monumentalne pałace królewskie poplątawszy się po estakadach, oddaliłem się nieco zdziwiony, że nigdzie starych kamieniczek nie widzę.

Za drugim pobytem, też na muzeum królewskim skoncentrowanym ( to był czysto turystyczny wypad w jakimś ’95 roku) zszedłem w dół by odkryć katedrę Świętego Michała z kilkoma Europejskimi budynkami. Lało pamiętam jak z cebra i moje penetrowanie Stolicy Europy zakończyło się bodaj na skryciu głowy w niezwykłym handlowym pasażu jakim jest Koningsgalerij czyli Galerii Królewskiej – Galerie du Roi.

patinoire-hotel-de-ville_001

Ślizgawka na Rynku w Brukseli

Dopiero w ’99 wracając ze stypendium Maison de Culture du Monde oddaliłem się na tyle od mojej (położonej na centralnym środkowym poziomie) muzealnej osi by  zejść w dół i trafić w końcu na Grote Markt czyli Grande Place, który, jako że marzyła mi się już ślizgawka w Szwajcarskiej Dolinie był dla mnie o tyle bardziej interesujący, że dowiedziałem się, iż zimą między jego barokowymi kamieniczkami sztuczną ślizgawkę brukselczycy sobie tam stawiają.

I wreszcie teraz odkryć miałem górę. Tzn. tereny powyżej Muzeum, Rue Royal i parku Brukselskiego. Rozmieszczone między Wetstraaat czyli Ulicą Prawa – Rue de La Loi, a rue Belliard supernowoczesne budynki Parlamentu Europejskiego i Jego Komisji. Zaopatrzony w legitymację dziennikarską zaatakowałem te rejony już we wtorek rano. Po nocy spędzonej tym razem w hoteliku blisko  Grote Marktu: pachnący i wyprasowany.

Dzwoniłem z budek. Odsyłany od battiment do battiment starałem się wyśledzić to zaczarowane miejsce, w którym mają rozstrzygać się kulturalne losy Europy. Przy okazji zwiedziłem wszystkie ważniejsze budynki z Parlamentem na czele. Ten oszałamia rozmachem połaczeń, łaczników przebiegających nad ulicą Wiertz – na kształt Łuku Triumfalnego.

Battiment 100

Siedziba Europejskiej Komisji Kultury - Battiment 100

– To nie tu. Dwa bloki dalej. To nie ja. To koleżanka. Właśnie jest na lanczu.

oleksy

Pysk w pysk

Dowiedziałem się w battiment 100. Krótko mówiąc: proszę działać zgodnie z przyjętymi procedurami. Cóż, więcej się nie spodziewałem. Łupina miał rację. Dziś liczyłem już tylko na cud. Nasyciłem oczy przybytkiem władzy. Wiele do myślenia dało mi nabicie się niemal pysk w pysk w drzwiach do jednego z budynków komisji na odpowiedzialnego naonczas za sprawy aneksji agenta nie agenta Olina lecz z pewnością kłamcę lustracyjnego – Józefa Oleksego.

Pozostało jeszcze zwiedzić Jubel park z  ciekawym muzeum malarstwa i jeszcze ciekawszą kolekcją starych samochodów. Zjechać na sam dół, do starej Brukseli,by przejść się po Galeriach Króla i Królowej ( galerie du Roi, galerie de la Reine). Pobłądzić ulicami Dominikanów,  Rzeźników (rue de  bouchers, fourche, gretry, fripiers), aż po Bulwar Anspach, Plac Giełdy  (Place de la Bourse), by powrócić na Wielki Plac, odnaleźć targ ziół czyli Grasmarkt ( Marche aux Herbes).  Wreszcie Ulica Maślana ( Rue au Beurre) niby ateńska Plaka. Tu, napatrzywszy się na dziesiątki stoliczków restauracyjnych na ulicach, nareszcie dobrze i nie bardzo drogo zjadłem. Mijając jeszcze kościól Magdaleny ostatecznie opuściłem Brukselę, przez przypominające nieco paryskie Trocadero Wzgórze sztuk czyli Mont des Arts ( Kunst Berg).

Widok z Monts des Arts

Widok z Monts des Arts

Tak na odchodnym  powróciłem do punktu wyjścia. Na Plac królewski do Muzeum, od którego się wszystko zaczęło. Wiem nieco więcej o mieście. A także o współczesnym brukselskim systemie. Stąd już bez urazy acz z żalem odtrąconego konkurenta – pora wracać. Usprawiedliwienia dla tej szaleńczej  podróży się skończyły. Opuściwszy Brukselę wpadłem jeszcze na moment rzucić okiem na Panoramę pod Waterloo. Mieląc pod nosem znane przekleństwo generała Cambronne, wychodząc przypomniałem sobie tę szlachetniejszą wersję wydarzenia: – La garde meurt, mais elle ne se rend pas !  Spojrzałem jeszcze raz na mapę.

Warszawa tuż tuż! Trzeba tylko przejechać do Holandii. Przez znaną już Antwerpię   ( do zamykanego już muzeum wdarłem się na 15 minut przed zamknięciem). Za to siadłszy autobusowi z amerykańcami na ogonie urządziłem sobie tu według ich rozkładu City Tour.

Dotarłem do Bredy. Tam miła noc w hotelu, spacer niewielkim miasteczkiem między damami, które młodzieńcy zwozili do kina rowerami. Potem jeszcze małe piwo w Rotterdamie i już, już przed nami znajoma szosa E-8 wiodła z Londynu do Brześcia. Po 1985 roku przezwana E30 .

E-30 to trasa europejska wiodąca z irlandzkiego portu Cork do Omska w Rosji. Ma w sumie 3625 mil/ 5800 km długości  (2062 mil/ 3300km z Cork to Moskwy, 1560 mil/ 2500km z Moskwy do Omska). Często uznawana jest za najważniejszy europejski szlak komunikacyjny na osi wschód – zachód; główna trasa dla dużych samochodów ciężarowych wiozących zaopatrzenie z Europy Zachodniej do Rosji, Białorusi.

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Droga z Brukseli do Warszawy też musi być prosta. Pamiętając kłopoty jakie ma się często pędząc siecią autostrad przy wyborze kierunków postanowiłem zacząć od podporządkowania się standardom. Dotrzeć do Europejskiego źródła drogi. Odbić się od portu w Hadze. I tak się stało. Ominąwszy nierozpoznaną dawną stolicę Holandii, zjechałem do portu o drugiej w nocy, obejrzałem wojenny okręt: muzeum z czasów II Wojny światowej, w garkuchni dla marynarzy zjadłem za dwa euro posiłek złożony ze świeżuteńkich krewetek, za które w Bruxeli zapłaciłbym nawet sto razy tyle. I w drogę.

W Utrechcie spędziłem ostanią hotelową noc. Obejrzałem  rozerwaną na połowę katedrę bez głównej nawy i holenderskie popisy rowerowe. W klasztorze świętej

Wartozwrócić uwagę na pieka po prawej stronie roweru. Na smyczy. Nie zaplącze się pod kołami.

Warto zwrócić uwagę na pieska po prawej stronie roweru. Na smyczy, a nie zaplącze się pod kołami.

Katarzyny napatrzeć się nie mogłem na siwiutkiego staruszka, kręcącego się w kółko na rowerze po wewnętrznej części podwórka. Czteroletnia co najwyżej wnuczka stała trzymając rękę na jego ramieniu za postawionym na tymże bagażniku czajnikiem z wodą. Do kierownicy przywiązana była smycz, a na niej biegł niewielki pies. Potem dołączyła babcia z drugim dzieckiem siedzącym też na bagażniku i cała kawalkada ruszyła ulicą, a nawet piesek nie zaplątał się im między koła. Wtedy wyjaśnił mi się widok z dnia poprzedniego: panienek w długich płaszczach zajeżdżających do teatru … na bagażnikach rowerowych swych adoratorów.

Tak, tak – kto chce tu aplikować musi od dziecka – trenować.

W Utrechcie, mieście pokoju  powiedziałem – pokój tobie Europo. Przede mną już tylko europejska E-30.  Apeldoorn w Holandii. W Niemczech: Osnabrück – Hanower – Brunszwik – Magdeburg – Poczdam – Berlin – Frankfurt nad Odrą i do Polski: Świecko – Świebodzin – Poznań – Konin – Stryków – Łowicz – Warszawa.

Dniało. Opadłem z sił kilkadziesiąt kilometrów przed Warszawą. Teoretycznie mógłbym sobie na nocleg w hotelu pozwolić. Jednak lubię symetrię. Niech dobre wspomnienia pozostawi nam Brema.

Tutaj u wrót aspirującej do Unii Stolicy pora  przedstawić bilans przegranej bitwy. Wszak całą drogę myślałem. Przeżuwałem niepowodzenie. Myślałem jak po przegranej bitwie wygrać tę batalię. Dziwiłem się swej naiwności. Uświadamiałem sytuację.

A sytuacja jest po pierwsze taka, że droga z Utrechtu do Świecka czyli 700 km zgodnie z komputerowym Itinéraires ViaMichelin zajmuje dokładnie 6 godzin. Pozostałe do Warszawy 488 km to minimum kolejne sześć godzin. Cóż,  pomyślałem zbudziwszy się nad ranem kierując do stęsknionych córeczek, ciekawego mych przygód personelu. Po pierwsze mieszkamy za daleko. Po drugie jeszcze nie jesteśmy w Unii. Po trzecie …

Zanim za dwa dni dotarłem na Wilczą, awaryjny plan był gotowy.

Europejskie Forum Inicjatyw Kulturalnych, Opis…r.CII

CDN

Rozdz. CII – Waldemar Dąbrowski czyli jak gonić króliczka

poprzedni pierwszy następny

W czym problem ? Zadałem sobie pytanie. W naszej odległości od Unii, w osamotnieniu, w braku kontaktu. W Miellen nie myślą o Europie. W sposób naturalny współpracują z sąsiadami zza Renu. Podobnie w Troyes. Nie myślą o środkach. Spotykają się, dużo podróżują. Ja pewnie zdobycie środków na mój festiwal powinienem zacząć od wędrówki po europejskich parkach, może od spisania i enumerowania co ciekawszych letnich muszli parkowych. Wszystko zatem co trzeba, to umożliwić ludziom spotkanie i rozmowę. Nie indoktrynować ich ani zarzucać brukselskimi materiałami lecz na wzór konferencji ekonomicznej w Davos zaprosić zainteresowanych w jedno miejsce ( niech to będzie położona w centrum Europy Warszawa), by mogli przedstawić swoje pomysły i łączyć się w unijne  trójki lub piątki. No cóż podróże kształcą. Podsumowała mój pomysł Kasia Synowiec i ze zdwojoną energią wzięliśmy się do pracy.

Po kliku dniach projekt w swych zasadniczych zarysach był gotów. Ktoś z kolegów Kasi z Forum Młodych Dyplomatów pomógł i naszkicowana przeze mnie w html-u strona nabrała lekkości php. Zniknęła już z serwerów ale ją k’woli ciekawości przypominam.

EFIK

Strona internetowa EFIK

Nawiązałem kontakt z Zamkiem Warszawskim, zarezerwowałem sale, uruchomiłem listy mailingowe własne, ministerstwa, a także Czechów i Słowaków, którzy mi swoje udostępnili, słowem rozesłałem tysiące spamów, po których ślady dziś jeszcze odnaleźć można w inerenecie. 2003-02-25 http://wiadomosci.ngo.pl/wiadomosci/39526.html

Fundacja ‘Kultura Tutaj Obecna’ zapraszała do wzięcia udziału w Europejskim Forum Inicjatyw Kulturalnych (EFIK), które miało się odbyć w Warszawie na Zamku Królewskim w dniach 7 – 8 kwietnia 2003. EFIK chciał stworzyć europejską płaszczyznę współpracy kulturalnej, której priorytetem miało być stworzenie miejsca spotkania dla zadzierzgnięcia międzynarodowej i trójstronnej współpracy kulturalnej. Głównym celem Forum miało być stworzenie płaszczyzny wymiany doświadczeń dla projektów artystycznych i kulturalnych, które wymagają współpracy z partnerami z zagranicy. Przyczynić się to miało do pogłębienia wiedzy i wykształcenia umiejętności przydatnych w ubieganiu się o dotację na cele kulturalne. Inicjatywa miała pomóc europejskim organizacjom wykorzystać środki osiągalne poprzez europejskie programy akcesyjne takie jak np. Kultura 2000 czy Media Plus. Adresatem EFIK były zatem europejskie fundacje, stowarzyszenia, osoby prywatne, muzea, lokalne domy kultury jak również polskie i zagraniczne podmioty realizujące cele kulturalne. Kilkudniowe prezentacje, podczas których uczestnicy mieliby możliwość pokazania dotychczasowego dorobku, miały na celu ożywienie kontaktów, wymianę doświadczeń i wspieranie dialogu w sferze kultury. Ambicją organizatorów było też zapoczątkowanie debaty na temat stanu i możliwości rozwoju kultury w procesie integracji europejskiej. Na Program Forum składać się miały przede wszystkim spotkania i prezentacje zorganizowane na kształt „targów”, gdzie na poszczególnych stanowiskach prezentowano by oferty inicjatorów otwartych dla współpracy międzynarodowej ( w obrębie podanych niżej grup).

1. FESTIWALE (teatralne, filmowe, muzyczne, taneczne) 2. WYSTAWY (plastyczne, fotografia ) 3. PUBLIKACJE (tłumaczenia, inicjatywy wydawnicze)  4. KULTURA W INTERNECIE – EUROPEJSKIE PORTALE KULTURALNE 5.   ETNOGRAFIA – ARCHEOLOGIA, 6.MEDIA.

W trakcie EFIK  zorganizowane miało też zostać seminarium wyjaśniające praktyczne aspekty paneuropejskiej współpracy oraz zasady ubiegania się o unijne dotacje. Program EFIK uzupełniać mogły również odczyty i sesje panelowe. Przewidywałem wykłady wybitnych przedstawicieli świata kultury oraz panele dyskusyjne, które  byłyby okazją do wymiany doświadczeń opartej na europejskich przykładach. Imprezie towarzyszył by naturalnie  program turystyczny i artystyczny. Zaplanowałem nawet bankiet. Termin nadsyłania zgłoszeń: wyznaczyłem na 28 lutego 2003. Koszt uczestnictwa: …

No właśnie… Kto zechce zapłacić ? Wszakże mnie mimo całego bidowania tygodniowa wycieczka po Palatynacie kosztowała z pewnością ponad tysiąc złotych. Ale wielu jest takich wariatów ? Wszyscy wiemy czemu służą zjazdy. Tu chodziło o to, by poza tym co jest watą, czczym gadaniem, poza przyjemnością i zwiedzaniem dać konkret realnej możliwości znalezienia partnera. Zorganizowania drużyny, która godząc się na metaforykę pana Łupiny:  wbije gola do Unijnej bramki. Oczywiście, myślałem oceniając podstawową cenę przyjęcia uczestnika na jakieś 200 € czyli 800 zł. Można dodać dla bogatszych płatne usługi dodatkowe[1]. Warto jednak by „szaraczki” zostały przez kogoś zasponsorowane. Nawiązałem kontakt z Panią Ewą Stepan z przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce.Ewa StepanObiegłem wszystkie zagraniczne instytuty kultury w Warszawie: poczynając od Goethego i British Council, poprzez Francuski, Austriacki, Włoski, Czeski, Słowacki, Bułgarski. Wydawać by się mogło, że na taki pomysł rzucą się wszyscy z ochotą. Porozumiałem się z Ministerstwem Kultury.

Piękny Waldi

Piękny Waldi

Ministra Waldemara Dąbrowskiego poznałem jeszcze w Polonii 1 organizując z nim mój ATaK Show. Co prawda interesował mnie on wówczas (to był rok 1995) jako szef PAIZ ( Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych), bardziej niż jako wieloletni szef Komitetu do spraw kinematografii przy Ministerstwie Kultury – on jednak okopał się na pozycjach wyłącznie kulturalnych. Było Dąbrowskich wielu mówiłem wtedy o nim: był szef Klubu Riviera-Remont za Gierka. Pracownik komuszego Magistratu i współpracownik pełnego SB-eków Pagartu. Twórca  Impresariatu Studio w Stanie Wojennym  i Szef Kinematografii w pierwszej połowie lat ’90 tych odwołany w atmosferze skandalu podsycanego przez NIK. Był krótkotrwały szef Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych, Wreszcie już od czasu tamtego naszego spotkania  w roku 1995  Minister Kultury i  dwukrotny szef Opery Narodowej. I jeszcze, co mi w nim najbliższe wygląda na to, że czas szefowania PAiZ wykorzystał Dąbrowski „kulturalnie”  na pozyskanie środków dla swego Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach i innych filmowych przedsięwzięć. Słowem – absolutny instynkt menadżera kultury.

Opowiadałem już, że program telewizyjny z jego udziałem niezwykle podniósł oglądalność mojego Show. Rzecz ciekawa. Organicznie i zdawałoby się towarzysko bliższy prawicy, gdy ministrem kultury zostaje pani Nazarowa, przez pół roku nie jestem w stanie dostać się do niej na audiencję i nic dla Ogródka nie wskóram. Ludzie tacy jak Waldemar Dąbrowski czy Włodek Paszyński, gdy ten ostatni zasiądzie na jakimś kuratoryjnym, rządowym czy prezydenckim stołku – umawiają się łatwiej, rozpoznają, wręcz się bratają. Pozostajemy  na ty. Tyle, że jak widzę po latach robią to dlatego, że wiedzą od kogo można bezkarnie brać. I ani im w głowie się  dzielić. Tak też było z Dąbrowskim. Nie czekałem na rozmowę z pięknym  Waldim dłużej niż dwa tygodnie. Przestawiłem pomysł. Uznał, go za świetny i skierował z jednej strony do pani Aliny Magnuskiej (Szefowej Narodowego Centrum Kultury) po opinię, z drugiej zaś poradził by skontaktować się z panią   Lucyną Krupą, która właśnie przybyła z Tarnowa, by na czas krótki zatrudnić się w Ministerstwie w Punkcie Kontaktowym Do Spraw Kultury. Pani Krupa, z pozoru niepozorna blondynka, jest jednak jak się okazuje bardzo sprawnym menedżerem. Kiedy dziś zajrzymy na strony Tarnowskiej Fundacji

Lucyna Ktupa

Lucyna Krupa

Kultury nie odnajdziemy już śladów jej korzeni, związanych z osobą ( w owym czasie powołanego na  zastępcę Magnuskiej w Narodowym Centrum Kultury) – Stanisława Lisa. Wszystkie sznurki łączące ją z postacią prezesa Tarnowskiej Fundacji Kultury (którym zdaje się nie przestała być w czasie pracy w ministerstwie) pani Lucyna Krupa starannie poprzecinała. Stanisław Lis, o którym wiadomo, że był animatorem Fundacji wyprowadzając ją ze struktury administracji rządowej i samorządowej znikł wycofując się na pozycje biznesmena. Prezes Zarządu Firmy Marketingowej HEKTOR Sp. z o.o. dziś jest już  tylko czy może aż przewodniczącym Rady Fundatorów Tarnowskiej Fundacji Kultury.

Stanisław Lis

Stanisław Lis ...jak ściana

Kim zatem jest Stanisław Lis ? Jak zbudował swoją pozycję?  To jasne. W stanie wojennym! Dyrektor Młodzieżowej Agencji Kultury: 1980-1982, Dyrektor Miejsko-Gminnego Domu Kultury im. C.K. Norwida w Żabnie; 1982-1986; Dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Tarnowie; 1986-1995, Prezes Zarządu Tarnowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; 1995-1997 Przewodniczący Rady Programowej TVP Telewizji Kraków; 1995-1996, p.o. Dyrektora i Zastępca Dyrektora Narodowego Centrum Kultury w Warszawie (2002-2003). Ekspert ds. polityki regionalnej i funduszy UE. Twórca Światowego Forum Mediów Polonijnych, największego przedsięwzięcia w dziedzinie mediów w Europie i na świecie, systematycznie organizowanego od 1993 r. Aktualnie pełni funkcje społeczne: Przewodniczącego Rady Fundatorów Tarnowskiej Fundacji Kultury, Prezesa Zarządu Stowarzyszenia pn. Małopolskie Forum Współpracy z Polonią, członka Rady Akredytacyjnej Ogólnopolskiego Programu „Konsultant Funduszy UE” oraz Przewodniczącego Rady Konsultacyjnej Stowarzyszenia pn. Polskie Forum Kultury Samorządowej, Przewodniczącego Komisji Rewizyjnej Oddziału Tarnowskiego Stowarzyszenia Autorów Polskich. Motto życiowe: Kiedy będziesz tak mocny jak ŚCIANA przed którą stoisz, to znak, iż możesz wejść na DROGĘ. /SATI PATHANNASUTTA.

Po takiej cytacie trzebaż coś jeszcze dodawać ? Wydziwiać nad organizacją współtworzoną przezeń z grupą literackich manipulatorów krążących wokół ZlePu (ZLP czyli to co pozostało z kolaborującego w Stanie Wojennym Związku Literatów Polskich) w rodzaju Witolda Nawrockiego czy Andrzeja Zaniewskiego ?  To towarzystwo wtajemniczonym mówi samo za siebie. Poucza jednak jak budować sobie prestiż – szczególnie  niewymierny czyli – międzynarodowy.

Przypomina mi to opisywane już spotkanie z Adamem Michnikiem po jego wyjściu z kryminału w roku ’85. Powiedział mi wtedy jeszcze i tak:

– Nasiedziałem się. Forsę mam. Kolegów też: jeszcze mi tylko książki potrzeba. I wyniósł z kryminału (swoją drogą za nic nie chciał się przyznać jak mu na jej pisanie klawisze pozwolili)Dzieje Honoru w Polsce. Toutes proportions gardee. Tarnowianie od Lisa poszli w jego ślady. Czytając portale dowiadujemy się, że pani Krupa i Lis to uznani poeci, bo przecież zasiadający w ważnej ( choć sworzonej przez kilku literackich macherów) – organizacji. Oddał mnie więc piękny Waldi w ręce Tarnowian, którzy jak się okazuje na ten obszar działań wyrabiali sobie  od 1982 roku ( gdy Dąbrowski

Alina Magnuska

Alina Magnuska

współpracował z PAGARTEM, organizacją wysyłającą artystów za granicę) – monopol. Nie muszę chyba dodawać, że wśród pięknych słówek Alina Magnuska wystąpienie mojej fundacji do Ministerstwa o środki na EFIC,  chodziło mi głównie o sfinansowanie wynajmu sali,  zaopiniowała negatywnie. A skoro ja zarezerwowałem salę w Zamku szybciutko Ministerstwo Kultury zorganizowało w nim sesję. Niemal dokładnie w tym samym terminie. Takie ogólne trucie na zbliżony temat. Na to oczywiście znalazły się środki. Słowem nie dla psa kiełbasa. Próbowaliśmy więc zorganizować imprezę całkowiecie komercyjnie. Zawiadomiliśmy cały świat, a świat popatrywał na nas z politowaniem. Najgorzej chyba przyjęli mnie Francuzi i Austriacy. W rozmowach z nimi dopiero jasno wychodzi, jak Unia w gruncie rzeczy mało ich interesuje. Więc mój pomysł stworzenia warszawskiej Rady zagranicznych Instytutów kultury  umożliwiających poszukiwanie  międzynarodowych partnerów ubiegających się o środki unijne uznać można za całkiem chybiony.

Andreas Stadler

Andreas Stadler

Młodziutki Andreas Stadler szefujący naonczas Instytutowi Austriackiemu w Warszawie ( dziś w Nowym Yorku) też ogłosił desinteresment dla jakichkolwiek szerszych inicjatyw. On tu jest po to by dbać o relacje dwustronne: polsko-austrackie. Więc, gdybym chciał jakiś austracki zespół sprowadzić: nocować, żywić, transportować – to proszę bardzo, on to może takie zaproszenie nawet współfinansować. No tak ale ja nie szukałem pieniędzy dla imprezy. Te wiedziałem już, że jestem w stanie zdobywać. Ja szukałem pieniędzy dla siebie.  Legalnych środków, dzięki którym mógłbym uczciwie moje biuro i siebie samego utrzymać ! Francuska attaché kulturalna ambasady Catherine Blondeau  była okrutniejsza. Po prostu mnie wyśmiała. Z czym się pan porywa na tak wielki obszar. To trzeba stopniowo. Jakieś seminarium teatralne czy filmowe – jeszcze bym rozumiała. Ale “Davos” w dziedzinie kultury w Warszawie – absurd.

Catherine Blondeau

Catherine Blondeau

Fakt. Udało się wciągnąć  Czechów, Słowaków. Z uwagą przysłuchiwali mi się Niemcy z Instytutu Goethego. Miał widać rację Krzysztof Pomian, który kiedym mu w ’99 opowiadał o moich zamiarach uwiedzenia L’AFAA dla realizacji planu jednoczących się Dolin Szwajcarskich powiedział bym na to nie liczył.

Krzysztof Pomian

Krzysztof Pomian

- Tak naprawdę, tłumaczył mi dzisiejszy twórca brukselskiego Muzeum Europy  w ogólnoeuropejskim planie Francuzi nie intersują się ani Polską, ani jej kulturą. Oni w Europie postkomunistycznej większą uwagę zwrócić mogą jedynie na najbardziej frankofońską ojczyznę Ionesco czyli Rumunię. Cała uwaga francuskiej dyplomacji kulturalnej skierowana jest na kraje Magrebu, Afrykę, Polinezję. Słowem na dawne kolonie.

Nie dziw przeto, że do Polski na placówkę wysyła się z tzw. Zachodu osoby mniej wpływowe lub, czasem nawet zdolne, lecz nie zagrożone powagą strategicznego błędu – dyplomatyczne dzieci.

- Polska jako kulturalna “kolonia” – powiadał Pomian: interesować może i została oddana  pod egidę niemiecką. Więc  środki unijne będące narzędziem polityki europejskiej, jeśli przez kogoś, to tylko przez Niemców mają szanse być pozyskiwane. No ale my przecież  Niemców nie kochamy.

Esterka - czyli nie dla pas kiełbasa

Esterka - czyli nie dla psa kiełbasa

Jeszcze jedną wykonałem akcję. Znalazłszy w internecie aplikację Europejskiej Fundacji Kultury z siedzibą w Amsterdamie wypełnłem wszystkie przepisane kratki i wysłałem e-mailem wniosek o wspomożenie mego Forum européen d’initiatives culturelles, by po dwóch miesiącach otrzymać bardzo grzeczny list podpisany przez jakąś Esterkę,  że niestety nic mi dać nie mogą bo: moja inicjatywa nie ma wystarczająco silnie europejskiego charakteru (sic!), a oni  wszystkie środki rezerwują na … wydatki związane z akcesją kulturalną nowych członków Unii !!!

No cóż, ktoś tu czytać nie umie. Zapewne ja bo Polska to jakiś chyba dziki kraj, a i niedźwiedzie  (sam na Pradze na przeciwko Szpitala Dzieciątka Jezus widziałem) –  chodzą tu po ulicach.

Tak więc po raz kolejny zdany sam na siebie postanowiłem jeszcze –  zagrać biznesmena. Interes nazwałem: Europejskie Forum Inicjatyw Kulturalnych na Zamku Królewskim. Dla imprezy zaplanowanej na kwiecień 2003 w listopadzie 2002 uruchomiłem prezentowaną już stronę  www. ze skryptem aplikacyjnym. Zebraliśmy adresy. Przynajmniej Czechów, Słowaków, Węgrów udło się namówić by anons nasz rozesłali dalej. Efekt ? Wszystko byłoby pewnie pięknie, gdyby nie te nieszczęsne 200 €uro. Po dwu miesiącach, czyli na miesiąc przed planowanym terminem zjazdu miałem raptem dwa zgłoszenia (obydwa z Angli)  osób deklarujących wolę zapłaty. Przyszło więc – przynajmniej w tym roku imprezę odwołać. Na stronie internetowej wisiało do jej skasowania z niepłatnych serwerów takie nielubiane przez przeglądarki wyskakując okienko: U W A G A !  Planowane na 7-8 kwietnia 2003 forum inicjatyw kulturalnych nie odbędzie się w tym terminie ! Powodem jest bardzo mała liczba zgłoszeń oraz brak środków finansowych.

Agnieszka Bolecka ( dziś z-ca dyr. Polskiego Instytutu Kultury w Dusseldorfie)

Agnieszka Bolecka ( dziś z-ca dyr. Polskiego Instytutu Kultury w Dusseldorfie)

Długo liczyłem, że choćby  dzięki nowej sytuacji w Warszawie po wygraniu wyborów prezydenckich przez Lecha Kaczyńskiego,  uda się z czasem oprzeć tę inicjatywę o Miasto. Ostatecznie złudzenia straciłem pod koniec 2005 roku. Od dwu lat kierując już Domem Kultury Śródmieście projekt EFiK oddałem do koordynacji Agnieszce Boleckiej. Ta piękna, mądra i zdolna córka świetnej pisarki Anny i uczonego profesora Włodzimierza robiła co w jej mocy. Nawiązała kontakty z Biurem promocji Miasta: truli, gadali, zwodzili. Bardzo przyjaźnie nastawiona do Agnieszki szefowa miejskiego Biura Kultury a poniekąd też i zwierzchniczka moja –  czyli Małgosia Naimska sama mi zasugerowała bym wysłał Agnieszkę w tej sprawie na jakąś konferencję do Barcelony.  Stać było na to instytucję więc zainwestowałem. Agnieszka wróciła zadwolona, przywiozła mi śliczną filiżaneczkę do kawy: słowem „miodzio” tylko … o EFIKu cisza. Może kiedyś, może za rok, może w ramach innej miejskiej akcji. W rezultacie Agnieszka spakowała manatki i wyniosła się do Dusseldorfu. Już wie o co chodzi.  To troszkę jak w piosence Moczulskiego : „Nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go”.

Myślę, że zapamiętała. Swego czasu poszliśmy bowiem razem do Fundacji Kultury. W poszukiwaniu partnera. I tu wszystko naraz stało się jasne. Przemiły sekretarz, który zastąpił pana Starczewskiego na stworzonym przezeń stanowisku, popatrzył nam prosto w oczy i – uwiedziony zapewne urodą Agnieszki – wyznał w zaufaniu:

- Mili Państwo przecież wiadomo, że środki Unijne załatwia się  dziś przez wyspecjalizowane brukselskie kancelarie założone przez byłych eurodeputowanych.

Środki unijne są więc w istocie odpustem, a my wszyscy pielgrzymami. Ktoś, kto stara się rozwiać zasłonę czy uprzystępnić procedurę jakimiś EFIKami uderza w istotę tajemnicy, jest obrazoburcą i profanem !

No ale to było trzy lata potem. W chwili, gdy akcja EFIK  ponosiła swoją pierwszą  klęskę tak naprawdę żyliśmy ( ja i moje Panie) inną – tym razem udaną akcją. Nazwaliśmy ją

Rozdz. CIII – Alert Europejski

CDN


[1] W cenę 200 € wliczone było stoisko wystawiennicze podczas Forum w pierwszym i drugim dniu (tablica na plakaty, logo, krzesła, półki ) oraz udział 1 osoby w Forum i imprezach towarzyszących, w tym nocleg w hotelu dwu-gwiazdkowym. Organizatorzy zapewnili również przygotowanie informatorów adresowych, które ułatwią kontakty między uczestnikami forum, a także zawierać będą podstawowe informacje umożliwiające wymianę kulturalną oraz foldery zawierające informacje na temat dotacji dostępnych w UE na kulturę.

Rozdz. CIII – Alert europejski czyli śladami Leszka Millera,

poprzedni pierwszy następny

Pamiętacie ? Wszystko zaczęło się jeszcze w listopadzie 2002 roku. Właśnie wtedy, gdy wymyśliłem EFIK pierwsze kroki skierowałem do Ministerstwa Integracji Europejskiej, kierowanego wówczas przez Danutę Huebner. Czasy były wprawdzie millerowskie, lecz wszelkie złudzenia związane z tym rządem, już przeszły. A pewne jednak przyznam się otwarcie były.

Gdy po odejściu hołdującej zasadzie nazwanej przez Jarosława Kaczyńskiego „Teraz k…my”  ekipy Jerzego Buzka, który nawet zakończywszy swą misję nie umiał się ze mną za wysiłki włożone w tworzenie częstochowskiej uczelni rozliczyć, w rządzie Millera, pojawiły się osoby tak przeze mnie szanowane jak Andrzej Celiński ( wówcza SLD jednak przez lata sekretarza komisji krajowej w najtrudniejszych czasach Solidarności) na stanowisku Ministra Kultury, czy Włodek Paszyński jako wiceminister edukacji.  Przez chwilę zwątpiłem. Pomyślałem, że gdyby komuś przyszło do głowy ( inna sprawa, że nikt na to jakoś nie wpadł) to wolałbym np. Odznakę zasłużonego działacza kultury odbierać z rąk Celińskiego niż np. pani Nazarowej, której zasług w walce o demokrację  z pamięci nie umiem wyliczyć.

Ale ten czas już minął. Teraz, a działo się to dokładnie w momencie wybuchu Afery Rywina, było już jasne, że końcówka tego rządu nie będzie taką jakiej prawdziwy życzył by sobie mężczyzna. Tym niemniej miałem informacje, że stworzony jeszcze przez Jana Krzysztofa Bieleckiego Urząd Komitetu Integracji Europejskiej głównie dlatego, że był w URM zupełnie nowym ciałem jest wolny od komunistycznych naleciałości. I to okazało się prawdą.

Inaczej niż w jakimś Amsterdamie, w którym nadchodząca z Polski nawet najbardziej słuszna aplikacji jakiegoś

Kamienica Adama Bromke

Kamienica Adama Bromke

pana …ski pozostanie anonimowa póki jej jakiś przedstawiciel Sanhedrynu ni podżyruje, inaczej niż w Komisji Europejskiej, gdzie nawet recepcji nie udało mi się sforsować, w kamienicy Adama Bromke u zbiegu Bagateli  i al. Szucha  w którym nb. mieściła się Polskiej Agencji Informacyjnej w czasie, gdy tam pracowałem – nie czułem się anonimowy. I przedstawiwszy miłej urzędniczce z czym przychodzę usłyszałem to zdanie, którego w Brukseli wywalczyć się nie dało.

- Wie pan to ciekawa inicjatywa, powiedziała osoba odpowiedzialna za współpracę z Fundacjami. Ale na żadne EFIKI czy Międzynarodowe Festiwale Kulturalne my pieniędzy nie mamy,  ani nie damy. Jednak, gdyby miał pan jakiś pomysł na akcję związaną z integracją europejską, to powiem panu szczerze, że mamy niewykorzystane środki, które do końca roku musimy spożytkować.

No coż, to jest rozmowa !  Drogę z placu Unii na Wilczą odbyłem pieszo. I za nim doszedłem do mojej “pakamery stróża” zasadniczy zarys projektu był już gotowy. Włącznie z nazwą: zaczerpniętą z harcerstwa, a dziś wcale nie nadużywaną. Akcję związaną z naszymi staraniami o akcesję do Unii Europejskiej postanowiłem nazwać: Alert. Było już wiadomo, że 13 grudnia (sic!) odbędzie się w Kopenhadze ważne spotkanie, na którym zdecydowaną zostanie ostatecznie data i warunki naszej akcesji. A w nadchodzącym roku czekało nas referendum. Wymyśliłem więc Alert Europejski, czyli jazdę wskroś zachodniej Polski, przez Szczecin, zachęcanie i przekonywanie do głosowania za przystąpieniem do Unii. A potem promem do Ystad ( znałem go z jakiejś dziennikarskiej wycieczki w 94 roku) i przez Malme mostem łączącym Szwecję z Danią, by dotrzeć na manifestację, która miała towarzyszyć obradom akcesyjnym w kopenhaskim Bella Center.

Moją wewnętrzną motywacja była ta metaforyczna autostrada. Przybliżenie nas ku Francji i Szwajcarii. Zbudowanie drogi. Miałem przy tym ( szczególnie po nabiciu się na Oleksego) w siedzibie brukselskiej, świadomość, że nasz narodowy los spoczął w ręku sowieckich agentów, którzy wynegocjują kontrakt najgorszy z możliwych. No ale także i to głębokie poczucie, że innej dla Polski drogi nie ma. Że nawet pojęcie narodu jest młodym dziewiętnastowiecznym tworem, więc również upieranie się przy wartościach nacjonalnych mogłoby nie być konieczne. Pod jednym wszakże warunkiem, że zagwarantowane byłyby wszystkie wolności zapisane w karcie praw człowieka od zachowania ojczystego języka poczynając po prawo do swobodnego przemieszcznia się, czyli podróży. No i po drugie, że uzyskamy pewność, iż inni: w szczególności Francuzi czy Niemcy nie wykrzystają mechanizmów unijnych dla własnej narodowej dominacji.

Tu jednak  trzeźwy pragmatyzm mozelczyka stale mi z pamięc. To było w ’99, gdy przez Luneville de La Toura i jeszcze bardziej jego  Vic sur Seille zdążałem ze

Miejsce urodzenia Georgesa de La Toura

Vic sur Seille. Miejsce urodzenia Georgesa de La Toura (1593 - zm.1652)

stypednium Maison de Cultures du Monde z powrotem do kraju. Wylądowałem w Vic około północy pod ratuszem, w którym odbywała się huczna zabawa. Błądząc pod domem de La Toura spotkałem mężczyznę, który wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Poznawszy obcokrajowca spytał w czym może mi pomóc. Dowiedziawszy się, że błądzę śladami de la Toura Alain Blanchard przemiły miejski weterynanarz wygłosił mi wspaniały wykład nt. Historii szesnastowiecznej sztuki. Chciałbym dowiedzieć się tyle nt. muzyki romantycznej i o Szopenie np od dentysty z Żelazowej Woli. Miasteczka w Polsce mającego z Lotaryngią tyle wspólnego, że z tamtych okolic wywodzi się także ród ojca Fryderyka Chopina.

Zostałem zaproszony na bal cyklistów odbywający sięw merostwie  w Vic, a tam, gdy okazało się, że jestem Polakiem nauczono mnie jeszcze histori Polski i Europy. Nie bez kozery wszak główny plac w stolicy tego regionu Nancy nosi imię Stanislas na cześć króla Lotaryngii i Polski Stanisława Leszczyńskiego. Otóż mieszkańcy pogranicza Lotaryngii i Mozeli doświadczeni w XIX wieku  podobnie jak Polacy doznaniem niemieckiego  rozbioru, zapytali mnie czy nie obawiam się  jak oni, że stworzenie Unii może stać się wstępem do  rewindykacji granic i nawrotu dominacji ducha germańskiego?

Merostwo w Vic

Merostwo w Vic

- Nei, nie obawiałem się. Jeszcze wtedy. Gdy mnie pytali o bezpieczeństwo naszych granic zachodnich wspominałem klęczącego w Warszawie Willy Brandta i zawarte układy. A oni ?  Popatrywali na mnie z politowaniem jakby już antycypowali przyszłe spory o … mazurskie Narty.

Nie obawiełem się jednak i dlatego chętnie zaanagażowałem moją Fundację w powrót do Europy. Gdy więc powróciłem na Wilczą z pieniędzmi przyrzeczonymi z UKiE aktywnie wzięliśmy się do pracy. Kasia Synowiec okazała się tu pomocna wyjątkowo albowiem studiując Stosunki Międzynarodowe należała do Klubu Młodych Dyplomatów, z którymi w rezultacie przygotowaliśmy całą akcję.

Zacząłem od telefonu do Włodka Paszyńskiego. Tego Włodka, z którym znamy się jak to sam określi „sprzed wojny japońskiej”, który był kuratorem, a teraz zaskoczył mnie przyjęciem stanowiska wiceministra edukacji w rządzie Leszak Millera, gdy ten resort powierzył Krystynie Łybackiej. Jednak epizod ministerialny nie udał się Paszyńskiemu. Z jednej strony zachorował poważnie – dziś można już mieć nadzieję, że uratowano mu zdrowie – z drugiej, okazało się, że ci, którzy uwierzyli w nową twarz lewicy szybko musieli się przekonać, iż są zakładnikami rewindykacji personalnych osadzonych korzeniami w starym PZPRowkim układzie tzw. Czerwonych baronów.

Włodek właśnie złożył był dymisję, kończył kurację, no ale dla kadr huebnerowskiej administracji był też znakomitym żyrantem naszych planów. Paszyński pojawił się w mojej “pakamerze nocnego stróża” na Wilczej, gdzie wymyśliliśmy całą akcję związaną ze zbliżającym się szczytem Unii Europejskiej w Kopenhadze.

W miesiąc wszystko zostało przygotowane. Uzyskaliśmy patronat  medialny RDC i TVPolonia, nawiązaliśmy kontakty z rozrzuconymi po Polsce  euroklubami, znaleźliśmy ekipę plastyków z Kamą Jackowską na czele, która pomogła wymalować autobus wynajęty z pomocą zawsze niezawodnej, gdy chodzi o podróże firmy BUT Barbara, pani Basi Szwargolińskiej.

Jako, że będący jeszcze w okresie wypowiedzenia z Ministerstwa Paszczak nie chciał angażować się osobiście w charakterze eksperta – o pomoc w tym zakresie poprosiłem przez lata współpracującą z nim jako wicekurator Irenę Dzierzgowską.

Irena Dzierzgowska ( 1948-2009)

Irena Dzierzgowska ( 1948-2009)

Irenka już nie żyje. Zmarła nagle. W marcu 2009 roku.   Podobnie jak Włodek organizowała w stanie wojennym tzw. Oświatę niezależną. ( Też z nimi współpracowałem w 1982 wykładając po mieszkaniach na kursach dla licealistów organizowanych przez Ewę Klinger). Potem ze swoją siostrą Alinką Bukowską i wieloletnim korespondentem Gazety Wyborczej w Paryżu Markiem Rapackim organizowała ekipę samorządową Komitetu Obywatelskiego w pierwszych wyborach roku 1990. Za naszymi plecami pojawiał się wtedy Czesław Bielecki ze swoją firmą architektoniczno – doradczą “Dom i Miasto” i Andrzej Lubiatowski, a nawet do chwili, gdy nie został przesądzony, osłabiający władzę prezydenta stolicy układ dzielnicowy – Zbyszek Bujak – oczywisty naonczas kandydat na Prezydenta Miasta.

Potem Irena przez lata pracowała z Paszyńskim jako jego zastępczyni w Kuratorium ale rozstała się z nim jeszcze przed tym nim go w czasach Buzka AWSowski wojewoda Gielecki ze stanowiska odwołał. Poprzez samorząd ( pamiętam, że czas jaki zarządzała oświatą w Gminie Centrum) dotarła za Handkego do Ministerstwa Oświaty i jest z pewnością za jej gimnazjalno-licealną reformę, za system nowoczesnych matur współodpowiedzialna. Wreszcie założyła funkcjonującą w momencie, gdy organizowaliśmy Alert firmę konsultingową, z której usług wynajmując Andrzeja Perego w charakterze eksperta, teraz korzystałem.

Irena rozstania z Paszyńskim nigdy specjalnie nie chciała komentować – stwierdziła tylko, że dh phm w trakcie ośmiu lat kuratoryjnej posługi ogromnie “sczerwieniał”. W tym momencie nie miało to jednak dla mnie znaczenia. Szanowałem oboje i cieszyło mnie, że mogę korzystać z usług najlepszych.

W Klubie Europejskim

W Klubie Europejskim- fot. Maciej Figurski/Forum

Naszą akcją zainteresowała się TVPOLONIA reklamując przejazd na antenie. RDC przeprowadziło quiz, którego laureatów zabrałem na zorganizowaną Pielgrzymkę i summa sumarum  10 grudnia Eurobus z kilkunastoma osobami na pokładzie ruszył pod moim i rezolutnej Kasi dowództwem przez Kutno, Gniezno ( z noclegiem w urokliwym Czerniejewie), Połczyn Zdrój do Szczecina, gdzie zaokrętowaliśmy się na prom do Ystad. Z tamtąd przez most za Malme dotarliśmy do Kopenhagi.

1

fot. Maciej Figurski/Forum

Podróż zorganizowana była w moim przekonaniu bez zarzutu. Jechaliśmy od szkoły do szkoły, od euroklubu do euroklubu. Autobus plastycy z ASP pięknie w kolory unijne obmalowali. Nie było to łatwe zważywszy panującą w grudniu temperaturę. Z dwóch stron towarzyszyło nam ułożone przeze mnie z córeczkami po polsku i przetłumaczone na angielski rejowskie hasło:

Niechaj to narodowie wżdy postronni znają

Polacy od Europy równych szans żądają.

Młodzież z odwiedzanych ośrodków pod tym wezwaniem dopisywała na specjalnie przygotowanej samoprzylepnej folii przylepionej do boku autobusu swoje sentencje, a nawet graffiti.  Przez najdłuższy w Europie jeśli nie na świecie 22 km most łączący Szwecję z Danią dostaliśmy się do Kopenhagi. Tu w pamiętny dla Polaków dzień mieliśmy dopingować Leszka Millera by polski unitom zbyt tanio nie sprzedał.

4

fot. Maciej Figurski/Forum

Jak wiadomo wywalczono tam jakiś miliard €uro, choć biorąc pod uwagę wahadło decyzji przedakcesyjnych od warunków z Nicei, poprzez Kopenhagę (Dania kończyła właśnie swoje przewodnictwo  w Unii), aż po nadchodzące Ateny trudno się oprzeć wrażeniu, że spektakl ten był jednak świadomie gdzieś reżyserowany. I, że w widowisku tym, który nazywa się interes publiczny o ten ostatni na samym końcu chodzi. Tak naprawdę pytanie jest o to, kto i jaką zgarnie po drodze kasę.

5

fot. Maciej Figurski/Forum

Myśl ta zaatakowała mnie już w trakcie przejazdu przez Szwecję. Ponieważ w Kopenhadze spodziewano się sporej demonstracji bardzo uważnie nas w Ystad kontrolowano długo zastanawiając się czy nie zagrażają bezpieczeństwu zabrane przez nas ( zgodnie z poleceniem organizatorów) pochodnie z oliwnymi lampkami.

Oni nas rewidowali, a ja przeszukiwałem mapę nie mogąc pojąć po co zrobiono cyrk z budowaniem ogromnego mostumiędzy Malme a Kopenhagą, gdy sześćdziesiąt kilometrów na północ gołym okiem widać, że można by połączyć mostem zaledwie kilku kilometrowym duński Helsingor ze Szweckim Helsingborgiem – miastem zresztą autostradami dużo lepiej z centrum kraju skomunikowanym.

No ale może tak to właśnie jest. Że czasem efekt marketingowy: czegoś największego pozwala łatwiej zgromadzić środki ogromne niż też nie małe, a jednak nie największe w świecie na inwestycje po pierwsze nie tak imponującą po drugie zaś taką, przy której mniej ludzi zarobi.

2004_iceland.1089571740.bridge-between-malmo-and-copenhagen

Rozdz. CIV – Bella Center albo ryczenie krów

Rozdz. CIV – Bella Center czyli ryczenie krów.

poprzedni pierwszy następny

Czy to także dotyczy tej podróży i tego co się w tym dniu w Kopenhadze działo ? W pierwotnym zamyśle mieliśmy zjechać do Kopenhagi sami i wykonawszy na rynku przygotowany happening zwrócić uwagę na polskie żądania. Jednak po sympatycznej korespondencji z pełniącą obowiązki ambasador RP przy królestwie Danii panią Tuge-Erecińską dowiedzieliśmy się, że tego dnia planowana jest manifestacja europejskiej młodzieży skupionej wokół LYMEC. Wydawało się to oczywiście ze wszech miar logiczne, nawiązaliśmy zatem kontakt z organizatorami i rozumieliśmy, że czeka na nas miejsce w szeregu.

Pobyt w Kopenhadze zaczęło zwiedzanie. Widziałem już raz to miasto bodaj w ’95 roku ( nie było jeszcze mostu więc z Ysad do Kopenhagi też jechało się promem). Syrenka.

13.XII.2002

13.XII.2002 - fot. Maciej Figurski/Forum

Zmiana warty przed pałacem królewskim, ogrody Tivoli. Na te ostatnie niestety teraz zabrakło czasu, a także pieniędzy. Wstęp tam jest wcale kosztowny. Mieliśmy wynajętego przewodnika, zostawiliśmy więc autobus, gdzieś na nabrzeżu, a sami z klamotami udaliśmy się na główny rynek. Nasz happening to była wielka bela papieru z wypisanymi żądaniami, flary, staromodna maszyna drukarska przyciągnięta przez Bolka Skoczylasa z wydziału grafiki ASP, którą rozstawiliśmy na środku placu drukując na oczach publiczności pamiątkowe drzeworyty przedstawiające panoramę Warszawy z naszym hasłem głoszącym żądanie równych szans.

drzeworytByliśmy też wszyscy – jako, że zbliżał się okres gwiazdkowy – poprzebierani za biało-czerwone Mikołaje. Nasze pochodnie drzewce mialy rzecz jasna w kolorach narodowych, dysponowaliśmy flagą polski i Unii ( a tę ostatnią wcale nie łatwo było w Warszawie zdobyć).

Tak uzbrojeni stawiliśmy się na placu. Do imprezy było jeszcze kilkadziesiąt minut. Tłumek stopniowo gęstniał. Z flagą, w zabawnych czapkach, udaliśmy się z ulotkami do pobliskiej Galerii – trochę poagitować i pooglądać co nieco.

– Pan z Polski. Zawołał w moim kierunku starszy może z dziesięć lat ode mnie mężczyzna.

– Tak, witam.

– I co wy tutaj robicie ?

–Ot proszę, nasze ulotki, żądania, akcesy.

Na Rynku w Kopenhadze

fot. Maciej Figurski/Forum

– Czy wyście zwariowali żachnął się polski tubylec, a poparła go gromko siedząca wraz z nim kompania. Kilka kobiet i mężczyzn.

– I po co wam ta Unia !? Uśmiechali się z politowaniem zamieszkali w tym mieście od 1968 roku Polscy emigranci. – Nie rozumiecie, że oni tylko po wasze krowy idą ! Przecież tu prawie wyłącznie chodzi o wołowinę. Ludzie mili, kulturalni, jacyś artyści czy rzemieślnicy bodaj, rozmowa jednak była niemożliwa. Oni poza ojczyną od 35 lat żyli w wolnym kraju. I pewnie szukali jakoś podświadomie potwierdzenia swojej decyzji.

Opowiadał mi nie tak dawno Janek Pietrzak, że najlepsze występy dla emigrantów dawał w Stanie Wojennym. Wtedy, każda negatywna  informacja z kraju niosła im potwierdzenie słuszności decyzji o ucieczce. Oni więc powrót Polski do Europy czy też nasze przyjście ku nim musieli odreagować.  Ja zaś myślałem jak wolność swieżo zdobytą i podniesiony niewątpliwie przez dziesięć lat po okrągłym stole i czerwcowych wyborach standard  życia utrzymać i zagwarantować.

Tak myślałem. A jednak… Ilekroć przyjdzie mi stwierdzić w tańszych sklepach mięsnych w Warszawie brak mojej ulubionej wołowiny bez kości na befsztyki lub zawahać się w Carrefourze czy kupować ją za niemal  trzykroć już wyższą od chwili naszego wejścia do Unii cenę ( z niespełna 30 zł polędwica wołowa kosztuje dziś ponad 80 !) – przypomina mi się tamten śmiech szyderczy. Przecież im idzie tylko o wasze krowy.

29599

fot. Maciej Figurski/Forum

Idą ! Są już organizatorzy z LYMEC. Grupy młodzieży z Niemiec, z Francji, ze Szwecji. Tylko: Czechów, Słowaków, Węgrów innych Polaków jakoś nie widać. Impreza jak impreza. Jakaś muzyka, chór prowadzący. Angielski, znałem wtedy jeszcze bardzo słabiutko jednak przez całą drogę ćwiczyłem, aż wkułem na pamięć   krótkie przemówienie, przesłanie  skierowane do starych unitów. Kasia odnalazła gościa, któremu swoje przybycie anonsowaliśmy. No tak, wiadomo.Jesteśmy mile widziani. Możemy ustawić się blisko estrady, do naszej dyspozycji są pochodnie i flary, ale żeby coś mówić… Byli bardzo zdziwieni.

- No, nie. Nie ma takich uzgodnień. Przemawiać ma dwóch europosłów i bedzie program artystyczny. Nikt scenariusza nie wzrusza. Hm… Trochę mi nawet ulżyło bo ciutkę  obawiałem się jak zabrzmię po angielsku. Po Francusku łatwiej powiedziałbym, co myślę o tak pojętej wolności słowa w trakcie swobodnych zgromadzeń.

29599

fot. Maciej Figurski/Forum

Idą! Po akademii na placu z udziłem telewizyjnych kamer nie mały już tłum kilkudziesięciu tysięcy osób wyruszył z Placu Kopenhaskiego w stronę Bella Center. Wczesny grudniowy zmierzch zamienił się już w noc. Nad głowami maszerujących wzniosły się płonące pochodnie. Dużo lepsze od tych jakie zdołałem kupić w warszawskim Auchon. Tłum gęstniał. W nim należałem do uprzywilejowanych, dysponowałem bowiem elektryczną tubą na baterie kupioną w zeszłym  roku na potrzeby Parady Dionizyjskiej.

Europe United is never divided. EinsZweiDrei.

Europe United is never divided. One Two Three

Skandujemy. Co kilkanaście minut świetnie zorganizowane postoje. Gorącą czekoladą częstowano wszystkich uczestników. Patrzyłem na rozpłomienione twarze, podniecone oczy. Wszystkim, jak to w tłumie opisywanym przez Gustawa Le Bon’a udzielała się emocja zbiorowa.

20

fot. Maciej Figurski/Forum

- „Jednostka w tłumie”, pisał francuski psycholog u progu ery totalitarnej „nie reaguje mózgiem lecz  stosem pacierzowym. Suma inteligencji jednostek zgromadzonych w tłumie jest niższa niża średnia inteligencja poszczególnych osób”. Jednak nasza emocjonalna wrażliwość zwiększa się, gdy bodźce odbieramy zbiorowo.

29599

fot. Maciej Figurski/Forum

Wychowany już u zmierzchu epoki manifestacji coś wiem o anonimowych politycznych parteitagach, znam atmosferę pochodu pierwszomajowego, a także nastrój pielgrzymki. Patrząc na tych młodych ludzi z pochodniami, na wnuków hitlerowowców (mnóstwo, chyba najwięcej było  w tym tłumie Niemców), dzieci pokolenia moich rówieśników wychowanych w czasach małej stabilizacji, zdałem sobie sprawę, że fanatyzm nie jest zarezerwowany tylko dla mniej rozwiniętych społeczeństwjakiejś Korei, Chin czy Rosji już coraz mniej radzieckiej. Przypomniało mi się co wiedziałem o roku 1932 i pierwszych pochodach SA zakończonych antysemickimi pogromami. A gdyby tak, minął ledwie rok od zamachy na WTC, jeszcze jeden, dwa zamachy i ktoś by wskazał potomkom Normanów jakich dziś w całej Europie pełno – nocny sklepik Araba… Czy na haslo pogońmy stąd sprzymierzeńców Bin Ladena nie pochylą się te pochodnie i nowe nie zaploną wnet stosy !?

I dokąd, stawiałem sobie pytanie, ku czemu ten pochód zmierza. Skoro nie widzę ani jedego, poza sobą przedstawiciela krajów wstępujących do Unii. To czym jest ten marsz i ta ogarniająca mnie w Kopenhadze szkopska radość ? To marsz akcesji, czy może triumf aneksji. Radość z pozyskania bez wojny dostępu do taniej siły roboczej, taniej ziemi, tanich, a tłustych krów od chłopa, który o polędwicy wołowej ani słyszał.

- Pan także z Polski ? odezwała się do mnie niska, przystojna, młoda blondynka o niebieskich oczach.

- Tak! Wykrzyknąłem z ulgą, że jednak nie jesteśmy tu sami.

- No nie ! Zdumiała  się niemniej niż ja lecz jakoś inaczej zaskoczona. - Ale właściwie to kogo Pan tutaj reprezentuje ?

-Jak to kogo, odparłem: Siebie. Polskę i Siebie. Moją prywatną Fundację Kultura Tutaj Obecna umocowaną przez UKiE, TVPolonia i Ambasadę Polską, która nas tu akredytowała.

-Aha, panienka zdawała się usatysfakcjonowana.

-No ale skąd Pani się tu wzięła i, że się wyrażę Pani słowami, kogo Pani reprezentuje.

29599

fot. Maciej Figurski/Forum

- Unię Wolności usłyszałem, a ściśle krakowską młodzieżówkę tej partii. Organizatorem tej manifestacji jest  LYMEC tłumaczyła mi dalej, gdym się pytał, czemu nie widzę tu przedstawicieli poszczególnych państw przyjmowanych. To jest Forum młodzieży przy partii europejskich demokratów. Partii ponadnarodowej stanowiącej forum i brukselski lobbing dla ponad 60 organizacji w Europie. W Polsce jedynie młodzieżówka Unii Wolności jest jej członiem. Panienka terkotała z dumą. I w całej Europie wschodniej jeszcze nie wiele doń organizacji należy. Zapewne, kontynuowała są tu jacyś Czescy czy Węgierscy koledzy lecz jeśli są to też nie reprezentują tu siebie lecz ponadnarodową demokatyczną siłę polityczną chcącą być kuźnią kadr dla brukselskiej administracji.

Jakbym się cofnął o stulecie. Spotkał Różę Luksemburg w jakimś 1902, gdzieś w Berlinie  i słuchał … o zjazdach II Międzynarodówki !

Róża Luksemburg

Róża Luksemburg

Marsz prowadzony przez naszych przyszłych brukselskich właścicieli jakoś samoistnie rozwiązał się gdzieś po dwu godzinach w okolicy Centrum, gdzie oczywiście tego tłumu nikt już z politykami szesnastki nie konfrontował. Może zresztą udali się tam jacyś wybrani przedstawiciele. Ściągniętych z całej Europy krzykaczy nikt o zdanie nie pytał. Pochód rozwiązał się przy stacji podmiejskiego metra, z której potwornie zapchanymi wagonikami, gdzie nawet mowy być nie mogło o kupieniu biletu czy karnetu, więc lekko zestresowany  – cały nasz polski team bez żadnych komplikacji czy kontroli  powrócíł do Centrum.

A potem… Potem już było jak na wycieczce z Alamturem. Ktoś się zgubił, ktoś znalazł. Ktoś kazał na siebie czekać narzeczonej. Jakaś para się rozpadła, a inna dobrała. Jednak o oznaczonej godzinie dotaliśmy całym autobusem na Prom, który w tę stronę wiózł nas do Szczecina już bezpośrednio z Kopenhagi. Na promie zaś jak to na promie: tańce, hulanki, swawole. Na gwiazdkę byliśmy w Warszawie.

CLV – Z Kaczyńskim na gwiazdkę w „przedszkolu”

Rozdz. CV – Lech Kaczyński plus Janusz Pietkiewicz równa się – Całe to Bizancjum

poprzedni pierwszy następny

Udział w tym „rykowisku” pod Bella Center 13 grudnia 2002 nie był to wcale koniec mych zatrudnień owego roku. Wszakże ku memu zdumieniu nie żaden Olechowski lecz „moi” przyjaciele Lecha Kaczyńskiego znaleźli się w mieście u władzy. Andrzej Urbański został zastępcą prezydenta miasta ds. kultury. Od pierwszych dni grudnia pełniłem funkcję jego nieformalnego doradcy.

Wszyscy uważali, znając nasze relacje, że wkrótce obejmę jakąś ważną w mieście posadę, a przynajmniej moje ogródki urosną do należnych rozmiarów. Gdy sobie dziś przypominam nasze ówczesne relacje muszę przyznać Urbańskiemu, że wyraźnie chciał ze mną pracować i skorzystać z doświadczenia, także samorządowego, którym dysponowałem. Przypominam sobie nasze spotkania jeszcze na placu Konstytucji, gdzie po wygranych wyborach lecz jeszcze przed wkroczeniem na Miodową do Urzędu Miasta miał gabinet.

- Dawaj festiwal, powiedział mi pierwszego dnia. Dałem. Poczem nigdy już do tematu nie wrócił. Potem, odkrywszy zasiedzenie profesora Durki, który zresztą wnet po 50 latach piastowania tej funkcji zdecydował się odejść na emeryturę ,  zastanawiał się czy nie powierzyć mi Muzeum Warszawy do którego m.in. należy staromiejskie Lapidarium. Wnet jednak stwierdził, że wokół obsady tego stanowiska zbyt wielkie panuje wśród varsavianistów zdenerwowanie. Tylko posady szefa biura kultury ani przez moment mi nie proponował konsultując ze mną jedynie, jak już wspominałem kolejne, stuprocentowo koszerne warianty. Zorientowałem się wnet, iż Andrzej musiał poczuć jakiś nieprzewidywany dotąd opór. Okazało się, że wbrew pozorom nie jestem wcale tak dobrze osadzony w środowisku. Nie tak organicznie jak pewnie sądził. Owszem Senior był i pewnie pozostaje autorytetem dla kręgów Gazety Wyborczej i Okolic Tygodnika Powszechnego. Ja z wiekiem coraz bardziej – „wyrodny”…  Tyle, że po śmierci – atencja nic nie kosztuje… Gdyby jednak żył ? Gdyby tej wolności doczekał ? Czy w rządzie Mazowieckiego, zamiast Cywińskiej likwidowałby przywileje dla plastyków, którym komuna przydzielała pracownie (często na niezłe mieszkania) i kategoryzował teatry czy może byłby dziś wyklęty i na marginesie?  „Pan to jest takie „dziecko przez ptaka przyniesione”…” ostrzegała wszak Seniora w ’68 roku pogardzana Halina Auderska[1]. Ojciec pisał o niej, że „głupia baba i najpodlejsza na świecie” [2] – czy aby się nieco nie mylił ?

Po prawdzie nie wiem czy problem jest we mnie czy w środowisku samym. We mnie, jak mi często zarzucają, w jakichś moich nietaktach, nadmiernych szczerościach, może braku wdzięku, w tym, że jak mi to kiedyś dosadnie powie Urbański: nie buduję układu. Inaczej – nie budzę sympati.   Czy jednak chodzi po prostu o środowisko? O to, że ci, którzy tworzą opiniotwórcze kręgi artystycznej Warszawy dobierają się wg klucza, w którym nie ma miejsca dla czysto polskiego inteligenta,

syna pisarza pochodzącego z Krakowa.

Andrzej Urbański
Andrzej Urbański

Wyobrażał sobie Andrzej, że będę tą osobą, która zapewni Prezydentowi Kaczyńskiemu dobre relacje ze środowiskiem artystycznym.

- Zacznijmy od wigilii zaproponowałem, niech spotkanie ma tę aurę jaką gwarantuje duszpasterstwo środowisk twórczych i ks. Wiesław Niewęgłowski. Bardzo się to Jędrkowi spodobało.

- Tylko bez pompy prosił, najskromniej, wręcz w jakimś domu dziecka byłoby najstosowniej. Dom Dziecka, domem dziecka ale znalazłem miejsce idealne. Lokal Muzeum Historycznego M.st. Warszawy, który jest dość ciepły no i nic nie kosztuje Prezydenta bo to lokal miejski. W czasie gdyśmy z Kasią bujali po Danii, druga moja pracowniczka pani Iza Pieczykolan siedziała w Urzędzie Miasta pracując nad przygotowywaniem Wigilii. Tu już nie obyło się bez zgrzytów. Najpierw duszpasterz Środowisk Twórczych X. Wiesław – pleno titulo, którego umówiłem na uroczystość obraził się, że pominąłem mu dra przed nazwiskiem tytułując prezydenta Kaczyńskiego profesorem. Z tym poradziliśmy sobie przy pomocy Ani Jedlińskiej poprawiając w firmie Cezan zaproszenie w jedną noc. Jednak w czasie mego pobytu w Kopenhadze urzędnicy z Januszem Pietkiewiczem na czele dowiedzieli się o wigilijnych planach. No i zaczęło się, jak je po czterech latach odchodząc ze stanowiska Kanclerza Rzeczpospolitej Urbański określi: „całe to Bizancjum”.

Janusz Pietkiewicz to potęga. Impresario nie znający granic rozmachu. Skądinąd człowiek miły, obyty, znający języki z włoskim na czele. No i ma wdzięk. W obronie jego posady w Mieście dzwonili jak mi relacjonował Urbański wszyscy: od Kurii po Gminę czy postkomunę, z której to rąk dwukrotny szef Opery Narodowej, dziś jeden z kandydatów na fotel Telewizji Publicznej, późniejszy wreszcie już za Kaczyńskiego nowożytny Muchanow czyli Dyrektor Miejskiego Biura Teatrów stanowisko w strukturze miejskiej w jakimś 1999 roku otrzymał.

Janusz Pietkiewicz

Janusz Pietkiewicz

Nie szło z nim walczyć. Więc przeniesiono całą imprezę na Zamek Warszawski z elementami dekoracji i zaprojektowanymi do Muzeum Historycznego występami. Piękna instalacja anielska i artystyczna choinka wykonana przez Grzegorza Stachańczyka oraz występ grupy Pod Górkę

z fragmentami Schillerowskiej „Pastorałki”. „Kolęda na 4 głosy” zupełnie z innej niż zamkowa były bajki, ale po to się miesza, by namieszać.

Monika Świtaj, Wojciech Machnicki i Stanisław Górka

Monika Świtaj, Wojciech Machnicki i Stanisław Górka

Namieszali więc urzędnicy tak skutecznie, że ludzi też przyszło niewiele. Staszek Górka z Moniką Świtaj dokonali cudu radząc sobie jednak z koszmarną akustyką Zamkowej Sali Wielkiej, a pan prezydent Kaczyński … zachorował na gardziołko pozostawiając Urbańskiemu pełnienie honorów domu na tej  artystycznej Wigilii. Kolejna zmarnowana szansa i niepotrzebna  praca to napisana przeze mnie dla Kaczora mowa. Życzenia Bożonarodzeniowe. Nigdy niewygłoszone, może nawet niedostarczone – oczywiście nie opłacone, zatem już tylko moje.  Niech więc dziś dokładnie w siódmą rocznicę ich napisania (3.XII.2002) – w czas nadchodzących Świąt wprost ode mnie popłyną.

Sala Wielka w Zamku Warszawskim

Sala Wielka w Zamku Warszawskim

Niech będzie Pochwalony Jezus Chrystus !

Mili Państwo ! To właściwie moje pierwsze tak duże spotkanie od czasu kiedy mieszkańcy Warszawy powierzyli mi mandat Prezydenta Stolicy.[3] Chciałem by to spotkanie odbywało się właśnie z ludźmi kultury, gdyż co tu dużo mówić od Was teraz bardzo wiele zależy. Od obecnych tu pisarzy, malarzy, muzyków, aktorów, przedstawicieli instytucji kulturalnych zależy znów to co zrobi z sobą Warszawa w Polsce, a Polska w Europie.

Czy będzie cierpieć “krzywdę i pogardę świata, krzywdę ciemięzcy, obelgi dumnego. Lekceważonej miłości męczarnie “ czy będzie hamletyzować i histeryzować, czy cały swój wysiłek skupi na tym by w demokratycznym społeczeństwie, jakie sfery artystyczne pomagały przed piętnastu laty odtworzyć, zaprowadzić porządek, pielęgnować standardy, dbać o wartości. “A nade wszystko słowom naszym zmienionym pilnie przez krętaczy – jedyność wróci i prawdziwość. Niech miłość zawsze miłość znaczy a sprawiedliwość – sprawiedliwość.”

Mamy wkraczać do zjednoczonej Europy. To dobrze bo przecież dla nas Polaków nie ma innej kultury niż europejska. Ale wspólnota europejska zdaje się dziś na kulturę bardzo słabo nastawiona. Narodzona ze wspólnoty Węgla i Stali dopracowała się wspólnego pieniądza – ale czy jakiś wspólny duch ją ożywia ? Choćby ów Święty Duch, którego przywołaniem przed dwudziestu czteroma ( trzydzieści już mija…) laty Ojciec Święty sprawił, iż odmienione zostało oblicze Ziemi – tej Ziemi,

Myślę, że musimy je nadal odmieniać. Poczynając od tej najbliższej warszawskiej i stołecznej razem.  „Nie można zrozumieć dziejów Narodu polskiego bez Chrystusa” – wołał Jan Paweł II w swojej homilii sprzed ćwierci wieku na Placu Zwycięstwa w Warszawie. Po dwudziestu pięciu latach Warszawa i Polska stają przed niezwykłym wyzwaniem. Z tysiącem naszych narodowych wad: z naszym brakiem pracowitości, nieposzanowaniem autorytetów, skłonnością do efekciarstwa, z zacofanym rolnictwem, skorumpowanym urzędem, niedokształconym pracownikiem mamy oto wkroczyć do europejskiej wspólnoty, gdzie prawa będziemy mieć wprawdzie równe lecz i kary za wszelkie niedociągnięcia ponosić godzimy się jednakie.

Czy jesteśmy na to przygotowani ?

Dziś – może mniej niż wczoraj. Wczoraj, gdy naszą siłą, nasżą wizytówką, nasza identycznością była nasza kultura.

Nie będzie w Warszawie bezpiecznie, nie zostanie zahamowana korupcja, nie polepszy się praca urzędów, nie przybędzie dobrych dróg jeśli nie postawimy na edukację, na naszą młodzież, jeśli nie przywrócimy należnego miejsca kulturze, a z nią nie zwrócimy się ku europejskim miastom z planem szeroko zakrojonej europejskiej wspólpracy kulturalnej.

Nie można zrozumieć dziejów Polski i Warszawy bez kultury. Na nią zawsze brakowało pieniędzy, a to przecież ona dawała  nam wolność. Teraz wolność już podbno mamy. Obiecuję więc jako Nowowybrany prezydent Warszawy zrobić wszystko by przestało brakować pieniędzy przynajmniej na to co Rada Kultury jaką powołać zamierzamy uzna za słuszne. Powstanie taka Rada. Do jej powołania zobowiązałem już odpowiedzialnego za sprawy kultury: publicystę, dziennikarza prasowego i telewizyjnego, ze wszech miar kompetentego polityka i czlowieka kultury jakim jest pan Andrzej Urbanski.

Spodziewam się raportu, w którym zaproponowane zostanie, które inicjatywy tak jak dziś większość kin czy galerii pozostać mają w rękach prywatnych, a które winnny zostać otoczone organizacyjnym mecenatem. Które zaś z niezwykle dziś scentralizowanych instytucji teatralnych czy bibliotecznych mają tkwić w strukturze miasta, a które mogą lub powinny radzić sobie same. Przejrzystszym musi się stać  system miejskich dotacji dla kultury, stworzony system grantów dostępnych zarówno dla osób prywatnych jak i organizacji pozarządowych, wreszcie podjęte muszą zostać działania zaznaczające silniej znaczenie Warszawy na kulturalnej mapie Europy. Warszawa leży w jej geograficznym centrum.

Mam nadzieję  że jeszcze dziś i w najbliższym czasie porozumiemy się co do tego jakie przedsięwziąć działania by Polska nie stała się zakładnikiem europejskiej normy. By wkroczyła do Europy z taką dumą i pewnością siebie z jaką słowiańszczyzna dodała do judejskiego rytu bożonarodzeniowego swoją ośnieżoną choinkę.

Dobrej Choinki Państwu życzę, Pogodnych świąt i mnóstwa prezentów, a sobie by mi pomogli Anieli jak najwięcej tych prezentów dla  świata kultury zgotować.

Przez cały pierwszy kwartał 2003 roku wykonywać więc będę kontredans wokół gabinetu kulturalnego wiceprezydenta Warszawy Andrzeja Urbańskiego. Faktycznie pełniąc rolę doradcy wiceprezydenta formalnie musiałby mnie jednak w swoim teamie zatrudnić sam prezydent. Mimo, że taki wniosek faktycznie z podpisem wiceprezydenta zostanie skierowany,

Doradca ?

ATK - Doradca ?

Wojciech Arkuszewski - pierwsze słyszę...

Wojciech Arkuszewski - pierwsze słyszę...

zatrudnienia w kierowanym przez Wojciecha Arkuszewskiego zespole doradców Kaczyńskiego nigdy nie uzyskam.

I słusznie. Nie mam pojęcia o tej roli. Kiedy mi Urbański zadawał pytanie, otwierałem komputer i w punktach na dwóch-trzech stronach spisywałem wszystko, co na dany temat wiem. Jędrek czytał te moje sylabusy z zachwytem i wzdychał – żebym ja mógł ci tylko za takie konspekty płacić. Ale taki doradca działa przeciw sobie. Po trzech miesiącach uczciwie informowany przełożony wie już tyle co doradca. Dzielący się całą swoją wiedzą doradca staje się niepotrzebny. Urzędnik, polityk nigdy nie myśli o meritum. On myśli o tym jak wzmocnić swoją pozycję. Udzielić minimum a uzyskać maksimum informacji.

Zadaniem, które postawił mi Urbański było stworzenie Rady Kultury przy prezydencie Kaczyńskim. Takiej intelektualnej tarczy. Zasadniczo to dla mnie pryszcz. Napisałem regulamin.

4.         Cele Rady są następujące:

1.         działanie na rzecz rozwoju polskiej kultury i sztuki oraz architektury – zasadniczych zrębów cywilizacji śródziemnomorskiej;

2.         działanie na rzecz rozwoju m. st. Warszawy i zapewnienia mu godnego miejsca wśród stolic kulturalnych jednoczącej się Europy;

3.         działanie na rzecz idei integracji Europejskiej;

4.         działanie na rzecz rozwoju terytorialnych, lokalnych, gospodarczych i regionalnych wspólnot samorządowych.

5.         Do kompetencji Rady należy

5.1.      Koordynowanie niezależnych, rządowych i samorządowych imprez kulturalnych o charakterze ponadlokalnym, a spełniających się w Warszawie

5.2.      Inicjowanie kulturalnej współpracy międzynarodowej ze szczególnym uwzględnieniem miast partnerskich oraz krajów Unii Europejskiej.

5.3.      Inicjowanie przekształceń w zakresie infrastruktury instytucjonalnej

5.4.      Podejmowanie działań organizacyjnych w zakresie realizacji stricte miejskiej polityki kulturalnej itd., itd./.

Zaproponowałem 7.   Skład Rady: Komitetu Honorowego i Zespołu Miejskiego składającego się z urzędników i zarządzających miejskimi instytucjami kultury, a także Zespołu Stołecznego składającego się z dyrektorów Instytucji Kulturalnych z siedzibą w Warszawie – niepodlegających miastu

Kiedy jednak tylko zestawiłem to godne grono znowu zaczęli wtrącać się do tego polityczni urzędnicy. A to, że któryś z autorytetów zbyt unijny. Czerwonych sam nie proponowałem, zresztą szczęśliwie ta formacja nie ma jednak wśród artystów zbyt wielu fanów. To znów, żeby gdzieś między Wajdę, Zanussiego, Piesiewicza, Pendereckiego czy Hartwig wcisnąć jednak jakiegoś dyrektora, radnego czy innego Gelberga. Na takie propozycje parsknąłem śmiechem.

Oni też na mnie … parsknęli. Potem była mowa o Pałacu Kultury. Radzie nadzorczej czy zarządzie. To już było trzecie moje podejście do tej ciekawej w sumie instytucji.

CVI – Bujalski, Isakiewicz – cały ten PeKiN

CDN -


[1] 8/III.1968 Rozmowa z H. A[uderską]. Ostrzeżenia. Intrygi żydowskie. „Pan w tym wszystkim jest takie dziecko przez ptaka przyniesione…”Żydzi zainicjowali podpisywanie, Żydzi przemawiali, Żydzi odrzucają nasz eksport. A. chce mnie „ocalić” od ew. procesu, w który mógłbym być wplątany. Radzi mi po prostu wyjechać do Zakopanego. Wszystko to ma być oparte na informacjach pewnej osoby  partyjnej ( Andrzej Kijowski, Dziennik T.II, s.281)

[2] Op.cit. t.III. s.147

[3] To miał mówić Lech Kaczyński. Ja może powinienem powiedzieć: od czasu, gdu urzędnicy przerażeni tłumami, do których (nie bez wsparcia Prezydenta Kaczyńskiego ) przemawiałem w Ogrodach Frascati, postanowili pozbyć się mnie z Miasta wraz z piękną imprezą”

Rozdz. CVI – Bujalski, Isakiewicz i Murawski – co PeKiN pali.

Jesteśmy równolatkami. Prawie. Miałem dokładnie rok kiedy powstał. Jego iglicę widać było z domu. Ciekawił. Był wysoki. Trudno powiedzieć czy przystojny. Pytałem Ojca czy można by zeń skakać na spadochronie.

Roślismy razem

Obdarzony krakauerskim, sarkastycznym poczuciem humoru zapewnił mnie, że tak: pod wodzą pierwszego sekretarza KW wszyscy posłuszni chłopcy mogą tam skakać przy niedzieli. Tygodniami nie mogłem się doprosić wycieczki. Podobno nigdy nie byłem dość układny– więc zamiast skakać z Pałacu trzeba było grzecznie iść na mszę do Zbawiciela…

Pierwsze z nim zetknięcie musiało nastąpić pewnie w Teatrze Lalka. W przedszkolu dawali czasem na spektakle darmowe talony. Pamiętam przedstawienie Wielkiego Iwana[1]. Teatr był lalkowy ale wstawka filmowa w iście piscatorowskim stylu. Iwan na czele wojsk wermachtu szedł mścić się za swoje krzywdy na braciach – niemal po głowach osłupiałych Widzów. Niezapomniane wrażenie.

Gorąco. Wokół Pałcu rozsiadały się babki sprzedającej wodę z saturatorów. Kiedyś nawet wpuszczono nas z ojcem w niedzielę na basen. Trzeba było wypożyczyć płócienne, białe, z boku wiązane slipki i koszmarny czepek, który wydzierał włosy. Ale tylko raz się udało. Najczęściej basen służył sportowcom i klubom. Pierwszy raz kąpałem się tam zatem  pięcioletni, w jakąś parną niedzielę pewnie około 59 roku. Następnie – przez jeden sezon roku 1994. Gdy ocaliłem dh’nie Wacowskiej (znajomej jeszcze z harcerstwa, komunistycznej radnej rezydującej tu nieprzerwanie od 1982 roku) stanowisko dyrektora tej placówki dostąpiłem zaszczytu VIP-owskiego karnetu. Gdy straciłem wpływy karnet też się skończył. Ale …powstały wnet inne baseny.

Układ Warszawski Piskorskiego, Bujalskiego i Foglera – zafundował Stolicy szereg świetnych krytych kąpielisk od Warszawianki poczynając. Podobno w tle jakieś przekręty stały ale szczerze powiedziawszy bynajmniej nie mam im za złe, skoro jest się gdzie kąpać w Warszawie. Bez protekcji choć … za niemałe pieniądze.

Jest też gdzie kupować. Przybyło sklepów: supermarketów i galerii, które (czego los kierowanych przez Adama Hanuszkiewicza Teatrów Nowego i Małego szczególnym przykładem)  pożądliwym konsumpcjonizmem rugują dziś ślady kultury i nauki. Dotyczy to także Pałacu im Józefa Stalina. Pełnego pięknych wspomnień.

Z Pałacem jak z całą tzw. komuną. Jak z całym półwieczem budowania ustroju sprawiedliwości społecznej. Czym jest dziś. Co znaczy ? Co z nim począć ?

Krzysztof Murawski

Były szef marketingu tego obiektu, były sojusznik Kaczyńskich i zdolny menadżer, poliglota, etyk i archeolog śródziemnomorski dr Krzysztof Murawski powiada dziś, że jednak należy go zburzyć. Z pozycji prakseologa stwierdza: ”Ten budynek to gwałt na Warszawie i na całej Polsce, i wrzód na kulturze narodowej. Fatalne znamię, którego obecność odbiera nam pełnię szacunku dla samych siebie.Czesław Bielecki chciał go odczarować budując tam muzeum komunizmu, ale a kysz z komunizmem, to już teraz jest właśnie dokładnie tym – muzeum komunizmu, które niby wygląda pałacowo, ale do niczego się tak na prawdę nie nadaje. Sala Kongresowa, którą należałoby zamknąć z powodu zagrożenia pożarowego, nie spełnieniem żadnych norm dla tego typu budynków, z dyskoteką łupiącą spod ziemi w czasie koncertów, salonikiem Stalina, siedzibą PEN klubu, w której jest szkoła tańca, salami balowymi, w których marmury szlifują miłośnicy kotów lub książek albo strojów ślubnych. Daleki jestem od tego, aby sądzić, że z tego powodu nie budujemy autostrad ani boisk, i w ogóle wszystko co się zmienia przychodzi z tak ogromnym trudem, ale owszem, w pewnej mierze, to są pozostałości tej samej demoralizacji.  Zburzmy ten „pałac” i zróbmy w tym miejscu nowoczesne centrum miasta, z Muzeum Sztuki współczesnej, nowoczesnym centrum kongresowo-wystawienniczym i innymi gmachami użyteczności publicznej. Pożegnajmy się z tym fatum, wyburzmy je, albo przebudujmy żeby stało się centrum kultury, odrodzenia, odnowy, odbudowy podstawowych wartości, a nie czymś, co trzeba pracowicie zasłaniać i od bez mała 20 lat urbaniści debatują czym to coś zasłonić. Pani Prezydent – na Pani ręce.”

No cóż do Murawskiego – jeszcze wrócimy. Ważniejsze jest to pytanie.  O Pałac.

Uporządkujmy. Pytanie jest zdaje się o to czy budować czy burzyć. Burzono zawsze. Od egipskich czasów jeden faraon budował mastabę i świątynię – następny stawiał sobie potężniejszy w formie piramidy, a świątynię poprzednika rozbierał, zacierał napisy by z tych samych kamieni wznieść świątynię  jeszcze potężniejszą i własną.

Pałac Kultury w Warszawie jest ostatnim bodaj w najnowszej historii zapamiętanym zmierzeniem się władzy z pamięcią wykutą w marmurze. Powodowany własną ( całkowicie zresztą uzasadnioną urazą) były szef marketingu tej instytucji proponuje dziś by ją w pył zamienić.

PKiN

Zagospodarowanie Placu Defilad

Nie ulega wątpliwości, że ten przeogromny budynek jest szramą na Centrum Miasta. Blizną na jego sercu  wytyczanym  kwadratem ulicy Marszałkowskiej, Alej Jerozolimskich, Emilii Plater i Świętokrzyskiej.

Nim jednak odpowiem na pytanie czy go zburzyć – warto spytać czy umiemy go inną konstrukcją zastąpić.

Powierzchnia Największego Placu Europy zajęta dziś przez budynek Pałacu Kultury to przestrzeń większa nawet nieco od luksorskiego Karnaku. Ten ostatni zajmował dwa kilometry pustynii –  plac Defilad wytyczony w centrum Stolicy europejskiego miasta mierzy dwa i pół kilometra kwadratowego. Jednak tę przestrzeń wypełnia dziś Pałac Kultury, w którym funkcjonuje nadal trzy teatry, Muzeum Techniki i wspomniany Pałac Młodzieży wraz z Basenem.

Bez wątpienia – architektonicznie a także biznesowo – Pałac Kultury to wrzód na Centrum miasta. Przedzielenie centrum Warszawy największym placem Europy zmieniło krwioobieg ulic stolicy. Pańska, Chmielna, Niecała czy Wspólna – krwawią dziś resztakami. Ale Pałac – nie ma co ukrywać stał się istotnie miejscem, gdzie nauka i kultura miały swój azyl. Od teatru Lalka, na tyłach przemianowanego  z czasem w Studio – Teatru, który ja jeszcze pod nazwą Teatr  Dziecki i Młodzieży Klasycznym zwany wspominam. Poprzez ochrzczony Teatrem Miejskim „Dramatyczny” dawniej – Teatrem Domu Wojska Polskiego nazywany , aż po  Pałac  Młodzieży z harcerską „Gawędą” dh-a Kieruzalskiego z basenem dla wybranych sportowców i wspomnianych VIP-ów.

Pałac to także świetne Muzeum Techniki i Sala Kongresowa, w której wystpowali i Roling Stones i Aznavour. No i 33 piętra. Biblioteka OR PAN-u na parterze,

PLiN

Karnak Warszawski

pierwszy wielki komputer mieścił się na czwartm piętrze tam gdzie  sale wykładowe Unwersytetu. Wyżej była Polska Akademia Nauk. Wreszcie PeKiN to kino Wiedza, kilka restauracji i to największa antena w Warszawie. Byłem na Aznavourze – wystał mój ojciec ten bilet w jakiejś koszmarnej kolejce. Dostał tylko dwa. Sam nie poszedł. Starczyło dla mnie i dla mamy – więcej nie sprzedawali. Reglamentacja.

Najsilniej jestem oczywiści związany z Salą Teatru Dramatycznego. Tu był Senior – przez jeden sezon 1966-1968 kierownikiem literackim u Andrzeja Szczpkowskiego. Tu odbywały się Warszawskie Spotkania Teatralne. Tutaj też 13 grudnia zawieszono Kongres Kultury Polskiej. Gdzie znów przemawiał Ojciec na tym „kongresie na Tytanicu” – jak został nazwanym.

Z czasem zaczałem piętra odkrywać. Szczególnie w okresie mej współpracy z PAN-em. Tu mieściły się niektóre gabinety, zakłady.  Odbywały wykłady, lektoraty. Jeżdziło się obsługiwanymi długo przez windziarzy kabinami.

Albo … wchodziło schodami. Schody Pałacu to osobna tradycja. Na którymś jego wysokim piętrze odbywały się pamiętam wykłady z ekonomii dla humanistycznych doktorantów, którzy taki egzamin musiel zdać dodatkowo. Połaczyły się tam szergi PAN-wowskigo Wydziału Pierwszego. Szedł Krzyś Murawski z Dybciakiem, Marek Zalewski z Gumkowskim i niżej podpisany -  wszyscy wspinali się w górę po schodach towarzysząc Małgosi Baranowskiej ( tej od Historii Pocztówki i Prywatnej Historii Poezji, która … miała klaustrofobię i winda dla niej był koszmarem.

Który dozyskał działkę

W 1993 roku rozmawiałem z wieloletnim szefem Pałacu Kultury Waldemarem Sawickim. Zwiedziłem wtedy instytucję od schronów atomowych po iglicę. Drugi raz krążyłem tam „zawodowo”, gdy Szefem Pałacu został były szef stowarzyszenia kupieckiego Wola, burmistrz pierwszej kadencji tej dzielnicy, oscylujący między PC, Telegrafem a Platformą – Paweł Bujalski. Nie znalazł dla mnie miejsca. Wolał Andrzeja Golimonta. Radnego SLD. Niegdyś związanego ze szmatławym „NIE” Jerzego Urbana. Potem radnym. Wreszcie szefem promocji Pałacu, na którym to stanowisku zastąpi go właśnie – Murawski.

Chyba jednak dobrze, że się tam nie dostałem biorąc pod uwagę, że Bujalski w pewnym sensie zajął zwolnione przez Maćka Zalewskiego miejsce w kryminale. Przesiedział rok, dziś zwolniony za kaucją czeka na procesy. Trzeci podejście dokonywało się, gdy szefem Pałacu został Lech Isakiewicz a jego zastępcą czy raczej szefem marketingu Krzysztof Murawski. Ci też się procesują – ale między sobą…

Pałac Kultury AD 2009

A pod Pałacem ? Właśnie zlikwidowano Kupieckie Hale. Ma powstawać Muzeum Komunizmu. Tadeusz Koss odzyskał swoją pod Pałacem swoją działkę. Za nim pójdą inni. Jeszcze się będzie … działo.

CDN


[1]Wielki Iwan (Sergiusz Obrazcow, Sergiej Preobrażeński), reżyseria:Wilkowski Jan

dekoracje:               Kilian Adam

Rozdz. CVII -Zmarnowane szanse – rzecz o Murawskim Krzychu

Murawski… O Murawskim już kilkakroć wspominałem. Znam go dobre 33 lata. To także mój rówieśnik. Jak Pałac Kultury. Studiował na Uniwersytecie Warszawski równolegle z nami ( Andrzejem Urbańskim, Grzesiem Godlewskim, Markiem Karpińskim, Michałem Bonim, Krzysiem Jasińskim) tyle, że na historycznym wydziale archeologii .

Opisywałem już nasze z Urbańskim w Sigmie i u Ekonomistów występy z Meteorem. Wspominałem, że brał w nich i Murawski – obok Piotrka Glińskiego ( dziś profesora Polskiej Akademiii Nauk) i Janka Aisnera ( wspólpracownika Lutka Dorna, który na emigracji przepadł gdzieś w Kandzie jeszcze w jakims ’83) roku. To kumple z jednej licealneej na Sasakiej Kępie klasy także – Murawski. Trzeba przyznać, że ten wysoki blondyn o pociągłej twarzy i organizujących jej wyraz wypukłych nieco sennych powiekach jest bardzo zdolny. Przede wszystkim językowo, lecz nie tylko. Z Krzyśkiem losy wyjątkowo nam się przez lata krzyżują.

Poznaliśmy się przy teatralnych zajęciach, na pierwszym roku. Potem jednak traf zbliżył nas towarzysko. Zaczęła się mała stabilizacja. Żeniliśmy się szybko, młodo i … raczej bez sensu. Przeważnie z koleżankami, które nam skrypty pożyczały. Krzysiek znalazł sobie pieruńsko zdolną Kasię ( która w sierpniu 2009 roku jako Katarzyna Murawska-Muthesius po latach emigracji w Londynie powróciła na stanowisko z-cy dyrektora Muzeum Narodowego).
Ja – porzuciwszy studencką kruczowłoą Krysię wkręciłem się w loki blond Ani. Jak to było ? Ze studiów polonistycznych wyniosłem zażyłość z z Halinką Kreid, która posiadła Marka Waszkiela (dziś dyrektora Białostockiego Teatru Lalek) skutecznie na roku trzecim i wierzę, że ( może im jedynym z całej pokoleniowej formacji) – rodzinne szczęście wciąż sprzyja. Wtedy zaś młoda Waszkielowa ze świeżo z Murawskiemu poślubioną Kasią w jednym stały domu, w którym i myśmy z Anią bywali i w bridge nawet grali.

Katarzyna Murawska-Muthesius

Przyszedł karnawał solidarności. Krzysiek dołączył do mojego studium doktoranckiego w IFISIe i ma swój udział jako ówczesny przedstawiciel doktorantów w Radzie Naukowej, w tym, że mnie (jako jednynego doktoranta, co w terminie obronił pracę) w końcu do IFISu przyjęto. Rozpadło się potem małżeństwo Murawskiemu. W zdobytym ogromnym poświeceniem finansowym obydwu rodzin mieszkaniu na ulicy Czerwonego Krzyża, z którego w’82 pomagałem mu wynosić gruz kubałkami – w roku 2003 zamieszka ( i nawet do Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu nie od razu zechce się wyprowadzić) … instalujący się w Warszawie jako Prezydent wpierw miasta, a potem kraju nie kto inny tylko Lech Kaczyński. Krzyś w finale związku z Katarzyną pocznie jeszcze syna Michała. Ten jednak wnet z matką wyemigruje do Angli, gdzie Kasia zrobi sporą karierę jako historyk sztuki. A Krzysia – Kaczyński w tymże 2003 roku najpierw ( bez związku z mieszkaniem…) przyhołubi w Pałacu Kultury, a potem pod dyktat agenta SB Lecha Isakiewicza będzie starał się bezskutecznie ( czyli bezprawnie czego wykazywanie pięć jednak lat trwało) – dyscyplinarnie zwolnić z pracy.

Mrożek by tego nie wymyślił !!!

Dziś Krzysztof jest przedstawicielem na wschodnią Europę bazy Proquest dla brytyjskiej Europejskiej Agencji Leków. Mieszka w Warszawskich Ząbkach. To on zachęcił mnie bym swój blog w Salonie 24 założył.
Wtedy, czyli w Stanie Wojennym Krzyś pracował w IFISiE. W zakładzie Etyki pod sporym wpływem prakseologa Rudniańskiego. Doktorat zrobił szybko i nie zawachał się dać go do czytania w bojkotowanym na początku stanu wojennego reżimowym radio. Każda taka informacja bolała. Stan Wojenny przeprowadzała bowiem WRONa na otwartej ranie ambicji inteligencji polskiej. W drugi dzień świąt wielkanocnych roku 1985 poznał Murawski w moim ówczesnym domu Dorotkę Szczepańską czym dowiodłem, że umiem kojarzyć innym związki skuteczniej niż sobie. Dorota przeniosła na Krzyśka wszystkie uczuciowe marzenia, mają czworo dzieci, piękny dom, a ja … miejsce przy stole, gdy mnie wiatry po bezdrożach gnają. Dobre i tyle.

Odnowa roku ’90 tego wyniosła mnie do Tygodnika Solidarność. Krzysztof dusił się w PANie zazdroszcząc kolegom, choćby takim jak również uciekinier z tej samej instytucji – Józek Orzeł ( były poseł PC) – kariery. Pomagałem jak umiałem. Przekonałem Piotra Wierzbickiego by zatrudnił go, a także Jolę Kessler Chojecką w dziale zagranicznym „Nowego Świata”. Gdy zostałem dziennikarzem TV zapraszałem Krzycha tak często jak się dało na Grzybowską do NTW. Kariera Krzyśka nabrała rozpędu za rządów Buzka. Najpierw został dyrektorem departamentu w ministerstwie…, potem na rok szefem WSiPu, wreszcie za panowania Urbańskiego został szefem marketingu Pałacu Kultury z proźbą by także mną się zajął. Z tym zajmowniem zawsze jednak gorzej było.
Nie tylko jednak o mnie tu chodzi. Jak podliczę gdzie się tylko Murawski pojawi czy to Gazecie, czy w Ministerstwie, czy w Wydawnictwie czy wreszcie w Pałacu Kultury – wszędzie ma pozycję zawodową i finansową i … każda z tych instytucji padnie. Krzysztof wraz z nią ( dzięki perfekcyjnej znajomości języków) lądując jednak zawsze w jakieś zachodniej firmie, która po 89 roku Polski rynek eksploruje. Przypadek ? – Zapewne. Lecz taki co zmarnowanych przez egoistów szans potwierdza regułę.

Gdy został Krzyś zastępcą dyrektora departamentu Struktur Państwa w zlikwidowanym przez rząd PISu w 2006 roku Rządowym Centrum Studiów Strategicznych natychmiast poprosił mnie o współpłracę. Miał jak pamiętam pilotować reformę samorządową. Potrzebował ekspertów. Był dość… szczery. Oświadczył, że teraz on będzie błyszczeć lecz są mu potrzebni eksperci. Zachowałem się jak to u mnie w zwyczaju. Palec do góry i wyrectytowałem lekcję. Przedstawiłem projekt.
Zgromadziłem mu w gabinecie najlepszych ekspertów w tej dziedzinie. Byłego już w tym momencie wojewodę warszawskiego Bohdana Jastrzębskiego, byłego wiceprezydenta miasta Olgierda Dziekońskiego, Kazie Kleinę ( byłego wojewodę słupskiego, kaszebę i Senatora AWS) oraz opisywanego już Andrzeja Lubiatowskiego.

Wykonałem pracę, oddałem całą wiedzę, nie otrzymałem za to złamanej złotówki i jak się tu dziwić, że więcej nie zaproponowo mi stałej współpracy. Po co kupować od tego co sam chętnie daje. „Adwokat po sprawie jest jak panienka po zabawie”. Krzyś to jakoś zawsze instynktownie wiedział. Pamiętam jak na początku lat 90 tych rozgryzaliśmy pierwsze komputery. Jeszcze nie rozumiałem czym różni się dyskietka od taśmy magnetofonowej. Pamięci dysku twardego od podręcznej i przenośnej. Krzyś uśmiechał się z wyższością, ale wiedzy udzielał niechętnie. Jakoś instynktownie rozumiał, że jeśli nie płacą nie należy się z nią obnosić. Gdyż, jak to sformułował był Michel Foucault: Wiedza jest władzą.

Z Krzysiem (dzięki ciepłym wspomnieniom czasów pierwszych rozwodów, stosunki są ciepłe nadal choć zawsze jednostronne. Ani w okresie zarządzania przezeń WSiPem ani w czasie, gdy szefował marketingowi pałacowemu nie znalazła się tam dla mnie posada. Nikt nigdy nie chciał przypuszczać mnie zbyt blisko. Choć tym razem ( czyli w czasie pałacowym) na wyraźne polecenie Andrzeja Urbańskiego otrzymałem przynajmniej matrialne wsparcie – będące formą zapłaty za moje przysługi, których temu ostatniemu honorować nie pozwalano.

Małgorzata Szpakowska ( 1988)

W sumie dobrze, że nie zbliżyłem się doń bardziej. Doń czy raczej do zdemaskowanego dziś agenta SB Lecha Isakiewicza – powołanego na stanowisko szefa Pałacu Kultury przez Lecha Kaczyńskiego, który najpodlej rozprawił się z Krzysztofem stawiając mu absurdalne zarzuty. Zwolnił dyscyplinarnie z pracy i oczywiście po pojawieniu się w mieście Pani Bufetowej w gabinecie Prezydenta Miasta sam bez problemu dogadał z tą formacją.
No, cóż Krzysiu, Andrzeju – może mniej należało się bać lojalnych przyjaciół. Może, gdybyście się tak nie puszyli, nie asekurowali, przetrwalibyśmy razem, a może poległbym z wami bardziej niż sam? Któż dziś to wie. W 1983 może ’84 roku zaprzyjaźniona ze mną serdecznie Małgosia Szpakowska, gdy wyrzekałem na na komunę i Związek Radziecki, życząc temu ostatniemu by go diabli wzieli powiadała.

– Bo ty Andrzejku jesteś jak ten więzień przywiązany do Pałacu Kultury łancuchem przykuty, który modli się, by go wysadzono w powietrze nie bacząc, że zginie pod gruzami.
Związek Radziecki się rozpadł. Przynajmniej długo mi się tak wydawało. Kamienie ? Patrząc na tę eksplozję w cyklu historycznym właśnie osiągnęły zenit swego wzlotu. Wiele wskazuje na to, że właśnie zaczynają spadać.

A my też – już jakby pod gruzami. Jeden w Radości, drugi w Ząbkach, trzeci przy Placu Zbawiciela. I komu tu Pałace burzyć ? Grobowce pora budować.
Łatwo powiedziać. Łatwo zburzyć. Łatwo obiecywać. Jednak ani Paul Morand nie spalił Moskwy, ani Bruno Jasieński Paryża. Przeciwnie – to tego ostatniego moskwicini – zmrozili. Podobnie jak Murawskiego – Lech Kaczyński, a mnie jego „pani prezydent” pod której skrzydłami nie zdołał jednak tenże Murawski już jako platformerski radny przerobić podwarszawskich Ząbek w centrum Nauki i Kultury. Nie wiem nawet czy próbował. Zrezygnował. Oskarżony przez głupców, obmówiony przez agentów, skrzywdzony przez cyników jest dziś Krzyś Murawski – jak Pałac Kultury, jak niżej podpisany, jakąś pozostałością, świadectwem marzeń, śladem umarłej frazeologii.

Rozdz.CVIII – Obce Palikota dzieje.

Kto jeszcze na tej drabinie – przed tym Pajacem z „Małej Apokalipsy” Konwickiego świeżo przez NOW-ą właśnie w 1979 roku wydanej ? Na tej drabinie, przed którą kto wie czy nie przyjdzie się w końcu spalić choć inaczej po 25 latach widać dziś zagrożenie dla polskiej kultury niż ćwierć wieku temu. Po schodach Pałacu wstępując ubijaliśmy wszak starą -  tworząc zręby nowej  hierarchii. wartości To klasa Krzycha  Murawszczaka z Saskiej Kępy, a w niej ? –

Krzyś Jasiński.

Krzysztof Jasiński

Nie, nie ten od Teatru Stu. Też rówieśnik, dziś reżyser i znakomity realizator telewizyjny kolega jeszcze z Liceum Batorego. Jego ojciec był jakimś komunistycznym aparatczykiem w Ministerstwie Kultury. Podlegał mu departament Szkolnictwa Artystycznego. Ale mama Krzysia była nauczycielką w liceum na Saskiej Kępie, gdzie wspominani koledzy chodzili do bardzo niezwykłej klasy. Dobrała się tam grupa młodych, bardzo zdolnych chłopców. Poszli na różne wydziały, lecz przynajmniej na I roku gromadzili się właśnie wokół teatru. Stąd trafiali w moją, a i ja poznawałem ich orbitę.

Zanim zaczniemu kroczyć schodami Pałacu Kultury  Murawskiego i Isakiewicza – warto powspinać się schodami – niby po jakubowej drabinie.

Spotkany na I roku Janek  Aisner.  Janek – studiował socjologię, W towarzystwie  Ludwika Dorna, Uli Doroszewskiej ( dziś ambasador RP w Gruzji)  i Andrzja (Sahibka) Axera  – zaangażowany w KOR  i Solidarność. Widzę go w 1982 roku w mieszkaniu Magdy Chechlińskiej na Jelonkach, żegna się. Emigruje.

O Michale Bonim z tej klasy kilkakroć już wspominałem.

Z tej klasy spotykanej a to na kursie angielskiego, a to w której z teatralnych sal Pałacu Kultury czy w księgarni OR PAN-u tamże na parterze warto jeszcze wspomnieć dzisiejszego profesora socjologii i brata wybitnego filmowca Roberta czyli Piotrka Glińskiego. Studiował ekonomię ( to on załatwił salę prób na Długiej) potem wszyscy trzej to znaczy Gliniak, Murawski i ja zostaliśmy doktorantami Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Ja w sumie doktorat zrobiłem najszybciej, a chłopcy zrobili co w ich mocy bym (w związku z faktem, iż jako jeden z nielicznych absolwentów studium doktoranckiego, pracę dr obroniłem 11.VI.1980 czyli w terminie) powrócił z zesłania na białostockie kresy wschodnie. I tak się w istocie stało.

Przeprowadzoną w okresie solidarnościowego karnawału uchwałę Rady Naukowej IFISu zobowiązującą Dyrektora Instytutu do zatrudnienia mnie skonsumował Dyrektor-Komisarz tej instytucji prof. dr Kazimierz Doktór już w stanie wojennym. Ale skonsumował ! Była to  jego pierwsza decyzja personalna. Podjęta wobec zwalnianego w tym samym momencie z Białostockiej Fillii przez tamtejszego komisarza prof. Jerzego Niemca przewodniczącego komisji wydziałowej pedagogiczno-psychologicznej „Solidarności”. Dziwnie się plecie w Polsce i na świecie. Od tamtej chwil uważałem, że jestem w czepku urodzony. Zresztą ponoć faktycznie jestem.

Moje drogi z IFISem rozeszły się w jakimś 85 roku, gdy z amerykańskiego stypendium wróciła Kasia Rosner.

Katarzyna Rosner

Chyba trochę rozżalona. Bo dla siebie miejsca w Stanach nie znalazła, pozostawiła natomiast za oceanem swego męża Piotra Graffa. Piotr i Kasia spłodzili ( i świetnie w Stanach wykształcili) Agnieszkę Graff: dziś czołową polską nowożytną sufrażystkę. Piotr zaś (czego dowiedziałem się odeń po francusku, gdyśmy razem oprowadzali po warszawie francuską profesor Jeanne Parain-Vial – jest wyniesionym jako niemowle z getta dzieckiem wychowanym przez polską rodzinę. Ta informacja sprzedana przez Piotra była nader komercyjnie. Osobie, która przesyłała nam dary i zaproszenia umożliwające wyjazd z Polski. W 1984 roku załatwione mi przez ojca stypendium z francuskiego ministerstwa zagranicznych  skonsumowałem tylko dzięki zaproszeniu przez profesor Vial mi przesłanemu.

Piotr Graff, prof.Jeanne Parain-Vial & ATK (1980)

Zatem Kasia Rosner wróciła. Czy to oznaczało również, że gdzieś zdecydowano, iż kolejnego exodusu z Polski nie będzie, że przeciwnie – zaczną się powroty. Że, jak to najjaśniej Marek Edelman wyrazi dla jego pobratymców nie ma miejsca między Arabami. Ich miejsce jest w Europie. Ich ojczyzną Polska, której jedynym mankamentem jest fakt, iż nadto wypełniona radiomaryjnymi Polonusami.

Fakt. że z powrotem Kasi skończyły się dobre czasy. Bowiem Sław Krzemień-Ojak, komunista lecz w sumie przyzwoity człowiek pozwalał mi w ramach Zakładu Estetyki tworzyć zręby Estetyki Teatru. Nauki w Polsce właściwie nie uprawianej. W czasie, gdy szefem zakładu był Witek Kalinowski

Witold Kalinowski

Witold Kalinowski

( też go wygryziono nie dając nawet obronić  napisanej habilitacji )  mogłem napisać popularnonaukową książeczkę dla Ossolineum i przedstawić ją jako pracę roczną. [1]Gdy jednak wróciła Rosnerowa zaczął się w zakładzie terror semiotyczno-kulturowy: Husserl, Levinas, Ricoeur. Z rozpaczy chwyciłem się Foucaulta. Ale i tak pozbyto się mnie na korzyść Pawła Dybla i nijakiego Janusza Palikota, który doktoratu wprawdzie nigdy nie napisał, wzbogacił się jednak niezmiernie na spirytualiach oświadczając ostatnio wprost iż jego czwórjednia to: Platforma-SLD-

Janusz Palikot

Żydostwo i Gejostwo. Cóż, na takie dictum już tylko można fraszkami:

Nie jestem Żydem ani Gejem.

Masonem też – niestety ! - nie.
Obce mi Palikota dzieje.
Alians Platformy z SLD.

Tak więc ja odfrunąłem z IFISu około 86 roku ostatecznie. Gliński z Murawskim zostali. Piotrek okopał się na pozycjach naukowych, został kierownikiem zakładu. Janusz Palikot, Witek Kalinowski, Józek Orzeł, Krzychu Murawski też odlecieli: chcieliśmy rządu czy samorządu: czegoś więcej.

CVIX CDN – Michał Kulesza czyli co nam zostało z Samorządu


[1]Teoria Teatru – (Ossolineum 1985ISBN 83-04-01935-3ISBN 978-83-04-01935-5);

Rozdz. CIX – Rzeczpospolita Samorządna Michała Kuleszy

W mej opowieści jesteśmy przypomnę na początku roku 2003. Lech Kaczyński wygrał wybory samorządowe, Urbański został jego zastępcą do spraw kultury, Krzych Murawski znów w Zarządzie: po krótkim epizodzie prezesowania i zarządzania Wydawnictwami Szkolnymi i Pedagogicznymi – ma rekonstruować Pałac Kultury.

A Pałac stoi. Zajmuje powierzchnię, sypie się, kosztuje. Miasto zwalnia go z podatku od nieruchomości – trudno więc powiedzieć czy to się w jakikolwiek sposób kalkuluje. Może należało jak Niemcy Mur Berliński rozebrać go gołymi rękami: cegła po cegle ?  – No tak, ale kto mi zagwarantuje co by na jego miejscu powstało. Tak jak teatry Hanuszkiewicza zamieniono w Supermarkety, aż zniknął Teatr Mały i przekazano zręcznie w prywatne ręce do Fabryki Trzciny miejską dotację Teatru Nowego…

Co by pozostało z Pałacu Młodzieży z basenem, Teatru Lalka, Studio i Dramatycznego, Muzeum Techniki ?  Bo Salę Kongresową nie spełniająca żadnych standardów nawet przeciwpożarowych z pewnością dawno przerobić by należało. Ale na co ? Ale dla kogo ?

Ten Pałac, te teatry – to własność samorządu. Własność komunalna czyli … należąca do komuny. Inaczej mówiąc do Wspólnoty. Wspólnota Samorządowa. To była myśl, która w 1990 roku wyprowadziła mnie na ulicę. Kazała walczyć o kino Wars na rynku Nowomiejskim, o prawo mieszkańców warszawskiej Starówki do wykupu swych mieszkań.

Samorząd ! Idea samorządu narodziła się chyba w mojej głowie jeszcze w 1981 roku, gdy czytałem piękną utopię stworzoną na Zjeździe Solidarności. Nadanojej imię Rzeczpospolita Samorządna.  Opierać się ona miała na samorządach pracowniczych, zawodowych i terytorialnych. Była to próba pogodzenia mitu sprawiedliwości społecznej z mechanizmami rynkowymi, dążenia do niepodległości z ówczesnymi ograniczeniami tzw. geopolityki[1].

Z tym wszystkim, adiunkt w Szkole Teatralnej –  dałem się w 1990 roku wybrać radnym, zostałem przewodniczącym komisji kultury, oświaty i sportu Śródmieścia i wicemarszałkiem warszawskiego Sejmiku. Nie ma już tego, obdarzonego osobowością prawną Śródmieścia. Sejmiku w tamtej postaci też nie ma. Funkcjonował osiem lat.  Ale i wtedy nie udało się uzyskać podmiotowości dla staromiejskiej  „jurydyki”, która mnie wybrała. Od pierwszego dnia w Radzie musiałem się stykać z mechanizmem zbiorowej woli utrzymania gestii w rękach anonimowego ciała kolegialnego. Ucieczki przed obdarzaniem ludzi kompetencjami, sprytem osób, które rozumiały, że najwięcej można zyskać rządząc anonimowo, a odpowiedzialność rozmydlając decydując zbiorowo.  Słowem z myśleniem partyjnym.

Mała żótka książeczka

Małą żółta książeczka

Jeszcze w 1990 roku żyliśmy ideami. Udało się w Sejmiku odtworzyć Komisje nawiązujące nazwami i zakresem kompetencji do czasów oświeceniowych: Boni Ordinis, Komisję Skarbu,  Spraw Publicznych i Brukową, które miały niejako w poprzek analizować miast dublować funkcję wydziałów architektury czy zdrowia, kultury czy komunikacji współczesnego urzędu.

Zapanował jednak chaos . W czasie  którego coraz częściej mówiło się o konieczności wprowadzenia w  mieście  Zarządu Komisarycznego. Czułem, że takie działania mogłyby się spotkać  z poparciem znacznej części mieszkańców.  Można bowiem pogubić się w polityce. I posłom pozwolić  działać w oderwaniu. Kiedy jednak człowiek nie wie gdzie  się w mieście rejestruje sklepy,  kto podatkuje grunty, u kogo wynajmuje się lokale, jak nazywa się urząd przyjmujący skargi, gdzie  łatają ulice lub zatykają kanalizację – zaczyna się horror.

Ten horror trwał już pół wieku. Ale myśmy obiecywali, że  z nami wszystko się zmieni. Komitety Obywatelskie, które większość obecnych radnych wyniosły gwarantowały w naszym imieniu. I co? Po Komitetach nie zostało wspomnienia. A i o nas też wyborcy zapomnieli  Odpływaliśmy… W równe dwa lata od wyborów, już w 1992 roku czułem to  odpływaliśmy… w sferę administracyjnej fikcji, prawnej niemożności, w stronę gadania…

Że to nie nasza wina? Że złe  były ustawy? Obojętny Parlament?  Niestabilne Rządy? Że  kryzys gospodarczy!? Ale przecież to zdawał się  nasz sejm, nasz rząd,  nasze rady   – nasza wspólna bieda. I… trzeba to powiedzieć otwarcie i do końca. Był to kryzys i głębokie załamanie, naszej  własnej władzy.

To załamanie widać było coraz wyraźniej po dymisji rządu Olszewskiego. Ale też wtedy zdawało mi się, że nie kto inny lecz właśnie  radni, stanowić mogli ostatnie  gremium polityczne wybrane na zasadzie w pełni demokratycznej i nie kontraktowej. I choć po Komitetach Obywatelskich Solidarności, nie pozostało już śladu,  to jednak w samorządowym  sejmiku i  na radach gmin, można było jeszcze tak mniemałem w 1992 roku  zwracać się do pewnej  formacji. Formacji, którą konstytuował  ścisły związek z wyborcami. Formacji obywatelskiej, dla której zdrowy rozsądek ważniejszy był zarówno od suchej litery praw jak i od emocji. Formacji w łonie, której niemożliwe do pomyślenia byłoby kompromitowanie demokratycznych instytucji władzy z obawy o własną skórę czy z  osobistej urazy. Formacji, której obca zdawała się prywata. Formacji, dla której liczyły się jedynie społeczne fakty.  Tak pisałem w „Spotkaniach” w 1992 roku [2]

Wśród radnych wykształciły się dwa typy zachowań. Nazywałem je: syndromem legalizmu i anarchizmu. Wskazując, że  w każdej z nich tkwi niebezpieczeństwo? Legaliści kazali czekać cierpliwie: najpierw na Ustawę o dochodach gmin, bez której obywano się przeszło dwa lata,  potem na Regionalne Izby Obrachunkowe,  w braku których Naczelna Izba Kontroli nie chciała badać budżetów gmin.  Na wnioski dotyczące zmiany podziału terytorialnego Warszawy. Anarchiści twierdzili, że skoro system samorządowy nie został legislacyjnie zamknięty mówienie, iż mamy respektować zapomniane prawo, prawo odłożone, prawo uśpione – okazuje się przeważnie czystą demagogią.

W ówczesnej, bardzo trudnej sytuacji kraju, gdy ujawniały się pierwsze załamania budżetów gminnych nawoływałem do korekty Statutu Miasta Warszawy  regulującej wadliwe relacje między Radą Warszawy,  a Radami Dzielnic i jej organami  oraz między Zarządem Miasta, a Zarządami poszczególnych Dzielnic. ( Wśród  ekspertów odpowiedzialnych w Sejmie za kształt tych kalekich ustaw były między innymi obok profesorów Regulskiego i Kuleszy – Hanna Gronkieiwcz Waltz i Zyta Gilowska…).

Twierdziłem, że wszędzie, dosłownie wszędzie można się porozumiewać, łączyć miast dzielić budżety rządowe, samorządowe i specjalne. Łączyć je po to by administracja nie miała nadmiernej władzy. By istotnie służyła do przekazywania środków. Bo, kiedy różne są źródła finansowania wtedy właśnie władza  znajduje się na dole. U dyrektora czy w Zarządzie Instytucji, która otrzymując środki z różnych stron czuje się relatywnie wolna i ma pewien margines swobody wobec każdego ze swych gestorów.

A czy to nie jest właśnie to co tak bardzo  nie chciano stracić? Czy nad współczesnym polskim ustrojem nie ciąży najsilniej lęk urzędników wszelkiej administracji przed wyzbyciem się wyłącznego prawa do przekazywania środków? Czyli władzy!? I czy w imię  obrony swych gestii nie są oni  skłoni zaprzepaścić dobro publiczne?

ATK - Apel Radnego

To pytanie nie może zostać uchylone. Gdyż ten kto uzdrowi stolicę pomoże  państwu, a kto przegrywa w Warszawie ten Polskę traci. Nawoływałem by powołać tu w Warszawie ruch – Naprawy Miasta.  Powtarzam wołanie ! Musi się on oprzeć na tej jak ją wciąż nazywałem obywatelskiej, dziś powiedziałbym mocniej PATRIOTYCZNEJ   formacji, zdolnej działać nie chowając się za prawne parawany.

Wierzyłem, że nie łamiąc prawa – ale także nie pytając, co nam wolno, a czego nie zadekretowano zdołamy znaleźć w Stolicy, w całej wielkiej Warszawie, sposób na skuteczne dokończenie dzieła Naprawy Rzeczypospolitej.

Pomyliłem się. I długo nie mogłem tego zrozumieć. Gdy dziś patrzę wstecz widzę wiele poronionych bytów. Nie ma Sejmiku Warszawskiego, ani Tygodnika „Spotkania”, w którym ten tekst ogłaszałem. Ekspresu Wieczornego, na którego łamach z tym samym wystąpiłem apelem też nie ma. Mimo moich ( wice-marszałka w końcu) protestów i ostrzeżeń

A Teraz Konkretnie z Michałem Kuleszą

Michał Kulesza i ATK w Nowej Telewizji Warszawa ( 1993)

Michał Kulesza, Andrzej Lubiatowski, Czesław Bielecki funkcjonujący jako doradcy samorządu uparcie lansowali wprowadzenie II szczebla samorządu i przeprowadzili zastąpienie tzw. Rejonów przez Powiaty.

W 1998 ostatecznie zniszczono w Polsce Samorząd.  Głównie poprzez stworzenia struktur pośrednich. W Warszawie zaowocowało to istną paranoją. W miejsce relacji dzielnica-gmina  i Rada Warszawy wybierająca prezydenta, powstała jeszcze Gmina Centrum oraz struktura powiatowa. Na prowincji między zdeprecjonowane dawne województwa i pozbawione np. podatku drogowego gminy wdarła się jeszcze korupcjogenna struktura powiatowa. Dziś na wezwanie wojewody walczące o dochody gminy rabują się nawzajem – miast tworzyć lokalną wspólnotę.

Odpowiedzialny za to wszystko we wszystkich niemal rządowych wcieleniach Michał Kulesza nie traci dobrego samopoczucia. Podobnie jak nie tracił go Krzysztof Murawski, gdy ponad rok zawiadywał Departamentem Struktur Państwa  w Rządowym Centrum Studiów Strategicznych. Poprosił mnie wtedy o współpracę, a ja wiedząc już że demokracja w obieży – jeszcze się Samorządną Rzeczypospolita zbawiać starałem tworząc

Program Osłonowy dla 27  miast tracących godność wojewódzką.

Odpowiedź na pytanie jakiego typu rekompensaty otrzymać może około 27 miast  przekształcających się z wojewódzkich w powiatowe jest w zasadzie prosta sprowadza się  rozwiania obaw przed :

1. Utratą prestiżu i zszarganiu tradycji ( ten, kto dopuści do utraty godności źle się zapisze w miejskich kronikach).

2. Spowolnieniem tempa  przypływu pieniędzy a zatem rozwoju inwestycji miejskich

3. Marginalizacją miejsca  z punktu widzenia komunikacyjnego

- Konieczność wyjazdów mieszkańców

- Zmniejszenie ilości przyjezdnych

4. Ograniczenia administracji interpretowanego jako czynnika miasto burczego

5.Bezrobocia zagrażającego urzędnikom likwidowanych struktur państwowych.

6. Powstawania wtórnych, czysto biurokratycznych, struktur będących wynikiem lokalnych lobby.

Teoretyczne odpowiedzi są proste i zostały wstępnie udzielone przez premiera Buzka.  Ich realizacja to konstrukcja programu osłonowego w następujących punktach.

Ad. 1. Pojęcie województwa czy regionu nie musi się łączyć z centralizacją stolicy godności miastu nie nadaje Urząd Wojewódzki. a to za co Wojewoda płaci:  szkoły, szpitale, drogi, instytucje kulturalne  etc.

Więc nigdzie nie jest napisane, że nowe województwo Gdańskie nie ma mieć np. swojego wielkiego lotniska w Słupsku ( gdzie funkcjonuje specjalna  strefa ekonomiczna i gdzie miasto od Wojska przejmuje lotnisko), a w Elblągu nie powinna powstać jakaś Uczelnia.

- Istnieje ponadto tradycja tzw. miast wydzielonych. Każde z dotychczasowych miast może  być zarazem stolicą powiatu jak i wydzielonym powiatem

- Być może należy też wprowadzić i ustawowo dookreślić powiatowe miasta „planety”(typu Radom), wokół których kręcą się „satelity” typu – Białobrzegi.

Ad. 2

Najważniejsze są pieniądze, a ono łączą się z obecnością w strukturach krajowych i Europejskich. Ważne są zatem kontakty między miastami. Stworzenie pola działania dla Związków Miast.  Klasycznym przykładem może tu być, już de facto zaprojektowana unia Toruńsko-Bydgoska, która zrealizowana być musi niezależnie od tego czy powstanie czy też nie województwo kujawskie.

Ad. 3

Sprawy komunikacyjne są dziś zasadnicze. A więc w planach rozwoju regionalnego musi zostać zaprojektowany rozwój wszelkich  połączeń:  od lotniczych czy szosowych kończąc na budowie Infostrady.

W momencie, w którym  większość gmin uzyskuje dostęp do Internetu miejsce usytuowania jakiegoś urzędu czy biura staje się już mniej ważne z punktu widzenia mieszkańca, który obsłużony zostanie we własnej gminie.

Ważnym elementem jest także kontakt za pośrednictwem mediów. Można wziąć pod uwagę zobowiązanie TV publicznej do zintensyfikowanie prac technicznych nad rozwojem bazy informacyjnej ośrodków regionalnych. Z drugiej strony należy umożliwić miastom tworzenie własnej bazy medialnej. Miasto, które ma swoje studio tv, swój stadion, swój kościół, basen, park, bibliotekę – takie miasto czuje się dobrym miastem.

Ad. 4

Nie ulega wątpliwości, że prawem Parkinson żaden rząd nie zlikwiduje materialnie   żadnego urzędu. Przezwie go, przekształci się, przepoczwarzy, rozmnoży – ale nie zniszczy nigdy. Zadba o to grono solidarnych urzędników po obu (centralnej i lokalnej) stronach biurokracji.

Jeśli więc odpowiedzią na likwidację  np. wojewódzkich urzędów ma być jak najrychlejsze się ich przekształcenie w jakieś Komisje Terenowe Wydziału X, a w najgorszym przypadku w Urzędy do spraw odwojewódczania byłego województwa, to lepiej pozostawić je w swoich miejscach czy w postaci delegatur traktowanych na tych samych prawach co jednostki Urzędu tylko, że oddalone w przestrzeni.

Z pewnością w dotychczasowych miejscach pozostawić należy Wojewódzkie Urzędy Pracy.

Te przedstawione przeze mnie na początku w 1997 roku hasła rozwinięte miały zostać przez zespół ekspertów, których liczba nie przekroczy siedmiu, a spośród  których  rozmawiałem dziś i otrzymałem już potwierdzenie udziału od:

-  Bohdana Jastrzębskiego ( b. wojewody warszawskiego 1991-1997)

-  Andrzeja Lubiatowskiego ( Instytut Miasta, Unia Metropolii)

- Kazimierza Kleiny ( b. wojewody słupskiego, Senatora RP, przew. komisji Gospodarki Narodowej)

Widziałem w tym gronie jeszcze:

Olgierda Dziekońskiego – Prezesa Agencji Rozwoju Komunalnego zwróciłem się także o współpracę do Marcina Bajko z Fundacji na rzecz Rozwoju Administracji Publicznej.

Program jak sądziłem ( bez wstępnej dyskusji z ekspertami i nie do końca znając zamówienie) powinien składać się z trzech części.

Pierwsza to opracowania  ideologiczne w rodzaju np.,  projektu stworzenia miast powiatów wydzielonych ( o ile pomysł zostanie zaakceptowany). Ogólne zasady postępowania w wymienionych wyżej i z pewnością  przez moich  ekspertów rozbudowanych obszarach. Byłby to rodzaj opracowania dla rządu. Liczyłem tu w znacznej mierze na doświadczenie Lubiatowskiego.

Druga to zestaw konkretnych propozycji adresowanych dla poszczególnych 27 miastami. Tu osobą najpomocniejszą byłby pewnie  Kazimierz Kleina.

Trzecia sprawa to zaproponowanie Sejmowi  konkretnych rozwiązań legislacyjnych. Być może pakietu odniesień kompetencyjnych bądź też ingerencji w inne ustawy. Osobą dysponującą tu ogromnym doświadczeniem jest bodaj najbardziej doświadczony z solidarnościowych wojewodów, zdawał mi się pełniący prawie osiem lat tę funkcję Bohdan Jastrzębski.

Osobną sprawą  było dostarczenie konkretnych propozycji rozwojowych dla poszczególnych miast, w oparciu o pakiety programów  dostosowawczych z PHARE i innych Funduszy Europejskich. Liczyłem tu na współpracę Dziekońskiego z Agencji  Rozwoju Komunalnego oraz Fundacji na rzecz rozwoju Administracji Publicznej.

W punktach rysowałem to tak:

1. Można niczego nie zabierać ( zostawić wicewojewodę z całym urzędem Delegatury Wojewódzkiej);

2. Należy rozpraszać administracje. Np. specjalne ( urząd statystyczny, urząd pracy, regionalna izba obrachunkowa, może stolica Sejmiku) – nie muszą się mieścić w stolicy województwa. Wojewoda Gdański mógłby mieć stolicę nawet w Toruniu.

3. Można uczynić te miasta wolnymi od powiatów. Lub, co tyle samo znaczy wydzielonymi z powiatów ( jak przed wojną). Taki status przysługiwałby każdemu z miast poniżej 250 000 mieszkańców, które nie będąc dotychczas objęte ustawą miejską korzystałyby z jej dobrodziejstw. ( jednoszczeblowego zarządzania.

4 Być może należy też wprowadzić i ustawowo dookreślić powiatowe miasta „planety”(typu Radom), wokół których kręcą się „satelity” typu – Białobrzegi.

5. Dla Bielska trudno coś poradzić, (ustawą miejską było objęte) ale trzeba uświadomić, że Bielsko oddając część swojego dochodu na rzecz kraju ( tak jak inne bogate regiony) nic nie traci wobec stanu dotychczasowego. Ono tylko jak osobne województwo mogłoby dużo zyskać.

Natomiast sugerowałem, by w  Bielsku utworzyć osobny Region samorządowy. Podobnie można było postąpić z Ziemią Sandomierską.

6.Natomiast to:” nic nie traci” trzeba ustawowo zagwarantować w części Ustawy o Finansowaniu Województw. Moim zdaniem należałoby określić jaki procent dochodu wypracowanego na danym terenie zostaje w postaci % podatku dochodowego, jaki musi tam wrócić.

7. To się łączy naturalnie z ustawą o finansowaniu gmin. Jeśli byłe województwo dostanie silny powiat z większym od 15,5% odpisu ( np. 25%) od podatku dochodowego, to to byłby konkret.

Jest pewne jak 2+2 = 4, że państwo nic nie straci jeśli zwiększy udział gmin czy powiatów w podatku dochodowym ( szczególnie tam, gdzie zarządzanie jest jednostopniowe, bo nie zżerają środków struktury pośrednie i powielające kompetencje).

8. W szczególności należy powiązać zasady finansowania miast z posiadaną infrastrukturą. Jeśli macie ( lub powołacie: szkołę, licea, Uniwersytet – to to musi być finansowane.).

Jednak Uniwersytety nie powinny być dekretowane na zasadzie 49 uniwersytetów na pociechę.

9. Z pewnością można jednak zainwestować w informatykę. Robić regionalne centra informatyczne. Wirtualne biblioteki  z Internetem. Ale tworzone na zasadzie dużych Cyber – Cafe. Miejsce spotkań, wykładów. Nowoczesna forma domu kultury.

10. Rzecz naturalnie w kompetencjach. Można coś nadrobić dodając kompetencji  regionom ( Radom Regionalnym czy Sejmikom) i Powiatom. Jeśli będą kompetencje: planowanie przestrzenne, ochrona zdrowia, kultura, nauka na stopniu wyższym – to będą też pieniądze.

Puste  gadanie ! Zmarnowany papier. Po poniższym tekście już nigdy, żadnej oficjalnej reakcji. A tekst był taki:

„Szanowny Dyrektorze, Krzysztofie miły ! Eksperci, z wyłączeniem Kleiny mogą się być we wtorek 10.III.97 o godz. 15:00. Proszę zatem o salę, napoje, wszystko jedno co byle nie słone paluszki, Twoją Łaskawą obecność oraz piękną protokolantkę zdolną potem protokół utrwalić na dyskietce. Twoja Firma „wisi” mi za  5 godzin rozmów telefonicznych, w tym ponad połowa komórek lub zamiejscowych. Rozmawiałem z czterema naszymi konsultantami i jeszcze wykonałem kilka rozmów z samorządowcami, specjalistami od finansów publicznych. Troszkę to jak widać trwało. Niestety, nikt nie lubi pracować na „halo!”.

Koniec  i kropka, ani paluszków ani rozmowy. Za to ładny punkcik w życiorysie. Gdy zatem w znanym mi ze wszystkich 13 letnich gabinecie przy ulicy Miodowej w Warszawie  wcieleń zamieszka wreszcie w 2003 roku lepiej jednak rozumiejący czym są idee i jak bywa im daleko do praktyki Andrzej Urbański. Po pierwsze co od niego usłyszę.

– Żadnych Kuleszy ! Bo widzisz Marszałku, to już jest całkiem inne miasto, inny samorząd i inny kraj, niż to, które znałeś.

Urbański widzi konkret. Lecz  rozumie  wizję.  Jest też bardzo przenikliwy.

CDN

Rozdz. CX – Dawaj Festiwal – z Naimską po estakadach


[1] http://archiwum.polityka.pl/art/rzeczpospolita-samorzadna,399839.html

[2] A.T.Kijowski. Apel radnego ( W obronie miasta)., „Spotkania” 1992  nr. 27;  02-VII-1992

Rozdz. CX – Z Naimską po estakadach.

Moja sytuacja była w  pod koniec 2002 roku dziwna. Było wiadomo, że najbliższy przyjaciel został wiceprezydentem Warszawy. Zdawać by się więc mogło, że moja pozycja wzrosła. No ale przecież Kaczory, z którymi się Urbański zbratał wszędzie wchodzą pod hasłem prawa i sprawiedliwości, co dla ludzi takich jak Andrzej czy ja w praktyce oznacza,  że łatwiej zatrudnć kogoś z dawnego układu niż nawet najbardziej kompetentnego kolegę. Tak więc doszło do sytuacji w istocie paranolidalnej. Ustosunkowany, z pieniędzmi. Tu –  UKiE i Europejskie Alerty, tam – idea EFiKu,[1] o której już było. Kumpel Prezydenta, już już Doradca i Sekretarz Prezydenckiej Rady Kultury. Kim to ja nie zdawałem się być. Na oko! A jednak coś stanęło na przeszkodzie. Niezręczne słowo ? Spisek?  Dość, że nie dopuścili mnie do pracy.

Moja fundacja „Kultura Tutaj Obecna” i imprezy z Teatrami Ogródkowymi na czele jako dodatek do jakiejś płatnej pracy byłyby bowiem miłym apanażem. Same nie pozwalały związać końca z końcem. Niby wiadomo. A jednak – ciekawe.

Tym ciekawsze, że gdym w 2007 roku pisał te słowa korzystałem akurat gościnnie z gabinetu jednego z dyrektorów biura kadr TVP SA. Było już po tym, co dopiero miało nadejść. Po oszałamiających sukcesach Ogrodów Frascatii. Właśnie tego dnia lipcowego 2007 w „Rzeczpospolitej” ukazał się tekst wieszczący ich śmierć. Za chwilę miały zacząć się oszczerstwa. A ja w trakcie badań lekarskich czekałem na dyrektora Langenfelda, który miał wrócíć z moim kontraktem o pracę w Akademii Telewizyjnej TVP SA. Było jak 5 lat wcześniej. Z tą tylko różnicą, że mój przyjaciel został samym głównym Prezesem TVP SA. I nie miał już nad sobą szefa. Chwilo! Trwaj ! Myślałem  … Krótko trwała. Ledwie 16 miesięcy – tyle co Karnawał Solidarności. Przeżywszy rok 2009 –  Stan Wojenny wspominam jako dobre czasy.

Zatem na początku 2003 roku Wiceprezydent Urbański łapał się  lewą ręką za prawe ucho by jakoś znalaźć miejsce dla byłego marszałka sejmiku, dra nauk, dość chyba sprawnego animatora kultury w prawicowym teamie współpracowników Kaczyńskiego, którzy … bardziej niż diabła obawiają się na urzędzie – goja ! Nie było na mnie pomysłu, więc chcąc niechcąc przedstawiłem w imieniu mojej Fundacji projekt Letniego Festiwalu Artystycznego  i kolejny wniosek ogródkowy. Ciekawe, że po okrzyku „dawaj festiwal”, który usłyszałem jeszcze w listopadzie, gdy kwit ten (natychmiast!) został  Urbańśkiemu wręczony – zapadła kompletna cisza. Otrzymała go także obejmująca właśnie posadę Dyrektora Biura Kultury – córka Rabina czyli Małgosia Naimska.

Małgosia Naimska (z domu Borkowska), że nie jest z gminy  (przynależność do niej dziedziczy się wszak po matce) poinformowała mnie już  nie pytana przy trzecim spotkaniu. Dodając zaraz, że ona wprawdzie jest patriotką

Małgorzata Naimska

cywilną jednak  ma ojca … Rabina. Przyznam, że mnie wparło. Nie sam fakt lecz faryzeizm ( jak by powiedział ŚP – Jurek Koenig) – tego oświadczenia.

Jest Małgosia z wykształcenia … hebraistką. Życie spędziła w Pen-Clubie u boku Władysława Bartoszewskiego jako sekretarka tej międzynarodowej literackiej korporacj. Harcerka, rejtanianka, żona Piotra Naimskiego – jednego z twórców KOR-u. Potem razem z Ireną Lasotą prowadziła Fundację Instytut na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej. Epizod ten zakończyła w atmosferze tuszowanego skandalu.  Szkoda słów. Więcej ma ten temat nich  już z wrodzonym sobie taktem Zofia Romaszewska opowie. Institute for Democracy in Eastern Europe[2]

Pracę w Fundacji straciwszy w niesławie została Naimska przez Kaczyńskiego namaszczona na osobę, która w imieniu Prezydenta Miasta będzie teraz inne Fundacje zaopatrywać. Wtedy też ją poznałem.  Nie znałem oczywiście wówczas raportu Zofii Romaszewskiej ale o konflikcie i bankructwie Fundacji dla Wschodniej Europy słyszałem. Tak więc starałem się z Naimską rozmawiać jak swój ze swoim. Nie musiałem jej nadto

Letni Festiwal Artystyczny

przekonywać, że rozliczenie grantów jest bardzo trudną rzeczą. Jednak, jeśli nie zatrudnia się ludzi inaczej niż na zlecenia, a za siebie ZUSu nie płaci – jakoś możliwą.

Pierwsze spotkanie odbyło się w Gabinecie Andrzeja. Pamiętam, żeśmy nań czekali i nawet przez moment to mnie wypadło grać rolę gospodarza. Rozpostarłem skrzydła, nastroszyłem piórka – i wyśpiewałem moje marzenia zdając sobie sprawę, że istotnym komunikatem jaki w tym momencie przekazuję jest to, że nie musi się mnie obawiać jako konkurenta do stołka. Jedyne czego chcę to umożliwienia mi realizacji mojej wizji. A wizją był Festiwal, którego projekt zgodnie z dezyderatem złożyłem Andrzejowi, i na którego temat głucha zapadła cisza. Więc mówiłem, mówiłem, mówiłem. Tłumaczyłem czemu nie Pałac Kultury ani Plac Defilad. Nie ten anonimowy tłum, który doń zmierza. Pokazywałem miejsca. Miałem już w głowie Park Frascati, o którym Naimska w gruncie rzeczy nie wiedziała. Więc ( jako, że jeszcze samochodu służbowego nie miała) postanowiłem odwieźć ją do domu na Ursynów po drodze zawożąc za Teatr Buffo. Objechałem z nią caly teren trawersując moim Tiponkiem niektóre estakady czym wzbudziłem zdaje się lekkie oszołomienie. W każdym razie początek został zrobiony.

Tak mi się przynajmniej zdawało. Tymczasem pod auspicjami Naimskiej  rodziła się w mieście koncepcja nowa: Festiwalu „Na skrzyżowaniu kultur”. Koncepcja,  która była w moim przekonaniu prostym plagiatem stworzonego przez Macieja Domańskiego, po tym jak nie wyszła nasza wspólna koncepcja „Wisły Żywej”, festiwalu Czterech Kultur. Festiwalu z powodzeniem – do czasu – realizowanego przezeń  w Łodzi.

Tam chodziło o kulturę polską, niemiecką, żydowską, rosyjską – spotykające się w tym mieście. Tu miało by chodzić o pokazanie wielu zjeżdżających dziś do Warszawy nacji. Ale powiedzmy sobie szczerze: wielowarstwowość Łodzi ma w sobie coś szczególnego. Nie można tego powiedzieć o Warszawie. Fakt, że ostatnimi czasy namnożyło się w niej przybyszy z różnych stron świat nie odróżnia jej niczym od  większości aglomeracji w dobie globalizacji.

Co tu gadać. Od Maćka Domańskiego ideę. Ode mnie nazwę. Wszak tytuł „Na Skrzyżowaniu” (au Carrefour ) tyle że Europy,  znajdował się wśród zaproponowanych teraz przeze mnie prezydentowi nazw. Opowiadałem już o tym.  Rzecz nie w tytułach.  Tych jest ci u mnie dostatek. Mój imiennik Janusz Kijowski, któremu po wygraniu przezeń konkursu na Teatr w Olsztynie udostępniłem projekt Mazurskiego Festiwalu do dziś posługuje się wymyśloną przeze mnie pod copyryghtem nazwą Festiwalu „Na Pomostach”. – A niech im się darzy. Nie będę się przecież procesował z imiennikiem… Zabawne, że ten drugi Kijowski jest Małgosi i Piotrowi Naimskim jeszcze z harcerskiej Czarnej Jedynki  Liceum Reytana znakomicie znajomy. Gdym opowiedział Naimskiej o jego drobnym szalbierstwie dodała na jego temat sporo pikantniejszych szczegółów.  A to Polska właśnie.

Wracając do tytułów. Zaproponowałem ich parę: -  Wisła Żywa- Vistule Vivante,  Festiwal Odzyskanych Narodów Moskwa -Warszawa – Paryż ,  Weimarski Piknik Europejski (Newa – Wisła – Dunaj –  Ren- Marna – Sekwana),  wreszcie Na Skrzyżowaniu Europy (au Carrefour ). Tytuły zmieniałem w zależności czy adresatem była Solidarność, Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy Miasto Warszawa. Lecz pomysł był i nadal pozostaje aktualny – jeden.

Prawie dziesięć lat temu to pisałem. A dziś to bez słowa zmiany powtórzę:

Warszawa stanowi geograficzne centrum Europy i w momencie wstąpienia do Unii Europejskiej może stanowić naturalne miejsce spotkania Europejczyków z północy (Finlandia, Szwecja, Litwa, Łotwa, Estonia) i wschodu ( Rosja, Białoruś, Ukraina, Czechy, Słowacja) – spotkania, które może być bardzo interesującym dla turystów i znawców kultury z Europy Zachodniej ( Przede wszystkim Francji, Szwajcarii, Włoch, Hiszpanii).

Szczególna rola Warszawy na trasie Paryż-Moskwa wyraża się w znanym powiedzeniu, iż zmierzający w obydwu kierunkach , kiedy przypadkiem wysiądą na Warszawskim dworcu mogą odnosić wrażenie, że znaleźli się już na miejscu. Istotną cechą Warszawy jest bowiem fakt, iż reprezentuje kraj z gruntu katolicki, oparty na chrześcijańskich wartościach kultury Śródziemnomorskiej, zarazem jednak jest to kraj Unii Lubelskiej (1569), która była praktycznym wyrazem dążeń Integracji Europejskiej obecnej w myśli politycznej Europy od czasów Karola Wielkiego aż po traktat z Masttrichts.

Jest oczywiste, iż uniwersalnych podstaw nowej Europejskiej pokojowej koegzystencji należy szukać we wspólnych korzeniach kultury. Zagrożenie Amerykanizacją – jeszcze do niedawna bardzo pozytywnie odbieraną w tej części Europy budzi opór młodego pokolenia Europejczyków. Młodzi Warszawiacy podobnie jak Paryżanie czy Berlińczycy jednoczą się w poszukiwaniu korzeni, w odrzuceniu globalizacji – tego wszystkiego co wyraża się w buncie Europa kontra Mc’ Świat.

Odbywające się w wielu miastach Europy festiwale, spotkania i przeglądy, o bogatej tradycji i ustalonej renomie, a także utrwalająca się w świadomości Europejczyków rola Berlina grozi marginalizacją kulturalną stolicy Polski. Nie tylko turyści krajowi i zagraniczni, ale także mieszkańcy Warszawy i regionu, są pozbawieni w miesiącach letnich, propozycji kulturalnych o różnym charakterze – od elitarnych do masowych. Korespondenci zachodni oceniając nasze miasto stwierdzają, że „Warszawa pod każdym względem przypomina zachodnie metropolie, ogromny ruch samochodowy – w jej szerokich alejach, duży wybór towarów w sklepach, bilbordy i neony, luksusowe hotele, doskonała komunikacja miejska i dobra sieć telekomunikacyjna. Kuleje jedynie nocne życie miasta. Z zapadnięciem zmroku, nawet w weekendy, ulice pustoszeją.”  [3]

Z powyższego wynika iż istnieje wolna niezagospodarowana przestrzeń kulturalna, znajdująca się na przecięciu szlaków komunikacyjnych i kulturowych, gdzie spotkanie Wschodu i Zachodu byłoby próbą szukania  antidotum na zagrożenia globalizacją kulturalną.

Jednak moja idea nie przebiła się. Nie uzyskała urzędowej metki. Kto wie, może po prostu dlatego, że była autorska. Kto ukradł pół tytułu mnie, a drugie pół Domańskiemu nie wiadomo. Dość anonimowe Biuro Festiwalu mieści się natomiast przy w prowadzonym przez Katarzynę Hagmajer mokotowskim Domu Kultury zwanym “Centrum Łowicka”. Ale pani Katarzyna (żona Andrzeja, o którym też  już było) nie taka głupia by przypisywać sobie jakieś pisemne zasługi. Jak się chce trwać na stanowisku i zarabiać pieniądze należy uważać na przeciwciała.

O przeciwciałach usłyszałem po raz pierwszy jeszcze w 92 roku, gdy powstawała Niezależna Telewizja Polska. Mirek Chojecki namówił mnie wówczas bym zrobił materiał na temat działalności Heleny Gąsiorowskiej: za czasu komuny, ale i potem nieprzerwanie – skutecznej organizatorki życia kulturalnego na Ochocie, aż po Ursynów, a nawet Mrągowo, gdyż  dzielnica Ochota była jednym z pierwszych współorganizatorów Piknika Country w Mrągowie. Udałem się więc do Pani Heleny, nb. pierwszej żona wspominanego już Krzysztofa Gąsiorowskiego, zaciekłego komunisty i marksisty, rodzonego brata Małgosi Bocheńskiej i stryjecznego wnuka autora „Huraganu” czyli Wacława.  Pani Helena wszystko mi opowiedziała, powoziła od  Domu Kultury OKO aż po ursuski

HELENA ZOFIA GĄSIOROWSKA

ARSUS.  Chcę ją brać do kamery, a ona

–  O tym, nawet mowy  nie ma, powiedziała.

– Czemu ? pytam zdziwiony, bo zwykle ludzie lubią w szklanym okienku się pokazać.

- Bo,  jak urzędnik pojawi się w telewizji – to się uruchamiają przeciwciała. Powiada mi na to mądra Helena.

No, coż nigdy jako urzędnik zgodzić się z tym nie umiałem. Zawsze bardziej niż o pieniądze, dbałem o pamięć i chwałę. I pewnie dlatego – z urzędnikami przegrałem.

Festiwal na Skrzyżowaniu Kultur wymyślono zaś tak, by nikt nie czerpał stąd chwały. No, może jakaś „drobna” kilkunastotysięczna premia została komuś przyznana. Nie wiadomo natomiast ile pieniędzy przepompowano przez kasę miejską dla stworzenia nikomu niepotrzebnego logo, plakatu, wytępów swoich dla swoich ku uciesze urzędników.  Ciężkie miliony ! Tak się postępuje fachowo. Tak generuje się koszty. Kreuje pozorne sukcesy.

Mój „Konkurs Teatrów Ogródkowych”  zbyt silnie osadzony w konkrecie i związany z moją osobą tych standardów nie spełniał.

CDN . Alert – Z Paszyńskim i Kisielewskim po Podlasiu


[1] Europejskie Forum Inicjatyw Kulturalnych

[2] SPRAWOZDANIE O STANIE FUNDACJI:INSTYTUT NA RZECZ DEMOKRACJI W EUROPIE WSCHODNIEJ

[3] Yossi Melman w korespondecji pt: „Już nie na Wschodzie, ale jeszcze nie na Zachodzie”. Korespondecnja z 3.12.2000 roku

Rozdz. CXI – Z Paszyńskim i Kisielewskim po Podlasiu

Alert czyli Sympatyczne Miglance

W oczekiwaniu zatem na dotację przekształconego w jedną strukturę Miasta dla  XII KTO zająłem się rozkręconym już Alertem Europejskim.  Zająłem się nim właściwie z poczucia obowiązku i misji. No i po to by otaczający mnie ludzie mogli coś zarobić. Sam praktycznie nie zarabiałem na tym nic. No może z trudem pokryłem symboliczny czynsz Wilczej za dwa misiące. Nb. po dwóch latach musiałem po kontrolki NIKu zwrócić UKIE z własnej kieszenie 500 zł.  Urzędnicy doszli bowiem do wniosku, że w ramach przyznanej dotacji nie miałem prawa zmniejszyć kwot projektowanych na noclegi i wyżywienie by trochę lepiej zapłacić ekspertom.

Po wyprawie do Kopenhagi, gdzie 13 grudnia 2002 roku formalnie zakończono negocjacje akcesyjne myślałem o jeździe do Aten. Tam odbywać się miał  16 kwietnia kolejny europejski szczyt – tam też nastąpić miało ( i faktycznie 16 kwietnia nastąpiło) podpisanie Traktatu nt. przystąpienia Polski i pozostałych kandydujących Państw do Unii Europejskiej.

Chciałem przejechać tym razem południową Polskę, i kandydujące wraz z nami do Unii Czechy, Węgry kawałek Macedonii. Poprosiłem o większe  pieniądze. Jednak w UKIE nie zgodzono się na to.

Skończyło się zatem na przedreferendalnej  agitacji na ścianie wschodniej Polski. Celem II Alertu Europejskiego, który odbywał się w rezultacie od 15 do 21maja 2003 była promocja referendum akcesyjnego. Zachęcenie do uczestnictwa w Referendum i dostarczanie argumentów za przystąpieniem do Unii Europejskiej. Poszerzenie wiedzy na temat realnych możliwości i szans  w momencie przystąpienia do Unii. Uruchomiłem Telewizję Publiczną: Program I ( Telewizja Śniadaniowa); TVP Program 3 ( Regionalna) – magazyn Eurotel

Przypomniałem, że Alert to stan podwyższonej gotowości. Szczególnie na specjalnie zagrożonych terenach. Alert dotyczył tych wszystkich, którzy obawiali się, że doraźne kłopoty mogą zmarnować historyczną szansę Polski jaka była marzeniem 10 pokoleń naszych przodków. Dlatego ogłosiłem ten Alert. Czyli gotowość środowisk: głównie szkolnych, kulturalnych i samorządowych pragnących działać na swoim terenie na rzecz Referendum. 15 maja ruszyliśmy z happenigowym Eurobusem zbierać pokłosie Alertu.

Ełk _ Happening

Ełk - Alert Europejski

Alert robiliśmy z Konsekwentnymi, młodymi fajnymi ludźmi, których poznałem jeszcze w Warszawskim Ośrodku Kultury. Adam Sajnuk i Agnieszka Czekierda i ich impresario Aldona stanowią dziś trzon zespołu, od którego oddzielił się po zdaniu do Szkoły Teatralnej twórca tej grupy – Marcin Kołaczkowski.  Konsekewntni do zawodu konsekwentnie przebijają sie spoza Akademii. Nie podoba się to akademikom ( takim choćby jak Staszek Górka ) ale zachwyca publiczność wśród której „Konsekwentni” niby zespół rockowy mają grupy wiernych fanów. Wiem, że także i dla tych młodych ludzi jazda po Podlasiu, spotkania z ludźmi, sam fakt, że wyczarowałem autobus, ekspertów, pieniadze i nagłośnienie – było swoistym przeżyciem.

No właśnie nagłośnienie. Niby nic  ale jak tu sprawić by jadący przez małe  miasteczka autobus ( nie wszędzie się zatrzymywaliśmy) grzmiał. – Autobus musi mieć  przetwornicę: urządzenie zamieniające prąd z akumulatura na właściwy do zasilenia wzmacniacza. Zdobyłem taki autobus, po długim namyśle zaopatrzyłem go w hak holowniczy i przyczepę, na której jechały dwie wierne kolumny ( jeszcze te od Witka Szymańskiego kupowane), które dzielnie przetrzymały całą drogę. Jechał też z nami głupkowaty Adam – akustyk, który omało nie doprowadził mnie do zawału na dzień przed wyjazdem patrząc schematycznie na aparaturę, która nb. przez dwa lata osobiście  obsługiwał na Ogródkach. Na godzinę przed wyjzadem już w autokarze i ogłosił mi nagle że wszystko jest do wyrzucenia. Zdechło ! Cud, że Wróbel, który był tego sprzętu pierszym właścicielem tego sprzętu odebrał komórkę, przyjechał na sygnale przypominajac studencikowi, że gdzieś tam plus z minusem czy wejście z wyjściem są inaczej oznaczone. Wreszcie wszystko zagrało, przybyliśmy, zobaczyliśmy, zwyciężyliśmy,

Konsekwentni, przygotowali specjalny Happening o zaślubinach Polonii Z Europą. Śpiwali piosenki, tańczyli na placach, pomagali rozdawać nagrody w edukacyjnych konkursach przeprowadzanych przeze mnie z ekspertyami. Tym razem o pomoc poprosiłem dziennikarza i syna słynnego Kisiela – Jurka Kisielewskiego oraz byłego kuratora, krótko wiceministra oświaty, dziś znów wiceprezydenta Warszawy czyli Nauczyciela Doskonałego jakim jest Włodek Paszyński.

Ruszyliśmy przez Warszawę – Olecko – Gołdap – Grajewo – Krynki – Bielsk Podlaski – Siemiatycze – Sokołów Podlaski – Białą Podlaską- Radzyń Podlaski – Lubartów – Lublin – Świdnik – Krasnystaw – Zamość –Biłgoraj – Tarnobrzeg– Starachowice – z powrotem do Warszawy.

Wesoly autobus "Konsekwentni"

Po prawdzie to z tym Alertem było tak. Czułem, że po Kopenhadze trzeba iść za ciosem, choć z coraz większym przerażeniem stwierdzałem, że kolejne moje akcje może i służą czemuś, pewnie przysparzają mi popularności. Jednak tak są skonstruowane, że nie dają żadnego regularnego dochodu. No ale działałem trochę jak bankrut. Tyle, że ideowy. Tak uwierzyłem w rok 89, tak uwierzyłem, że jesteśmy w wolnym kraju, takim cudem zdało mi się otwarcie granic, wypełnienie półek, wycofanie wojsk rosyjskich z Polski, że mimo, iż na moich oczach kształtowały się mafie (tu Układ Warszawski), tam w okolicach Unii Wolności przekształconej potem w Paltformę Obywatelską odzyskiwały wpływy gminne sojusze. Widać było to już gołym okiem – ja jednak wciąż w to nie wierzyłem. Wciąż dawałem siebie. Wciąż nie pytałem o płacę i czułem się jak złodziej, gdy z pozyskanego przeze mnie na integracyjne akcje łącznego funduszu w granicach stu tysięcy złotych w kieszeni pozostało mi (i to bez odliczenia wszystkich kosztów) po sześciu miesiącach pracy około 6 tys. zł. Naturalnie nie na tych fakturach, które mi potem kwestionowano.

No ale jak by nie liczyc w skali roku czy siedmiolecia, każda konkretna wpłata pozwalała złapać oddech, pospłacać zwolna kształtujące się zaległości: a to ZUS, a to VAT, czynsz, telefon. Z takimi płatnościami od czasu X KTO już zaczynałem zalegać. Ciągle jeszcze liczyłem na nagrodę.

Marek Chojnacki

Przypominam sobie Marka Chojnackiego. Ten miły, wykształcony młody człowiek, którego poznałem na stanowisku zastępcy Joli Kessler-Chojeckiej jako wicedyrektora Centrum Prasowego PAI bardzo był dumny z siebie po zorganizowaniu obsługi pielgrzymki papieskiej w bodaj 99 roku. Przyjmował potem stanowisko konsula w Lyonie stwierdząjc ze spokojem: jakaś nagroda musi być. No tak, ale on pracował w strukturze. Na sukces choćby zarządzającego w tym czasie PAI Jana Musiała. Ja zaś pozyskując środki dawałem coś publiczności,  Sprawie, konkretnym zarabiającym dzięki mnie osobom. Jednak pracowałem zawsze na siebie. I to  był   błąd. Choć nie do końca przeze mnie zawiniony. Nigdy bowiem nie spotkałem nikogo (od Erwina Axera czy Stefana Morawskiego poczynając na Olechowskim kończąc) – kto by chciał bym pracował na niego. Jakoś tak się złożyło, że to u mnie pracowno. Ja zaś szczyciłem się tym, że zatrudniam najlepszych. Właśnie takich co też pracują na siebie.

Starałem się też zatrudniać młodzież.[1] Choć to szło mi gorzej, bo nie bardzo potrafię prowadzić za rączkę. Zakładam u moich podopiecznych ten sam co u siebie poziom inteligencji, a nawet niezależności. Co się zaś tyczy tych lepszych. Tu z kolei zakładałem, najczęściej błędnie niestety, że takie osoby są lojalne, nie obawiają się konkurencji, jeśli coś otrzymają, zachowają wdzięczność i jakoś spróbują się odpłacić.

Naiwna nieco wiara. Jurka Kisielewskikego znam ( z widzenia) pewnie ponad 30 lat. Mieszkaliśmy czas jakiś na przeciw. Szanowali się nasi ojcowie.

Jerzy Kisielewski

Ojciec Jurka to wszak słynny Kisiel: Stefan Kisielewski – muzyk i pisarz, felietonista Tygodnika Powszechnego w czasie, gdy to katolickie pismo (zawieszone w latach stalinizmu) wyznaczało standard niezależności i patriotyzmu. Po marcu 68 roku ojciec mój nie mógł nigdzie pisać pod nazwiskiem. W Twórczości pisał felietony jako Dedal. W Tygodniku Powszechnym swoje pisywał też pod (powszechnie już rozpoznawalnym) pseudonimem Kisiel. Gdy tylko przyszła nowa lekka odnowa naczelny redaktor Tygodnika Jerzy Turowicz zaproponował memu ojcu felieton na ostatniej stronie. Obok Spodka ( Stefana Skwarnickiego), Józefy Hennelowej, Antoniego Słonimskiego no i przewodzącego tej stawce Kisiela. Tak więc Ojcowie stali się kolegami z redakcji. Spotykaliśmy dość często pana Stefana idąc z Armii Ludowej na spacer w stronę placu Na Rozdrożu, dalej al. Ujazdowskimi wzdłuż Urzędu Rady Ministrów, aż po róg Bagateli zawracając na wysokości Wyższej Szkoły Partyjnej tej od Dionizego Tanalskiego. Pieski wskakiwały na murek, panowie perrorowali, chłopcy grali w pikuty. Jurek miał brata Wacka, świetnego pianistę, który poszedł w muzyczne ślady Ojca i zasłynął w latach siedmdziesiątych wraz z Markiem tworząc podbijający świat do tragicznej śmierci Wacka w ’86 roku duet fortepianowy Marek (Tomaszewski) & Wacek (Kisielewski).

Jurek stara się chodzić w te drugie, publicystyczne ojca szlaki. Przystojny ( moim zadaniem), romanista, mieszka do dziś w al.Szucha na czwartym piętrze na przeciw mieszkania Zosi Kucówny, w którym przechowywali mnie Hanuszkiewiczowie, gdy zdawałem maturę. Przechowywanie dotyczyło też Kalego, psa formalnie mego lecz w istocie powiernika Seniora, którego wyprowadzając natykałem się nie raz na Jurka z jakimś małym szczurkiem.

Łączą więc nas z Jurkiem wybitni ojcowie, krakowskie, inteligenckie korzenie. Podobne w sumie talenty. Przewagą Jurka jest wdzięk i jakaś taka arystokratyczna siła. Nie tyle pewność siebie co poczucie dowartościowanie. Jurek należy do tych co nie biorą – oni udzielają siebie. Za komuny był Jurek skromnym filolologiem romańskim, gdzieś pracował, coś tłumaczył. Jego czas zaczął się po śmierci Ojca. Z godnością go reprezentuje. Robi to zresztą optymalnie. Mnie bycie synem bardzo, bardzo długo nie przysparzało satysfakcji. Nie wynika to zresztą z braku miłości czy szacunku. Lecz ze sposobu wychowania. Mnie tresowano w poczuciu, że i tak w życiu ojca nie dorosnę. Senior wyznał nawet, w Dzienniku, że obawiał się bym ja go nie prześcignął. Jakiś kretyński wyścig szczurów, na który nałożyło się dodatkowo moje różne szkolne głównie niedoskonałości. Potem oblany egzamin, na aktorski. Gdzieś od doktoratu zacząłem odrabiać pozycje. Lecz co zdobyłem flankę: książka, doktorat – okazywała się ona już oderwana od Zamku.

Jurek przeciwnie ma tyle godności i wewnętrznej pewności siebie, że też wiele mu uchodzi. Z wiekiem staje się coraz ważniejszy: pracownik Radia dla Ciebie, potem telewizyjnej śniadaniówki, wybrany wiceprezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w chwili, gdy organizację tę opanowała Krystyna Mokrosińska ze swym telewizyjnym teamem.

Ktoś kto jak ja ma nawyk mierzyć wartość człowieka dziełami mógłby mu zarzucić niedosyt dzieł. Jednak czy obecność nie jest dziełem ? Cóż w końcu innego robi polityk ? On też tylko jest tam gdzie trzeba i we właściwym czasie. Więc dziś, gdy dziennikarstwo schodzi na psy, gdy czołowym autorytetem środowiska ogłosił się samozwańczo – Stefan Bratkowski, którego nieprzyzwoitość już scharakteryzowałem, otóż w takich czasach sylwetka Jerzego Kisielewskiego zdawać się może wręcz klasyczna. I aż wspominać hadko, iż bez wahania  objął odebrane mi za odchylenie promichnikowskie stanowisko Dyrektora Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Że w moim przekonaniu całkiem bezprawnie łączył je z funkcją wiceprezesa SDP będąc zarazem konktrolerem i kontrolowanym. CMWP jest bowiem jednostką podległa Zarządowi SDP. Czynił to jednakowoż sympatycznie, a na dodatek krótko oddawszy rychło funkcję Andrzejowi Krajewskiemu, który odbudowawszy z nas trzech z pewnością najlepiej pozycję Centrum padł również ofiarą samowładztwa Carycy Mokrosińskiej. Urazy w sercu nie noszę. Rękę po kilkakaroć wyciągałem. Wyciągnąłem ją więc do Jurka i teraz byśmy razem w objazd Polski ruszyli. Propozycję przyjął. Wódeczkę piliśmy rozkosznie.

Ja zasadniczo, a już szczególnie w towarzystwie,  innych trunków niż wino nie pijam. Jednak w kompanii potomka rodu Kisielewskich nawet okowita smakuje jak szampan z oliwką. Urżnęliśmy się więc słodko raz, a może i drugi, skąd trochę śmiechu i miłe wspomnienia lecz w moim mieszku nic nie pozostało. Ani,  Gianta – który miał zasponsorować lepsze rowery na nagrody, które kupiłem najtńsze z wyprzedaży Carrefoura ani nigdy żadnej, najmniejszej propozycji współpracy. Ani wtedy, ani potem – mimo jeszcze kilku ofert jakie w życiu Jurkowi złożę.

Nigdy nie przyszło mu do głowy, że można uczynić większą łaskę niźli odbierać z wdziękiem – można wykonać telefon, gdzieś zaprosić,  pomyśleć co tam słychać u bliźniego.

Ta uwaga dotyczny obydwu “kolegów”. Zarówno Jurka, jak dużo lepiej i jak sam powiada “od wojny japońskiej” zaprzyjaźnionego „Paszczaka”.

Włodawa - Kisielewski, Paszyński & ATK

7 lutego 2007 roku już jako Prezydent ds. kultury i jeszcze zanim będzie musiał zmilczeć ( i tak do dziś trzyma buzię w kubeł) moje z warszawskim samorządem rozstanie w Rozmowie z Agnieszką Budzyń tak ten czas Włodek Paszyński wspominał:

„- Euro-autobus?

- Tak.

- Proszę o tym opowiedzieć.

- Przyszli do mnie dwaj fajni, mądrzy, sympatyczni ludzie, Andrzej Kijowski i Jurek Kisielewski, i zaprezentowali taki trochę „odjechany” pomysł , ale ponieważ ja byłem przekonany o konieczności przecierania drogi do Unii i miałem trochę czasu, więc ruszyliśmy tym autobusem, właśnie z Konsekwentnymi. Spędziliśmy razem kilka dni w tym autobusie, przejechaliśmy sporą część północno-wschodniej Polski, robiliśmy przedstawienie o zaślubinach Polski z Europą. Andrzej się w tym wyżywał podwójnie, trochę intelektualnie, bo był tam taki element wiedzowy, związany ze znajomością Europy, a z drugiej strony Andrzej miał zawsze nie do końca zrealizowane pomysły aktorskie. Fajny był ten autobus, zwłaszcza, że pokazywał nam bardzo różne miejsca i momenty. Czasem było po prostu miło i sympatycznie, ale czasami było też dramatycznie…

- Rzucali się na Was, tłukli jajkami?

- Jajkami nie, natomiast były takie miejsca, w których czekali na nas miejscowi aktywiści antyeuropejscy. Zazwyczaj mieściło się to jednak w jakiejś normie, z wyjątkiem jednego z miasteczek w lubelskim, którego nazwy przez litość nie wspomnę. Tam była naprawdę groza. W bardzo ładnym i zadbanym miasteczku miejscowi aktywiści jakiejś akcji katolickiej, przywitali nas okrzykami nie bardzo europejskimi „Żydzi, won do komór gazowych”. Było to podwójnie dramatyczne, bo rzecz działa się koło Bełżca, ale też myślałem sobie, że to jest taki swoisty chichot historii.”

Zaślubiny : Agnieszka Czekierda (Uniija Samanta Helga Europejska) & Adam Sajnuk (Andrzej Tadeusz Rzeczpospolity)

Eksperci pomogli owszem spopularyzować akcję: Jurek Kisielewski ułatwił wejscie do Kawy Herbaty, Paszyński uruchomił Miłkę Skalską, dzięki czemu suwalska ekipa TVP3 zrobiła reportaż z naszej eskapady. Bawiliśmy się świetnie. Jednak w wszyscy moi goście zarobili  w trzy dni dokładnie tyle samo, co ja pracując pół roku. Wróciliśmy z Podlasia. Akcja zakończyła się sukcesem. Myślę, że nasza obecność przysporzyła Unii zwolenników, w każdym razie we wszystkich odwiedzanych przez nas rejonach referendum wygrało.


[1] W znaczeniu słownikowym alert oznacza stan gotowości np. przed ważnym wydarzeniem. W tym wypadku jest to oczekiwanie na referendum o członkostwie w Unii Europejskiej. Celem projektu jest: przygotowanie polskiej opinii publicznej do referendum w sprawie członkostwa w Unii Europejskiej, stworzenie pretekstu do dyskusji na temat równości szans państw kandydujących, promocja zdecydowanej, aktywnej postawy Polaków, którzy jako przyszli obywatele powinni umieć walczyć o swoje interesy. Niewątpliwie mocnym atutem jest specjalnie przygotowany Eurobus. Jego trasa obejmie miasta z całej Polski.

Autobus akcji przyjechał także do Olecka 15 maja 2003 r. Aktywnie włączyliśmy się do akcji. Przygotowaliśmy flagi, baloniki i udaliśmy się na miejsce zebrania. Zobaczyliśmy ciekawy happening. W akcji brali udział aktorzy Teatru „Konsekwentni”. Interlokutorami byli Jerzy Kisielewski i Włodzimierz Paszyński zaś polemistą – Andrzej Tadeusz Kijowski.

Uczennica naszego koła Ula Kozłowska wzięła udział w konkursie. Okazało się, że odpowiadała na wszystkie (nawet bardzo trudne pytania związane z UE ). Zdobyła pierwszą nagrodę – rower. Gratulujemy.

A. Kunicka Internet LO Olecko Ostatnia zmiana: 02/20/2006 13:55:25

Rozdz.CXII – Z ducha tańca


Pewna Grupa z Warszawy - Mistrz Pathelin ( spektakl w Dolinie Szwajcarskiej

Wróciłem wprost na XII Konkurs. Był już właściwie przygotowany. Skromniej niż przed rokiem. Dużo skromniej niż dwa lata wcześniej. Bo i pieniędzy było w sumie o ponad 20 tysięcy mniej niż przed rokiem. Wystartowałem więc w tym 2003 roku dopiero 6 lipca. W tym roku także w Lapidarium, które pod swoją kuratelę przejął już stanowczo Sebastian Lenart ze Staromiejskiego Domu Kultury.

Wracając do naszych baranów. Wróciła sprawa miejsca. Do Doliny Szwajcarskiej byłem przywiązany ale przecież nie mogłem tak w kółko tkwić pod namiotami. A czułem, że przeciwciała są dużo mocniejsze. No i z pieniędzmi wcale nie było wesoło. W rozproszeniu poprzedniej struktury Miasta wyciągałem od każdego po trochu. Dzięki Krzysztofowi Marszałkowi ciężar sponsorski przesunął się z Dzielnicy Śródmieście na Gminę Centrum ale jeszcze kapał grosik z tzw. Powiatu i z Sejmiku Mazowieckiego. W sumie byłem w stanie zebrać w granicach 180 tysięcy.

Teraz, po reformie, odebraniu dzielnicom osobowości prawnej, likwidacji powiatu i gminy Centrum i stworzeniu w to miejsce jednego Biura Kultury suma 150 tysięcy, którą Urbański zgodził się z oporami podpisać dla fundacji znajomego ( cóż z tego, że Miastu równie dobrze znanego) zdawała się kwotą astronomiczną. Dostałem więc 154 tysiące od „swoich” czyli …. O 26 tysięcy mniej niż w poprzednim roku od „wrażych”.

Czułem, że coś z tym trzeba zrobić. Że musi być jakieś „nowe otwarcie”. Nieco tylko ( co pozytywnie odróżnialo mnie od wielu) okrojona dotacja z przeznaczona była jak w poprzenim raku na wykonanie ogródka jak dotąd: w Dolinie Szwajcarskiej oraz w odrestaurowanym Lapidarium.

Pewna Grupa z Warszawy - Mistrz Pathelin ( spektakl w Lapidarium)

W trakcie XII KTO postanowiłem odarte przez Sebastaiana z całego swego wdzięku Lapidarium wykorzystać jako platformę reklamową dla Doliny Szwajcarskiej.

II Parada Dionizyjska - sierpień 2003 (XII KTO)

Skupiłem się na Paradzie Dionizyjskiej. Już drugiej. Nie było  więc powodu by nie została lepiej zorganizowana. Zgłoszeń było, wiele a wśród nich teatr tańca z Poznania. Wsiadłem w samochód, z rowerem na bagażniku i pojechałem na Maltę. Poznałem tam naprawdę nawiedzonych tańcem ludzi: Martynę i Piotra Bańkowskich i ich wspaniale roztańczoną młodzież. “Medea – moja sympatia” nazywał się spektakl, który zaprosiłem na otwarcie klasyfikowanej przez jury części konkursu.

A zaprosiłem także po to by mieć tłum zdolnych statystów do przedefilowania z Lapidarium do Doliny w niedzielę sierpniowym wieczorem. W Warszawie to niemozliwe. Po pierwszy każdy jest na urlopie. Po drugie – wpierw pyta o kasę. Przecież zadzwoniłem do Andrzeja Niemirskiego, o którym wiedziałem, że przedstawił Miastu podobny projekt:  Teatralne Parady wszystkich teatrów na wozach. Zaproponowałem współpracę. Wspólne szukanie sponsorów. Nie był tym zainteresowany. Zwróciłem się do Darka Sikorskiego aktora zatrudnionego w niedawno pwstałym Domu Kultury Śródmieście ( jeszcze nie wiedziałem, że za kilka miesięcy przyjdzie mi zostać jego szefem) i on także nie dysponował młodzieżą ( nawet tą z Lata w Mieście) by wzmocnić liczbowo Paradę.

Piotr Bańskowski

Martyna Bańkowska

Baniak jednak potrafi.  ”Baniak” czyli   Piotr Bańkowski to  tancerz, pedagog, ale przede wszystkim choreograf poznańskiego Teatru Tańca Zakręconego, artysta. Swoją przygodę z tańcem rozpoczął w 1984 roku, jak sam mówi – to właśnie wtedy powiedział sakramentalne „tak”. Niebanalny, zabawny, o niecodziennym wyglądzie i stylu bycia, człowiek, który cały jest tańcem

Mówi o sobie w wywiadzie dostępnym w internecie: Kim jest Piotr Bańkowski? -  Na pewno zwariowanym ‘old schoole’m', który bawi się swoją pracą. Moją pasją jest tworzenie, budowanie projektów artystycznych o różnym zabarwieniu. Teraz wróciłem do swoich korzeni, czyli kultury hip-hop i w niej odkrywam siebie na nowo…  Gdzieś po drodze przygody z tańcem zajmowałem się też innymi dziedzinami sztuki tanecznej np. współczesny rap dance. Próbowałem też aktorstwa, śpiewu, studiowałem muzykę, wszystko to jednak kierowało mnie w stronę tańca.

Baniak ma jeszcze znakomitą żonę – Martynę , z którą razem  pracują. Znaleźliśmy szybko wspólny język i krótko mówiąc udało mi się ściągnąć do Warszawy za jakiś symboliczny grosz (zwrot kosztów autobusu i noclegi) tłum roztańczonej młodzieży.

Do nich dołączył Artur Lis. Założyciel towarzystwa teatralnego Makata, z którym poznali mnie Konsekwentni.

Artur to świetny aktor plenerowy, aranżer ale i młody biznesmen. Umie starać się o środki unijne. Realizuje prejekty

Artur Lis (2003)

międzynarodowe. Myślę, że z czasem osiągnie pozycję nie mniejszą od obecnego króla polskich plenerów
– Jerzego Zonia z krakowskiego teatru KTO ( zbieżność skrótów z Konkuresm Teatrów Ogródkowych niezamierzona ale też nie nadużywana chyba nadto przeze mnie). Tak więc zaczął się dwunasty przegląd. Późno i spokojnie. Tak jak jedenasty.

Artur Lis na Frascati ( 2005)

Siedziałem na wsi z dziewczynkami. Na niedzielę zjeżdżałem  do miasta. Tu tylko należało zadbać o kilka plakatów, sprawdzić czy goście zakwatrerowani, jeszcze kotyliony „Braw” i „Klap”. Programy w formacie A-4 składny moim zwyczajem na pół do postaci broszuki  w Verso drukowałem ze sporym wyprzedzeniem. Słowem rutyna.

CDN – Rozdział CXIII –  Karaoke czyli wspólne śpiewanie

Rozdz. CXIII – Karaoke czyli wspólne śpiewanie

Rutynę urozamaicałem wyśpiewywaniem nagranych przed rokiem przez Staszaka Górkę i Wojtka Machnickiego piosenek. W tym roku Staszek był w jury.

Staszek Górka na XII KTO (2003)

Miał jednak mniej czasu na wspieranie mnie w charakterze Arbitra Nagrody Publiczności. Do tej roli wyznaczyliśmy więc drogą losowania Sędziów Agonu, którymi teraz zostały panie: Danuta Bednarek i Anna Bieńkowska –Gołąb. Śpiewy zatem były  mechaniczne. Z płyty, którą uruchamiałem czas jakiś przed spektaklem. W tym roku podjąłem też pierwszą próbę zmierzenia się z techniką karaoke.

Karaoke – odkryłem w 2002 roku w czasie podróży gdzieś między Troyes a Lille. Teraz  i w Warszawie stawało się  już ono powszechne. Szczególnie wiele dyskotek z karaoke powstało nad Wisłą, gdzie kolejny (nb. ostatni) rok święciły triumfy piwne puby nad wodą z dancingami. Stamtąd próbowałem też przyciągnąć młodych ludzi by użyli swojej techniki do rozśpiewania mojej publiczności.

Przecież śpiew polski to osobne zagadnienie. My bowiem jak już o tym na samym wstępie pisałem nie znosimy śpiewać razem. Byle nie w chórze. Że  się posłużę Norwidem, choć jemu o coś innego chodziło:  Śpiewają wciąż wybrani [...]. A ja za autorem Fortepianu Chopina wołałem: – Śpiewajcież, w chór zebrani – Ja? zmięszać mógłbym śpiew

Mieszałem. Nagrywałem płyty. Sam próbowałem intonować kancony.  Niestety z karaoke trudno mi się było dogadać. Teatralne Karaoke miała mi przygotować poznana nad Wisłą Ewa Karpińska. Jednak 27 lipca 2003 lało. Towarzystwo się spóźniło. Wcześniej nie odbyto próby. Spotkałem się z tym innym światem: rzemieślników rozrywki. Myślących przede wszystkim, a może jedynie o kasie. Podejmujących się wszystkiego,  nie wykonujących nic. Potem spóźnienie, bajki o wypadku czy defekcie samochodu. Marzenie o karaoke odleciało w przyszłość. Choć ja szczerze wierzę w ten instrument jako tzw. Techniczny środek nauczania. Gdy wspomnę Grundinga 140 ZK z 1970 roku ( nb. do dziś na chodzie !), czterościeżkowego, na którym starałem się nagrywać moje wokalne próby mając do dyspozycji na jednej ścieżce podkład z liną melodyczną na drugiej możliwość synchronizowania wokalu –  czymże to jest wobec systemu karaoke, który grając muzykę wyświetla zarazem rytmicznie tekst !?  O ileż to lepsze od slajdu, jakim do dziś jeszcze posługują się księża w kościołach. Zasada karaoke to przyszłość i nadzieja na rozwój kultury muzycznej szczególnie tak jak Polacy – głuchych narodów.

Do Karaoke wrócimy jeszcze za rok. Tymaczasem konkurs rozwijał się rytmicznie. Spektakl po spektaklu.

Odbyły się wszystkie planowane Przeglądy Konkursowe w Lapidarium,  przyznane zostały nagrody publiczności. W wyniku głosowań publiczności zgromadzonej w Lapidarium na Przeglądach XII Konkursu Teatrów Ogródkowych: najwyższą ocenę otrzymał:

1.         Spektakl „Ferdydurke ” w reżyserii A.M.Marczewskiego z Teatru Test z Warszawy. Na tak głosowało 78 osób, na nie 1. Pozytywna ocena wyraziła  się 98,76 % aprobatą. W związku z tym spektakl został zaproszony do konkursowej części festiwalu i otrzymał Nagrodę Publiczności w wysokości 2500 zl

2.         Drugie miejsce otrzymał spektakl „Audiencja czyli III raj eskimowsów” Bogusława Schaffera” Bałtyckiego Teatru Dramatycznego z Koszalina z 97,67 % aprobatą, gdzie spektakl spodobał się 43 widzom, a 1 uznał go za zły. W związku z tym spektakl  zaprosiliśmy do konkursowej części festiwalu i przekazując Nagrodę Publiczności w wysokości 1500 zł

3.         Trzecie miejsce przypadło spektaklowi „Mistrz Pathlin” z warszawskiego Teatru Pewna Grupa, który zaakceptowało 96,40 % widzów: 111 osobom spektakl podobał się, odrzuciło go 4. W związku z tym spektakl awansował do konkursowej części festiwalu z Nagrodą Publiczności wartą 1000 zl.

W ciągu  ośmiu  niedziel przeglądu i calego  ostatniego finałowego  tygodnia sierpnia (15 dni)  odbyło się  dwadzieścia pięć spektakli [1]

Od dwudziestego czwartego sierpnia impreza przeniosła się do Doliny Szwajcarskiej. W niedzielę 24.VIII przy współpracy Teatru Makata i Poznańskiego Studia Teatralnego „Próby” zrealizowana została II Parada Dionizyjska.

Mirandolina ( Teatr Ptak z Ivanova)

II Parada Dionizyjska (Teatr Makata)

Kilkaset osób po przedstawieniu „Audiencji”, które jako ostatnie odbywała się w Lapidarium,  w asyście policji przemaszerowało z flagami, ze szczudlarzami, ze śpiewem i muzyką: z Lapidarium Rynkiem Staromiejskim , Traktem Królewskim aż po róg Alej Ujazdowskich i uliczki Chopina – do Doliny Szwajcarskiej. Tu czekali na nas zeszłoroczni zwycięzcy. Przybyli z Ivanova – Rosjanie. Była niedziela więc o piątej Rosjanie w trupie Teatru Lalkowego ( kukolnego) pokazali już dzieciom spektakl  „Wiedźmy” w reż. W.Buhajewa, zaś na dziewiątą wieczorem w zespole Teatru Ptak mieli przygotowany przedkonursowy pokaz „Mirandoliny ”Carlo Goldoniego w reżyserii Siergieja Szawarzyńskiego.

Od poniedziałku zaczęły się już codzienne oceniane przez ponad tydzień przez Jurorów KONKURSOWE PRZEDSTAWIENIA. Złożyły się na nie spektakle wybrane przez publiczność Lapidarium oraz wcześniej zakwalifikowane przeze mnie inscenizacje.[2]

Każdego wieczoru w tym ostatnim tygodniu frekwencja oscylowało od 47 (minimum) do 150 osób.  W  Paradzie Dionizyjskiej wzięło udział około 400 osób.  Oznacza to, że w całej Imprezie wzięło łącznie udział około 3000 osób

Anna Retmaniak i Krzysztof Rau w jury XII KTO (2003)

Partnerami tegorocznej edycji było Stowarzyszenie na rzecz Integracji organizujące m.in. Festiwal Zdarzenia w Tczewie oraz Stowarzyszenie Makata realizujące akcje Zbliżenia w Płocku i w Ciechanowie. Pomoc tych partnerów była szczególnie ważna dla realizacji Parady Dionizyjskiej, której koszta w znacznej mierze  zostały zredukowane dzięki   wolontariuszom -  48 osób,  przybyło na warszawską paradę z Poznańskiego Studia „Próby” działającego przy Centrum Zamek.

Całkowity koszt wyniosł -154 000, 00.zł w tym koszty pokryte z uzyskanej dotacji Miasta  (w zł):  to 150 000,00 zł ( już tylko 4 000 dał Sejmik Wojewódzki). Tegoroczny budżet imprezy Ad 2003 był zatem mniejszy o 26 000,00 PLN w porównaniu do budżetu ubiegłorocznego. Pokazałem jednak tyle samo imprez obniżając koszta koncertu finałowego. Zrealizowałem  też kosztowniejszą niż w poprzednim roku  i bardzo udaną „Paradę Dionizyjską”.

Koszta stałe imprezy pozostały przecież niezmienne. Dokumentowany tzw. wkład własny Fundacji, która środków własnych nie posiadała, to w istocie  wynik zainwestowania  środków przeznaczonych na  koszta pośrednie. Dokonano tego  kosztem obsługi biurowej sekretariatu Konkursu Teatrów Ogródkowych.Kosztem, powiedzmy to wprost –  znacznego obniżenia standardu i jakości prac sprawozdawczych, public realations i marketingowych.

CDN. CXIV – Rozmiar klęski.xls


[1] Występowali

06-lip      „Ferdydurke”,Witold Gombrowicz, reż.A.M. Marczewski, Studio Test z  Warszawy

06-lip      godz.20:30 „Maquina Infernal” . M. Lovry , reż. Marek Ciunel, Grupa Teatralna Bez Ziemi z Białegostoku

13-lip,  „Mistrz Pathlin” , spolszczył A.Polewska, pewna grupa z Warszawy

20-lip „Jak zarobię 200 zł”, M.Hemar i inni, reż. Ż.Karasińska-Fluks ,Teatr „13 Muz” ze Szczecina

20-lip      godz.20:30, „Miasteczko Cud, A.Osiecka, Teatr Instekty z Warszawy

27-lip „Atlantikon” L.K,Mouflages, Grupa Muflasz z Gdyni.

27-lip      godz.20:30  „Idiota” N.Pawłowa, reż. A.Jaskulski,Teatr TeArt  z Białogardu

03-sie      „Scenariusz dla trzech aktorek”, B. Schaeffer, reż. B.Semotiuk,Teatr Syrena z Warszawy

03-sie      ,godz.20:30 „Bardzo Dobry”, scen.i reż. A.Talkowski,Kabaret Kuzyni z Krakowa ,Agencja artystyczna „Na boku”

10-sie      ,„Bileterka”, A.Goldflam,  reż. T.Hankiewicz,, Teatr Tradycyjny z Krakowa

10-sie      godz.20:30 „Na pełnym morzu”, Sł. Mrożek, reż. K.Prus, Teatr Jeleniogórski

17-sie      „Kwintesencja” R. Dobrowolski, reż. D.Foulkes, Teatr 2 Strefa z Warszawy

24-sie      „Audiencja czyli III Raj Eskimosów”,B.Schaeffer,  reż. B.Semotiuk, Bałtycki Teatr Wybrzeże z Koszalina

[2] „Mede- moja Sympatia” J.Przybory, reż B.Żyłkowski, Studio Teatralne Próby z Poznania

„Audiencja czyli III Raj Eskimosów”,B.Schaeffer,  reż. B.Semotiuk,     Bałtycki Teatr Wybrzeże z Koszalina (II Przedstawienie wybrane przez publiczność)

„Mirandolina”C.Goldoni, reż.S.Szawarzyński, Teatr Ptak z Ivanovo – Rosja

„Bardzo Dobry“, scen.i reż. A.Talkowski Kabaret Kuzyni z Krakowa ,Agencja artystyczna „Na boku”                 speklakl odwołano z powodu złej pogody

„Miasteczko Cud, A.Osiecka, Teatr Instekty z Warszawy

„Scenariusz dla trzech aktorek” B. Schaeffer, reż. B.Semotiuk ,Teatr Syrena z Warszawy

„Na pełnym morzu”, Sł. Mrożek, reż. K.Prus, Teatr Jeleniogórski

„Ferdydurke”,Witold Gombrowicz, reż.A.M. Marczewski, Studio Test z  Warszawy

(I Przedstawienie wybrane przez publiczność)

„Mistrz Pathlin” , spolszczył A.Polewka, pewna grupa z Warszawy

(III Przedstawienie wybrane przez publiczność)

„Dwanaście Godzin z Życia Kobiety”, W. Młynarski, muz. J.Derfel – reż. A. Poniedzielski , Teatr Powszechny z Łodzi

Rozdz. CXIV – Znowu A.Urbański: czyli tragedie są dla ludzi.

Doszło do Finału. Jak zwykle udanego. Ludzi też przyszło sporo. Nagrody wręczał Andrzej Urbański – niby mało uważny, pobłażliwy, mówiący, że nie chce imprez niszowych lecz tłumów pod Pałacem Kultury, a jednak wierny przyjaciel i najprawdziwszy obrońca ogródka.

Krzysztof Rau, Andrzej Urbański i Jarosław Kilian

Toi@toi mi nie wymienili, więc zaciągnąłem go po spektaklu czy raczej w trakcie występu zapełniającego czas obrad jury na kawę. Finał to było łódzkie „12 godzin z życia kobiety” Młynarskiego i Derfla z istoty rzeczy ze względu na udział Jurka w jury niepodlegające konkursowej ocenie. Kiedy więc jury radziło zaciągnąłem Jędrka do Casa del Valdemar na kawę.

Teren bitwy o Dolinę Szwajcarską

Casa przy skwerku u zbiegu Pięknej, Mokotowskiej i Chopina mieści się w miejscu, gdzie niegdyś był klub nauczyciela, w którym w 77 roku odbywał się ślub Halinki Kreid i Marka Waszkiela. Powspominawszy jak kąpaliśmy wówczas w umywalce nasze naczubione głowy spojrzałem mu głęboko w oczy i umówiliśmy się, że tak dalej być nie może. Ja już wiedziałem, że NGOsem może być prezydentowa Kwaśniewska z Orlenem w tle, no ewntualnie pani ambasadorowa Koźmińska, przemiła Mme Irene, co w całej Polsce czyta dzieciom, czemu by jednak nie podołała bez pozycji męża i Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności w zapleczu.

Jędrkowi takich rzeczy tłumaczyć nie trzeba. On rozumiejąc mój swoisty abstrakcjonizm, wiedząc, że życie jest dla mnie bardziej figurą literacką, niż realną koniecznością zaś  cała moja odwaga płynie w istocie z niewiary w rzeczywistość przy absolutnym poczuciu formy –  ma jednocześnie instynkt konkretu. Rozumie Parmenidesa lecz  wie że życie nie jest eleackim złudzeniem –  jest naprawdę. Zawsze powtarza pozornie banalne zdanie „Ludzie są jacy są’. Jednak Urbański umie przetłumaczyć to na herbertowskie „wybacz wenceckim lustrom, że powtarzają powierzchnię”. Rozumie  też ( co odróżnia go od politycznych arywistów), że i idee materializują się czasami.

Nie zapomnę zdania jakie wypowie w kilka miesięcy później, przewidując niczym Tejrezjasz  bieg  perypetii,  która stanie się  istotną przyczyną mojej  także rodzinnej tragedii.

- Matka wyrodna, zaślepiona żona, bohater  odarty z  Godności : ty myślisz, że to literatura. Nieprawda. To wszystko dla ludzi !

Ewa Tucholska i Magdalena Dratkiewicz w "12 godzinach z życia kobiety"

Fakt! Przekonuję się o tym ze zdziwieniem od tamtej właśnie chwili. Od dnia, gdy zrozumiawszy, że sam nie dam rady zbudować mego zamku na lodzie i korzystając ze wsparcia Andrzeja – Urzędnika zacząłem przedzierać się przez gąszcza dworu. Obserwować niepojęte reguły. Powoli, powoli uczyć się słuchać. – Nie mów ! Powtarzał mi Andrzej przy każdym spotkaniu, których od tamtego  czasu coraz mniej. Coraz bardziej interesowne. Właściwie spotykamy się wtedy, gdy ja potrzebuję wsparcia a on – lustra dla swojej pychy.

- Jasne, muszę ci załatwić jakąś pracę powiedział Urbański w Casa Valdemar i z tym rozstaliśmy się po finale. Jak zwykle zwinąłem majdan na coraz większy TIR pana Darka i ruszyłem w stronę stodoły w Ołtarzach. Kolejny podobny rok.  Tylko, że teraz bez żadnych już zabezpieczeń. Bez kontraktu dla firmy na zime, zlecenia, TV, etatu. Plik rozliczeń w excelu, w którym zamykałem ogródki od kilku lat nazywłem juź tak samo: rozmiar klęski.xls.

Ołtarze - Gołacze

Zwiozłem rzeczy. Czekałem na opóźniane wręcz celowo przez Miasto płatności. M.in. skarbniczka Miasta pani Łucja Konopka wymyśliła sobie, że 14 dniowy okres na wypłatę II transzy nie obowiązuje od momentu, kiedy to ja jako NGO przedstawię rozliczenie w podległym jej biurze kultury lecz od chwili gdy to biuro przedstawi rozliczoną dokumentację w Biurze Finansów. Oczywisty biurokratyczny nonsens, którego jedynym bodaj czy nie zamierzonym efektem było obniżenie wiarygodności pozarządowego partnera. W efekcie złożywszy sprawozdanie z wykonania I części dotacji gdzieś około 20 sierpnia i zakończywszy imprezę 31 sierpnia drugą część pieniędzy – bagatelne 40 tys. złotych z okładem zobaczyłem na koncie Fundacji 2 października podczas, gdy zgodnie z tą samą umową rozliczyć całą dotację powinienem do końca września. – Zamknięte koło.

Jeden z ostatnich plakatów=programów: ręcznie robionych

Popłaciłem w kilku wypadkach mocno już po dwu miesiącach zdenerwowanych dłużników, w pierwszych dniach października, a jeszcze oczekiwałem na dotację z Sejmiku, co zmusiło mnie do odroczenia kilku płatności o miesiąc. I tak lepiej niż przed rokiem kiedy to z sejmikowej łaski kilka indywidualnych nagród wysłałem aktorom … na gwiazdkę. Czułem jak pętla zaciska mi się na szyi. Niejedna zresztą, bo zmęczona brakiem finansowego sukcesu, pozbawiona (od czasu niefortunnych przygód z kapeluszami) satysfakcji i apanaży –  matka mych córek zaczęła zachowywać się bardzo nieładnie. Widząc sporą gotówkę w mojej portmonetce potrafiła wyjmować „alimenty” na życie nie zwracając uwagi, że to kwoty ściśle odliczone na honoraria. Zmusiło mnie to do nie zostawiania pieniędzy w domu, co z kolei obróciło się przeciw mnie. Jakaś typowa dla mnie dekoncentracja, dystrakcja, poszukiwanie bodaj zagubionych kluczy, wybebeszenie z miliona gratów mego Wozu Tespisa zwanego Tiponkiem, zgubiona portmonetka, oddana portmonetka. W dniu finału w jakimś markecie po zrobieniu zakupów na przyjęcie końcowe zajrzawszy do portmonetki odkryłem brak … 4 tys. złotych. – Nawet nie drgnąłem! Tylko krew uciekła mi gdzieś w stopy. Po chwili dekoncentracji zapłaciłem rachunek kredytową kartą. Czym w końcu są 4 tys. (jedne wakacje z dziećmi !). Dla człowieka operującego 150 tysiącami złotych !? To się okazuje dopiero po zamknięciu bilansu. Spojrzeniu na debet karty kredytowej, opłaceniu dłużników. Zaległy od mojej fikcyjnej gaży (1/4 etatu a 750 zł) w Fundacji i kilku umów o pracę  ZUS za rok 2002 i ten 2003 sięga (bez odsetek) ok. 4 tys. zł. i do dziś nie został spłacony. O czym uprzejmie do Niebieskiego Urzędu Skarbowego sam na siebie donoszę. Należności pseudodochodów (wynik wymiany faktur i generacji kosztów uznawanych przez sponsorów) sięgnęły pod koniec 2003 roku 20 tys. zł. Zgłosili się już po nie komornicy Urzędu Skarbowego. Należności z odsetkami urosły z odsetkami do 30 tysięcy. Do końca mych dni pewnie będę je spłacał…

Arkadia

Grunt osuwał mi się spod nóg. Na karcie kredytowej miałem dostępny  limit bodaj 14 tys. zł. Zacząłem w ratach wybierać gotówkę licząca się… sam nie wiem z czym. Z ucieczką? Czarną godziną. Sam nie wiem. Fomalnie zobowiązania popłaciłem. Długi skarbowe i debetowe sięgały  w tym momencie może 30 tys. zł. Kilka pensji. Tylko skąd je wziąś ? Przebywałem cały czas w Ołtarzach. Pisałem sprawozdania. Wszedłem nawet w internetowe gadu-gadu. Abstracja. Syndrom Bankruta. Pamiętam nawet moment, gdy prawie poważnie zastanawiałem się czy nie odpowiedzieć na inernetowy apel syna afrykańskiego tyrana  Mobutu, który proponował fundacjom pranie zdeponowanych jakoby przez tatusia w szwajcarskich bankach pieniędzy.

Wtedy po raz pierwszy oderwałem się od rzeczywistości. A może ją wreszcie zauważyłem. Rzeczywistość marzenia, urzędnika pragnącego oderwać się od codziennej pracy. Rzeczywistość wirtualną losowania w toto-lotka, spotkania z dziewczyną spotkaną w internecie. Wszedłem na Gadu-Gadu, w weekendy szukając Arkadii, gdzieś między Żelazową Wolą a Nieborowem  wyznając  do arystokratycznego mikrofonu gminne kulisy kolejnego sukcesu. Bo przecież medialnie XII Konkurs był tradycyjnie – sukcesem.

Stodoła uporządkowana, dłużnicy popłaceni. Urbański milczy. Moje emocje rozbujane do ostateczności. Podjąłem próbę ucieczki z Warszawy. Dowiedziałem się, że Zarząd Sejmiku Województwa Warmińsko-Mazowieckiego ogłosił konkurs na stanowisko dyrektora teatrów w Olsztynie i w Elblągu. Zarząd był wprawdzie komozycją SLDowsko-Samoobronną, ale mnie było już wszystko jedno. Porozumiałem się  z Krzysztofem Rauem, wyciągnąłem starą rekomendację Maćka Wojtyszko. Odbyłem rekonesans wędrując z Elbląga aż po Frombork, Braniewo do  Olsztyna. Jesienną porą zjechałem moim Tiponkiem  Warmię i Mazury wzdłuż i wszerz.   Nawet się zakochałem – w Alensteinie.

CDN

CXV -

Ani brat ani swat – przypadek Janusza Kijowskiego

Rozdział CXV „Na Pomostach” – między Krzyżakami

Zdecydowałem się przedstawić swoją kandydaturę na stanowisko Dyrektora Teatru im. Jaracza w Olsztynie. Od dawna szukałem przecież bazy instytucjonalnej dla realizacji moich projektów mających na celu wzmocnienie pozycji kulturalnej Polski, a co za tym idzie zasobności jej mieszkańców w jednoczącej się Europie.

Był rok 2003. Stawiałem na fakt, iż Polska stanowi geograficzne centrum Europy – równie stąd daleko do Finlandii jak z Hiszpanii, może się więc stać naturalnym miejscem spotkania Europejczyków. Miejscem spotkania – gdyż tak właśnie widzę rolę teatru. Teatr to bowiem ani budynek, nie aktor czy reżyser – teatr to publiczność, ludzie, którzy chcą się spotkać w określonym pięknym miejscu w odpowiadającej im atmosferze.

Od dawna przypominałem, że  z dwu i pół tysiąca lat tradycji teatralnej  zaledwie sto w dziewiętnastym stuleciu  związanych jest z budynkami. Teatr grecki, średniowieczny, rybałtowski, jezuicki, commedie dell arte – to wszystko spełniało się na placu. Podobnie jak i w XX wieku wszystko, co teatralnie ważne powstało poza budynkami.

Scena plenerowa w Olsztynie

Ten budynek będzie nam oczywiście potrzebny, jako rodzaj studia, zaplecza, pracowni – gdzie tworzy się produkty trwałe, dziś często multimedialne, przeznaczone do wielokrotnej emisji. Jednak istotą teatru jest spotkanie w miejscu magicznym.

A czyż istnieją w Polsce miejsca bardziej magiczne od mazurskich krajobrazów, jezior, romantycznych zamków?

Jestem najgłębiej przekonany, że ani chytre Tatry, skąpy i zimny Bałtyk, ani prowincjonalna Warszawa nie stanowi żadnej atrakcji na europejską skalę w porównaniu z Warmią i Mazurami.

Propozycja objęcia przeze mnie Teatru w Olsztynie była, więc równoznaczna z zamiarem wykreowania w Regionie i w Mieście miejsca Letniego Europejskiego Spotkania Artystycznego.

Stale to przypominam, że w Polsce, gdzieś między Łodzią, Warszawą, Łomżą a Olsztynem i Elblągiem znajduje się geograficzne centrum Europy. Tak, więc w momencie wstąpienia do Unii Europejskiej właśnie Olsztyn czy Elbląg mógłby stanowić naturalne miejsce spotkania Europejczyków z północy (Finlandia, Szwecja, Litwa, Łotwa, Estonia) i wschodu ( Rosja, Białoruś, Ukraina, Czechy, Słowacja) – spotkania, które może być bardzo interesującym dla turystów i znawców kultury z Europy Zachodniej ( Przede wszystkim Francji, Szwajcarii, Włoch, Hiszpanii).

Jest chyba oczywiste, że Pojezierza Warmii i Mazur stanowią – z turystycznego punktu widzenia polski najlepszy produkt marketingowy. Góry mamy byle jakie- nawet w porównaniu ze Słowacją, o Alpach nie wspominając, morze zimne, za to jeziora – najlepsze w Europie. I coraz częściej się o tym przekonuję, że obcokrajowcy świetnie o tym wiedzą, a po wizycie w Krakowie i obowiązkowej  Warszawie pytają już tylko o … Lacs de Mazury.

Trudno mi pojąć, że to turystyczne zagłębie Europy uchodzi dziś za region bodaj z najuboższych. Że być może nawet niewiele zarabia na turystach, którzy przepływają kajakami czy przechodzą lasami bądź przejeżdżają na rowerze.

Trzeba też spytać czemu – z wydarzeń artystycznych w tym regionie wymienić mogę bez namysłu: Piknik Country i Festiwal Kultury Kresowej, jeszcze może – Przystanek Olecko – natomiast działalność teatru w okolicy, w której mieszkają     ( mają swoje letnie domy) dziesiątki artystów,  gdzie na wakacje przyjeżdżają inteligenci i studenci z całej Europy – jest tak mało znana.

Odpowiedź jest prosta: wiem o tym, co funkcjonuje w telewizji i co pozyskało potężnych sponsorów.

Dlaczego teatr tak potężnego wsparcia nie znajduje  ?  – Jak sądzę wynika to z błędnego odczytania roli i funkcji teatru. Traktujemy bowiem teatr z jego budynkiem jako dość kosztowny luksus kulturalny, konieczny naturalnie, lecz w gruncie rzeczy nudny, ezoteryczny i nierentowny. To taka kosztowna miejska pracownia języka polskiego i miejsce dla hobbistów. To chyba nawet dla większości kulturalnych ludzi niezbyt dobre miejsce dla towarzyskiego spotkania.

Kino-Teatr w Elblągu

W końcu lepiej pójść do restauracji,  kulturalnego pubu, czy internetowej kawiarenki niż siedzieć w ciszy, w ciemności, w bezruchu , w dusznej nieraz sali, a w czasie przerwy tłoczyć się wokół oblężonego bufetu.

To trzeba zmienić. Oczywiście wystawiać trzeba sztuki z repertuaru klasycznego, trochę lekkich komedii, coś dla dzieci. Ale to wszystko spełni się w budynku. Będzie obowiązkowe. I choćbym nie wiem jakie gwiazdy ściągnął z niedalekiej Warszawy, zawsze będzie to dla nich prowincjonalna chałtura. A inteligent olsztyński woli wyskoczyć na premierę  do Stolicy niż oglądać siedemdziesiątą siódmą wersję hanuszkiewiczowskiej Pani Dulskiej w kostiumach Chwedczuka !

Otóż rzecz w tym by odwrócić pojęcia. Bo prawda jest taka, że to Warszawa jest prowincją: smutnym przywiślańskim miastem, które nie ma nic do oferowania Europie i które w swym obecnym generowanym przez ekipę Hanny Gronkiewicz-Waltz kosztownym i smętnym pościgu za Europą – spada gdzieś daleko za Berlin czy nawet Kraków, że o Gdańsku nie wspomnę.

Olsztyn jednak miałby szanse. Ma szanse stać się turystyczną stolicą Polski. Ale nie zostanie nią, jeśli nie skupi wokół siebie inteligencji. Nie wypromuje atmosfery. Nie samym chlebem, kajakiem i rybami żyje wakacyjny człowiek. Nie przyjedzie tu zamożny Francuz czy Niemiec, jeśli nie będzie miał gdzie pójść po upalnym dniu nad jeziorami. Podobnie jak kariera Zakopanego zaczęła się od Chałubińskiego, a dziś Andrzej Dziuk od 25 już lat  w Teatrze Witkacego udowadnia, że w miejscowości wakacyjnej jest miejsce dla teatru -  tak i Olsztyn musi poza bazą turystyczną i krajobrazowymi udogodnieniami ofiarować turystom interesującą ofertę kulturalną.

Nowocześnie rozumiana instytucja teatralna może się tu stać znakomitym akceleratorem promocji Regionu. Bowiem wbrew temu, czego doświadczamy w odziedziczonych po XIX i XX stuleciu dusznych teatralnych salach, teatr jest właśnie zaprzeczeniem nudy i bezruchu.

Muszla estradowa w Braniewie

Teatr, ze swej istoty i historii nie jest strukturą zamkniętą w budynku. Od czasów greckich festiwali, poprzez średniowieczne misteria i moralitety, renesansowe popisy rybałtowskie, commedie dell arte, rozgrywany częstokroć w podworcach: teatr dworski, jezuicki ( z korzeniami w Braniewie!),  The Globe Szekspira a i objazdowe trupy  Moliera – wszystko, co ważne w historii teatru dokonało się na wolnym powietrzu!

Gmach teatralny, (którego relikty zachowujemy – płacąc słono za utrzymanie budynków teatrów dramatycznych w Olsztynie czy w Elblągu) to w gruncie rzeczy wypadek przy pracy lat 1765-1965, wypadek, który jednakowoż nie odznaczył się prawie niczym istotnym w dziejach sztuki scenicznej, której historię w całym XX wieku wyznaczali reformatorzy uciekający z teatralnej sali.

Nie należy stąd jednak wnosić, iż proponowałem Samorządowi Regionu jakiś kolejny teatr uliczny. Wprost przeciwnie. Teatr uliczny jest ewenementem polegającym na zaczepianiu ludzi, którzy sztuki nie oczekują.

Działania, które bym podejmował stanowią zaś istotę życia artystycznego kultury śródziemnomorskiej od dwu i pół tysiąca lat. Wymagają one świadomego uczestnictwa. Wymagają sali czy amfiteatru. Wymagają także, ( o czym przekonałem się wielokroć jako animator Teatrów Ogródkowych) ochrony  przed wiatrem, deszczem i chłodem.

Proponowałem zatem by w oparciu o bazę Teatru im. Jaracza w Olsztynie, amfiteatru, ale pewnie także teatru w Elblągu, tzw. filii w Mrągowie i innych instytucji kulturalnych województwa, a przede wszystkim zamków  krzyżackich – porwać się na realizację  cyklu letnich zdarzeń, które funkcjonowałby podobnie jak słynny francuski festiwal letni w Avignonie. To teatr, z małego miasteczka i regionu – z tradycjami Templariuszy i średniowiecznej niewoli Papieży w południowej Francji – uczynił z Avignonu Mekkę artystów  i turystów z całego świata !

Pomysł polegał na organizacji Letniego trzy miesięcznego Europejskiego  Festiwalu Artystycznego, który proponowałem nazwać „ Festiwal  na Pomostach”.

Byłby to spływ teatralny  organizowany latem, gdzieś od letniego przesilenia ( wianki), aż po koniec sierpnia – może nawet września.

Wyobrażałem sobie jacht, który płynie szlakiem mazurskich jezior z repertuarem teatralnym od plaży do plaży. Jacht ze sceną na trapie. Widziałem takie łodzie na kopenhaskich kanałach. W każdym z wytypowanych siedmiu miejsc ( w jakimś Praniu czy Krzyżach, Gromie czy Pasymiu) –  pojawiałby się określonego dnia tygodnia. Każdego tygodnia  z innym zespołem czy sztuką.

Oczywiście proponowałem też Regionowi wszystko co dotąd wymyśliłem. A więc organizację:

Jeszcze jedna olsztyńska estrada

(1)             Konkursu Teatrów Ogródkowych

(2)             Europejskiego Forum Inicjatyw Kulturalnych

(3)             Akcji „Z Dziecka Król” czyli Konkursu na najzdolniejsze Dziecko Warmii i Mazur,

(4)             Wpadłem też na pomysł przeprowadzenia    Mazurskich Tesmeforii czyli Konkursu na Najpiękniejsze Niemowlę.  W Atenach obchodzono je w dniach 10-17 miesiąca Pyanepsjon (październik). W trzecim dniu świąt, zwanym kalligéneja, poświęconym Demeter Kalligenei „matce pięknych dzieci”, odbywał się festyn, do którego tradycji proponowałem nawiązać.

Słowem inwencją tryskałem. A kluczem do przedstawianego projektu były  mazurskie jeziora – czyli teatr na wodzie !

*                                           *                                                  *

Te moje marzenia, powtórki, teorie… Wspominanie założeń  organizacyjnych, finansowych, zawodowych – odpuszczam już sobie. Wobec całkowite niezauważenie układu. Nie dostrzegania, że – jakby powiedziała Małgosia Szpakowska: gram na boisku, z którego futboliści domowi dawno już się wynieśli ze swoją szmacianką na zupełnie inne podwórko.Tutaj boiskiem było województwo Olsztyńskie. Dostrzegłem weń miejsce pozytywnej w istocie penetracji niemieckiego kapitału lecz starałem się nie przywiązywać wagi do banalnego faktu, że w 1981 roku w ramach partyjnej odnowy wojewodą tego regionu został działacz Stronnictwa Demokratycznego, wcześniej prezes OST Gromada, Jerzy Kijowski ojciec filmowca Janusza.

CDN – Ani brat ani swat – przypadek Janusza Kijowskiego, Opis… r.  CXVI

Rozdz.CXVI – Ani brat, ani swat – przypadek Janusza Kijowskiego

Janusz Kijowski. Pierwszy raz usłyszałem o nim zauważywszy jakąś podpisaną ważnym dla mnie nazwiskiem recenzję filmową w wilhelmiańskiej „Kulturze”. Piśmie przez 10 lat powszechnie bojkotowanym. Gdyż zastąpiło zlikwidowany w1963 roku „Przegląd Kulturalny”.  Ja wiedziałem, że „się” doń nie pisze.  Debiutowałem zatem w tym samym czasie w  powstałej za wczesnego Gierka i nawiązującej do tradycji „Współczesności” – „Literaturze”. Naczelnym był wprawdzie Jerzy Putrament, jednak stanowisko zastępcy otrzymał na znak gierkowskiej odwilży były naczelny „Przeglądu Kulturalnego” – Gustaw Gottesman.

Janusz Kijowski

No ale Janusz nie był wszak tak głęboko osadzony w środowisku. Mógł czegoś nie wiedzieć.  Wnet po jego debiucie po literackiej Warszawie rozeszły się jednak niepokojące pogłoski, że to młody hunwejbin, który natychmiast stał się aktywnym uczestnikiem egzekutywy warszawskiej  „Kultury” -  do tragicznej śmierci w wypadku samolotowym w roku 1977 kierowanej  przez Janusza Wilhelmiego.

Krzysztof Rutkowski (fot.Bogdan Konopka)

No cóż inteligentniejsi karierowicze mojego pokolenia zaczynali wówczas swoją grę w pokoleniowy „Przypadek” – mistrzowsko opisany przez Kieślowskiego i Piesiewicza. Nie jedenrecenzent filmowy warszawskiej „Kultury” i działacz Stowarzyszenia Filmowców.  Tak samo grał wówczas np.  partyjny u korzeni, szef koła Polonistów Krzysztof Rutkowski. Tak, tak, późniejszy emigrant i autor „Paryskich Pasaży”. Tak też zaczynał syn  warmińsko-mazurskiego wojewody.

Tak naprawdę inicjacją był i tutaj Marzec ’68. Janusz Kijowski to przecież Reytaniak. Rocznik ’48.  Co nieco mi o nim opowiadała córka Rabina czyli Małgosia Naimska, której w tym właśnie czasie świadczył na ślubie z Piotrem. Ponoć „słowa nie zostawały weń bez skrzydeł” – że się homerycką frazą wyrażę.

Jednak dostawszy się do szkoły filmowej wyczuł historyczną koniunkturę i zaryzykował grę w prawdę. Może ćwierć prawdę ale i tego okazało się za dużo. Zrealizował film, pierwszą właściwie pełnometrażową etiudę traktującą o studencie wyrzuconym ze studiów w konsekwencji wydarzeń marcowych. Obraz nosił tytuł „Indeks”.

Zagrał w nim doktorant Instytutu Badań Literackich  i student reżyserii PWST, późniejszy szef Teatru i pr II PR – Krzysztof Zaleski [1948-2008]. Film, nigdy (aż do 89 roku) nie pokazany obrósł w mit i ustawił artystyczny życiorys reżysera. Film, o którym środowisko wiedziało, o którym wspominać nie było wolno, film którego zrobione nie zrobienie stało się w rekach utalentowanego cwaniaka  zakładem zupełnie przyzwoitej kariery. Film w istocie słaby lecz słusznie niesłuszny – trafia dziś do kolekcji Platynowej Historii polskiego kina. Rechot Historii.

Żeby nie było wątpliwości –  Janusza Kijowskiego uważam za człowieka autentycznie zdolnego, lecz realizującego się w dziedzinie, w której, w każdym kraju i to niezależnie od ustroju zdolności są warunkiem koniecznym lecz dalece niewystarczającym. Posłyszeliśmy o nim wkrótce jako o  autorze filmu „Kung Fu” zrealizowanego z zespole „X” Andrzeja Wajdy. W ten sposób znalazł się w środowisko, którego produckcję próbowałem  w „Polityce” ochrzcić  nie do końca pochlebnym mianem Kina Realizmu Biurowego. Nie przyjęło się. Formację nazwano prościej: kinem moralnego niepokoju. Jego członkowie: rozpierzchli się po świecie – jak Agnieszka Holland. Spełnili spokojną karierą jak Feliks Falk. Walczą z otchłanią niebytu – jak Tomasz Zygadło. Obrywają kupony jak Janusz Kijowski.

Kijowski to z pewnością świetny organizator. Był jednym z głównych animatorów tzw. Studia Irzykowskiego działającego formalnie od 1.VII.1981 aż do 1.VI.2005  przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Do dziś choć filmów praktycznie nie kręci zasiada w licznych międzynarodowych gremiach i filmowych władzach.

Krzysztof Zaleski w "Indeksie" - Janusza Kijowskiego

Przytkało mnie, gdym  w 84 roku błąkając się po Francji odkrył, jak profesor Janusz Kijowski wykładowca  szkoły filmowej w Brukseli jest powszechnie w artystycznej Europie znany. Spędził tam w sumie 12 lat. Wrócił po Okrągłym Stole. A ja przez 20 lat nie mogłem pojąć w czym rzecz, aż mnie w końcu mieszkający dziś w Niemczech, były asystent Kijowskiego z czasu „Indeksu” Andrzej Faber oświecił: – gdy nie wiadomo o co chodzi trzeba szukać kobiety. Cherchez la femme, jak powiadają Francuzi.

I czemu ja się dziwię?  Czego zazdroszczę? Z czym zgodzić nie mogę?  Że ruja, że donosy?  Że pochlebstwo – bronią?

Z Kijowskim spotkałem się pierwszy raz, gdy pod koniec  „Polonii 1″ postanowiłem zrobić ATaK Show z Waldemarem Dąbrowskim, który właśnie opuściwszy niezmiennie piastowane stanowisko szefa przyministerialnego Urzędu Kinematografii został w rządzie Cimoszewicza szefem PAiZ. Czyli Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych.

Życiorys „Pięknego Waldiego” : nie gorszy od … Olechowskiego. Z korzeniami na bramce w  studenckim klubie „Remont”, poprzez agencję „Pagart”, w której w najczarniejszym okresie stanu wojennego zajmował się Dąbrowski wskazywaniem artystów prawomyślnych, którym SB-ecja może bez obawy wydawać paszport. Wielu ludzi ma wobec niego dług wdzięczności do dzisiaj.  Dąbrowski to skądinąd bardzo miły i uważny człowiek.  Sprawny menadżer. Chyba trudno jednak o bardziej agenturalną biografię. Dąbrowski związków z opozycją jednak nie udawał  lecz  na swojego adwokata w prowadzonym przeze mnie programie wskazał: Janusza Kijowskiego. Czy trzeba coś jeszcze dodawać ?

Ponadto, że w czasie gdy wpadłem na pomysł wygrania konkursu na olsztyński teatr ministrem kultury (nadzorującym tę instytucję) był właśnie … Waldemar Dąbrowski.

Z Kijowskim zaczynają nas czasem mylić. Tak było i tym razem. Zjawiwszy się w biurze Sejmiku Warmińsko-Mazurskiego poczułem niezwykłą atencję, gdym się swym nazwiskiem przedstawił. Wkrótce jednak: przejrzawszy listę aplikantów zrozumiałem w czym rzecz. Zobaczywszy nazwisko Janusza zrozumiałem, że cały konkurs ustawiony jest dla przyjaciela ministra. Mądry człowiek by się pewnie wycofał. Ja jednak żyłem jeszcze złudzeniami. No cóż pomyślałem sobie, minister ma jeden głos, a jeśli nawet radni dostaną sugestię by wskazać Kijowskiego, to zobaczywszy dwóch mogą zgłupieć i po prostu  wybrać lepszego. Mojej koncepcji zaś byłem pewny z całą naiwnością.

Nie doceniłem przeciwnika. Przybywszy, doprawdy nie wiem po co, na konkurs dowiedziałem się, że:… nie spełniam wymogów ze względu na … brak wyższego wykształcenia artystycznego. Wprawdzie moje wykształcenie jak stwierdził wicemarszałek  sejmiku bardzo wysokie jednak doktorat estetyki teatru, doświadczenie organizatorskie i wieloletnia praca wykładowcza na uczelni artystycznej etc. nie może się równać z „mgr sztuki” jakiejś powiedzmy baletnicy. Zażartowałem i … przed odjazdem podszedłem jednak do Janusza Kijowskiego. Grzecznie pogratulowawszy mu zwycięstwa przedstawiłem swój projekt. „Festiwalu na Pomostach”. W końcu by go zrealizować nie muszę być dyrektorem – pomyślałem.

Idea realizacji na Mazurach Festiwalu „Na Pomostach” wydała mi się bardzo kusząca. Zresztą kilkudniowa eskapada do Olsztyna, zwiedzenie Elbląga, wypad aż po Frombork w stronę Braniewa, wszystko ciągnęło mnie w tamtą stronę. Janusz wysłuchał z uwagą. Zdawał się serio zainteresowany. Po wygraniu konkursu zwrócił się do mnie SMSem z prośbą o wysłanie scenariusza. Przerobiwszy go tak by wynikała konieczność stworzenia Biura Festiwalowego zaopatrzyłem w Copy©Right i wysłałem.

Zapadła cisza. Po pół roku, gdy już zasiadałem w gabinecie na Smolnej odkryłem ze zdumieniem, że w Olsztynie (a nie w województwie) odbywać się będzie organizowany pod auspicjami Teatru Letni Festiwal „Na Pomostach”. Kazałem łączyć. No tak, stwierdził „kolega dyrektor” –  mimo, że teatr wojewódzki okazuje się,  że większym przyjacielem teatru jest prezydent miasta. Pytanie jakim prawem przywłaszczył sobie nazwę po prostu utknęło mi w gardle. A przecież wystarczyło słowo „proszę”: może jakieś grzecznościowe honorarium … Pewnie tak zachowano by się w Europie. Pośród „białych” ludzi.

No ale niekoniecznie na terenach podbijanych przez Krzyżaków.   „O tempora,  o mores !” -  Wszakże opisuję tu … obyczaje.   Cóż więcej dodać można o tym reemigrancie  z Brukseli:  nadto, że …konkwistador.

Rozdz. CXVII – Wszyscy ludzie prezydenta Kaczyńskiego

Powrót z Olsztyna do łatwych nie należał. Przebijałem się ku Ołtarzom przez pola Grunwaldu, po którym krążyłem o zmroku. Towarzyszyły mi w tym smutku, miłe SMSy mojej młodszej, nad wiek wrażliwej 10 letniej w tym momencie córeczki – Emilki. No i duch poezji wkraczał drzwiami i oknami.

„Świat mnie woła – ja milczę. Świat milczy – ja gonię.

I tak i stąd i zowąd łowię listy Twoje.”.

Napiszę chwilę potem do mej ówczesnej Muzy Internetowej.W końcu telefon zadzwonił. Andrzej Urbański głosem nieznoszącym sprzeciwu poinformował mnie, że mam się zgłosić do Burmistrza, tytułować go posłem, jako że właśnie udało mu się zdobyć mandat rezerwowy i zostanę Dyrektorem Domu Kultury Śródmieście. Właściwie w tej pierwszej odzywce zawarta została cała czynownicza pułapka kontaktu z nowoczesnymi aparatczykami . Aparat  pewnie wszędzie jednaki. Próżny, lokajski, pełen obłudy, fałszu i donosu. Ten  PIS-owski pewnie ani gorszy, ani lepszy do SLD-owskiego czy PO-wiackiego tyle tylko, że słabszy, a przez to często brutalniejszy.

Czymże bowiem jest władza jeśli nie emanacją siły ?  Siła władzy to nakaz i nagroda. Władza, która nie karze ani nie nagradza faktycznie przestaje być władzą. Siła władzy feudalnej wyrażała się w przemocy fizycznej, ale i w uszlachceniach, rycerskich pasowaniach, nadaniach. Kapitalistycznej – w terrorze finansowym. Komunę wprowadzono na radzieckich bagnetach, a trzy pokolenia profitentów tego najazdu wzmocniły swoją władzę majątkiem, koneksją, wreszcie wykształceniem. I to zarówno tym szkolnym, językowym czy ekonomicznym jak przygotowaniem do rządzenia.

Śmieliśmy się z absolwentów Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KCPZPR mieszczącej się w budynku w Alejach Ujazdowskich bezpośrednio przyległych do URM-u. Ale wykształcenie, które tam odbierali partyjni aparatczycy wiele mogło mieć wspólnego z wiedzą udzielaną adeptom kolegiów pijarskich czy jezuickich, w których szlachta uczyła swych synów – sprawować władzę.

Po okresie początkowego buntu, w którym dominowała opozycja,  bracia Kaczyńscy rozpoczęli budowę pierwszej nie komunistycznej formacji zorientowanej na władzę. Dość uważając by nie przenikali w jej szeregi dziedzice starego układu, których w rezultacie zagospodarowała Platforma Obywatelska, oprzeć się musieli na nieskażonych wprawdzie komuną ale wyzbytych też jakiegokolwiek zaplecza, młodych arywistach dla większości, których pierwszym wskazaniem było zabezpieczenie własnego losu.

Władza bowiem to pewność. Widać to na przykładzie Warszawy. Nie zdobywa się pozycji w rok ani nawet cztery. Osoba nominowana przez przełożonego, o którym wiadomo, że nie gwarantuje bezpieczeństwa po ewentualnie przegranych wyborach nie jest zarządcą lecz tylko nieproszonym czasowym rezydentem.

Tak traktowano w Polsce Lecha Kaczyńskiego. W Warszawie  jego zastępcę Andrzeja Urbańskiego.  W Domu Na Smolnej – jak go nazwałem – mnie. Także każdego z kolejnych PIS-owskich burmistrzów Śródmieścia: Zielińskiego, Błaszczaka, Brodowskiego. Póki się wreszcie nie pojawił człowiek, który jest wprawdzie nikim lecz ma umiejętność przechodzenia z ugrupowania do ugrupowania, silną protektorkę z bankowym zapleczem i dziadka z AK-wskimi urazami oraz doświadczeniem PRL-wskiego literackiego serwilizmu. Słowem przedstawiciel klasowej elity władzy..

4 listopada 2003 roku wkroczyłem zatem na Smolną. W sekretariacie trzy panie stłoczone jedna na drugiej, w hallu dwóch kelnerów, którzy podali mi w lansadach kawę z „Niedzieli na Głównym” Młynarskiego. Na parterze ogromna kuchnia z piecem, w którym Prus by Rozalię siostrę „Antka” z pewności usmażył.

Przede mną zespół. Władza zaczyna się od siedmiu osób mawiał swego czasu Janek Latkowski. A tu zgrana paczka organizowana od początku lat 90 tych przez Elżbietę Staręgę – byłą kierowniczkę Biura Organizacji Widowni Teatru Dramatycznego.  70 osób zatrudnianych. Dwadzieścia parę na etatach. Wyższym wykształceniem ( jeśli za takie tytułu mgra sztuki z PWST w Warszawie nie uznawać, a przecież nie przesadzajmy). Wyższym wykształceniem poza panią dyrektor (absolwentką SGPiSu) nikt prawie nie dysponował. Dwie osoby były po szkole teatralnej. Jedna po Studium Aktorsko-Wokalnym. Sekretarka prowadziła wcześniej jakiś butik, kierowniczka administracji z maturą kończyła  jakieś kursy z zakresu obrotu nieruchomościami.

Trochę emerytowanych agentów.  Najmocniej rozczulił mnie pracownik techniczny. Były kierowca, któremu jednak skłonność do korzystania z tzw. Urlopów na żądanie raczej uniemożliwiała wykonywanie wyuczonego zawodu.

- Czy Pan wie dyrektorze, kogo ja woziłem. Wyznał mi kiedyś.

– No kogo ? Pytam .

- Samego Pykę,  jeśli to Panu coś mówi. Przypadkiem mówiło. Studiowawszy bowiem uważnie historię Porozumień Gdańskich z 81 roku, których negocjatorem ze strony rządowej był wicepremier Jagielski, zapamiętałem, że przybył on po klęsce jaką poniósł pierwszy negocjator – również wiceprepiemier w rządzie kierowanym przez Babiucha – właśnie rzeczonego Pykę.

Taki więc element otrzymuje w miejskich instytucjach „dożywocie”. Nb. moja PT poprzedniczka wykonała dla dwóch osób manewr dość niezwykły. Zatrudniała je na pół czy jakiś fragment etatu do chwili gdy … nie uzyskały one statusu emeryta. W macierzystym miejscu pracy jest oczywiste, że w tym momencie idzie się na emeryturę. Nie ma jednak żadnych przeciwwskazań by emeryturę zawiesiwszy, przyjąć nawet pełny etat w innym miejscu. Np. w Domu Kultury. A jeśli nowy pracodawca zdecyduje się zawrzeć umowę na czas nieokreślony pracownik korzysta z ochrony takiej samej jak każdy inny znajdujący się w tzw. Wieku produkcyjnym. No cóż. Wojna od 60 lat omija przywiślańskie kraje, usługa medyczna staje się coraz bardziej wyrafinowana (co nie znaczy, że równie dostępna) – społeczeństwa starzeją się. Hołubią niepełnosprawnych i stetryczałych, a kto się temu sprzeciwi naraża się na zarzut politycznej niepoprawności.

A tymczasem młodzi jak we Francji czasu Restauracji widzą, że wszystkie posady zajęte. Ponad formacyjny przebija się sojusz pokoleniowy.  Młodzieży pozostaje lepsza czy gorsza emigracja. Walczy tam o stanowiska z tubylcami, którym do tego, że nie życzą sobie inwazji obcych ani polskich flag nad pubami w Dublinie również  nie pozwala przyznać się obawa przed narażeniem się na zarzut „niepoprawności”.  Do czasu oczywiście, do czasu. Aż pewnego dnia wybuchnie kryzys, zerwą się hamulce, uśnie rozum, zbudzą się upiory…

- Ustawisz instytucję, zrobisz ogródek, może z czasem zaczniesz produkować na Smolnej telewizyjne programy. Z takim przesłaniem wpuścił mnie Andrzej na Smolną. I to było mądre. I zostało zrealizowane w 300 %. Na kilkadni przed odwołaniem, które nastąpiło po trzech latach grałem już nawet TV audycje dla programu TVP 3 i TVP Kultura.

Do objęcia tego stanowiska byłem oczywiście po raz kolejny kompletnie nieprzygotowany. Zero informacji. Brak fachowego wsparcia ekonomicznego. Z pewnością nie była to moja wina. Już od czasu, gdy w ’99 roku kierowałem Szpitalem św. Ducha czyli WOK-iem na Elektoralnej pojąłem, że zarządzanie majątkiem komunalnym w Warszawie jest próbą wyrwania postkomunistycznej mafii jakiejś części jej władztwa. Oczywiście najmniej nadają się do tego osoby, które jak ja mają tego świadomość. Najlepsi są ludzie posłuszni z natury, wygodni, mający coś na sumieniu. Wspaniali są zaleczeni alkoholicy ale i artyści, którzy zaakceptują wszystko by tylko robić swoje. I w tej ostatniej roli zapewne chciano mnie widzieć. Niestety moja formacja polityczna czy towarzyska raczej, robić tego nie potrafi.

Zasadniczo wiedziałem o co chodzi ale jeszcze nie wiedziałem, że największym ojcem sukcesu jest milczenie.

– Nie mów ! , powtarzał mi już od dłuższego czasu Andrzej. - Po pierwsze nie gadaj !, a ja ciągle chwaliłem się jak głupek licząc, że kogoś poruszą moje wspaniałe  plany. Pewnie największym moim błędem był fakt, że spotkawszy się z oddanym mi pod zarząd zespołem zapowiedziałem  pracę, obiecałem wspólny sukces, co oczywiście zrozumiane zostało jako zapowiedź, że wszyscy mają pracować na mój sukces.

– Niech tam sobie pan Kijowski chce być piękny i bogaty ale co nam do tego, podsumował moje wezwanie do wspólnej pracy do zbiorowego dobra jeden z najpodlejszych jak się z czasem okazało agentów. A nie mówię tu o niejakim Darku Sikorskim, który moje wejście na Smolną w rozmowie z Agnieszką Budzyń krótko podsumował.

Darek Sikorski

„ Dyrektor Kijowski przyszedł do nas w 2003.

- Dobre miał wejście?

- Nie pytaj. Przyszedł i pierwsze co powiedział to: Nie znam Was, ale teraz zaczniecie wreszcie pracować! A, Darka znam… – spalił mi kontakty z kolegami.

- Odzyskałeś ich sympatię?

- Tak, bez problemu.”

To co zobaczyłem w ciągu najbliższych kilku dni, tygodni, miesięcy – dla ludzi podłych, tchórzliwych, zawistnych – istotnie nie stanowi problemu. Zobaczyłem po prostu jak sprzysięgają się sił zła. Do dziś nie powiem z pewnością ile było w tym spisku, ile przypadku, ile mojej winy, którą oczywiście wszyscy mi imputują.

Można oczywiście patrzeć na świat ufnie i wybaczać ludziom ich mankamenty. Można widzieć we wszystkim spisek i sojusz niezdolnych, leniwych i pazernych. Trzy lata pracy na Smolnej każą mi uwierzyć w tę drugą wizję świata. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko, co mnie spotkało w tym czasie mogło być jakimś spiskiem tajemnym.

Do Domu Kultury Śródmieście wkraczałem z zamiarem oparcia się na jego strukturze w celu rozwinięcia imprezy plenerowej. Miałem poczucie, że instytucja tego rodzaju w Śródmieściu Warszawy: pełnym teatrów, kin, tanecznych klubów nie jest potrzebna. Czułem też, że nie ma żadnych transparentnych reguł wg. których autentycznie potrzebujące darmowej opieki dzieci, ubodzy inteligenci, starsi ludzie mogliby korzystać z tych wszystkich dóbr, które samorządowa instytucja kultury uprzystępnia za darmo czy za pół darmo. W poczuciu większości ludzi wraz ze śmiercią komuny skończyły się socjalne przywileje, które w tamtym systemie rozdzielane były wg. bardziej lub mniej sprawiedliwych jednak ogólnie znanych reguł.

Oczywistym odruchem pierwszych lat transformacji była likwidacja tych nieefektywnych struktur. Pamiętam jak w pierwszej kadencji odrodzonego samorządu debatowaliśmy nad tym co zrobić z tzw. Klubami osiedlowymi: skądinąd wartościowymi , parterwymi lokalami. Nie było jeszcze tv satelitarnej. Chodziło mi po głowie by samorząd zajął się jej organizacją. Samorząd rozumiałem bowiem po amerykańsku: jako wspólnotową umowę ludzi, którzy zamieszkawszy w tym samym miejscu mają wszystkie prawa ale  umawiają się co do oddania jakiejś  części swoich środków: na rzecz szeryfa, kościoła, szkółki niedzielnej, z czasem: osobnej szkoły, basenu, biblioteki. Ale samorząd amerykański to nie jest feudalny twór, w którym minister Regulski z Kuleszą uznają, iż posłowie jak car wraz z mandatem otrzymują od wyborcy pełnię władzy i całe terytorium, które następnie przekazują w dół tworząc szczeble samorządu, z którym warunkowo dzielą się  swymi kompetencjami. Samorząd amerykański to oddanie przez jednostkę elementarną każdorazowo definiowanej wg. aktualnych potrzeb wspólnocie wyższej, części z całości przynależnych jej praw. Samorząd Michała Kuleszy to przydzielanie wspólnotom lokalnym i jednostkom elementarnym części ze wszystkich zawłaszczanych przez przez tzw. „państwo prawne” podatkowych i administracyjnych kompetencji.

W pierwszej samorządowej kadencji udawało się jeszcze działać wg. idealnych reguł. W Sejmiku Warszawskim, którego byłem wicemarszałkiem kompetencje samorządu gminnego z jego licznymi komisjami kontrolowane były przez Zespół czterech komisji nawiązujących do tradycji XVIII wiecznych:

  • komisji brukowej,
  • komisji skarbu,
  • spraw publicznych i
  • boni ordinis czyli dobrych praw.        I radni pierwszej kadencji ulegli jeszcze mej namowie by kompetencje organu kontrolnego( nb. przy sejmiku umocował prawodawca samorządu terytorialnego III RP prof. Regulski organ odwoławczy dla decyzji administracyjnych burmistrzów i wójtów podejmowanych w pierwszej instancji czyli Kolegium Odwoławcze)   biegły w poprzek kompetencji organów wykonawczych. By spojrzenie radnych komisji spraw publicznych zajmujących się całą infrastrukturą społeczną  w skali województwa było szersze od punktu widzenia osób zajmujących się samą tylko oświatą, kulturą czy służbą  zdrowia w gminie.

W miarę upływu lat z kadencji na kadencje poszerzają się kompetencje i biurokratyzuje struktura polskiego samorządu. Nie tylko zakresy kompetencji, również organizacja polityczna spływa z góry do dołu. Jak niegdyś Partia tak dziś Władzę w państwie przechwyciła coraz bardziej odcinająca się od narodu, powiązana mafijnie, samoreprodukująca się rodzinnie (vide klan Giertychów) – klasa media-polityczna.

W Warszawie w czasie drugiej i trzeciej kadencji za prezydentury b. członka Sekretariatu KC PZPR, działacza Unii Dmokratycznej związanego z Klubem Inteligencji Katolickiej – Marcina Święcickiego i później Pawła Piskorskiego samorząd przekształcił się w tzw. Układ Warszawski. Układ korzeniami wywiedziony z nomenklatury komunistycznej, która w istocie towarzyskiej nie naruszona przez grubą kreskę Tadeusza Mazowieckiego sprowadziła się do kooptacji nomenklatury partyjnej z kręgami dysydenckimi. W administracji  Warszawy, gdzie trzema tylko instytucjami po jednej stronie starego Rynku: Klubem Księgarza, Muzeum Literatury i Staromiejskim Domem Kultury  zarządzają od połowy lat siedemdziesiątych Wiceszef gierkowskiej WRN prof.Janusz Odrowąż-Pieniążek,  komisarz Stanu Wojennego  w Warszawskim Ośrodku Kultury Jan Rodzeń, czy powołany na stanowisko w 87 roku „apolityczny” w Stanie Wojennym Sebastian Lenart – widać to całkiem wyraźnie.

Wynikiem takiego Układu był więc przejęty przeze mnie, wybudowany przez rodziców Saszki Gurianowa budynek przy Smolnej 9.

Nie ulega wątpliwości. Od pierwszego dnia w Domu Kultury Śródmieście miałem przeciw sobie w znacznym stopniu zakorzeniony w Gminie, w części po okresie rządów sojuszu SLD i Platformy pełen okopanych już w bankach i innych sprywatyzowanych przez tę formację instytucjach majątku narodowego, należący często do potomków sekretarzy partyjnych - establishment urzędniczy.

Miałem przeciw sobie też tych wszystkich, którzy odkryli, że śmierć komunzmu jest faktyczna, lecz dla niektórych, co ukryją się w gronie zarządców dobr komunalnych mogą jeszcze długo trwać same dobre jego strony. Miałem więc przeciw sobie mój wymarzony samorząd, który w ciągu 12 lat wynaturzył się w potężny Sojusz rad zarządzających komuną czyli własnością komunalną. Zostało to zorganizowane w Zarządy: terenów publicznych, domów komunalnych, lokali mieszkalnych.

Place, mieszkania, lokale. Oto faktyczne władztwo samorządu. Samorząd może całkowicie dowolnie decydować komu dać lokal na prowadzenie działalności gospodarczej, komu na siedzibę organizacji politycznej, który przekształcić w instytucję kultury. Moje działania „Ogródkowe” dla urzędnika gminnego tłumaczyły się jednoznacznie pytaniem: czego on chce. Co chce nam zabrać, jaki fragment naszego władztwa, o który park mu chodzi i co ma w nim zamiar naprawdę zrobić ? Czym go kupić ? Może zadowoli się lokalem na biuro ?  Nikt nie brał tylko jednego pod uwagę: że słowa moje znaczą to, co znaczą. Że kiedy mówię „teatr” nie myślę o garażach, a „kawiarnia na wolnym powietrzu” nie jest wstępem do hotelu.

Miałem więc przeciw sobie radnych. Jak się okazało wszystkich do jednego. Miałem przeciw sobie komitety osiedlowe i tych wszystkich, którzy z zarządzania fragmentami własności komunalnej czerpali korzyści lub sprawiało im to satysfakcję. No i pracowników gminnych zatrudnionych w Domu Kultury rozumiejących, że ich niewysokie (ale też nie malutkie) pensje skompensuje możliwość darmowego wykształcenia dziecka, uzyskania mieszkanka komunalnego, czy uzupełnienia domowego budżetu jakąś wymienioną z kolegami fakturą, zatrudnieniem znajomego i otrzymaniem w zamian czy to prowizji czy wzajemnego zaproszenia.

Rzeczy, rzeczy i jeszcze raz rzeczy. Rzeczy mam oświadczyłem „w pierwszych słowach mego listu” podczas spotkania z zespołem. Są moje i wiem jak ich użyć: mam namioty, scenę, widownię, nagłośnienie. Niezbędny w plenerze instrument. Ale to oczywiście za mało. Chcę by mocą finansową Domu Kultury wszysko to zrealizowane zostało bardziej profesjonalnie. A impreza, którą prowadziłem dotąd pod nazwą Konkurs Teatrów Ogródkowych zmieniła się w czteromiesięczny festiwal, który nazwałem Ogródki Warszawskie.

Lech Kaczyński w Domu Na Smolnej
Lech Kaczyński w Domu Na Smolnej

Zwołałem zebrania. Wydałem polecenia. Wyznaczyłem pisemnie zadania. I zaczęło się piekło. Przerażony establisment domu kultury zjednoczył się w Związek Zawodowy pragnąc de facto przejąć kontrolę nad majątkiem, który mógł zacząć wymykać się z rąk. Próbowałem nowoczesnego zarządzania. Analiza SWOT. Badania marketingowe, etc.  Organizowałem zebrania, na których połączony wspólnotą interesów zespół stosował bezbłędnie metodę prowokacji. Grzecznie puszczano moje wezwania mimo uszu, tłumaczono, że czegoś się nie da. Wmawiano, że białe jest czarne z bezczelnym uśmiechem – czekając na moją irytację. Zorientowano się bowiem, że ja mówię. A skoro mówię można moje słowa notować, protokółować, wyrywać z kontekstu.

Z jednej strony więc włoski strajk, którego przywódcą okrzyknął się szef związku zawodowego przezywający sam siebie zsiadlakiem. Z drugiej atak na moich przełożonych bombardowanych skargami. Metoda sprawdzona już w czasie, gdy kierowałem Elektoralną. Wszak pierwszym zadaniem pracownika jest nie przysparzać kłopotu szefowi. A taki dyrektor, w którego sprawie ustawiają się pod gabinetami Marszałków, Prezydentów czy Ministrów delegacje niechętnych pracowników prędzej czy później musi zostać odwołany. Oczywiście pod warunkiem, że władza nie wyśle wyrazistego sygnału, że swego pracownika wspiera. Andrzej Urbański taki sygnał wysłał, ale tego nie dało się już powiedzieć o burmistrzach dzielnicy. Rozpętało się piekło. Wszyscy za wszystkich i wszyscy na jednego. Andrzej Urbański po dwóch latach naszej współpracy widząc, co się wokół mnie dzieje podsumuje to krótko.

- Uwalą cię dyrektorzy pozostałych domów kultury, bo podnosisz poziom tak, że się tego zdzierżyć nie da. Ale nie przejmuj się i pikuj dalej. Pikowałem równo 1212 dni od 4 listopada 2003 do 28 lutego 2007 roku.

Mój oddalony szef  Prezydent Lech Kaczyński, który mnie powołał ”pikował” też –   wraz z całą Niepodległą Polską. Równo  7615 dni…

Od 4.06.1989 roku do 10.04.2010 roku minęło 7615 dni. Tyle samo minęło od 11.11.1918 roku do 17.09.1939 roku kiedy to  Prezydent RP Ignacy Mościcki opuścił terytorium RP.

Cokolwiek to znaczy – to fakt…

Rozdz. CXVIII – Asia Jabłczyńska i dzieci z dobrych domów

Asia Jabłczyńska i dzieci z dobrych domów. Opis r. CXVIII

Czułem jak mnie mój ogród oplata. Marzenia raczej. Z każdego spłachetka ziemi wyrastały ludzkie pędy. Z coraz większą oczywistością odsłaniała się prawda zagubionej wspólnoty. Wspólnoty, której nie wymyśliłem, z której jestem i która przyszła ku mnie, skupiła się wokół z jej wadami, małością i pięknem. To ta wspólnota, o której mówił Chałasiński w „Szlacheckim Rodowodzie Inteligencji Polskiej”.

Nie ma zgody między zarządzaniem przez cele, a orientacją na instrumenty władzy. Pamiętam krótki epizod Andrzeja Urbańskiego, kiedy niespełna trzy miesiące kierował „Życiem Warszawy”. Kiedym go spytał potem czemu, go odwołano powiedział:-  bo zająłem się pismem, podnoszeniem nakładu zamiast intrygą. Siedziałem w gabinecie zamiast krążyć po korytarzach.

Świadomie powtarzałem ten jego błąd. Nie chodziło mi bowiem o władzę lecz o realizację ideii. Jeszcze, na początku 2004 roku, nie miałem świadomości kastowej. Wiedziałem tylko, że potrzebna jest impreza plenerowa, która będzie miała duszę. I tak to tłumaczyłem radnym. Impreza zakorzeniona w garden party, w niedzielnej po sumie przechadzce po publicznym ogrodzie. Impreza, gdzie dziedziczka z parasolką przyjmuje ukłon sklepikarza w anzugu. Czułem formę towarzyską, nie do końca zdawałem sobie sprawę z treści. Myślałem więc wyłącznie o ogrodach, ale wkrótce przyjrzałem się wnętrzom. Wnętrzom, o których dotąd ani mi (nam) wolno było marzyć. Przyjrzałem się opanowanej przez grafomanów i pretensjonalne damy Biesiadzie Poetyckiej. Imprezie, w której jedna pani puszyła się ku uciesze grupy aspirantów do tytułu literata. Popis pretensji, złego gustu, zmarnowanego papieru.

Obudził się we mnie instynkt, zadrgały korzenie, na pomoc wezwałem luminarzy polskiej literatury: Agatę Tuszyńską, Tomka Jastruna, Leszka Wirpszę, Marcina Wolskiego czy Iwonę Smolkę. Całe niezbyt potrafiące dbać o rynek imprez – Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Przyjaciół, rodzinę. Członków mojej gildii czy korporacji. Instynktownie postanowiłem sprawdzić moje kwalifikacje mistrzowskie. Powstała Biesiada Literacka i Jubileusze – imprezy do dziś błąkające się po Warszawie. Ba nawet uda mi się zrealizować marzenia pań Krzysi Krowirandy i Żanety Nalewajk i wystąpić w roli wydawcy pisma “Tekstualia”. Wzniosłem sztandary, z których większość dziś w błocie. Część sojuszników zdradziła, inni w niewoli. Ale ta walka nie skończy się w jedno pokolenie.

Budżet Konkursu Teatrów Ogródkowych, którym dotąd jako Fundacja dysponowałem oscylował w granicach 40 do 180 tysięcy złotych. Ale były to pieniądze na wszystko. Nie uwzględzniły wydatków na moje roczne życie, lokal, honoraria. Nie uwzględniały pomocników. Teraz wszystko się zmieniło. 2 miliony 67 tysięcy, które zastałem w budzęcie Domu Kultury pozwalały mi żyć, wyznaczyć zadania osobom odpowiedzialnym za realizację ogródka, nawet coś jeszcze komuś zlecić. W Budżecie Domu Kultury nie było naturtalnie środków na ogródkowe honoraria, na tradycyjną nagrodę. Ale miałem wszak poczucie, że te sto tysięcy z okładem czekają na mnie w budżecie miasta w środkach, których w tym roku nie weźmie już moja Fundacja. Pracwnicy DKŚ jednak tego nie wiedzieli, czy wierzyć nie chcieli. Przede wszystkim ogarnęło ich przerażenie, że oto środki którymi nawykli obdzielać swoich znajomków pójdą dla moich ogródkowych znajomków.  Cóż myśleli tak bo inaczej nie potrafią. I tą „myślą” niemal od dnia, gdy rozpocząłem pracę, gdy poinformowałem, że Dom Kultury zajmie się także latem organizacją Konkursu Teatrów Ogródkowych dzielili się w formie donosów i lamentów ze wszystkimi przełożonymi. Ja jednak zacząłem od początku, czyli od pieniędzy. Oceniłem potrzeby Domu Kultury, jego dorobek. Osiągnięcie było właściwe jedno. Lecz nie małe.

 To tzw. „Kabaret 41” – zespół taneczno-teatralny ustawiony jeszcze w pierwszym lokalu na Hożej przez Janusza Tylmana, przed początkiem telewizyjnej kariery tego świetnego akompaniatora w „Śpiewających Fortepianach”, aktorkę Małgosię Dudę czy znanego reżysera musicali Cezarego Domagałę. Taka taneczne szkółka domowa zorganizowana dla zaprzyjaźnionych pacholąt: dwojga dzieci tegoż Domagały ( Marta i Filip), córeczki instruktorki pani Ruckaber, wnuczka księgowej domu kultury, parki aktora Stanisława Banasiuka (Aldona i Mateusz), wreszcie Łukasz najmłodszego syna Janusza Rosa, bardzo znanego satyryka, który zgłosił się w ramach odbudowywania przez HGW układu na radnego Platformy.  Może o dwóch (nb. najzdolniejszych) dziewczętach (Agnieszce Skrzyszewskiej i Joasi Jabłczyńskiej) można powiedzieć, że nie zawdzięczają występowania w kabarecie znajomościom swych rodziców. Jak dalece cały ten układ zainteresowany był wyłącznie wykorzystywaniem środków publicznych dla osobistych celów poświadczy fakt, że pomysłodawczyni tego zespołu pani Babilińska-Głódkowska zajmowała się klubem do chwili, gdy w jego pracach uczestniczył jeden z jej synów. W momencie, gdy chłopaka przestała interesować ta zabawa instruktorka straciła zainteresowanie dla tej pracy, choć pozostawała nadal zatrudniona w Domu Kultury.

Kabaret był przedsięwzięciem z jednej strony wyjątkowo bezczelnym lecz zarazem spektakularnym i udanym. Wzięła dzieci w ręce – nagrodzona  w 2009 roku za najlepsą choreografię „Barcelona Dance Award” – Izabella Borkowska.

Izabella Borkowska

Dzieci, raczej młodzież z dobrych domów, którą zastałem w zespole była zdolna i wykształcona. Więc choć nie uważałem by ta forma zawłaszczania przez elity dóbr publicznych zasługiwała na akceptację, nie miałem jednak sumienia zepsuć efektu wychowawczego. Walczyłem już tylko o to by wizytówka Domu Kultury nie szczyciła się nagrodami zdobywanymi w zaprzyjaźnionych Domach Kultury: warszawskiej Dorożkarni i Domu Kultury w Kutnie, z którymi związani byli opiekujący się zespołem instruktorzy. Gdy zaproponowałem wyjazd na Międzynarodowy Konkurs Zespołów Szkolnych do San Remo opór materii, niechęć do tego wyjazdu była wśród istruktorów ogromna. Skąd się brała ? – Tylko z lenistwa, obojętności czy z podświadomej ostrożności, że wykonanym dla dobra osobistego dziełem nie należy się chwalić zbyt głośno ? Jednak przeforsowałem swoje i młodzież wyjechała.

 Uznałem, że nie mogą być karani za komjbinacje rodziców ani przyzwyczajani do sukcesów pozornych. Pojechali do San Remo (oczywiście nie pod moja choć starasznie próbowano mnie na to namówić, opieką), zdobyli pierwsze miejsce, wrócili dojrzalsi. Joasia Jabłczyńska wnet odłączyła od zespołu. Zaczęła studiować prawo łącząc je z efektowną karierą popularnej gwiadki telewizyjnych show (Taniec z Gwiazdami, Jak oni śpiewają) i seriali ( Marta Konarska w „Na Wspólnej”). Iza Borkowska też poszła za ciosem. Wzięły wiatr w skrzydła. „Kabaret 41” to było dla mnie domknięciem pewnego etapu. Ale jednoceśnie wyraźną deklaracją powielokroć arttykułowaną, że godzę się na kapitalizm, mogę zaakceptować socjalizm ale utrzymywanie przywilejów socjalnych dla uwłaszczania neo-nomenklatury jest mi najgłębiej obce. Zgasiłem więc w zarodku tworzony właśnie na bazie kursu filmowego elitarny klub filmowy, który pod kierownictwem opłacanego według wyssanych z palca stawek próbował zainstalować w Domu Kultury zatrudniony w nim zięć znanego producenta telewizyjnego. Odkryłem za to ciekawą akcję festiwalową związana z nurtem tzw. Kina Niezależnego – o nazwie „Oskariada” realizowaną przez Maćka Dominiaka i projekt nawiązania współpracy z rotterdamską fundacją Bokie-Boekie, która zorganizowała międzynarodowy konkurs poetycko-plastyczny polegający na tym, iż dzieci ilustrują napisany przez siebie wierszyk, a następnie prace ich ( po przetłumaczeniu wierszyków) krążą po wielu krajach. Ta wdzięczna impreza z lekka tylko zasygnalizowana w projekcie była wg mojej oceny typowym balonem odrzucenia. – Ot proszę, złożyłyśmy taki świetny projekt, ale kto na to da pieniądze westchnęła pani Basia. – A ile ? Konkretnie !?, spytałem. – Oj dużo, dużo. Pewnie ze sto tysięcy. – Spokojnie. Policzmy. Katalog, tłumaczenia, ubezpieczenie, transport. Doliczyłem się 20 tysięcy. Ale i za 10 tysięcy – obleci. – Macie u mnie te pieniądze, Powiedziałem. Jak w Banku. I wystąpiłem do Urbańskiego o … 40 tysiecy na tę akcję. Trzeba było widzieć ich miny ! – To jak to. To będzie. To my teraz mamy pracować ? Kiedy tak dobrze, że nic nie da się załatwić się narzekało. Kiedy już istotnie pieniądze przyszły i popędzałem do roboty. I irytowałem się, że niefachowo, że nudnie, że kosztorysy zawyżane, pierwszym pytaniem jakie usłyszałem było: – no ale co my za to dostaniemy. Jak to co: – Panie mają etaty, jeśli się nie mylę. A jak dobrze wyjdzie, to może będzie też nagroda. Zdumiały się nie pomału. Jakże to ? Etat ma się za to, że się przychodzi do pracy. Nagrodę za to, że się uśmiecha do dyrektora. Ale przecież za prawdziwą pracę należałoby coś ekstra zapłacić. Kiedy tłumaczyłem, że tak projektując nic się nie uzyska – uzyskałem. Kolejne skargi i donosy. ( Imprez jednak kulawo, bo kulawo, na ćwierć gwizdka bo na ćwierć ale odbywa się i jest bodaj jedynym mym osiągnięciem, które przez mych następców póki co nie zostało zaniechane). Tak więc przygotowaliśmy wnioski. W sumie na milion złotych. Na Poem-Expres, na Oscariadę, na wyjzad kabaretu 41 do San Remo

Asia Jabłczyńska

no i oczywiście na ogródek. W sumie postulowałem prawie milion złotych i o kontrasygnatę prosiłem burmistrza. Tłumacząc, że proszę wszak o pieniądze z Prezydenckiej rezerwy, które zwiększą budżet dzielnicy Śródmieście o załącznik budżetowy. – Nic nie rozumiałem ! Wydawało mi się ciągle, że pieniądze publiczne służą do tego by je racjonalnie wydawać, a nie do tego by ich używać jako instrument władzy. Burmistrz (Jarosław Zieliński), a także jego zastępca otrzymali kwity i oczywiście zapadła nad nimi cisza. Nie było wyjścia. Musiałem naruszyć procedury i włamać się z moimi wnioskami wprost do Urbańskiego. Wymogłem spotkanie w towarzystwie kierującej Biurem kultury Małgosi Naimskiej. Jędrek zachowywał się już jak satrapa. – No, cóż powiedział mi kiedyś. Przecież i tak wiadomo, że mogą coś załatwić tylko ci, którzy przekroczą próg tego gabinetu. Pochylił się nad moimi papierami. – Dzień Dobrej Wiadomości ( organizowany przez koleżankę, prawicową dziennikarkę – Małgosię Bocheńską), mowy nie ma. Centrum wolontariatu, żadne takie ! Na swój ogródek dostaniesz, Poem Expres – proszę bardzo.

 

Dzieci do Włoch – zgoda. Wyszedłem w sumie z 535 tysiącami złotych. Burmistrz nie miał wyjścia. Skręcał się ale musiał to podpisać. Wyznał gdzieś jednak na stronie: – no cóż, jeśli dom kuktury w dzielnicy to powinien być podporzqadkowany władzy. Gdy zaś jego szefem Instytucji Kiltiry ( która nadmiar w odróżnieniu od dzielnicy posiadada osobowość prawną) stanie się ktoś tak ustosunkowany jak Kijowski – wtedy: – Władza traci instrument. Pieniądze zostały przyznane. Jeszcze je ktoś na Radzie Miasta próbował podważać lecz w sumie przyszły. Można było działać. Postanowiłem wrócić do tradycji sprzed dwu lat i robić imprezy codziennie. Ale już nie wyłącznie teatralne. Imprezę w Dolinie Szwajcarskiej nazwałem: Ogródki Warszawskie.

 CDN

Rozdz.CXIX – Lech Kaczyński a Sprawa Ogródkowa

Nadchodził trzynasty Konkurs. Trzynastka ? Feralna ? Czy szczęśliwa. Nic na to nie poradzę ale w szczególności, gdy los odwrócił się ode mnie wraz z końcem NTW ( Nowej Telewizji Warszawa) –  zacząłem czytać znaki. Zbliżając się wozem do miasta zakładałem się z losem o zieloną falę, zdejmowałem nogę ze sprzęgła dotaczałem się byle tylko nie dotknąć hamulca. Byle nie stanąć. Podobnie bywało na kajaku. Testowałem swoją intuicję. Ile to ruchów wiosła potrzeba by dotrzeć do mostu ? Pięćset, a może prawie tysiąc. Przed przeprawą ruchy stawały się coraz mocniejsze, odbicia wiosla od wody wydłużone. Przeważnie wróżby dawały mi pozytywną nadzieję. Z jazdą na czas raczej nie igrałem. Ale raz to zrobiłem, gdy szło o II część reportażu jaki zrealizowałem dla I pr TVP z VI Ogródka, na której zwyciężył Punch w reżyserii Fełenczaka z Białegostoku. Czy film był zły, czy wulgaryzmów w Punczu zbyt dużo, czy lobbing miałem za słaby ? – Nie wiem ale czułem, że nowy szef jedyni  - czysto nordycki typ: red. kult. Paweł Sosnowski nie ma ochoty go skolaudować.

Myśląc o tym płynąłem w stronę Mostu na Bugu koło Nura. Pod prąd.  Gdy naraz na dziobie stanęła NIKE NAPOLEONIDÓW i zadała mi kartę

A teraz, pomnij: wiktoria

na polach pod Warszawą?!

Chwila to niedaleka.

Rzucaj kartę i bierz!

- wziąłem

Przepadłeś!

- poczułem się jak Chłopicki w teatrze Wyspiańskiego

- Daj mi pole otwarte.

NIKE NAPOLEONIDÓW

(przyzwala głową).

CHŁOPICKI

(rzuca kartę).

NIKE NAPOLEONIDÓW

Przegrałeś! – Bledniesz!

(łuna za oknami widowni)

CHŁOPICKI

Tam gore!

Niech będzie na jedną kartę!

(rzuca kartę).

NIKE NAPOLEONIDÓW

Przegrałeś!

(rzuca karty na ziemię)

Addio amore!

(odbiega).”.[1]

No cóż jak zapłonęło ta wciąż gore. A ja jeszcze i nieco zabobonny. Jednak – pożar na Solcu nie do końca zagaszony. Lech Kaczyński wjechał na białym prezydenckim koniu do Warszawy – przed nim na kasztance harcował … Urbański.

Jakaż więc to będzie trzynastka ? Rozejrzałem się po moich nowych włościach. Przyjrzałem się domowi kultury. Możliwości otwierały się nieporównywalne. W zasadzie niczego nie chciałem pracownikom odbierać. No może poza tym filmowym przekrętem, o którym już napomknąłem. I jeszcze poza tym co byłoło dla nich najważniejsze: świętym spokojem. Szukałem nowej formuły na Konkurs. Od dwu lat grałem już przez trzeci tydzień sierpnia dla jurorów, robiąc tzw. niedzielne przeglądy w odrestaurowanym przez Krzysztofa Marszałka, a administrowanym przez Sebastiana Lenarta „Lapidarium”.

To ostatnie, już nie moje straciło wprawdzie cały dawny wdzięk ale służyć mogło choćby jako miejsce promocji mniej znanej Doliny Szwajcarskiej. Doliny na którą istniały trzy pomysły. Jeden z VIII i IX Ogródka, gdy uruchamiałem ją raz w tygodniu. To jednak nie pozwalało zadbać o stosowny wystrój. Można było zostawić bez dozoru, co najwyżej gołą scenę, choć i ona była narażona na dewastację.

Ogródki raz w Tygodniu

Drugi, to, tak jak to było na XI i XII ogródku: staranniejsze zadbanie i uruchomienie Doliny tylko na trzeci tydzień sierpniowy, z całosezonowym przeglądem w Lapidarium, które zamykane i chronione przez Muzemu Miasta Warszawy nie musiało borykać się z kwestią bezpieczeństwa. No i ten pomysł trzeci, najkosztowniejszy lecz razem efektowny i nie powtarzany przez nikogo. Pomysł na którym zacząłem kończyć się finansowo poczynając od X Konkursu: to  całosezonowa ochrona, najstaranniejszy wystrój, no i jak szaleć to szaleć: codzienna impreza. Na X Festiwalu ta codzienność    to był przegląd zespołów, które aspirowały do konkursu z tym, że każdy występował przynajmniej trzykrotnie: w niedzielę w Lapidarium( w tym czasie kto inny produkował się w Dolinie), zaś w poniedziałek i we wtorek w Dolinie. Zawsze starałem się zbierać pieniądze za bilety, które to kwoty występującym musiały starczyć za honorarium. Ja z dotacji płaciłem im hotel i dojazd. Od środy do niedzieli występowała zaś jakaś ogródkowa Gwiazda: a to Staszek z grupą „pod Górkę”, „Konsekwentni”, czy Włodek Kaczkowski z Teatrem Atlantis.

Tak było przed laty, teraz postanowiłem poszerzyć formułę. Coraz bowiem lepiej czułem to, co można nazwać „sprawą ogródkową” albo „duchem Warszawy”. Każde miasto żyje własną specyfiką tłumaczyłem prezydentowi Kaczyńskiemu: Paryż ma Montmartre, Praga – most Karola, Kopenhaga – swoje Tivoli. Gdy przybywamy do miasta, gdy chcemy je poznać, nie chodzi nam przecież o arcydzieła pochowane w skarbcach, które podziwiać można na tysiąc sposobów, lecz o styl, niepowtarzalny charakter przestrzeni.

Ta warszawska przestrzeń została zniszczona, Warszawiacy wyginęli, rozpierzchli się po Polsce i przybytkach emigracji, a do stolicy ściągnęliśmy my: przybysze z Krakowa i Kutna, Gdańska i Torunia, Suwałk i Kalisza. Cały naród budował stolicę i cały naród stworzył jej nowy charakter. Długo to trwało. W ciągu pół wieku odbudowano Starówkę, Łazienki, tworzono nowe przestrzenie takie jak chociażby Park Kultury na miejscach dawnego Frascati, powstały nowe parki jak choćby Pola Mokotowskie.

Przed kilkunastu laty postawiłem sobie za cel odtworzenie specyficznej atmosfery stołecznych ogrodów. Niepowtarzalnej aury kulturalnych spotkań na wolnym powietrzu jakie odbywały się na Dynasach, w Ogrodach Bruhla, Frascati czy – w Dolinie Szwajcarskiej – miejscu, jak wykazują badania: magicznym i niepowtarzalnym. W całej bowiem Europie spotkać można romantyczne parki miejskie z oczkiem wodnym zwane Schweizertall, Vallé Suisse czy Swiss Valley – jednak żadna, tak jak warszawska, nie stała się miejscem letniego spotkania. [2] I te właśnie spotkania, te letnie kulturalne ogródki, te inteligenckie gęgęty stanowią w moim przekonaniu o niepowtarzalności warszawskiej kultury.

Dolina Szwajcarska podswietlona-fontana, lata -20-te XX w.

Konkurs Teatrów Ogródkowych już 13 lat przyciągał widzów w różne otwarte przestrzenie od staromiejskiego Lapidarium, poprzez dziedziniec Starej Dziekanki, aż po Dolinę Szwajcarską. Dotąd trwał dwa miesiące. Jednak odkąd przekonany do tej idei  Prezydent Lech Kaczyński zdecydował się powierzyć mi kierowanie Śródmiejskim Domem na Smolnej, pojawiła się szansa wykorzystania jego potencjału i kreowania miejsca, które przez całe lato, a chciałem by także i zimą,  mogło stać się miejscem spotkań mieszkańców, gości, turystów. Osób, które nigdy nie trafiłyby do dzielnicowego domu kultury, a które zainteresowaliśmy konkursami, paradami, zabawami, wystawami i festiwalami w urokliwym plenerze.

Zgodnie z moją teorią, iż teatralnym jest każde  plenerowe zdarzenie z udziałem publiczności i osoby występującej zacząłem budować strukturę multifestiwalu. Tak zatem zrodził się letni festiwal nazwany OGRÓDKI WARSZAWSKIE. W 2004 roku dzięki poparciu Andrzeja  Urbańskiego i decyzji Prezydenta Lecha Kaczyńskiego udało się nawet odtworzyć tradycyjny,  pamiętający lata 50 i 60 Kiermasz Książki.

Agnieszka Bolecka

Agnieszka Bolecka

Nie da się tego zrobić bez ludzi. Zawsze jacyś byli. Po kolei: Maryna Łyszczyńska,  Mateusz Rzepkowski, Marylka Bersz-Szturo, spotkana w pociągu panna Synowiec, pani Pieczykolan, która miała się zajmować promocją. Już po XII konkursie, gdy miotałem się po kraju w poszukiwaniu teatru, który mnie zechce zadzwonił nagle telefon nad elbląskim kanałem i Ania Bolecka (pisarka i rozwiedziona z Włodkiem profesorem współautorka ich bliźniąt) zadała mi pytanie czy przy najbliższej imprezie nie zatrudniłbym jej córki – świeżo upieczonej absolwentki germanistyki Agnieszki na jakiś staż przy festiwalu. Nie odmówiłem i gdy tylko w półtora miesiąca później zostałem szefem na Domu na Smolnej po pierwsze zatrudniłem Agnieszkę. Urocze to dziewczę. Piękne. Dumne. Chłodne. Zorganizowane.

Ale mój ogródek, moja „szajba” – jak by Młynarski powiedział głęboko wciągnąć jej nie zdołała. Właściwie – i na tym polega moja tragedia – w nikim nie zdołalem zaszczepić wiary w sukces przedsięwzięcia. Agnieszce zleciłem tedy zorganizowanie Festiwalu Literatury. Czyli odrodzenie Kiermaszu Książki. Takim jakim go pamiętałem z lat 60-tych XX wieku –  z jego nieco odpustowym, niedzielnym charakterem. Pamiętam ranek niedzielny na Armii Ludowej. Bloków okalających plac Na Rozdrożu jeszcze wtedy nie było. Poranek. Audycja dla dzieci w radio. Ja w pidżamce wybiegam na balkon skąpany w pierwszym majowym słońcu. A tam muzyka. Stoiska. Tłumy ludzi. No i … książki. Pochowane pod ladami. Zbierane w magazynach. Czasem nawet importowane. Na tłumaczeniu mi na język ojczysty Davida Crocketa i Koziołeczka Roudoudou wprawiał się potem mój Tata we francuszczyźnie. Spotkanie z książką było świętem. No naturalnie. Lata 60-te: sam ich początek, nieliczni inteligenci jeszcze przedwojennego chowu, wszystkie ceny są niskie więc towar lepszy, szczególnie importowany trudno dostępny bądź reglamentowany. Formą reglamentacji była m.in. subskrypcja. Ale i do niej dostęp bywał ograniczany. Kiermasz był fetą. Na ten dzień (czasem tylko na ten) musiało starczyć nakładu. Właśnie tu ( a czasem tylko tu) można było podpisać subskrypcję. Ale w tym ścisku i gwarze płonęły oczy – jaśniały twarze.

To se ne wrati. Naturalnie. Ale też nie o taki powrót idzie. Chodzi o powrót festynu. Festynu, który wspólnotę jednoczy. Festynu, który wszakże nie jest pochodną braku. Festynu, którego potrzebę potwierdziły wszystkie pozostałe spotkania. Z tym jednym literackim wyjątkiem. Pierwszego roku czyli przed XIII KTO Zimni Ogrodnicy i cebrzasty deszcz sprzysięgły się przeciw Agnieszce, która wykonała znakomitą pracę wśród wydawców.  Ci jednak na kiermaszu musieli się sami cieszyć sobą. No cóż. Lało. Senior Kijowski widać zaspał tam na górze.

Rzecz ciekawa: niepełny sukces budzi większe zainteresowanie niż akcji udana. Moja osobista przełożona Małgosia Naimska tylko raz i to na wyrazne polecenie Urbańskiego okazała zainteresowzanie dla 800 pelnych ludzi imprez Ogródków Warszawskich. Ale gdy poczuła wpadkę znalazla czas by nam współczuć przy Festiwalu Literatury deszczem zalanym.

Do trzech razy była sztuka. I trzy razy pomysł palił na panewce. Choć … nie do końca. Ludzi nigdy nie przybywało zbyt wielu. Ale też w tej dziedzinie wielką mieliśmy konkurencję. Pierwszego roku w Dolinie próbowałem zsynchronizować nasz Kiermasz z Międzynarodowymi Targami Książki organizowanymi przez Ars Polonę. Wyszło jak wyszło ale dobre stosunki z Grzegorzem Guzowskim i Magdą Ślusarską, która wcześniej kierowała departamentem książki, a za rok obejmie Instytut Książki w Krakowie sprawi, że właśnie na tę imprezę łatwiej niż na popularne wśród widzów taneczne czy śpiewające ogrody, będzie mi pozyskiwać dotacje budżetowe.

W następnym roku próbowaliśmy zjednoczyć nasz festiwal z akcją Ireny Koźmińskiej: cała Polska czyta dzieciom. Kiedy więc współpracownicy Agnieszka a potem Żaneta Nalewajk namawiały mnie bym sobie już może ten pomysł darował uczucia miałem mieszane. Wychodziło średnio ale …wiedziałem, że na tę imprezę szybciej niż na taneczne „samograje”  dostanę dotacyjne pieniądze. Pieniądze za, które w następnych latach będę mógł np. honorować choćby  Irenie Piłatowskiej spotkania „Jedynki z reportażem organizowane” już w ogrodach Frascati w ramach Ogródków Warszawskich.

Dolina Szwajcarska stała się miejscem spotkania dzieci i osób starszych, miłośników książek i teatru.

Tańczyliśmy w niej wspólnie i śpiewali. Zwolna poprawiała się jej zabudowa, choć jeszcze daleko jej do przedwojennego stylu. Jest jednak pewne, że się udało. Już nie tylko Konkurs Teatrów Ogródkowych o nagrodę Prezydenta Kaczyńskiego przyciągał widzów w poniedziałki. Wtorki nazwaliśmy „śpiewającymi”.

Zafascynowany karaoke po teatralnych poniedziałkach, które były jak dotąd przeglądowe i powielane w „Lapidarium” zawłaszczonym przez Sebastiana Lenarta w niedzielę, zatem we wtorki postanowiłem stworzyć Śpiewające Ogrody. Chodziło o to by ludzie razem śpiewali. Razem, a nie osobno. Chórem, a nie solo. Strasznie trudno było mi znaleźć „zapiewajłę”. Bo Polacy to indywidualiści, artysta chce występować, a i widz jeśli już da się wciągnąć do zabawy to woli się popisywać niż integrować. Woli „wyciągać” niż „stroić”.

Margita Ślizowska & ATK

Gospodynią tych spotkań była Margita Ślizowska. Po jej koncertach: piosenek Osieckiej, Młynarskiego, Kaczmarskiego posługiwaliśmy się techniką karaoke (tekstu rytmicznie wyświetlanego w rytm emitowanej z komputera melodii na dużym ekranie) by wspólnie uczyć się i śpiewać ulubione przeboje. W środy nadal śpiewaliśmy, tym razem pod przewodem Stanisława Klawe autora programu Przybycie Bardów, w którym o mój laur – Dyrektora Domu Kultury

Stanisław Klawe

(profesjonalnie zrealizowana w naszym studiu nagrań autorska płyta CD) walczyli następcy Stachury i Kaczmarskiego, ich zaś występy poprzedzały koncerty tak znanych gwiazd piosenki oryginalnej jak Jacek Kleiff, Tomasz Szwed czy Marek Majewski.

Wyrazisty pomysł miałem też na taniec. Chciałem po prostu parkietu na wolnym powietrzu. Miałem w oczach przedwojenne filmowe obrazy z parkowej zabawy w II części „Znachora”, czy reymontowskiej „Komediantki” w adaptacji Sztwiertni. Potrzebowałem tylko „fordanserów”, takich co rozkręcą towarzystwo. Przypomną mu, że tym towarzystwem było, że ma prawo nim być. Zatem w czwartki był taniec. I znowu mniej niż o występ chodziło w nich o wspólną zabawę na wolnym powietrzu. Taką właśnie inteligencką guinguettes, jak nazywają Francuzi zabawę taneczną na pikniku przy wtórze harmonii czy gitary. W Domu Kultury młodzież świetnie tańczy, więc po występach prawdziwych gwiazd skupionych przez Izę Borkowską w Kabarecie’41 –  Andrzej Ciećwierz zapraszał do wspólnej nauki tańca proponując to rumbę, to czaczę to znów poczciwego walczyka.

Andrzej Ciećwierz - pokaz

Zacząłem w ten sposób bardzo świadomie skupiać wokół siebie towarzystwo. Lecz bardzo

Andrzej Ciećwierz - nauka

to było trudne. Bo towarzystwo to grupa znajomych.Czasem nawet grupa znaczących znajomych. Choćby takich jak ludzie skupiający się wokół domu moich rodziców w latach 70 tych, wokół Salonu 101 z Saskiej Małgosi Bocheńskiej, wokół domu Wildsteinów czy choćby Mundka Ipnarskiego z Leśnej Podkowy. Moje ogródkowe, a więc publiczne towarzystwo stawało się prywatne poprzez rolę gospodarza jaką nadałem sobie. To ja te miejsca publiczne „prywatyzowałem” – nadając im szczególny charakter, taki w którym wcale nie każdy będąc „u mnie” czuł się zaraz „u siebie”.  Lecz ten kto się tak poczuł zrozumiał, że to inny plener, plener w którym nie przebiera się gaci ani nie wcina kanapek na kocyku. A gdy to pojął doznał przyjemności obcowania z „towarzystwem”.

I nie mam tu na myśli tego „autografowego” obcowania jakie proponuje Waldemar Dąbrowski w Międzyzdrojach, gdzie gwiazdy napawają się swym gwiazdorstwem, a publiczność ją tym gwiazdorstwem po gombrowiczowsku pompuje. Nie. Towarzystwo, które zaczęło się zbierać w Dolinie to były często ( pewnie nie o wszystkich wiem), towarzyskie grupy znajomych. Za Małgosią Bocheńską jej salonowcy przyciągali na ogródki jeszcze od Mariensztatu. Za Elżbietą Ryl-Górską przyszli inni. Czyli jakby zjazd, holding prywatnych salonów.

Teatr Ekspresji Twórczej

Teatr ekspresji

We wtorki wspólne śpiewanie, w środy spotkania literatów z bardami, w czwartki – danse. Piątki roku 2004  zgodziłem się przeznaczyć na koncerty muzyczne część wieczoru oferując mimom.

Było to wielkie nieporozumienie ale w jakimś stopniu czułem się do tego zmuszony. Moi szacowni poprzednicy albowiem szukając powodu dla łatwego wydania niedużych pieniędzy zaprojektowali jednodniowy zlot w domu kultury mimów z całej Polski. Mimom miał zostać zwrócony koszt przyjazdu i noclegu. Zapłacone miały być honoraria za to że przybędą na Smolną i w asyście krewnych i znajomych królika spotkają się razem. Zupełnie nie pasowało mi takie spotkanie do misji Domu Kultury, który jako żywo nie jest siedzibą stowarzyszenia Mimów lecz w moim przynajmniej rozumieniu instytucją zwróconą ku publiczności. Zatem odwoławszy jednodniowy zlot dałem moim instruktorom szanse, by mimowie raz w tygodniu mogli jednak spotkać się latem i pokazać swą sztukę stołecznej publiczności. Albo wybór nie był ten, albo sztukam  daleka od Maurice Béjart’a – dość, że w zachwyt nikogo nie wprawiły te wieczory.

Sobotnie wieczory, a także niedziele,  zrażony niepowodzeniami występów Moniki  Świtaj na X KTO, odpuszczałem. Wiedziałem, że nie mam środków by stawić czoła bogatej, weekendowej ofercie Warszawy. Jednak rozpocząłem zwyczaj, który po dwóch latach przyjmie się znakomicie już na Frascati – przedpołudniowych sobotnich i niedzielnych  spektakli dla dzieci. Nawiązując do tradycji cykl ten powiązany z zabawami i grami tematycznymi organizowanymi w ramach funkcjonującej wciąż w domach kultury akcji „Lata w Mieście”  nazywałem „Małą Szwajcarią”.

Mała Szwajcaria

Przecież  nie o same występy tu szło lecz o styl. Styl naszego spotkania, naszej wspólnej zabawy. Niektórzy żartują, że gdy Rosjanin i Francuz jadąc się odwiedzić przez pomyłkę wysiądą w Warszawie, każdy może pomyśleć, że już dotarł do celu. Dolina Szwajcarska miała pomóc w określeniu kulturalnej warszawskiej specyfiki. Być otwarta dla gości. Chciała się stać miejscem spotkania artystów z Polski i ze wschodniej Europy, z turystami przybywającymi z zachodu.

Artyści są zawsze. Publiczność też mnie nie zawodziła. Dotychczasowe raz w tygodniu odbywające się „ogródki” to było na 12-14 imprezach średnio około 5 tysięcy ludzi. Na X-tym codziennym KTO przeszło przez Dolinę w 2001 roku około 10 tysięcy osób. I od tego momentu frekwencja wzrastać będzie w postępie geometrycznym. W 2004 przez Dolinę Szwajcarską przejdzie ponad 20 tysięcy osób. W 2005 będzie przeszło 40. W 2006 – z górą 80 tysięcy gości.

Artyści są zawsze. Padło nowe nazwisko. Ważne. Za moment wrócimy do Eli Ryl-Górskiej i Salonu Ipnarskiego, ale pewnie czas opowiedzieć o osobach. Prawdę mówiąc do ludzi dużego szczęścia nie miałem. I na tym pewnie polega największy problem mej inicjatywy. Współpracownicy. Ci stanowili problem największy. Nie wiedzieć czemu nie wiele osób potrafiłem do moich marzeń przekonać. A przedsięwzięcie takie jak codzienna impreza w Dolinie potrzebowało logistycznego wsparcia. Pracownicy Domu Kultury w zdecydowanej większości inspirowanej przez jakiś związkowych aparatczyków ogłosili désintéressement dla letnich zdarzeń żądając przede wszystkim w tym czasie urlopów. Wtedy pojawili się nieoczekiwanie Krzysztof Chyży i Janusz Leśniewski. Ciekawe typy. Szczególnie pierwszy.

Krzysztof Chyży & ATK

Mim z Wrocławia, który przyjechał do Warszawy gdzieś w połowie lat 70-tych. Działał we wszelkich organizacjach młodzieży socjalistycznej, partiach i innych jaczejkach. Nawet pracował na mojej Smolnej, gdy jeszcze przed etapem Wypożyczalni Kaset Video funkcjonowała tam podległa Staromiejskiemu Domowi Kultury tzw. „Gralnia”. Gdyby wierzyć ( a nie ma specjalnych powodów) Sebastianowi Lenartowi – Krzysztof zachowywał się w Stanie Wojennym paskudnie: szpiegował, przesłuchiwał, może i donosił. Nie wiem. Ja zetknąłem się z nim po raz pierwszy na początku lat 90 tych, gdy przewodniczyłem śródmiejskiej Komisji Kultury i Oświaty, a on starał się w Kinie Luna stworzyć Studio Kineo.  Zapamiętałem jego zapał. Rola uwłaszczonej nomenklatury jednak Krzysztofowi nie wyszła. Wysadzony tak z „Luny” jak później z „Palladium”  przyszedł do mnie ze swymi krzesłami i projektorami, żoną, córką i synem, psem i całą filmową „budą”. Pociągnęli ogródek przełomu. Ogródek, który z formy prywatnej rzekłbym manufaktury przekształcałem właśnie  w samorządową fabrykę. Od czerwca poczynając zaczęliśmy też dzięki Chyżemu w Dolinie letnie pokazy filmowe. Nie cieszyły się one zbyt wielką frekwencją ale i one powstawały w podwójnym ograniczeniu. Z jednej strony kino na letnim powietrzu trudno wyobrazić sobie przed zapadnięciem zmroku, który z końcem czerwca przychodzi dopiero w granicach dziesiątej wieczorem, z drugiej zaś strony mieszkańcy okalających Dolinę Szwajcarską kamienic z al. Róż i Chopina odarliby mnie ze skóry, gdybym po dziesiątej wieczorem imprezę kontynuował. Jednak z kinem w Dolinie było podobnie jak z literaturą w następnych latach. W ramach subwencji spod dużego  palca zatwierdzanej przez Andrzeja Urbańskiego nie miałem środków na to by zapłacić obsługę techniczną Ogródków Warszawskich lecz sporą kwotę, w sumie bodaj 50 tys. zł udało mi się uzyskać na całoroczny projekt Akademii Filmowej. Zmieniwszy nazwę na „Letnią” mogłem w ten sposób honorować trud Chyżego, ciesząc się frekwencją w granicach od 10 do 50 osób – nie wielką jak na otwarty plener, porównywalną wszakże do ilości gości jakie takie ezoteryczne programy mogły przyciągnąć do Domu Kultury.

Niestety opór, donosy, kontrole uniemożliwiły mi w następnym roku kontynuację pokazów kina letniego, które przy dobrym spopularyzowaniu są z pewnością potrzebne i mogą, jak każde realne spotkanie ludzi chcących wyrwać się z wirtualu, cieszyć się sporą popularnością.

Janusz Leśniewski

Janusz Leśniewski

Jeśli więc spotkanie z „komunistą” Chyżym przyniosło sporo dobrego ogródkom to po „solidarnościowym” Januszu Leśniewskim pozostało nieco niesmaku. To aktor, który nie spełnił się w zawodzie. Na początku lat 90 tych terminował w Telewizyjnym Kurierze Warszawskim Telewizji Publicznej. Zapisał się też  jak już wspominałem na stałe w historii teatru ogródkowego jako autor mojej pierwszej telewizyjnej enuncjacji na jego temat.

Ryszard Makowski ( były członek zespołu "Otto")

Zatem Janusz Leśniewski pojawił się wraz z Chyżym z propozycją, że tamten od strony technicznej, a Janusz merytorycznie całe ogródki poprowadzi. Rozmowa była precyzyjna. Powiedziałem im wyraźnie, że do całej akcji potrzebuję: mówiąc językiem filmowym szefa produkcji i kierownika planu.

O ile z tej pierwszej funkcji Chyży wywiązał się znakomicie kierowanie planem wg pana Janusza polegało wyłącznie na angażowaniu kolegów pod własnym przewodem bez zwracania uwagi na to, czy występy ich wzbudzą czyjekolwiek zainteresowanie. A były one od strony aktorskiej na dość żenującym poziomie. Nie trzeba było więcej niż dwu tygodni bym zorientował się że pieniądze zaczynają wyciekać, a impreza kompletnie nie wychodzi. Rozstałem się więc z panem Januszem (szczęśliwie nie miałem z nim żadnej dłuższej umowy) zachowując to co dobrego wniósł (trudno mu tego nie przyznać) czyli kontakt z Jolantą Fiałkowską świetną organizatorką imprez dziecięcych, która zresztą lojalnie pozwalała mu do końca sezonu w opłacanych przeze mnie produkcjach występować. W ten sposób uciąłem  jednak jeden z klasycznych „chwytów artystycznych” polegających na tym, że ja płacę panu Iks za to że umawia panią Zet, której też następnie płacę pieniądze, z których część ona wypłaca … panu Zet. Zamknięciem łańcuszka byłoby pełne gdyby na końcu do mnie trafiało ileś % stawki. Niestety nie wiem ile. Mam coś takiego na twarzy, że nikt nie próbował mnie oswoić. Byłem nawet przy tym jak Marek Majewski umawiając kogoś ze mną ostrzegał delikwenta, że ja należę do tych dyrektorów, z którymi rozliczać się nie trzeba.

No więc rozstawszy się organizacyjnie z panem Januszem zleciłem ostatecznie nadzór nad poniedziałkami i czwartkami Darkowi Sikorskiemu, który bez entuzjazmu lecz powierzone zadanie wykonywał rzetelnie, wtorki śpiewające drugiej w miarę rzetelnej pracowniczce domu kultury pani Babilińskiej, przy jej pomocy lecz właściwie samowystarczalna okazała się Fiałkowska budując tradycję niedzielnych teatrów dla dzieci. Natomiast nadzór nad środami i piątkami przejęli Staszek Klawe, który na środy wniósł w posagu swoje powstałe jeszcze gdy sam domem kultury kierował w Brwinowie „Przybycie bardów”, Ryś Makowski zaś kierujący Domem Kultury Praga wykorzystał niemałe kontakty byłego członka grupy OTTO w środowisku kabaretowym.

To dzięki Ryśkowi ( któremu oddać trzeba było 15 minutowy haracz wysłuchania jego biesiadnych utworów) pojawią się w Ogródku Daukszewicz i Poniedzielski, Rosiewicz i Ross,  o Janie Pietrzaku nie zapominając.

CDN – Rozdział CXX – Jan Pietrzak Prezydentem wszystkich Kaczorów


[1] St.Wyspiański, Noc Listopadowa, Scena V

[2] (Ciekawe, że  wiosną 2010 roku (22 kwietnia)  w 6 lat po mojej przegranej w sumie walce o odtworzenie uroku Szwajcarskiej Doliny, nieświadom czy celowo pragnąc zatrzeć w ludzkiej pamięci epizod ogródkowy red. Rafał Jabłoński z dogorywającego pod skrzydłami Presspubliki „Życia Warszawy” pisze nagle ahistoryczny tekst, w którym spostrzegłszy, że Dolina przy Chopina dziś marnieje – nad wieloletnim odnotowanym , nawet w Wikipedii –  okresem mego boju o jej przywrócenie do życia stawia jednak krzyżyk zapomnienia).

Rozdział CXX – Jan Pietrzak Prezydentem wszystkich Kaczorów

Poznałem go w pierwszych dniach października  1976 roku. Dużo jednak minęło czasu – 30 lat do chwili, gdy nasze drogi się przetną i choć z różnych stron, okazuje się, że dziś w jednym zmierzamy kierunku.

Poznałem go w dniu, w którym z rąk pani profesor Kulczyckiej-Saloni odebrałem uzyskany w czerwcu dyplom ukończenia z wyróżnieniem studiów polonistycznych. Zapytany w przytomności  wyróżnionych starszych kolegów m.in. Włodka Boleckiego i Marka Zalewskiego co mam zamiar zrobić z tak pięknie zdobytym dyplomem: - Cóż myślę że teraz zacznę naprawdę studiować. Miałem nieostrożność odpowiedzieć. - Rozumiem to jako przytyk do niezbyt wysokiego poziomu studiów wycedziła przez zęby komunistyczna pani dziekan podczas gdy ja w istocie miałem na myśli spełnienie marzenia o studiowaniu Reżyserii na PWST. Cóż się więc dziwić, że gdy tego marzenia nie dali mi znów spełnić profesorowie szkoły teatralnej ( i niech Bóg sądzi ich niepojęte  wyroki) również profesorowie warszawskiej polonistyki nie znaleźli dla mnie miejsca na studiach doktoranckich bym mógł naprawdę postudiować. Na pół roku przytuli mnie Erwin Axer na swego asystenta do Teatru  Współczesnego ( za frico rzecz jasna za frico,  a frico to było bezpłatne dożywianie w bufecie Pelasi). Osiądę wreszcie na studiach doktoranckich w IFiS PAN. Przełom września i października 76 roku. Równolegle rodził się KOR, przepisywałem komunikaty. Różne fajne rzeczy.

Tymczasem Ojciec postanowi uczcić mój dyplom zapraszając na Chmielną (zwaną wtedy Rutkowskiego) do kabaretu pod Egidą. - Wiesz ich jest tam dwóch oświecił mnie senior.  Zdolny czyli Jonasz Kofta i politycznie ustawiony tzn. Jan Pietrzak. No tak,  to nie był wszak jeszcze ten dzisiejszy, ważny, kultowy Jan Pietrzak, na widok którego moherowe berety wstają z miejsc wyśpiewując ze łzami „Żeby Polska…” Kim był naprawdę, a raczej jakie trzeba było mieć w PRL korzenie by uzyskać status umożliwiający „zostanie przyzwoitym” nie dowiedziałbym się łatwo gdyby nie indoktrynacja „Gazety Wyborczej”. Ta ostatnia podaje tylko fakty dobre i złe lecz zawsze jej wygodne,  z nich zaś wynika, że mało kto jest tak gruntownie utytłany w PRL@u jak ów bard solidarności goniący dziś komuchów każdym słowem.

Mówiąc najkrócej i to słowami reżimowego satyryka Ryszarda Marka Grońskiego. „- Za inicjatorem powstania nowego kabaretu Janem Pietrzakiem przemawia legitymacja PZPR, KPP-owska tradycja rodzinna. (…). Prawda, Pietrzak współpracował z Koftą. Pocieszano się, że ta współpraca nie będzie trwać wiecznie. Inni artyści pierwszego programu uciszali niepokój. Siemion – to była firma; ozdoba rocznicowych akademii. Młody aktor Wojciech Brzozowicz należał, gdzie trzeba, i sympatyzował, z kim należało. Piszący dla kabaretu debiutant Marcin Wolski też same zalety: związki rodzinne z » Żołnierzem Wolności  «. Autor Egidy – Słojewski to znowu felietonista Hamilton z » Kultury  «, redagowanej przez Janusza Wilhelmiego, pisma bojkotowanego przez pisarzy z kręgów odległych od obozowiska Moczara”.

Jednak szef Egidy, przyznaje Groński, „poszedł za publicznością, i to nie tą komitetową”.

No właśnie. Jan Stefan Pietrzak urodził się na warszawskim Targówku jako syn Wacława i Władysławy z Majewskich. Ojciec był działaczem Komunistyczna Partia Polski, w Berezie Kartuskiej był więźniem sanacji. W 1940 był współzałożycielem organizacji „Młot i Sierp”, która później weszła w skład Związku Walki Wyzwoleńczej (przekształconego następnie w Polską Partię Robotniczą (PPR). W październiku 1942 Wacław Pietrzak został pojmany przez gestapo, w wyniku prowokacji wewnątrz organizacji, a następnie zakatowany w więzieniu na Pawiaku. Po wojnie został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Grunwaldu. Władysława Pietrzak matka Janka w latach 1947–1952 była posłanką na tzw. Sejm Ustawodawczy.

Jan Pietrzak w bardzo młodym wieku został posłany przez matkę do wojska. W latach 1948–1957 był kolejno słuchaczem Korpusu Kadetów im. gen. Karola Świerczewskiego oraz Oficerskiej Szkoły Radiolokacyjnej w Jeleniej Górze. Po odejściu z wojska pracował w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych przy produkcji telewizorów. Studiował również na kursie wieczorowo-zaocznym na Wydziale Socjologii Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR, którą ukończył w roku 1968. Był oczywiście członkiem Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) oraz PZPR, działał w radzie robotniczej Zakładów Telewizyjnych.

Jak pisze Rafał Kalukin w sumującym Janka barwny życiorys tekście z Gazety Wyborczej Pietrzak okazuje się genialnym organizatorem: bez niego Egida długo by się nie utrzymała. Biegał z tekstami do cenzury, kłócąc się zajadle. Legitymacja PZPR była przydatna. I ściągał gwiazdy, te największe. Występowali w Egidzie m.in. Fronczewski, Pszoniak, Janda, Krafftówna, Gajos, Kaczmarski, Kaczor, Rinn, Dałkowska, Żółkowska.

Nie ma wątpliwości w III RP nie ma miejsca dla ludzi spoza układu. Może być to układ komunistczny, w którym przez lata funkcjonował Pietrzak, Gminny, który sprawia, że choćby nie wiem jak się kłócili Michnik nigdy nie skrzywdzi Wildsteina tak jak Chojeckiego. W inne mafijno eNKWuDeckie już się nie zagłębiajmy.

Na ten fakt wskazywali też bracia  Kaczyńscy pomijając tylko ten, że chcąc władzy realnej nie mogą się też od istniejących w Europie zależności odżegnywać. Kompulsywnie  szukają więc swoich reprezentantów tak Gminie jak i wśród masonów. Jak nie Józek Orzeł to Lutek Dorn, jak nie Dorn to Bronek Wildstein otwarcie przyznający się do koneksji z polską Lożą Masońską.  Zawsze przecież trafiają na wygnańców ze stada. Zamknięte koło.

A wszystko to z okazji Janka Pietrzaka, który pamiętam na tym koncercie w październiku ’76 roku w Egidzie, obok leitmotivu „Bęc Wuja w czoło – już jest wesoło” – wykonał pewnie jeden z pierwszych razów napisną w czerwcu tego roku  snującą się rozciągliwie pieśń „Żeby Polska była Polską”.  - „Chryste co za grafomania” – trzymał się mój Senior z uszy. Zapomniałem piosenkę. Przypominam sobie  jednak dobrze moment gdy po czterech latach też w październiku roku ’80 tego roku przybiegła do mnie w Białymstoku rozgorączkowana studentka. – „Jest!  Jest! – Jest -  hymn solidarności, niech pan doktor  przeczyta” powiedziałia i wręczyła mi przepisany na maszynie tekst: „z głębi dziejów z krain mrocznych.” Nie powiem żeby mnie zachwycił, ani nawet by szczególnie poruszyło mnie pierwsze wysłuchane nagranie. Nawet chyba w tym momencie nie pamiętałem, żem już je już kiedyś słyszał.

Jednak z czasem … oto dowód na względność sądów estetycznych, na relacjonizm oceny. Wartość utworu Pietrzaka nie jest wszak immanentna. Nie ma też obiektywnego charakteru. Nakłada się na nią doświadczenie pokoleniowe, absorbuje ona płonące oczy studenki Wydział Pedagogiki i Psychologii FUW w Białymstoku, i to wszystko co w związku z tą pieśnią wykonywaną nawet przez Franka Sinatrę przeżyliśmy aż po koncert „Let Poland be Poland” w roku ’82.

Inna sprawa, że sporo i w tej sprawie mitu. I więcej totolotkowego szczęścia niż własnej zasługi. Zawsze wiedziałem, że Pietrzak wybrał powrót do Polski i półprywatne koncerty w Stanie Wojennym wydawało mi się jednak, że wystąpił w tym koncercie, którego transmisję słuchałem 31 stycznia 82 roku w Białymstoku w noc poprzedzającą wizytę u uniwersyteckiego komisarza profesora Jerzego Niemca, który miał zamiar zwolnić mnie z pracy.

Efekt był istnie teatralny. Na dole kłębił się tłumek odprowadzających mnie studentów z kwieciem w kolorach narodowych. Jerzy Niemiec próbował zmiękczyć mnie przedłużonym oczekiwaniem, ja podśpiewałem jego zbaraniałej sekretarce „Let Poland be Poland” miałem bowiem ukrytego asa w rękawie.

Otóż gdy już komisarzyna napocił się i nabzdyczył by wreszcie wyjąkać, że w tej sytuacji nie ma innego wyjścia tylko wypowiedzieć mi umowę o pracę, ja wyciągnąłem z zanadrza pismo jego starszego kolegi w Ubeckim fachu prof. dra Kazimierza Doktora, w danym momencie też komisarza, który … – proponował Filii zatrudnienie mnie w warszawskim Instytucie Filozofii i Socjologii  PAN na mocy porozumienia zakładów pracy !

Szok był pełen. Jakież to ja dla Niemca musiałem mieć ubeckie plecy skoro w takim momencie uzyskiwałem w istocie wiele razy lepszą pracę w Stolicy. Wielkiego fartu nie mam ale w sytuacjach ostatecznych spadam na cztey łapy. Decyzja, którą Doktor ( chcąc tanim kosztem uwiarygodnić się w roli komisarza IFISu) podtrzymał była jedynie realizacją Uchwały Rady Naukowej z ‘81 roku, która uznała, że jest skandalem niezatrudnienie w Instytucie jedynego doktoranta w dziejach Studium, który doktorat napisał i obronił w terminie. Słowem qui pro quo  z „Let Poland be Poland” na ustach.

Wracajmy do Pietrzaka. Rechot historii sprawił, że w późnych latach 70@tych jakoś tak od 77 do 81 zostałem z Jankiem skoligacony. Uczyniła to moja

Elżbieta Kijowska

stryjeczna siostra Elżbieta, aktorka, która wśliznęła się do jego alkowy w modrzewiowym dworku przy sejmie czyli jak zwał tak zwał – fińskim domku na Jazdowie. Dziecka jednak, którym z dużym samozaparciem próbowała go obdarzyć urodzić nie zdołała, więc Janek do Ameryki zwiał, a gdy w ‘83 roku do Polski wrócił przywiózł z tamtąd prawowitą żonę.

Jan Pietrzak z Rodziną

Dopiero ostatnio odkryłem, że pomyliłem się chwaląc go za odwagę, za to że nie odmówił swego udziału w Reaganowskim show. Otóż odmówił: ani obywatelstwa nie przyjął, ani nie wystąpił. Nie zdystansował się tylko do sprawy i w ten sposób spijał konfitury z obydwu naczyń. Był popularny na Zachodzie i wrócił do Polski jako bard Solidarności. Jednak czerwony o nic się doń nie mógł przyczepić.

Majstersztyk ! Milion w Totka. Słowem fart. Coraz trudniej zgodzić mi  się z Einsteinem że sukces to 99 % pracy i 1% talentu. Myślę, że więcej racji miał Bonaparte pytając przed awansem czy dany oficer ma szczęście. Jednak nie uogólniajmy. A jeśli już to robimy miejmy świadomość, jakie okoliczności oddziaływują na nasz sąd. Sąd Einsteina kształtował pruski porządek, szwajcarska dokładność, amerykański obiektywizm. Napoleon opierał się na doświadczeniach wojennych przypadków.

Ja też, gdy patrzę na moje życie i życie mych przyjaciół w każdym jego fragmencie widzę niepokój, szarpaninę, przypadkowość. Jak los Janka Pietrzaka wysypał się z ruletki historii, tak i moim zmaganiom całe życie towarzyszy niepokój. A poważną jego przyczyną stanie się toczona przeze mnie przez lat trzy bez mała:

Wojna o Pietrzaka

Po latach spotkaliśmy się przelotnie gdy już objąłem dom kultury, a on dał w czerwcu 2004 roku koncert na kombatanckiej popijawie jaką zorganizowali koledzy ze Stowarzyszenia Wolnego Słowa w Pałacu Kultury. Ponieważ jak zwykle narzekał publicznie, że nie ma gdzie występować w Warszawie podszłem doń i spytałem czy nie chciałby zinstalować się z Egidą na Smolnej. Odniósł się do propozycji wstrzemięźliwie i zasugerował negocjacje z Krzysiem Paszkiem swoim akompaniatorem i impresario.

Nim jednak podjąłem temat zjawił się Ryś Makowski i ściągnął Janka na kabaretowy występ w Dolinie Szwajcarskiej. Było to wydarzenie ! Koniec sierpnia. Impreza już rozkręcona, niepłatna. Dolina pękała w szwach. Frekwencja sięgnęła tysiąca osób. Śmiech, wzruszenie. Pietrzak w rewelacyjnej formie. Na coś przydały mu się studia socjologiczne. Jego dowcipy nieraz z brodą, często cytowane ze zbioru Humoru Polskiego „Kultury Paryskiej” (do czego się w życiu nie przyzna) okrasza jednak znakomitym, ironicznym często pogłębionym komentarzem. Nie ma wątpliwości, że w klasie polskich opowiadaczy dowcipów jest Pietrzak mistrzem nad mistrzami, co spotyka się z bardzo gorącym przyjęciem publiczności. Jedno mi niewątpliwie u Janka bliskie. To co (jak o nim napisał Groński)  z politruka zmieniło go w artystę, to mianowicie, że uważnie wsłuchuje się w reakcję publiczności.

Jan Pietrzak w Dolinie Szwajcarskiej 3.IX. 2004

Podobnie i ja: w teatrze, w kabarecie w każdym miejscu spotkania obserwuję widownię. Interesuje mnie autentyczna i zjednoczona. I nie pytam czy artysta realizuje jakieś abstakcyjne założenia estetyczne. Pytam tylko czy buduje wspólnotę. Otóż gdy końca dobiegał koncert Jana Pietrzaka w Dolinie Szwajcarskiej rozglądałem się wokół i widziałem twarze roześmiane, oczy myślące, gesty uprzejme. I widziałem gęstniejącą widownię. W tym momencie nie ukrywam zakochałem się w Pietrzaku jako artyście. Niemal w ostatniej chwili na 40 minut przed końcem koncertu posłałem niezawodnego Wojtka po białoczerwone róże, Dziecię zaś moje młodsze 11 letnią Emilkę, która jedyna z rodziny wspierała czasem swoją obecnością moje przeżycia uprosiłem by je wręczyła Pietrzakowi. Ten koncert to było wydarzenie rozpoczynające wydarzeń cykl.  Zrozumiałem wówczas, że Janek przyciąga dokładnie ten rodzaj publiczności, której jest potrzebna moja Dolina Szwajcarska i której mogę służyć jako dyrektor domu kultury.

Jeśli bowiem teatromani, miłośnicy muzyki czy wysublimowanego malarstwa mają w Stolicy dziesiątki ezoterycznych miejsc dla zaspokajania swych potrzeb, a młodzież znakomite sale na koncerty młodzieżowe to osierocona została publiczność nazwijmy ją kabaretowa, a szczególnie ludzie nieco starsi, już na skraju wieku produkcyjnego, ci których gusta kształtowały się u schyłku PRLu często w opozycji do obowiązującej wówczas socjalistycznego kanonu. Ci ludzie to inteligenci ale nie intelektualiści. To wyżsi urzędnicy, nauczyciele, adwokaci czy prawni radcowie,  emerytowani lekarze. Przedstawicielami tego adresowanego do nich nurtu stali się w pierwszym sezonie goście Makowskiego i Klawego: Janeczko, Daukszewicz czy Marek Majewski, który zresztą wkrótce bardzo się zadomowi.

Ale wracajmy do Pietrzaka. Zadowolenie było obustronne. Ja dostałem człowieka, który przyciąga tłumy, on osobę, która mu tej publiczności nie żałuje. Twierdzi bowiem Pietrzak i z pewnością jest w tym trochę prawdy, że od czasu gdy zwariował (tak oczywiście  on się nie wyrazi) i postanowił kandydować na Prezydenta uzyskując 1% głosów w telewizji publicznej zapanował na niego zapis ostrzejszy niż za czasów cenzury PRL. Przedstawiciele mediów twierdzą oczywiście co innego, iż nie podnosi on oglądalności. No cóż ? Napewno nie w tym stopniu co sezonowa Doda Elektroda ale wszakże repertuar to różnorodność. Dla mnie było jasne, że swoją publiczność Pietrzak ma.

Wyciągnąłem też stąd wnioski i od października 2004 Roku Kabaret Egida gościł na Smolnej prawie trzy sezony. Mimo, że w istocie realizowałem obietnicę prezydenta Kaczyńskiego, który obiecał Jankowi jakiś lokal w Warszawie decyzja moja wzbudziła same negatywne emocje. Niezadowoleni byli pracownicy, urzędnicy, kontrolerzy – tylko publiczność mimo braku środków na reklamę przychodziła godząc się płacić wcale nie małą cenę za występ 12 osobowego kabaretu.

Od tego momentu każdy piątek stał się dla mnie swoistym świętem. Dom na Smolnej jak go nazwałem stał się miejscem, gdzie zapanowała miła, lekko buduarowa atmosfera. Z Jankiem przybywała Ewa Dałkowska, Marcin Wolski, dziewczęta: Renata Zarębska i Asia Jeżewska o Pawle Dłużewski i Rafale Ziemkiewiczu nie zapominając.

Na pierwszy występ Janka ułożyłem melorecytatywny eloge, w którego wykonaniu wspierał mnie Krzyś Paszek. Brzmiał tak:

Tak więc każdego wieczora doskonaliłem się w profesji zapowiadacza nawiązującego poniekąd do tradycji Mariana Załuckiego.

Ja się doskonaliłem, a w Warszawie zawrzało. Po 10 latach wyganania Pietrzak otrzymał miejsce w Warszawie. Zaczęły się szykany, donosy, kolejne kontrole. Powtarzające zgodnie, iż „Dyrektor DKŚ nie kieruje się zasadą efektywności przy zawieraniu umów z podmiotami zewnętrznymi i ponownie zawarł w 2006 r. umowę z Towarzystwem „Egida” Jana Pietrzaka, która nie przysparza Domu Kultury korzyści finansowych, a w wyniku której jednostka ponosi koszty związane z organizacją. „ Dlaczego w w/w repertuarze reklamuje Pan „Kabaret Egida”, który jest imprezą poza statututową, kosztem statutowych imprez ?” Pytano.  Odpowiadałem, że:  Nie wiem na jakiej podstawie stwierdza się, że występy w Domu Kultury zrodzonego w studenckich Hybrydach ( też klubie kultury) charyzmatycznego Kabaretu Pod Egidą  Jana Pietrzaka nie są imprezą statutową. W moim przekonaniu impreza ta wyczerpuje dyspozycje przynajmniej   cztery z 11 punktów określających w § 6 Zakres działalności Domu Kultury a to:

1.   – rozpoznawanie, rozbudzanie i zaspokajanie potrzeb oraz zainteresowań kulturalnych mieszkańców;

9 . -  edukację kulturalną i wychowanie przez sztukę

10. kształtowanie nawyków mieszkańców do aktywnego współtworzenia i odbioru różnorodnych form spędzania czasu wolnego;

11 – inne działania na rzecz rozwijania i zaspokajania potrzeb kulturalnych mieszkańców.

Jak wyjaśniałem  już wielokrotnie celem tego przedsięwzięcia jest stworzenie z Domu na Smolnej miejsca w Warszawie, do którego chętnie zacznie przychodzić publiczność zachęcona możliwością spotykaniu tu kultowego przedstawiciela politycznego kabaretu. Zamieszczenie reklamy Kabaretu Pod Egidą jest więc w istocie reklamą miejsca, które na taką reklamę może sobie pozwolić. Promuje i wysoko wartościuje wszelką prowadzoną przez Dom Kultury Śródmieście  działalność. Daje nam to renomę podobną do tej jaką dzięki afiliowaniu Piwnicy Pod Baranami zyskał krakowski Wojewódzki Dom Kultury, w którego lokalu mieści się  słynna Piwnica.

Stawano na głowie. Najpiękniej było, gdy za korzystną uznawano umowę, jaką na występy w ogrodach zawarłem z Egidą za występ samego Pietrzaka z akompaniującym mu Krzysiem Paszkiem  na który wstęp był wolny,a który kosztował dom kultury 1500 zł ( nb. to ¼ przeciętnej stawki Kabaretu), natomiast fakt wypłacenia kabaretowi za występ około 3, 5  tys w całości pozyskany z biletów sprzedanych na występ 12 gwiazd estrady – był dla kontroli: niekorzystny finansowo.

W sumie oceniam dziś -  to fakt mojego uporu i walki o to, aby zgodnie z wolą prezydenta Lecha Kaczyńskiego „Smolna była domem dla Pietrzaka” stał się jedną z głównych przyczyn wyeliminowania mnie przez urzędników miejskich z dyrektorskiego staffu.

Ja jednak brnąłem w Pietrzaka coraz głębiej. Po pierwszym sezonie wydaliśmy płytę. ( Co oczywiście stało się kolejnym asumptem do zarzutów kontrolerów, którzy z Domu na Smolnej już nie wychodzili.

W następnym sezonie przygotowałem nowy wierszyk, który zresztą starałem się już z tygodnia na tydzień aktualizować. Brzmiał tak:

Witam w Domu na Smolnej

Już Rok tu gra Egida

Prezydent Ubył jeden

a jakiś by się przydał

Mówił nie będzie lepiej

Lecz śmieszniej – o mój Boże

Naiwny ten satyryk

Wszak śmieszniej być nie może

Więc gdy w sejmie  kabaret

Gdy z Trybuny Kuplety

O czym  ma marzyć Egida ?

Na co sprzedawać bilety ?

Dobre rady, krytyka,

Patriotyzmu szczypta

Trochę jeszcze humoru

I melodia niezwykła ?

Tak  mili – trudna rada

Nie stać nas na wybory

Chcą komisarza w Warszawie

Gdy odfrunęły Kaczory

Więc gdy rządzą na luzie

Codziennie nowa draka

Rekomenduję Państwu:

Na serio – Jana Pietrzaka

Ja jemu wierszyki. On mi melodię. Po sukcesie w Dolinie Szwajcarskiej występować będzie Pietrzak przy wielotysięcznej publiczności każdego roku w Ogrodach Frascatii.

Ostatni jego występ skwitowałem następująco:

Zwykłem dla Janka pisać fraszkę

Lecz dzisiaj odniósłbym porażkę

Gdy Zyta  w sądzie,  to znów  w rządzie

Wy ogródkowi  się pokłońcie

Że koalicja nasza trwa

Tu na Frascati z ATeKa

Gra Krzysztof Paszek trzeci rok

A Państwa nie ogarnia wzrok:

Ogłaszam dumny jak ten paw

Przed Państwem Pietrzak: żądny braw !

No właśnie – dumny ! Ale to dopiero nadejdzie.

Na razie wracajmy do Doliny Szwajcarskiej

CDN

Rozdz. CXXI – Dolina Szwajcarska i „gustowne zabawy”

W 2004 roku codzienne spotkania w Dolinie Szwajcarskiej rozpoczęły się 15 maja – równo sześć lat temu. Opisanym już Festiwalem Literatury zmoczonym przez Zimnych Ogrodników. Jednak publiczności z każdym dniem przybywało.

Co niedzielę w Lapidarium i co poniedziałek graliśmy spektakl przeglądu ogródkowego. Było już wiadomo, że tego roku do Jury prócz Jurka Derfla, dołączy ściągnięta przez Anię Retmaniak  - Grażyna Barszczewska.

J.Derfel, M.Nowak. E.Barszczewska, A.Retmaniak - Jury 2004

Dokooptowałem też, naiwnie licząc na  wsparcie reprezentowanych przezeń środowisk,  świeżo odwołanego z Teatru Wybrzeże krytyka kulinarnego „Gazety Wyborczej”, zadeklarowanego geja i wytrawnego organizatora Teatralnego  - wychowywanego w latach ’80 tych  na placówce w Moskwie – Macieja Nowaka. Doprawdy czy można było pójść dalej w tolerancji !?

Maciej Nowak

W ramach przeglądu wystąpili 17 maja 2004  o godz.19.00 Teatr Dramatyczny (Elbląg) z „Psychoterapią, czyli sex w życiu człowieka” a 24 maja 2004 godz. 19. 00 Teatr Śląski (Katowice)      „Frank&Sztajn”.  I to był ostatni spektakl, na którym próbowałem jeszcze biletować imprezę. Z tego biletowania musiałem się wcześniej tłumaczyć, kiedy w odpowiedzi na moje prywatno-gminne ogródki eSeLDowskie „zające” próbowały ( a i tak bez powodzenia) wspierać urządzany na małym rynku dziekanki przez studentów UW Letni Ogródek Teatralny.

A zrobili to dlatego, że w odróżnieniu od prawicy zawsze czuli siłę igrzysk, za które od peryklejskich czasów władza nie tylko nie kazała płacić lecz skłonna była nawet płcić ludowi teatralną dniówkę – ateńskie dwa obole.

Kiedy więc ruszywszy z imprezą w połowie maja zobaczyłem, że w pełni sezonu teatralnego i bez nawyku tak wczesnego odwiedzania plenerów w Dolinie nie przybywają doń tłumy stwierdziłem, że blokowanie wejścia ludziom i zmniejszani frekwencji dla 100 – 400 zł od spektaklu, (co w skali sezonu mogło dać w porywach trzy do sześciu tysięcy złotych), które dotychczas przeznaczałem na skromne honoraria dla artystów w istocie mija się z celem.

Dotychczas obowiązywała genialna. skromnie zaznaczę :-) w swej prostocie zasada, że aktorzy występujący w Konkursie walcząc o wysoką nagrodę rezygnują z honorariów. Satysfakcjonując się jedynie ściąganym przeze mnie plenerowym (ale obowiązkowym) „kapeluszem”. Teraz jednak stwierdziłem, że przy 430 tys. zł które udało mi się otrzymać od Prezydenta Kaczyńskiego ważniejsze jest podniesienie frekwencji niż kilka tysięcy złotych. Ustaliliśmy więc z Darkiem Sikorskim, którego zwolniłem w tym momencie, z mało przyjemnej roli finansowego cerbera, że w Regulaminie Teatru Ogródkowego wprowadzona zostanie zmiana polegająca na tym, iż każdy występujący w konkursie aktor otrzyma ze strony organizatora prócz noclegu i zwrotu kosztów przejazdu także zryczałtowane honorarium w wysokości 100 zł.

Ważne jest to zastrzeżenie: ze strony organizatora. Przez lata bowiem korzystając z patentu: „gracie bez honorarium, za kasę z kapelusza z nadzieją na wysoką nagrodę” dostarczałem stołecznej publiczności znakomite spektakle za przysłowowy „psi grosz”. Patent ten jednak sprawdzał się w relacjach z małymi anterpryzami prywatnymi, gdzie trupa 4-6 osób ponosi koszta, główny aktor jest kierowcą, heroina księgową, służący tragarzem, gdzie aktorzy wzajemnie charakteryzują się, strzegą rekwizytów, gdzie najwyżej jedna góra dwie osoby – zwykle zajmujące się oświetleniem i nagłośnieniem pracują nie występując na scenie. Takich zespołów jest w Polsce parę: Teatr Tradycyjny Hankiewiczów, Clown Wiepriewa, Teatr Własny Stanisławiaka, Korez Mirka Najnerta, Montownia, czy Kabaret Moralnego Niepokoju.

24 maj 2004 - Teatr Śląski w Dolinie - początek Festiwalu

Jednak zespołami większymi, stacjonarnymi innymi zgoła rządzą prawa. Tam nie opędzi się przyjazdu czterema osobami, tam za zespołem ciągną się tragarze i garderobiane, tam aktor nie widzi powodu by poniżać się do fizycznej pracy. Tam też nawet 10 tys zł nagrody nie zrewolucjonizuje budżetu instytucji, a i nagroda na festiwalu sprawi przyjemność dyrekcji lecz nie wiele zmieni w życiu poszczególnego artysty. Taki też artysta zazwyczaj nawet na festiwalu konkursowym nie zrezygnuje ze swojej wyjazdowej stawki, którą wypłacać musi mu teatr. No i wypłacał. Tak było zawsze w wypadku profesjonalnych scen, z którymi dane mi było współpracować: Z Białostockim Teatrem Lalek, Ludowym z Nowej Huty, Miejskim z Gdyni, Tarnowskim im. Solskiego czy z Teatrem Powszechnym w Łodzi na samym czele.

Nie ma co ukrywać: był w mój festiwal wpisany paradoks. Paradoks, któremu najwyraźniej sprzeciwiał się jeszcze w połwie lat ’90 tych dyrektor Teatru w Nowej Hucie – Andrzej Fedorowicz pytając wprost jaki to ma sens by dyrekcja Teatru wydawała 10 tys. zł na wyjazd zespołu do Warszawy po to by dwie panie ( reżyserka i scenografka) dostały po 500 zł nagrody. Fedorowicz miał słusznośc, ze swego punktu widzenia. Ale przecież Konkurs Teatrów Ogródkowych powstał dla tych, którzy poza instytucją teatru szukają jego źródeł. Powstał z mojej, jakże naiwnej wiary, że oto wraz z nastaniem III RP kończy się zbiurokratyzowana instytucja sztuki socjalistycznej taka jakiej genialne portrety skręcila Agnieszka Holland w „Aktorach Prowincjonalnych” czy Andrzej Wajda w „Dyrygencie” wg scenariusza Seniora.

No cóż, pomyliłem się. III RP nie stworzyła mechanizmów finansowania kultury ze źródeł poza budżetowych. Artyści też poza bardzo nielicznymi wyjątkami nie szukali sposobów na zracjonalizowanie funkcjonowania instytucji teatralnej. Efekt jest taki, że wcale nie małe środki jakie przeznaczają rządy i samorządy na funkcjonowanie, miejskich teatrów giną w otynkowaniach, ogrzewanich, premiach kasjerek, kieszeniach pań z organizacji widowni. Dziurawe to kieszenie i nie głębokie ale każdy boi się ich oberwania: nie ma bowiem nic gorszego niż zrobić sobie wrogów z teatralnych funkcjonariuszy.

Warszawa jest tego bodaj najwyrazistszym przykładem. Dysponuje bowiem jedną z największych w Europie, jeśli nie w świecie ilością miejskich scen dramatycznych. Po reformie samorządowej pozostało ich 17 ale przecież do tej liczby trzeba dodać trzy teatry wojewódzkie (Polski, Studio i Żydowski) podległe samorządowi województwa i jeszcze cztery (Współczesny, Powszechny, Ateneum) „ministerialne” włącznie z Teatrem Narodowym. Przypomnjmy dla porównania, że niezwykle wspierająca sztukę Francja ma w Paryżu jedynie dwa Teatry dotowane: To Teatr Odeon i Komedia Francuska.Takim molochem teatralnym jakim dysponuje Warszawa zarządzać się po prostu nie da.

Najlepiej tego dowodzi fakt, że po pierwszych kontaktach z tym, skądinąd bardzo opiniotwórczym środowiskiem Prezydent Kaczyński doszedł do wniosku, że konieczne jest powołanie w Stolicy niezależnego od Biura Kultury ( podporządkowanego wiceprezydentowi) Biura Teatrów, którego szefem uczyniwszy osadzonego we wszystkich tak komunistycznych jak masońsko księżych układach Janusza Pietkiewicza -podporządkował je bezpośrednio sobie.

Wszak „Odkąd Nowosilcow wyjechał z Warszawy, nikt nie umie gustownie urządzić zabawy…”

W takich też okolicznościach pojąwszy, że samodzielna, pozbawiana bezbośrednio mafijnego finansowania przez piorące czasem w kulturze swe środki korporacje,  fundacja stoi w tym kraju na z góry straconych pozycjach podjąłem się organizacji imprezy za pośrednictwem instytucji budżetowej, dla której ( jak uważałem) od przychodu ważnejsze jest racjolnalne wydawanie środków z pożytkiem dla wspólnoty lokalnej. Stąd począwszy od   31 maja 2004 godz. 19.00 i wystawienia przez Teatr Kanon  z Bydgoszczy „Świeczka zgasła” zacząłem w postępie geometryczym podnosić frekwencję na ogródkowych imprezach.

Tendencja wzrostowa trwała przez trzy lata, dopóki przez nowe władze Hanny Gronkiewicz i wnuka komunistycznego sługusa jakim przez cały czas PRLi był Lesław M. – Wojciecha Bartelskiego zręcznie lawirującego miedzy PIS-em a Platformą nowożytnego „aparatczyka” –   siłą nie została zatrzymana.

I tak to XIII KTO wyznaczać zaczęło liczenie publiczności. Tej w Dolinie[1] i tej jeszcze, która ( tam zresztą jeszcze nawykowo za pieniądze) występowała w Lapidarium[2].

Na finały XIII Konkursu Teatrów Ogródkowych w Dolinie Szwajcarskiej złożyły się występy[3] Po czym ogłoszono wyniki XIII Konkursu Teatrów Ogródkowych. 30 sierpnia  2004 gośiem finału: była Anna

Chodakowska, która  recitalem poetyckim  „Otto” umilała czas publiczności oczekującej na werdykt jury.

Wręczenie Wielkiej Ogródkowej Annie Kękuś za "Roxi Bar"

Instrumenty zostały pozbierane. XIII Konkurs Teatrów dobiegł końca. Frekwencja na samych finałach sięgnęła 5 tys. osób. Werdykt był następujący: WERDYKT JURY XIII KONKURSU TEATRÓW OGRÓDKOWYCH  Jury:    Grażyna Barszczewska – Przewodnicząca: Jerzy Derfel, Maciej Nowak i Anna Retmaniak postanowiło przyznać: I. Nagrodę „Wielką Ogródkową” -       Teatrowi Muzycznemu z Gdyni za „Roxi Bar, reż. Anna Kękuś,

II. Nagrodę „Dużą Ogródkową”- Teatrowi Rampa z Warszawy za            „Love, reż. Andrzej Strzelecki,

III  oraz trzy równorzędne     Nagrody „Małe Ogródkowe”:

Teatrowi Piosenki z Warszawy za     „Odrobina piosenki na co dzień, konsultacje Magda Umer;

Teatrowi Mżonca z Warszawy za „Cud miód malina dziewice czyli Dziewczyny do wzięcia, reż. Zespół;

Teatrowi Alternatywa z Warszawy   „Czekałem na ciebie, reż. Piotr Rzymyszkiewicz, Tomasz Zaród

WERDYKT  PUBLICZNOŚCI XIII KONKURSU TEATRÓW OGRÓDKOWYCH  był bardzo podobny z nieco tylko odmienioną kolejnością:

I          Teatr Piosenki z Warszawy    Odrobina piosenki na co dzień, konsultacje: Magda Umer

II         Teatr Muzyczny z Gdyni       Roxi Bar, reż. Anna Kękuś

Roxi Bar

III       Teatr Dramatyczny z Elbląga Psychoterapia, czyli seks w życiu człowieka, reż. Jacek Chmielnik

Na Finale po przedstawieniu Ani Chodaowskiej nagrody ( już po raz drugi) wręczał wiceprezydent czyli Andrzej Urbański.

Było to dość zabawne patrzeć przy tym nie nieszczęsnego Jarosława Zielińskiego, z podsuwalskiej Szwajcarii ( może dlatego tak lękał się naszej Doliny), który nic nie rozumiawszy z idei konkursu zastanawiał się jedynie, co ja z tego mam, a że sam swoich profitów nie widział unikał jakiegokolwie kontatu z imprezą.

Zwiedziawszy się jednak, że prezydent mnie „zaszczyca” przybiegł na dwóch łapkach i grzecznie wygłaszał éloge na moją cześć.

Mówiąc szczerze to bardziej takich „burków” –  niż kundelka jednej z wiernych audytorek miałem w oczach pisząc tekst do wrześniowego programu Doliny 2003:


[1] 7 czerwca 2004 godz.19.00, Teatr Maska (Jelenia Góra) -”W starym kinie?… czyli zwierzenia  dublera”

14 czerwca 2004 godz. 19.00, Centrum Kultury Teatr       (Grudziądz)  -      „Karol”

21 czerwca 2004 godz. 19.00, Piwnica przy krypcie (Szczecin) -      „Tlen”

28 czerwca 2004 godz.19.00, Agencja Artystyczna Art-D (Warszawa) – „Jak zjadłem psa”

5 lipca 2004 godz. 19.00,Teatr Alternatywa (Warszawa)

„Czekałem na ciebie”

5 lipca 2004 godz. 20.30, Teatr Piosenki (Warszawa) – „Odrobina piosenki na co dzień”

12 lipca 2004 godz. 19. 00, Teatr Władca Lalek (Słupsk) -      „Nie tylko dla mężczyzn”

19 lipca 2004 godz. 19. 00, Unia Teatr Niemożliwy (Warszawa) -      „Szopka Don Cristobala”

26 lipca 2004 godz.19. 00, Teatr im. T-34 (Warszawa) – „Pancerni”

2 sierpnia 2004 godz. 19. 00, Teatr De Legacja (Białystok) -”Striptiz emocjonalny, czyli seks na walizkach”

9 sierpnia 2004 godz. 19. 00, Teatr Lalek Pleciuga (Szczecin) – „Duvelor albo Farsa o starym diable”

16 sierpnia 2004 godz. 19. 00, Teatr Mżonca (Warszawa) „Cud miód malina dziewice, czyli Dziewczyny do wzięcia”

[2] 11 lipca 2004 godz. 19.00,Teatr Piosenki (Warszawa) -      „Odrobina piosenki na co dzień”

18 lipca 2004 godz. 19.00, Teatr Forum (Łódź) -      „Wesołych Świąt”

25 lipca 2004 godz. 19. 00,Teatr HIZOP (Kraków) -      „Ecce Homo”

8 sierpnia 2004 godz. 19. 00, Studio Teatr Test (Warszawa) -   „Sklepy cynamonowe”

15 sierpnia 2004 godz. 19. 00, Teatr 2. Strefa (Warszawa) -   „Mąż i żona”

22 sierpnia 2004 godz. 19. 00,Teatr Dramatyczny (Elbląg) -  „Psychoterapia, czyli seks w życiu  człowieka”

[3] 23 sierpnia  2004, Psychoterapia, czyli seks w życiu człowieka, (Teatr Dramatyczny, Elbląg)

24 sierpnia  2004, Nie tylko dla mężczyzn, (Teatr Władca Lalek, Słupsk) oraz Striptiz emocjonalny czyli seks na walizkach, (Teatr De Legacja, Białystok)

25 sierpnia  2004,  Czekałem na ciebie (Teatr Alternatywa, Warszawa) oraz Love, (Teatr Rampa, Warszawa),

26 sierpnia  2004, Mąż i żona, (Teatr 2. Strefa, Warszawa) oraz Roxi Bar, (Teatr Muzyczny, Gdynia)

27 sierpnia  2004, W starym kinie?… czyli zwierzenia dublera, (Teatr Maska, Jelenia Góra) oraz poza konkursem – Gwiazda kabaretu – Krzysztof Daukszewicz

28 sierpnia  2004, Ecce Homo, (Teatr HIZOP, Kraków) oraz

Odrobina piosenki na co dzień, (Teatr Piosenki, Warszawa)

29 sierpnia  2004, Pancerni, (Teatr im. T-34, Warszawa)

Oraz Cud miód malina dziewice czyli Dziewczyny do wzięcia, (Teatr Mżonca, Warszawa)

30 sierpnia  2004, I co teraz?, (Kabaret 41, Warszawa)

Rozdz. CXXII – Co po psie w Teatrze?

Ponad pięćset osób oklaskiwało w Dolinie Szwajcarskiej przedstawienia „Roxi Bar” z Gdyńskiego Teatru. W połowie spektaklu coś zaskuczało z cicha. Obejrzawszy się odkryłem, że siedząca koło mnie pani trzyma na kolanach malutkiego jamnika. „Przepraszam, on taki sentymentalny” wyszeptała elegancka dama, pogłaskaliśmy pieska i ten wnet się uspokoił. Mieszka tu w okolicy. „Odkąd powstał ten teatrzyk przynajmniej nie boję się nocą chodzić z psem na spacery, no i idąc na spektakl niekoniecznie trzeba pieska samego zostawiać” – powiada.

Iluż ludzi nie idzie do teatru czy do kina właśnie dlatego, że nie ma jak dojechać, obawia się o powrót czy z kim dziecko zostawić. Do Doliny Szwajcarskiej do teatru ogródkowego przychodzili rodzice z dziećmi, wielu (włącznie z mieszkającym nieopodal dyrektorem) potrafiło przyjechać rowerem. Mimo dżdżystej wiosny i niezbyt pogodnej pierwszej części lata od 15 maja do końca września odwiedziło nas tutaj przeszło 20 tysięcy osób. To prawie drugie tyle co roczna frekwencja całego Domu Kultury, który naturalnie niczego ze swej edukacyjnej działalności realizowanej na Smolnej 9 i w klubach przy Marszałkowskiej, Hożej, Mokotowskiej, Wilczej i Andersa nie zaniechał.

Wygraliśmy bitwę. Już nikt Doliny Szwajcarskiej niepotrzebnie nie spieszczał, zdawało się, że już niedługo nie będzie trzeba podawać jej adresu ( przy ul. Chopina). Sama stawała się adresem – jak niegdyś.

Mnie najbardziej cieszyły pieski na widowni, rowery w boksach i najprawdziwsi inteligenci w krzesełkach. Bo, jak zgodnie podkreślali jurorzy naszych festiwali i przybyli goście, w Dolinie Szwajcarskiej zbierała się wówczas najlepsza publiczność w Warszawie. Na występach teatralnych po pół tysiąca gości, dziesiątki dzieci wraz ze starszymi śpiewały karaoke, setki miłośników poezji przybywały we wtorki na spotkania z bardami organizowane przez Stanisława Klawe, trwał turniej tańców towarzyskich w czwartki, a w piątki przyciągały tłumy największe gwiazdy kabaretu ( we wrześniu Jan Pietrzak, Paweł Dłużewski, Olek Grotowski, Stanisław Zygmunt), które zapraszał Ryszard Makowski.

Na koncercie - Piosenko Powstań (31.VII.2004)

Bywalcy Ogródka Jordanowskiego w Parku Ujazdowskim wnet się zorientowali, że w sobotę i w niedzielę czekała na dzieci w Małej Szwajcarii kawiarenka i zabawa w Akademii Pana Foresta – Janusza Leśniewskiego.

To wszystko pozwoliło mi przedłużyć imprezę nazwaną „Ogródki Warszawskie”  do końca września:by oprócz codziennych koncertów pomóc 8 września w realizacji organizowanej przez „Salon 101″ Małgorzaty Bocheńskiej wystawy pod hasłem „Dobra Wiadomość w Fotografii”, by przez cały wrzesień służyć wszystkim warszawskim scenom teatralnym jako miejsce ich promocji, by w sobotę 25 września przy współpracy z Biurem Teatrów Urzędu Miasta uczynić Dolinę bazą wielkiej Dionizyjskej Parady Teatralnej.

A potem? Zamierzałem pójść za ciosem. W końcu każdy, kto wspomni Dolinę Szwajcarską kojarzył ją przede wszystkim ze ślizgawką. Więc z pomocą prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Urbańskiego (bez których nadzwyczajnego wręcz zaangażowania w stworzenie budżetu dla Ogródków Warszawskich nie nastąpiłby ten niezwykły architektoniczny i estetyczny postęp w urządzeniu Doliny) – zamierzałem  przywrócić wreszcie Miastu jego Miejsce Magiczne.

Renata Kretówna

Miejsce, które może nawet dziesięciokrotnie zwiększyć ilość osób uczestniczących w stołecznej kulturze, miejsce, które wpisane jest w genotyp miejski i które może stać się rozpoznawalną w Europie, specyficzna wizytówką Warszawy. Miejsce przyjazne, zwrócone do tej części warszawiaków i odwiedzających ją turystów, którzy nie mają czasu, a bywa, że i pieniędzy na korzystanie z bogatej oferty warszawskich instytucji kultury.Wreszcie miejsce dla okolicznych mieszkańców, którzy jak moja rozmówczyni z „Roxi Baru” chcą czuć się bezpiecznie i szukają razem niezobowiązującej, eleganckiej i kulturalnej rozrywki dla siebie i dla swych najwrażliwszych przyjaciół.

I tak zakończył się trzynasty konkurs. Nie był to jednak koniec imprezy. Przedłużyłem ją jeszcze o cały miesiąc, aż do końca września fundując każdego dnia tygodnia inne plenerowe spotkania. W poniedziałki zaprosiłem laureatów konkursu. W pozostałe dni pojawiły się imprezy nowe.

I nowe powstawały wraz z nimi jakości. Spisałem je w końcu września ex post, tworząc i rozdając dokument, który nazwałem „Papirus dla potomności”. Charakterystyczne, że wydanie jego kosztowało grosze.  Od razu jednak wzbudziło wielki gniew miejskich urzędników instynktowanie rozumiejących, że to co w moich działaniach najgroźniejsze to pamięć. Pamięć przeszłości i pamiątka dla przyszłości – świadomość, że cokolwiek dziś powstaje z przeszłosci się rodzi i  przyszłość sobą naznacza.

Tak – walka o rząd dusz to zawsze walka pamięci.

Margita Ślizowska

Pamiętajmy więc, co poza poniedziałkowym XIII Konkursem Teatrów Ogródkowych i wrześniowymi powtórkami hitów sezonu[1] zdarzyło  się w Dolinie Szwajcarskiej latem 2004 roku.  Zaczęliśmy 15 maja 2004 Festiwalem Literatury z Kiermaszem Książki i Poezji. We wtorki odbywały się: Śpiewające Ogrody[2], w środy Przybywali Bardowie Staszka Klawego odwiedzili[3]. W czwartki toczyły się Taneczne Ogrody[4] W piątki zaingurowałem Kabaretowe Wieczory Gwiazd.[5] Prezentowana też była Pantomima w Ogrodach.[6] Odbywały się wreszcie na dziecięce Weekendy Ogródkowe[7]. A w ramach akcji wakacyjnej dla najmłodszych  tzw. Mała Szwajcaria czyli – Lato w Mieście.[8] Powstała wreszcie przy współpracy z Krzysztofem Chyżym tzw. Letnia Akademia Filmowa.[9]

Przeszło 20 tysięcy osób, które odwiedziły Dolinę od połowy maja do końca września 2004 roku to był wzrost dwukrotny w stosunku do najlepszego dotąd i jedynego całościowego X sezonu Konkursu Teatrów Ogródkowych. Ale to był wszak tylko letni teatr. Teraz pojawiły się nowe jakości.

Wtorkowe śpiewające ogrody, które pragnąłem wspierać techniką karaoke ciągnęła dzielnie Margita Ślizowska dając krótkie 30 minutowe recitale piosenek Jacka Kaczmarskiego, Osieckiej, Młynarskiego. Poza Margitą jako „zapiewajłę” wykorzytywałem zatrudnioną w Domu Kultury Ewę Ruckaber, ale też zwłaszcza we wrześniu, gdy już impreza nabrała rumieńców, hyr ( bo gazety zaczęły nas bagatelizować) poszedł po mieście i  pojawiały się różne pragnące zaistnieć osobowści wokalne. Miała szansę przypomniec się swoim fanom –  Renata Kretówna. Kiedy indziej po sukcesach w prestiżowych

Karaoke - czyli wspólne śpiewanie

włoskich lokalach gastronomicznych pojawiła się wraz ze swym impresario niejaka pani  Ewa Sikocińska, z którą udało się jednak miłą imprezę poświęconą włoskiej i francuskiej piosence zbudować. Pchałem to wszystko własnymi rękami. Brałem udział w karaoke by pokazać, że śpiewać każdy może, ale nade wszystko wykazać, że tu nie chodzi o solówki. Że pieśń jednoczy, że pieśń nas łączy i stroi. I wtedy nastąpił ten ważny dzień.

CDN


[1] 6 wrzesień 2004   Teatr Piosenki „Odrobina piosenki na co dzień”,  Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski, konsultacje Magda Umer, wyst. Hanna Chojnacka, Dorota Dobrowolska

13 wrzesień 2004    Monodram kabaretowy Stanisława Górki  „Wieczny tułacz”  tekstami M.Hemara

20 wrzesień 2004    Teatr Syrena „Szaleć nienagannie” Recital Izabelli Olejnik, reż. Artur Barciś

[2] 18 maj 2004         Wieczór Karaoke AA „Europa” Giedymin Wróblewski,

25 maj 2004            „Variete Operetkowe: Tadeusza Woszczyńskiego, Krystyna Starościk, akompaniament Andrzej Chmielewski”

1 czerwiec 2004      „Rewia Dziecięco – Młodzieżowa „”Kot w worku czyli co w nas siedzi”", Choreografia Marcin Skrzecz”

8 czerwiec 2004      Karaoke „Zakochane Piosenki” śpiewa Ewa Ruckgaber

15 czerwiec 2004    Karaoke „Piosenki Marii Koterbskiej” śpiewa Ewa Ruckgaber

22 czerwiec 2004    Karaoke „Piosenki Czerwonych Gitar” śpiewa Ewa Ruckgaber

29 czerwiec 2004    Karaoke „Piosenki Biesiadne”  śpiewa Ewa Ruckgaber

6 lipiec 2004           Piosenki Agnieszki Osieckiej śpiewa Margita Ślizowska

13 lipiec 2004         „Piosenki francuskie śpiewa Ewa Sikocińska-Gacka i Agnieszka Skrzyszewska”

20 lipiec 2004         Piosenki Jacka Kaczmarskiego śpiewa Margita Ślizowska

27 lipiec 2004         Piosenki Jonasza Kofty śpiewa Margita Ślizowska

30 lipiec 2004         KINOLATERNAE  Koncert tria Ryszard Latecki, Włodzimierz Kiniorski, Tadeusz Sudnik

3 sierpień 2004       Piosenki Wojciecha Młynarskiego śpiewa Margita Ślizowska

10 sierpień 2004     Recital poetycko-aktorski Renaty Kretówny

17 sierpień 2004     Piosenki do wierszy K.I.Gałczyńskiego śpiewa Margita Ślizowska

21 sierpień 2004     Zespół Muzyczny „Blueszcz”

31 sierpień 2004     Przegląd piosenki politycznej „Powstań piosenko”

7 wrzesień 2004      Recital Ewy Sikocińskiej – Gackiej – „VOGLIA DI AMARE”

8 wrzesień 2004      „Dzień Dobrej Wiadomości – spotkanie przyjaciół idei, Koncert zespołu Swing Guitars. Złota Tarka 2004 ”

14 wrzesień 2004    Recital Elżbiety Ryl-Górskiej „W krainie operetki”

21 wrzesień 2004    Koncert Margity Ślizowskiej z zespołem

[3] 20 maj 2004         Andrzej Brzeski „Walc dla outsiderów”

23 czerwiec 2004    Jacek Kleyff  „Przezroczysty las”.

30 czerwiec 2004    Stanisław Klawe

7 lipiec 2004           Ryszard Makowski, Stanisław Klawe

14 lipiec 2004         Piotr Bakal.

21 lipiec 2004         Grzegorz Tomczak.

28 lipiec 2004         Tomasz Olszewski.

4 sierpień 2004       Bogusław Nowicki.

11 sierpień 2004     Andrzej Garczarek.

18 sierpień 2004     Tomasz Szwed.

1 wrzesień 2004      Marek Majewski. „Wyrosłem z Ballady”.

15 wrzesień 2004    Leszek Wójtowicz.

22 wrzesień 2004    Finał Konkursu „Przybycie Bardów”

[4] 17 czerwiec 2004  „Zespół GAWĘDA pt. „”Gawęda Od-nowa”"

Lekcja Tańca – samba. Prowadzenie Andrzej Ciećwierz”

24 czerwiec 2004    „Teatr ZAMIAST

Lekcja Tańca – jive – młodszy brat rock & rolla”

1 lipiec 2004           „Teatr bez kota „”Po próbie”"

Lekcja Tańca – cha-cha ”

8 lipiec 2004           „”"I co teraz”" – KABARET 41

Lekcja Tańca – rumba”

15 lipiec 2004         Lekcja Tańca – mambo

22 lipiec 2004         „Pokaz tańca towarzyskiego – Andrzej Ciećwierz

Lekcja Tańca – walc angielski”

29 lipiec 2004         „Pokaz tańca towarzyskiego

Lekcja Tańca – tango”

5 sierpień 2004       „Pokaz tańca towarzyskiego

Lekcja Tańca – walc wiedeński”

12 sierpień 2004     Grupa Ad hoc i Lekcja Tańca

19 sierpień 2004     Pokaz tańca towarzyskiego i Lekcja Tańca

2 wrzesień 2004      Pokaz tańca nowoczesnego Teatru Bez Kota i Lekcja Tańca

9 wrzesień 2004      Pokaz warsztatowy Teatru Zamiast i Lekcja Tańca

16 wrzesień 2004    Pokaz tańca towarzyskiego – Tańczące dzieci i Lekcja Tańca

23 wrzesień 2004    „Turniej Tańca Towarzyskiego dla uczestników Tanecznych Ogrodów – Prowadzenie Andrzej Ciećwierz

[5] 18 czerwiec 2004  Tadeusz Ross „Życie przerosło kabaret”

23 lipiec 2004         Tomasz Woźniak i Magdalena Ciecierska – Kabaret autorski pt.”Paralaksa”

30 lipiec 2004         Marek Majewski,  Artur Andrus

6 sierpień 2004       Rafał Ziemkiewicz, Renata Zarębska

13 sierpień 2004     Muzyczny Kabaret Wojtka Dąbrowskiego „Kuplety i Piosenki Warszawskie”

20 sierpień 2004     Joanna Jeżewska, Marcin Wolski

27 sierpień 2004     Krzysztof Daukszewicz

3 wrzesień 2004      Jan Pietrzak

10 wrzesień 2004    Paweł Dłużewski

17 wrzesień 2004    Olek Grotowski i Gosia Zwierzchowska

24 wrzesień 2004    Stanisław Zygmunt

[6] 9 lipiec 2004         „Żywioły” Warsztat ekspresji twórczej Teatru Ruchu z Radzynia Podlaskiego pod kierownictwem Janusza Szymańskiego

16 lipiec 2004         „Umarli muszą tańczyć” Teatr Emocji i Wyobraźni – Klub IKAR z Warszawy pod kier. Katarzyny Kwiatkowskiej

23 lipiec 2004         „Ja” i „Wyspa daleko od morza” – Teatr Tańca „Figiel” z Połczyna Zdroju pod kier. Małgorzaty Lorenc

13 sierpień 2004     „”"Ostatni taniec”" i „”I – L`EMBELLIE”" -Teatr L`OBLIQUE z Koszalina pod kierownictwem Jupi Podlaszewskiego ”

20 sierpień 2004     „”"Maszyna ciała mego”" w wykonaniu Pauliny Wysockiej  ze Staromiejskiego Centrum Kultury Młodzieży w Krakowie. Opieka pedagogiczna Marta Pietruszka”

[7] 22 maj 2004         „Fasolinki” ZESPÓŁ wokalno taneczny z MDK

29 maj 2004            „Rewia Dziecięco – Młodzieżowa „”Kot w worku czyli co w nas siedzi”" autor i choreografia Marcin Skrzecz”

17, 18, 24  lipiec 2004            „Dlaczego ciele ogonem miele”- zbiór wierszy; reż. J.Lissner

31 lipiec 2004         „”"Bajkowy telefon, czyli igraszki z królem zwierząt”"- Kabaret dla dzieci w wykonaniu Joanny Lissner i Cezarego Poksa Reżyseria – Joanna Lissner”

1 sierpień 2004       Przedstawienie „Piosenki Powstania Warszawskiego”

7 sierpień 2004       „”"Bal u Kaczki Dziwaczki”" Barwna interpretacja wierszy J.Brzechwy , Joanna Lissner  Magda Maciejewska Piotr Makarski Cezary Poks”

8 , 14 sierpień 2004                – „”"Słoń Trąbalski i nie tylko”" . Spotkanie z Julianem Tuwimem.

Magda Maciejewska i Joanna Lissner”

15, 16 sierpień 2004               „Dlaczego ciele ogonem miele”- zbiór wierszy; reż. J.Lissner

21 sierpień 2004     „”"Pożarcie Królewny Bluetki”" Musical Macieja Wojtyszki.

Magda Maciejewska Joanna Lissner Cezary Poks Borys Jaźnicki”

22 sierpień 2004 oraz 4, 11, 12, 18 i 19  wrzesień 2004       Akadema Pana Foresta – gry parateatralne dla dzieci

[8] 2 lipiec 2004         LATO W DOLINIE SZWAJCARSKIEJ  – gry i zabawy parateatralne

6 lipiec 2004           Przedstawienie „Bal u kaczki dziwaczki”

7 lipiec 2004

6 lipiec 2004           „NA AZYMUT czyli dzień z życia harcerza

Impreza organizowana ze Szczepem 293 WDHiZ z ul.Kasprowicza 107 ”

9 lipiec 2004           ” Bawmy się razem” program artystyczny w wyk. Barbary Nowak i Andrzeja Zagrodzkiego

13 lipiec 2004         LATO W DOLINIE SZWAJCARSKIEJ  – DZIEŃ FRANCUSKI

15 lipiec 2004         BITWA POD GRUNWALDEM  – zapoznanie dzieci z właściwym fragm. „Krzyżaków” H.Sienkiewicza, scenki batalistyczne w wyk.dzieci

16 lipiec 2004         Gry i zabawy parateatralne

20 lipiec 2004         Warsztaty plastyczne, prowadzi Krzysztof Dzienkiewicz

23 lipiec 2004         WAKACJE Z KAMERĄ  – zajęcia  prowadzi Maciej Dominiak

27 lipiec 2004         SPOTKANIE Z JAPONIĄ. Impreza organizowana wspólnie z Oddziałem Warszawskim Towarzystwa Polsko-Japońskiego i  ambasadą Japonii.

30 lipiec 2004         „WIELKI PIKNIK LATA W MIEŚCIE! Koniec Akcji lipcowej, początek Akcji sierpniowej z udziałem sponsora WSS Społem Śródmieście i dzieci z Domów Dziecka i innych Placówej Opiekuńczych.

W programie: spektakl teatralny „”DALMATYŃCZYKI I 101 ŻARTÓW”"”

3 sierpień 2004       „”"SPOTKANIE Z KULTURAMI – STOWARZYSZENIE OB.SZARY”"

- tańce, zwyczaje, wspólna zabawa”

10 sierpień 2004     „ROWEROWA DOLINA – Spotkanie z policjanetem Piotrem Deputowskim z Komisariatu

przy ul. Wilczej, zasady bezpieczeństwa i ruchu drogowego, konkursy z nagrodami ”

17 sierpień 2004     „GLADIUS”  – pokazy walk rycerskich

19 sierpień 2004     „”"LATAWCE, DMUCHAWCE, WIATR – czyli sami robimy latawce”" z udziałem instruktora

Pracowni Modelarskiej z Pałacu Młodzieży”

20 sierpień 2004     Warsztaty plastyczne – lepienie w glinie, zajęcia prowadzi Krzysztof Dzienkiewicz

24 sierpień 2004     Przedstawienie „Dlaczego ciele ogonem miele”

25 sierpień 2004     LATO W DOLINIE SZWAJCARSKIEJ  – gry i zabawy parateatralne

27 sierpień 2004     PIKNIK Finał LATA W MIEŚCIE! Z udzialem WSS „SPOŁEM”

28 sierpień 2004     Akadema Pana Foresta – gry parateatralne dla dzieci

[9] 4 sierpień 2004     Trzy Kolory „Biały”,  reż. Krzysztof Kieślowski

5, 7 sierpień 2004   Trzy Kolory „Czerwony”,  reż. Krzysztof Kieślowski

8 ,9 sierpień 2004   Trzy Kolory „Niebieski”,  reż. Krzysztof Kieślowski

10, 11 sierpień 2004               „Nowy Jork czwarta rano”, reż. Krzysztof Krauze

12,13 sierpień 2004

14 sierpień 2004     „Cwał”, reż. Krzysztof Zanussi

15 sierpień 2004     „Blizna”, rez Krzysztof Kieślowski

16 ,17 sierpień 2004               „Przypadek”, reż. Krzysztof Kieślowski

18 ,20 sierpień 2004               „Cwał”, reż. Krzysztof Zanussi

21, 24 sierpień 2004               „7 mil do nieba”, rez. Maciej Dejczer

31 sierpień 2004     „Zakazane Piosenki”, reż. Leonard Buczkowski

1, 2 wrzesień 2004  „Zazdrość i Medycyna”, reż.Janusz  Majewski

3 ,4 wrzesień 2004  „Zaklęte Rewiry”, reż. Janusz Majewski

5 ,6 wrzesień 2004  „Limuzyna Deimler Benz”, reż. Filip Bajon

7, 8, 9, 10 wrzesień 2004       „Amator „, reż. Krzysztof Kieślowski

11, 13 wrzesień 2004             „Aria dla atlety „, reż. Filip Bajon

14 wrzesień 2004    „Dzięcioł”, reż. Jerzy Gruza

15 , 16 wrzesień 2004            „Iluminacja „, reż. Krzysztof Zanussi

17 ,18 wrzesień 2004             „Blizna „,reż. Krzysztof Kieślowski

19 , 20 wrzesień 2004            „Pajęczarki „, reż.Barbara Sas

21 ,22 wrzesień 2004             „Kłopoty z facetami „, reż. Bob Refelson USA

23 , 24 wrzesień 2004            „Pan Tadeusz „, reż. Andrzej Wajda

Rozdz. CXXIII – Elżbieta Ryl–Górska czyli operetki czar

Na którymś z występów pojawiło się eleganckie towarzystwo. Po koncercie dwie czy trzy panie podeszły do mnie. Pogratulowały imprezy i jedna z nich przedstawiwszy się jako Elżbieta Ryl-Górska spytała czy ewentualnie nie miał bym nic przeciw temu by wystąpiła tu ze swoim recitalem. Ze skruchą wyznaję, że w tym momencie nic mi jej nazwisko nie mówiło. A że miałem już za sobą kilka występów przebrzmiałych gwiazd ocierających się o granicę kiczu spytałem grzecznie czy jednak mógłbym przed nagraniem przesłuchać jakieś Demo koncertu. – Ależ oczywiście odparła niezrażona Artystka. Danusiu (zwróciła się do towarzyszącej jej pani Krasnodębskiej) ofiaruj płytę panu dyrektorowi.

Rzuciwszy okiem na profesjonalne nagranie, a następnie przesłuchawszy wspaniałe Elżbiety Ryl interpretacje operetkowe byłem szczerze zawstydzony. Zresztą, gdym prosił o to demo usłyszałem pół uchem zdumiony szept: Pan Dyrektor chyba nie poznał. No nie poznał, więcej powiem: nie znał.

Świat Operetki był bowiem całkiem teatrowi w latach komuny daleki. A łącząca te obszary postać wyjątkowej krytycznej kanalii i miłośnika operetki Witolda Fillera jeszcze bardziej osoby takie jak ja od operetki odstręczała. W prawdziwej Operetce byłem tylko raz. I wcale nie jest wykluczone, że właśnie Elę Ryl na tym przedstawieniu w roli „Wesołej Wdówk”i mogłem oglądać. No ale było to trochę dawno. Około roku 1963 kiedy to ja miałem lat 9 a moja nowa dolinna muza dokładnie 30.

Na tę Wesołą Wdówkę trafiłem zresztą absolutnym przypadkiem. Tak naprawdę rodzice chcieli bym zobaczył wystawianych w Teatrze na Nowogrodzkiej „Krakowiaków i Górali”, a że przedstawienie zostało z powodu choroby aktora zamienione więc Ojciec nie protestował i bileterzy przymknęli oczy na fakt, że 9 latek będzie kankana podziwał i damską bieliznę podglądał.

Przyszedł wrzesień 2004 roku. Rozpoczęliśmy go próbą nawiązania do tradycji festiwalu piosenki niezależnej. Wsaniały koncert z udziałem Marka Majewskiego, Kaczuch, Daukszewicza (przesło 700 osób) rozpoczął cykl zupełnie nowych zdarzeń. 3 września wystąpił Janek Pietrzak ( ponad 600 osób) z opisywanym już recitalem, a w dzień powszedni, wtorkowy, w ramach tego projektu nazwanego Śpiewające Ogrody – pojawiła się Elżbieta Ryl – Górska.

Szczerze powiem, że mnie zatkało. Skromna choć  elegancka pani, która podeszła do mnie kilka tygodni wcześniej mogła by być bez większego wysiłku moją matką. Kobietom wieku się nie liczy lecz w końcu ustaliłem, że jest od mojej młodsza równo o lat siedem skąd prosty wniosek, że gdym na świat przychodził Elżbieta była już 21 letnią kobietą.

Kiedym jednak przyszedł do ogródka w namiotowej garderobie wśród piór i tiurniur sptrzegłem kobietę piękną, młodą, rewelacyjnie ubraną, godną – słowem gwiazdę, od której (rówieśna jej mniej więcej) Juliette Greco, której koncert ostatnio oglądałem – mogłaby się uczyć szyku.

Zaczął się koncert. Koncert, któremu postawiłem swoje wymagania – tak bardzo mi przecież zależało by w moim ogródku ludzie wraz z artystami śpiewali. – Proszę być o to spokojnym usłyszałem, a następnie rozejrzałem się po krzesłach. Moje marzenie spełniało się samo. Nadciągało publiczność. Ale to już nie były tylko znane mi z ogródków twarze, nie tylko studenci i inteligenci. Widzę godnych bankowych  urzędników, monokle, biżuterie, krawaty. W wielu dłoniach zawczasu przygotowane bukiet. W zwyczajny powszedni dzień po południu zabrakło krzesła ( a mieliśmy ich 220) –  wykorzystane zostały do jednego.

Elżbieta w blasku mych jakże lichych reflektorów, w pięknych, skromnych, obdażonych tylko długimi dekoltami na plecach sukniach – wyglądała zjawiskowo. I śpiewała niezwykle. Ani cienia drżenia głosu, czystość – a wysokie „c” w arii „W ogródku szalona muzyka” z operetki „Czar Walca” O.Straussa –  niemal żarówki „rozśpiewywało”.

Patrząc na jej występ wspomniałem „Sentymentalną Pannę ‘S’” – Jacka Kaczmarskiego. Piosenka ta odebrana w jej pierwszej nie metaforycznej lecz właśnie opisowej warstwie.

Gdy powróciła znów na scenę, z początku nie chciał nikt w to wierzyć,

Widownia była przecież pusta nie licząc stróży i żołnierzy,

Ale rozniosło się po mieście, że znowu jest, że zagra ponoć

Więc się zaczęli schodzić gapie, choć bilet  NIE kosztowAŁ słono.

Przyszli – jej DAWNI wielbiciele, już przerzedzeni, postarzali.

I po raz pierwszy znów po latach niektórzy z nICH się spotykali,

A ona była trochę inna, choć przecież kostium był ten sam

I takim wzrokiem – jak my jej – zaczęła się przyglądać nam.

[…]

Ale obok starszych Państwa w Elżbiety czyli mych rodziców wieku, obok garstki moich rówieśników, którzy mogli jeszcze bywać w Operetce na Nowogrodzkiej. Dostrzegłem też młodzież.


„Niespodziewanie nam pomogli jej nowi wielbiciele młodzi

Wielbiący ją, jak starą gwiazdę co zamiast spadać – nagle wschodzi

I na ramionach ją ponieśli z tą siłą, której nam nie stało

A ona miała twarz poważną, w której coś jakby odmłodniało.”

Młodzi bankowcy, urzędnicy, przedstawiciele handlowi. To nie są ludzie kultury. To tzw. kulturalny establishment, który zawsze i wszędzie jest naturalnym klientem sztuki operetkowej. Prostej, wzruszającej, przyzwoitej – snobistycznej nieco. Operetki niosącej za sobą atmosferę pożądanego salonu. Operetki będącej miejscem spotkania, gdzi można jakby powiedział Gombrowicza ( w „Operetce”) „w konwencjonalnej formie wieść lekki towarzyski flirt”.

Elżbieta Ryl-Górska córka Marii Prażmówny, która jako „uczennica szkoły śpiewu pani Sobolewskiej występowała’ – jak donosił Express Poranny z 31 lipca 1927 roku -  z dużym powodzeniem na koncercie w Dolinie Szwajcarskiej w miejscu tym śpiewała ze szczególnym wzruszeniem. Okazała się jedną z tych osób, które moje szaleństwo zrozumiały, czytały jego korzenie. Bywała także na innych koncertach. Przyniosła mi ten wycinek z fotografią swej jej mamy zrobiony na dobrych kilka lat przed swym urodzeniem. Z poczuciem humoru, dystansem do siebie opowiadała mi Artystka swe piosenkarskie życie, występy w Operetce, pięć małżeństw, wieloletni pobyt w Kolonii ( u boku jednego z mężów), wreszcie powrót do Ojczyzny i … do pierwszego męża.

Elżbieta Ryl-Górska (sopran), Ryszard Wojtkowski (tenor), Ewelina Hańska (sopran) i Aleksander Czajkowski-Ładysz (bas)

Ma Ryl-Górska swój dwór, swych wielbicieli ( i wielbicielki!). Urządza imieniny, bywa w uzdrowskach, jest gwiazdą podkowiańskiego Salonu prowadzonego przez Edwarda Ipnarskiego. Nie samą bowiem Bocheńską salony pisane. Za Elżbietą ciągną salony prawdziwe, muzyczne, ludzie ze słuchem, których nie trzeba namawiać by „Usta milczą” z duszą wspólnie śpiewali. Tak  jak Janek Pietrzak stała się odtąd piękna Elżbieta drugą Ogródkową Muzą.

I w następnych latach częstą ozdobą tak „Śpiewających …” –  jak współtworzonych przez Aleksandra Czajkowskiego-Ładysza już na Frascatii niedzielnych Muzycznych Ogrodów.

Rozdz. CXXIV Dionizje Ogródkowe – Kaczyński sypnął groszem

Dionizje Ogródkowe – Kaczyński sypnął groszem. Opis…r.CXXIV

A więc Jan Pietrzak, Elżbieta Ryl-Górska, Stanisław Klawe ze swymi bardami, Marek Majewski z ideą Koncertu Piosenki Niezależnej, a za nimi pojawienie się Krzysztofa Daukszewicza, potyczki z karaoke mającym wspomagać Śpiewające Ogrody, które zaowocowały odkryciem Elzbiety Ryll – to były główne przeboje sezonu 2004, który zakończyła podchwycona przez Janusza Pietkiewicza moja idea Parady Dionizyjskiej zamienionej w Paradę Teatrów. Ostatni dzień a jak czas okaże ostatni mój występ w Dolinie wart jest zapamiętania.[1]


Dionizje Ogródkowe - nagranie TVP

Udało mi się namówić przedstawicieli wszystkich warszawskich teatrów by, przy współpracy Stoecznej Estrady, której szef biura teatrów Janusz Pietkiewicz zlecił wynajęcie powozów zjechali rankiem 25 wrzesnia do Doliny Szwajcarskiej. Stąd Parada Teatralna ruszyła Alejami Ujazdowskimi, Nowym Światem i Świętokrzyską, aż pod Pałac Kultury, gdzie przed głównym wejściem ustawił Pietkiewicz reklamowy Namiot prezentujący dorobek wszystkich ( włącznie z ogródkową) – scen Warszawskich. Ostetczny kształt imprezy był wynikiem kompromisu mojej osobistej kameralności i miejskiej aspiracji.

Dość szaleńczej przyznać trzeba, albowiem nowożytny Muchanow jakim Lech Kaczyński uczynił Janusza Pietkiewicza jeśli już działa to z rozmachem. Moja Parada dwa lata wcześniej kosztował a około trzech, rok wcześniej około 10 tysięcy złotych. Pietkiewicz rzucił na ten dzień … sumę równą budżetowi mojej całej letniej trwającej sto dni imprezy. Około 600 tysięcy złotych kosztowało zaangażowanie gwiazd z trzydziestu warszawskich teatrów dla spotkania w Szwajcarskiej Dolinie, przemarszu Nowym Światem i występów przed Pałacem Kultury. Zarobili wszyscy. Z wyłaczeniem mnie jednego. Po którym gołym okiem było widać, że mi zależy tak, że udane spotkanie starczy za całą zapłatę

Co by jednak nie powiedzieć Dolina żyła jak przed wojnami. Od rannego wymarszu poprez finały wszystkich letnich imprez przewinęło się przez jej murawę powyżej dwudziestu tysięcy osób.[2]

Sukces był pełen. Po sezonie zbierałem gratulacje. Pisalem sprawozdania, przygotowywałem następny, marzyła mi się już zabudowa, gdy ….

Bogusia Michalska, Adam Hanuszkiewicz, Witek Olejarz

Jednak licho nie spało. Jak pisałem urzędnicy, z Burmistrzem Jarosławem Zielińskim na czele robili co w ich mocy by uprzykrzyć mi życie. Zieliński najbardziej bolał, że formalnie nie może skontrolowac mej instytucji. To bowiem czego ten kresowy człowieczek pojąć nie był w stanie, to tego, że ja coś instytucji beziteresownie daję. Te moje namioty, krzesła, reflektory. Jako osoby wyzbyte wszelkich społecznych instynktów, nawet chyba autentycznych ambicji przywódczych PISowscy aparatczycy gminni – nie byłi w stanie pojąć, co ja z tego mam, że coś oddaję.

Lata 2003 – 2006 była to więc również ciągła przepychanka na burmistrzowskich stołkach. Czemu moja działalność również służyła tu za pretekst. Pod koniec roku 2004 radni obalili Burmistrza Zielińskiego, któremu przede wszystkim nie mogli wybaczyć, że po powstaniu wakatu w Parlamencie nie przestał być warszawskim burmistrzem będąc suwalskim posłem. Nie ma co ukrywać, że mianowanie zarządcą Warszawy człowieka, który nie odróżniał Parków Powiśla od Łazienek z logiką mało miało wspólnego. Efekt jednak był taki, że burmistrza, który utrudniał mi życie jak mógł ( a mógł niewiele skoro Prezydent mnie wspierał) – odwołano m.in. za to, że mi je .. nie dość skutecznie utrudniał. Nie wytrzymałem. Próbowałem nawet wdać się w rozgrywki gminne wspierając kandydaturę Grażyny Bandych, która miala objąć schedę po Zielińskim. Niestety jednak ta kompetentna i miła dziewczyna, polonistka, była szefowa Sejmiku i Dyrektor Generalny w Ministerstwei Kultury, dziś szefowa Archiwów Państwowych nie wytrzymała napięcia i sporów z przeróżnymi cynikami radnymi w stylu panów Bittnera czy Barelskiego i … dostała zawału. Miejsce Zielińskiego zajął Mariusz Błaszczak. Ja zaś zwróciłem się do radnych w te słowa.

Szanowni Państwo Radni!

Pragnę wyrazić ubolewanie, że -jak wynika z uzasadnienia wniosku o odwołanie pana Burmistrza Jarosława Zielińskiego – sprawy kultury próbuje się wykorzystać w politycznej grze klubów i frakcji Rady Dzielnicy Warszawa-Śródmieście.

Wśród zarzutów pod adresem pan Burmistrza znalazł się bowiem passus, w którym stwierdza się, iż „Źle oceniany jest także nadzór nad DKŚ. Utracono wpływ na finansowania Domu Kultury.” albowiem…. „Projektowana przez Zarząd Dzielnicy dotacja dla tej instytucji na rok 2005 została znacznie zwiększona przez Urząd M. St. Warszawy kosztem pozostałej działalności w zakresie kultury realizowanej przez Dzielnicę”.

1. Pragnę stwierdzić, że podpisujący się pod tym sformułowaniem Radni zdają się nie znać czy raczej (uwzględniwszy ich staż w Radzie ) udawać, iż nie rozumieją sposobu tworzenia Budżetu Miasta Stołecznego Warszawy i jego Załącznika Dzielnicowego. Zwiększenie załącznika budżetowego Dzielnicy Śródmieście z przeznaczeniem dla Domu Kultury Śródmieście ( już w roku 2004, i to z poparciem Zarządu Dzielnicy ), o kwotę 507 000 PLN skutkuje nie tylko zwiększeniem budżetu dotacji dla Instytucji Kultury M. St. Warszawy w paragrafie 92109, o taką samą kwotę lecz także zwiększeniem subwencji wyrównawczej dla dzielnicy Warszawa Śródmieście w części dotyczącej dochodów w dziale 758, rozdz. 75814 o identyczną kwotę 507 000 PLN. Dokładna analiza porównawcza budżetu dzielnicy w rozdziałach 92105 i 92109 potwierdza, że zwiększenie budżetu DKŚ ani w roku 2004 ani w 2005 nie odbywa się ani kosztem wydatków bieżących Dzielnicy planowanych na rok 2004 na kwotę 656 000, a na rok 2005 na kwotę 670 000, ani planu dotacji dzielnicowych wynoszących 300 000 PLN. Cały zaś budżet załącznika Dzielnicowego w dziale 921 wzrośnie z 11 900 000 PLN w roku 2004 do 14 171 407 PLN w roku 2005.

Mirosława Krajewska, Dorota Dobrowolska, Hanna Chojnacka

Muszę przyznać, że od 14 lat mojej pracy na rzecz samorządu Warszawy jeszcze nie spotkałem się z wystąpieniem, które obwiniałoby Burmistrza o to, że dopuścił, do zwiększenia Budżetu Dzielnicy !!!

2. Objąwszy równo rok temu dyrekcję Domu Kultury stwierdziłem, co wykazaliśmy Zarządowi oraz Komisji Kultury, że koszta stałe: to jest czynsze, płace i pochodne przeszło 20 osób (byłych pracowników Urzędu Nowogrodzkiej), które zostały w DKŚ zatrudnione, gdy Urzędowi Dzielnicy nakazana została w 2001 redukcja etatów, (o których utrzymanie walczą utworzone w dniu mego powołania Związki Zawodowe) pochłaniały w starej wersji budżetu 85 % budżetu Domu Kultury.

a. Nie więcej niż 10-15% budżetu DKŚ przeznaczone było na działalność stricte merytoryczną.

b. Stwierdziłem natomiast, że poczyniono niezwykle kosztowne i niedokończone inwestycje na działalność restauracyjną,

c. odkryliśmy także malwersacje. W latach 2001 – 2003 wyprowadzono z DKŚ kwotę 280 000 PLN. ( Dochodzenie prokuratorskie w tej sprawie zostało zakończone dowoma wyrokami skazującymi wobec b. księgowej z okresu poprzedzającego czas mojej dyrekcji).

3. Dążąc do zaktywizowania merytorycznej działalności DKŚ zachowałem wszystkie zajęcia dydaktyczne i oświatowe w klubach – starając się o podniesienia ich jakości ( np. konsultacji literackich udzielali pisarze tej miary, co Agata Tuszyńska czy Tomasz Jastrun).

4. Poszerzałem oddziaływanie Domu Kultury poprzez rewitalizację Doliny Szwajcarskiej, w której w ciągu 4 miesięcy odbyło się przeszło 180 imprez, w których uczestniczyło przeszło 20 000 osób.

a. Zostało ucywilizowane ( pomyślane jako „dworcowa” restauracja z wartym 120 tys. zł. zapleczem kuchennym) foyer Domu na Smolnej, w którym od września imprezy odbywają się codziennie, a także w niedziele i święta spotkania familijne.

5. Frekwencja w Domu Kultury wzrosła czterokrotnie łącznie z plenerami ( tak zimowymi jak letnimi), a przeszło trzykrotnie dzięki zintensyfikowaniu liczby imprez w samym Domu Na Smolnej.

6. Nie miejsce tu na przedstawianie raportu z działań DKŚ, na temat prac którego otrzymujecie Państwo garść materiałów: jest jednak okazja by wyraźnie powiedzieć, że:

a. tym , co stworzyli Dom na Smolnej po to by odbywały się tam nie nagłaśniane medialnie (oczywiście nieodpłatnie organizowane dla fundacji czy stowarzyszeń ) intymne spotkania pani Jolanty Kwaśniewskiej czy Marszałka Borowskiego z „elektoratem”, trudno będzie wytłumaczyć co ma Śródmiejski Dom Na Smolnej i Miasto Warszawa z tego, że odwiedza go dziś tłumnie i płaci za to ile może – publiczność złakniona występów charyzmatycznego artysty i pierwszej gwiazdy polskiego Kabaretu Jana Pietrzaka z Gwiazdami Kabaretu Pod Egidą;

b. tym zaś, którzy uważają, że dom kultury ( działający w mieście gdzie miasto dotuje trzy świetne teatry lalkowe) jest po to by dać zarobić 300 PLN znajomemu – nawet przyzwoitemu – artyście, który może zdziałać tyle co zdolniejszy ojciec czy matka we własnym domu, nie będę się też starał tłumaczyć, że lepiej ( co potwierdza wzrastająca frekwencja na imprezach biletowanych) zrobić kosztowniejszą, zatrudniającą 10 osób, imprezę łączącą elementy dziecięcego teatru, konkursu i edukacji, do której naturalnie także dopłaci się tyle na ile dotacja pozwala.

7. Mogę jednak Państwa Radnych zapewnić, że zdecydowanie nie można panu burmistrzowi Jarosławowi Zielińskiemu zarzucić braku zainteresowania naszą instytucją oraz (w szczególności po uzyskaniu przeze mnie zwiększenia budżetu Domu Kultury) woli kontrolowania jej w stopniu przynajmniej takim w jakim umożliwiają to obowiązujące statuty i umocowania prawne.

8. W tej sytuacji zgodnie z przyjętą pragmatyką osobiście wystąpiłem we wrześniu 2004 i uzyskałem akceptację z-cy Prezydenta Miasta na Zlecenie Biuru Kontroli Wewnętrznej i Audytu Urzędu Miasta – kontroli finansowej DKŚ w latach 2001 -2004 oraz kontroli realizacji zadań przynajmniej w okresie mojego zarządzania tą instytucją.

Z wyrazami poważania

Dyrektor Domu Kultury Śródmieście

dr Andrzej Tadeusz Kijowski

Ja im tak, a ci karykaturalni radni mi na to: w największym skrócie ( ciekawszych odsyłam do źródeł)[3]:

Zarząd zaproponował zmniejszenie dotacji dla Domu Kultury Śródmieście do kwoty 2 300 tys. zł (Uchwała Nr 1369/2004 z 30 sierpnia 2004 r.). W projekcie załącznika dzielnicowego na 2005 rok przygotowanym przez Skarbnika m. st. Warszawy kwota ta została jednak zwiększona do kwoty 2 733 967 zł. Burmistrz podkreślił, że Wydział Kultury na bieżąco monitoruje działalność Domu Kultury Śródmieście i jest w tym zakresie w stałym kontakcie z Biurem Kultury m. st. Warszawy.

To działo się w grudniu 2004. Krótko mówiąc pieniądze od Kaczyńskiego strasznie bolały. On je jednak dał. I mnie i teatrom, dla których występ w Dolinie był w istocie nadprogramową dotacją. Nigdy warszawska kultura nie miała się tak dobrze jak w czasach gdy pieniądze na nie przyznawali Lech Kaczyński i Jego zastępca Andrzej Urbański. Prace nad Doliną Szwajcarska posuwały się. Marzyła mi się już decyzja o zabudowie. Stałe Centrum w Dolinie zrealizowane siłami Domu Kultury Śródmiecie, gdy – jakimś marcowym rankiem 2005 roku rannym świtem zadzwonił do mnie Andrzej Urbański zwracjąc się w te słowa:

- Andrzejku, co ja takiego złego zrobiłem by wyrywał mnie ze snu kandydyat na Prezydenta kraju pytając czemu ten mój Kijowski w środku zimy w Dolinie rozrabia ? …


[1] Papirus dla potomności

[2] DIONIZJE OGRÓDKOWE W DOLINIE SZWAJCARSKIEJ     -       25. 09. 2004                                                                            P   R  O  G  R  A  M

11.00       „Powrót do tradycji 1850-1875″  Salonowa Orkiestra Johanna Straussa pod dyrekcją Piotra Skubisa,solistka Joanna Bożyk – sopran

11.30       Wymarsz Parady Teatrów Warszawskich przez Nowy Świat do PKiN

14.00-16.30 „Finał letniej edycji Festiwalu „”FALA”",  Karaoke, Impresariat „”ART SCALA”"”

17.00       „Fundacji Przyjaciół Sztuk „”AUREA PORTA”" pt. „”Skala”" Bogusława Schaffera, reż. Krzysztof Miklaszewski”

19.00       Koncert Laureatów Konkursu „Przybycie Bardów”

20.30       Teatr Rampa „LOVE”, reż.Andrzej Strzelecki

22.00       Akademia Filmowa: „Pan Tadeusz „, reż. Andrzej Wajda

[3] Protokół obrad sesji nadzwyczajnej  Rady Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy w dniu 15 listopada 2004 r.

Rozdz. CXXV – Lech Kaczyński i warszawska „klasa średnia”

Tak naprawdę to Lecha Kaczyńskiego obudzono. Przyzna mi się do tego za rok, gdy gratulując  mi zbudowania Ogrodów Frascatii zacznie od słów:

– Bardzo panu gratuluję. Udało się !  Dolina Szwajcarska to nie było jednak najlepsze miejsce – ale tu zrobił pan wspaniałą robotę.

Prezydant Lech Kaczynski na Frascati - 2005

Lech Kaczyński na Frascati - 2005

Dziękując zapytałem czemu jednak wygoniono mnie z tej kameralnej Doliny. Zbyt wielu osobom to przeszkadzało. Odpowiedział prezydent. – Przecież nie można walczyć ze wszystkimi. Nie dowiem się, kto ustalił telefon na Czerwonego Krzyża. Na pewno ktoś z tych lub zstępnych osób, które jeszcze w 1998 składały protest na ręce prezydenta Święcickiego. Pisano w tym liście: „Formuła imprezy p. Kijowskiego ma charakter jarmarczny i nie pasuje do dzielnicy, w której znajduje się Dolina Szwajcarska. Nadaje się do ludowych festynów na Bielanach i mało wykorzystanej Agrykoli. Tu jest dysonansem. Powoływanie się na przykład Tivoli w Kopenhadze jest nonsensem. Tivoli jest wielohektarowym parkiem rozrywki, poszczególne pawilony są znacznie oddalone zarówno od siebie jak i od ulicy. Dolina Szwajcarska ma 0,8 ha. Należy przypomnieć, że w domach przy ul. Chopina i Al. Róż 90 % mieszkań jest wykupionych przez

Jan Karol Kostrzewski

obecną klasę średnią. […]. Doniesienia prasowe o gospodarowaniu terenami publicznymi budzą nasz niepokój. Kto wyraził zgodę, aby p.Kijowski traktował publiczny ogród jako swoje prywatne źródło dochodów.”

Pod tekstem tym podpisali się wśród ledwie sześćdziesięciu ( ale jakich !) mieszkańców m.in.   Ewa i Jan Kostrzewscy (  Kostrzewski to były minister Zdrowia w czasach gierkowskich), Anna i Jana Kreczmarowie ( to spokrewniona z występującym też w Dolinie Krzysiem Daukszewiczem rodzina byłego rektora Szkoły teatralnej Jana, jego brata teatrologa Jerzego i Adama – też nieżyjącego już satyryka  występującego niegdyś w kabarecie Jana Pietrzaka[1]). Także pani Jadwiga Borejsza z rodziny twórcy SW „Czytelnik” oraz Włodzimierz Sokorski (były minister kultury i szef

Włodzimierz Sokorski

Radiokomitetu) złożył chyba jeden z ostatnich w życiu własnoręcznych podpisów, a i Małgorzata Spychalska scenografka, z którą drogi nasze skrzyżowały się na krótko, gdy córka skomunizowanego marszałka a była żona kulomiota Komara  miała zamiar włoską zawłaszczyć telewizję.[2]

Wszyscy wraz z mieszkająca tamże Niną Andrycz znananą aktorką i wieloletnią żoną premiera Cyrankiewicz, której jednakowoż nie zaprosiłem wbrew namowom do ogródka by w nim swoim zwyczajem przędła opowieść o Józefie Stalinie, o którym zwykła mawiać że był to uroczy mężczyzna – chronili swój parczek przed najazdem przyprowadzanej przeze mnie inteligenckiej „hołoty”, którą miałem czelność nazywać klasą średnią. Nie udało im się wprawdzie podważyć w Kolegium Odwoławczym uzyskanej przeze mnie decyzji o warunkach zabudowy. Jednak inwestorów, skutecznie ode mnie odganiano. Teraz, gdy już zrezygnowałem z „prywaty”, zrozumiałem, że sam nie poradzę, wspólników nie było  i chciałem inwestorem uczynić Miasto – znaleźli przełożenie i na nie. Moi przyjaciele z Janem Pietrzakiem, Marcinem Wolskim, Małgosią Bocheńską na czele próbowali kontratakować. Dziękczynny „adres”[3] do prezydenta Kaczyńskiego podpisało ( już po zakończeniu imprezy) kilkaset osób. Nic to jednak nie dało.

Marcowa interwencja u Prezydenta Kaczyńskiego była kompletnie wyssana z palca. Jednak skuteczna. Na próżno do Urbańskiego  oficjalnie pisałem: „W związku z Pańską wczorajszą interwencją dotyczącą nieformalnego stawiania estrady w Dolinie Szwajcarskiej uprzejmie wyjaśniam, że osobiście sprawdziłem, iż nic takiego ani ze strony Domu Kultury Śródmieście ( opiekującego się już od roku tym terenem), ani z żadnej innej strony miejsca nie miało.

Mamy więc do czynienia z celowym i na dodatek kłamliwym szerzeniem plotek ze strony kilkunastu osób. ( Owszem wpływowych i zasiedziałych w swych nomenklaturowych przydziałowych mieszkaniach z Alei Róż). Jaka jest proporcja zadowolonych i niezadowolonych z działalności, którą od lat próbuję prowadzić w Dolinie Szwajcarskiej pokaże choćby stosunek kilku protestów mieszkańców, których pretensje  już dawno odrzuciło w II Instancji Kolegium Odwoławcze konstatując, że mieszkańcy okolicznych posesji jako nie sąsiadujących bezpośrednio z Działką Parkowa nie wykazują tytułu prawnego do oprotestowywania planów zagospodarowania tego terenu, do znanych Panu, adresowanych do Prezydenta Kaczyńskiego podziękowań i opinii setek oraz tysięcy warszawskich inteligentów i młodzieży. ( frekwencja w Dolinie zeszłego lata sięgnęła 20 tys. Osób).

Dolina Szwajcarska i okoliczne Domy: Sądy (dawny KM PZPR) i Alej Róż 6

Jak Panu wiadomo akcje jakie prowadzimy w Dolinie Szwajcarskiej adresowane są właśnie do tej części warszawiaków, która winna być naturalnym zapleczem wyborczym Prawa i Sprawiedliwości: ludzi nie bardzo bogatych, lecz mających wysokie potrzeby kulturalne, ludzi nie ulegających snobizmom elit z Krakowskiego Przedmieścia lecz również nie odnajdujących się na ulicznych festynach. To pokolenie 40-60 latków, tak wspaniale w tym roku opisane w Internecie przez młodzież redagującą stronę internetową wstęp wolny,

„We wtorek (4 sierpnia) znowu wybraliśmy się z Piotrem do Dolinki Szwajcarskiej. Zapowiedziano występ bardów. Wieczór spędzony w tym miejscu zawsze jest ciekawy i pełen pozytywnych wrażeń. Bo jest tam kulturalnie, publiczność jest specyficzna, miejsc nie brakuje. Mówiąc specyficzna publiczność mam na myśli średnią wieku – otóż oscyluje ona wokół 40 lat! My z Piotrem należymy do tych młodszych widzów. Patrząc na piękne, mądre twarze siedzących obok widzów aż chce się westchnąć z zachwytu. To nie prawda, że ludzie dojrzali są tak zmęczeni życiem, że nie chce im się nic oprócz świętego spokoju i telewizora z dobrym teleturniejem.”. Panie Prezydencie ! Ja bym tego tekstu nie wymyślił – to autentyczna recenzja młodzieży, podobnie jak i Pan zdumionej ile i jakich  ludzi schodzi się do tego miejsca.

Andrzeju ! ( zwracałem się już wprost do Urbańskiego).  Nie o chodzi tu już o moją donkiszoterię. Tej chwilami wstydzę się sam przed sobą. Jak Ci wiadomo, jednym z głównych powodów objęcia przeze mnie urzędniczej posady w Śródmieściu jest wola zrealizowania idei, która dobrze zrobi Miastu i powinna przysporzyć chwały naszej formacji politycznej. Nb. wiesz znakomicie, że formacje komunistyczne mają ogromne wyczucie dla tej sprawy. Wokół Doliny krążył nawet i minister Kalisz, i jeśli dawno już Dolina nie została opanowana przez tych ludzi to dlatego może że zbyt mocno związałem ją z Samorządem, a trochę i z własną trudną do przeczerwieniania osobą.

Obecny atak na moją siedmioletnią pracę, na odtworzone już częściowo miejsce i nawyk kulturalny traktuję jako element w sumie pozytywny. Wierzę bowiem, że sprowokuje nas on do szybkiego i fachowego poradzenia sobie z przeciwnościami.

Dolina Szwajcarska i Aleja Róż 8-10

Obecnie sytuacja jest taka, że uzyskał Dom Kultury trzyletnią pozytywną opinię Wydziału Estetyki dotyczącą naszych Planów, również Konserwator Zabytków działania nasze popiera w całej rozciągłości. W porozumieniu z Burmistrzem Śródmieścia wystąpiłem ( przesyłając Panu Prezydentowi te teksty do wiadomości) do Delegatury o 120 dniowe użyczenie tego terenu w roku obecnym w okresie od czerwca do września. Ustaliliśmy z Panią Dyrektor Naimską, że dążyć będę do osadzania w Dolinie jedynie najbardziej kameralnych, pasujących do tego miejsca imprez, rezerwując sobie jednocześnie odwód dla akcji bardziej masowych na terenie Ogrodów Frascattii. Tak chciałbym nazywać teren Estakady za gmachem IMCY opadający tarasami w stronę Powiśla zwany niegdyś Parkiem Kultury, czy Parkiem Rydza Śmigłego.

Zwróciłem się  jednocześnie osobnym Pismem do Architekta Warszawy o pomoc w opracowaniu wariantów zagospodarowania terenu Doliny Szwajcarskiej niezbędnych do wydania warunków  zabudowy w sytuacji, gdy nie ma w mieście planu miejscowego.

Panie Prezydencie i oto jesteśmy w punkcie jak sądzę – strategicznym dla Warszawy. Słyszę deklarację Ministra Waldemara Dąbrowskiego o odtwarzaniu w wraz z Urzędem Miasta centrum Warszawy wokół Pałacu Kultury. Z drugiej jednak strony obserwuję  ataki obozu prezydenta Kwaśniewskiego  na własność Osi  Saskiej. Słyszę o planie rewitalizacji Traktu Królewskiego. O zamykaniu Nowego Światu. Ale są to często tylko hasła i słowa, puste środki za którymi nie idzie treść kulturalna.

Jak taką treść proponuję – dla całej osi Warszawy od Nowego Światu, poprzez Ogrody Bruhla, Frascatii, aż po Dolinę Szwajcarską. Idea odtworzenia Doliny Szwajcarskiej powinna się stać jej ważnym elementem, ale nie jest naturalnie osią tego planu. Po to by działania w Dolinie nikomu nie przeszkadzały potrzebnych jest wybudowanie kilku altan, pagód, może odtworzenia muszli. To nakład duży jak na budżet domu Kultury, W porywach sięgający 2 mln złotych ale przecież groszowy w skali dużych imprez miejskich, jakie wiem, że Planuje Pan dla Warszawy !!!

Dlatego wnoszę o pilne powołanie pod Pana osobistym Patronatem Biura Organizacyjnego Plenerów Warszawskich.  Najlepiej przy Domu Kultury Śródmieście. Służę tu całym moim doświadczeniem i uporem we współpracy z Architektem Warszawy, Dyrektorem Biura Promocji, Biura Kultury, organizatorami nadchodzącego Festiwalu Kultur jaki planuje Pan jesienią. Dolina Szwajcarska i inne elementy przestrzenne kulturalnego centrum Warszawy  powinny zostać rewitalizowane szybko i fachowo, bo istotnie tymczasowość z jaką borykam się na tym terenie już od siedmiu lat to młyn na wodę wszystkich malkontentów, którzy wykorzystując najprzeróżniejsze dojścia starają się utrudniać nam pozostawianie widocznych i skutecznych śladów w przestrzeni kulturalnej miasta.

W załączeniu:

         Spis Aktualnych zgód i Pozwoleń na realizację teatrów Ogródkowych w Dolinie Szwajcarskiej

         Dokumentacja Historyczna Decyzji o warunkach zabudowy Doliny Szwajcarskiej (1997-2001)”.

Dolina Szwajcarska. Gdzieś w drzewach Chopina 5a - pustka ... i tak trzymać !

Tyle. I  zasadniczo – grochem o ścianę.

Zasadniczo. Bo wprawdzie nikt mnie nie słuchał. Wprawdzie nikt mych  pism nie czytał,  to jednak jak mi to kiedyś Urbański uświadomił należałem do tych, którzy mieli wstęp do jego gabinetu. Tak to było jedno z jego szczerszych wyznań satrapy. - Bo widzisz wyznał mi kiedyś w amoku szczerości –  ludzie dzielą się na tych, którzy bezskutecznie starają się tu dostać, takich których przyjmuje się raz: z grzeczności czy z próżności  i wreszcie tych, co załatwiają bo tak jak ty (to znaczy ja  ATK ) mają w miarę prosty wstęp do tego gabinetu.

Nie nadużywałem tej mojej mocy ale tylko dzięki temu udało mi się wbrew oporowi radnych i urzędników zdobyć dużo większe, niewyobrażalne dotąd dla mnie  środki i dzięki temu przenieść  w końcu całą imprezę na Frascati.


[1] Trzymają się razem

[2] Protest

[3] Adres

Rozdz. CXXVI – Frascati czyli Wola – Kaczora

Frascati czyli tzw. Park Kultury i wypoczynku opadający estakadą od znajdującego się za budynkiem IMCY na Konopnickiej Muzeum Ziemi w stronę Czerniakowskiej aż ku Wiśle. To Frascati dawno za mną chodziło. Tę opadającą w dół estakadę dla pieszych nie wiedzieć czemu nazwano dziś jak ulicę: imieniem księdza Stanka. Tak, że adresowa ulica Frascati biegnie nieco ukryta schowana w plątaninę nazw krótkich a pobocznych: Na Skarpie, Konopnickiej, Prusa, Francesco Nullo. Namnożon ulic i skwerów a przecież cała ta okolica to jedno tradycyjne – Frascati.
Co to jest Frascati ? Niewielu je pamięta. A przecież jest, było i ma dwuwiekowa tradycję. Spotykamy je wspomniane u Gojawiczyńskiej w „Dziewiczętach z Nowolipek” „Bronia była ze swoją panią po lekcji we Frascati, w pięknym ogrodzie, gdzie wpuszczają tylko za biletami wstępu Pola Gojawiczyńska”
Ulica w Warszawie nazwana tak od małej miejscowości letniskowej pod Rzymem, której imię stało się nazwą dla niejednego europejskiego ogrodu. W czasie mego dzieciństwa to już była niewielka uliczka, nieopodal Sejmu. Mieszkali przy niej notable z Władysławem Gomułką na czele. Za nią rozpościerał się tzw. Park Kultury i Wypoczynku wykonany bodaj na któryś Światowy Zjazd Młodzieży. Przyozdobiony estakadami i fontannami, które jakoś nigdy nie ożyły ani swobodną, ani zorganizowaną rozrywką. W mojej pamięci, jeśli nie wyobraźni, pozostał jakiś spacer z Ojcem po tym terenie. Musiałem mieć cztery, góra sześć lat. A więc gdzieś między 58 a 60 rokiem pamiętam zafascynował mnie tam labirynt ułożony z żywopłotu. Pewnie nie wysoki był ten żywopłot lecz wyższy od dziecka, które pod kontrolą rodziców w nim sobie bładziło. – Czy nie wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Minosie i Nici Ariadny ? – Nikt poza mną tego labiryntu nie pamięta ale wspomnienia związne z tym ternenem są żywe. Napewno w latch pięćdziesiątych na rogu Książęcej i Rozbratu funkcjonował zachowany do dziś krąg taneczny. Ktoś pamięta, że między wojnami był tam Lunapark. Tak przeze mnie nazwane „Ogrody Frascatii” narodziły się w połowie XVIII wieku jako Ogrody na Górze.

Krąg Taneczny u zbiegu Rozbrat, i Książęcej Tyle pozostało po ludowych zabawach PRL-i

Historia Frascati zaczyna się ok. 1779 roku, gdy wytyczono tu aleję wiodącą od ulicy Wiejskiej do otoczonej ogrodem rezydencji starszego brata Króla Stanisława – księcia podkomorzego Kazimierza Poniatowskiego. Po jego śmierci Frascati zmieniało właścicieli ok. 20-krotnie.
Z bardziej znanych wspomnieć trzeba senatora Mikołaja Nowosilcowa oraz rodzinę hrabich Branickich. W XIX w. Szymon Chovot urządził tu ogród rozrywkowy nazwany Frascati.
Jego nazwa wywodzi się od obfitującego w zieleń włoskiego miasteczka. W latach 50. ubiegłego wieku na terenie ogrodów podkomorzego stworzono Centralny Park Kultury, którego główna aleja ciagnąaa sią od monumentalnych schodów na osi ulicy Prusa po brzeg Wisły.
A więc – głową w dół. Ruszyłem. Andrzejowi przedstawiłem projekt kosztorysu Frascati na milion złotych. To w sumie niewielkie pieiądze jak na warszawskie obyczaje, gdzie Stołeczna Estrady potrafiła na samą Paradę Teatralną z Doliny wydać 400 tys. zł. Tyle samo, co mnie całe trzy miesiące zabaw w Dolinie kosztowało. Ale największe pieniądze szły przy takich okazjach na wynajem. Według takiego też wzoru wykonałem kosztorys dla Urbańskiego, gdzie najwyższą pozycją był wynajem sceny na 100 dni ze stołecznej Estrady. Urbański przyjął to bez zastrzeżeń. Kosztorys leżał w jego gabinecie chyba ze dwa tygodnie, aż w końcu któregoś kwietniowego dnia rozbiłem obozowisko w jego gabinecie i z pomocą bardzo miłej i świetnie zorganizowanej Ewy Frydrychowicz – wydobyłem parafę od satrapy. Reszta to już była formalność, która suma sumarum skończyła się zarządzeniem Prezydenta Kaczyńskiego, który zwiększył załącznik budżetowy Dzielnicy Śródmieście o 1320 tys. zł – z przeznaczeniem dla moejgo Domu Kultury. Ja ruszyłem do pracy. Radni dostali szału.

Zygmunt Vogel - Ogród Kazmierza Poniatowskiego

Nie rozumiałem, właściwie do dziś nie pojmuję o co tak naprawdę chodziło. Dlaczego wiele osób ( choćby taki Pietkiewicz czy dyrektor Stołecznej Estrady Matusiak) mogą obracać ogromnymi kwotami, a nawet je delikatnie mówiąc czasem dość swobodnie rozkurzać – pojawienie się jednak w moim ręku kwot desygnowanych z woli prezydenta Kaczyńskiego, a umożliwiających wyrwanie się z  dotychczasowej ogródkowej „parcianości”  wzbudziło  takie szaleńcze ataki. Zwołano wręcz sesję rady, na której potępiono w czambuł wszystkie moje projekty, zarzucono mi rozrzutność, skierowano adres do prezydenta Kaczyńskiego by odebrał mi przyznane pieniądze. Uruchomiono Telewizję. Przewodnicząca rady wykrzykiwała do kamery, że dom kultury marnotrawi środki i ( w czasie gdy w szaleńczym tempie powstawała ogródkowa dekoracja) – wskazywała na moje skromne spracowane namioty mówiąc, że przecież to, co jest na Frascatii nie może kosztować dziesiątek tysięcy złotych. Do gardła też skoczyła mi Gazeta Wyborcza publikując paskudny tekst zatytułowany „Pan na Smolnej” – tekst, który był streszczeniem wszystkich żali radnych i pracowników nie potrafiących się pogodzić z wizją Domu Kultury skierwoanego do szerokiej publiczności, a nie do urzędników i znajomych królika.

Ja jednak nie wielką na to wszystko zwracałem uwagę, gdyż od pierwszych dni czerwca wiedziałem, że słowo stanie się ciałem i pieniądze dostanę. Z tą wiedzą, którą każdy szanujący się dyrektor instytucji kultury posiada około października, listopada roku poprzedzającego sezon rzuciłem się do cyzelowania imprezy na Frascati i pośpiesznie projektowałem nową aranżację przestrzeni.

O programie nawet nie wspominam, bo to było dziecinnie proste. Jednak wydanie w ciągu dwu miesięcy i wykonanie w kilka tygodni prawie 400 tysięcy złotych nie było sprawą łatwą. I tu pomocnikiem nieocenionym okazał się polecony mi przez przyjaciół specjalista od Zamówień Publicznych pan Wojciech Gruz.
Gruz to rzadkie połączenie inteligencji, pewnej wrażliwości i czegoś co można by nazwać urzędniczą wyobraźnią. W ciągu kilku dni uprządkował procedurę, podsunął mi kilka sensownych zarządzeń, a przede wszystkim zorganizował przetarg, który pozwolił mi wybrać wykonawcę w ciągu dosłownie kilku dni. A wykonawca, którym została –znakomita firma Blu-Box pani Zielińskiej zatrudniwszy do pracy znakomitych modelatorów z Teatru Wielkiego podjęła się wykonać nową aranżację teatru dosłwonie w ciągu miesiąca. Podjęła się i ku zdumieniu wszystkich wykonała.

Projekt firmy Blue-Box (Majka Zielińska)

Oczywiście – wykonał jako, że znanłem ją nie od wczoraj. Nie nie była to żadna rodzina moja, ani też członka komisji przetargowej ale osoba rekomendowana, która niejeden już mój ogródek widziała i była w stanie przygotować projekt szyty na moją miarę. Tę jednak informację, za którą ruszy dziesiątek domniemań musiałem najgłębiej ukrywać. Choć wszystko niby zgodne z prawem to jednak obce duchowi najbardziej korupcjogennej ustawy jaką unia europejska z siebie wydała w postaci prawa określającego zasady organizowania zamówień publicznych. Praw, które w istocie sprowadza się do tego, że inwestor ma obowiązek wybierać z pośród oferentów nieznanych, każda rekomendacja może zostać uznana za podejrzaną, jedynym wyznacznikiem prawidłowości przetargu jest cena lecz każdy z uczestników postępowania może wstrzymać na miesiące jego wdrożenie oprotestowując przetarg w procedurze, która trwać może nawet kilka miesięcy.

Projekt firmy Blue-Box (Majka Zielińska)

Trzeba było mistrza jakim okazał się mający doświadczenie w pracy Teatrze Roma a także w ministerstwie Pracy pan Gruz, by połaczyć przepisy dotyczące działalności artystycznej z wszystkimi procedurami urzędniczymi tak, że nikt nigdy, nawet w trwającym po dziś dzień szale oskarżeń nie zdołał mi zarzucić naruszenia przepisów przy zrealizowaniu budowy Letniego Teatru w równe czterdzieści dni. Pieniądze na koncie Domu Kultury pojawiły się 5 lipca. 15 sierpnia 2005 roku nowa aranżacja teatru ogródkowego z kurtyną, zapleczem, trejażami i budką suflera, z metalowymi altanami, które zaopatrzyłem w rynny, z lampami ogrzewającymi widownię – wszystko zostało wykonane. Spełnił się na Frascatii – Cud.

Zanim jednak do tego doszło musieliśmy przeżyć dwa i pół miesiąca. Imprezę bowiem uruchomiliśmy tym razem z początkiem czerwca. Moi odziedziczeni, nie możliwi do zwolnienia a zjednoczeni już w związek zawodowy pracownicy techniczni i impresaryjni schrzanili, co tylko było do schrzanienia więc nawet duży namiot estradowu pojawił się z opóźnieniem. No ale się pojawił. Zaczęliśmy czerwcu – Festiwalem Literatury, który miał być formą kiermaszu polskich książek.

Przy tej okazji nawiązałem współpracę z panią Ireną Koźmińską, żoną byłego ambasadora Polski w Stanach Zjednoczonych i prezesa Polsko Amerykańskiej Fundacji Wolności, koleżanką z Rejtana Małgosi Naimskiej i organizatorką akcji pt. Cała Polska Czyta Dzieciom. Kożmińską przysłała mi Małgosia prosząc bym pomógł jej przy zorganizowaniu akcji. Pomogłem na ile byłem w staniechoć, gdym się zwrócił w tej sprawie pisemnie mojej „przełożonej” ani w głowie było odpowiedzieć mi pisemnie.
Wiedziała widać, że nic tak nie plami jak ten stale kaleczony przeze mnie papier.
Było jednak chłodno i zbyt wiele osób się nie pojawiło. Zresztą miejsce było nowe, niewypromowane. Jednak skoro scena stanęła każdego dnia prezentowaliśmy zgodnie z ukszatłtowaną w Dolinie Szwajcarskiej tradycją – a to teatr, piosenkę, literaturę, taniec i kabaret. Na widowni było po kilkadziesiąt osób. Napisałem manifest. I pierwszy programik został wydany.

Rozdz. CXXVII – Na początku był Teatr

Na początku był Teatr – Opis obyczajów w 15-leciu…r.CXXVII

Czternaście lat teatralnej tułaczki. Z Lapidarium przez Gwiazdeczkę do Starej Dziekanki, stamtąd przez Mariensztat do Doliny Szwajcarskiej. Czy po sześciu latach oswajania tego miejsca, po przywróceniu go pamięci, po zeszłorocznym nadzwyczajnym wzroście frekwencji, gdy stworzone na bazie Konkursu Teatrów Ogródkowych Ogródki Warszawskie odwiedziło przeszło 20 tys. osób – przenosząc się w 2005 roku w nowe miejsce miałem się poczuć odepchnięty lub pokonany?

Frascati czerwiec - lipiec 2005 przed zmianą aranżacji przestrzeni

Przenigdy! Obejrzałem się wstecz. Patrzyłem na letnią Scenę Lapidarium, nie moją już wprawdzie, lecz pełną ciekawych inicjatyw, przyglądałem się, jak tętni życiem Mariensztat, wspominając swój udział w przekonaniu Zarządu Terenów Publicznych, by i w tym miejscu powstały ogródki kawiarniane. Zaglądałem na letnie koncerty w Dziekance, cieszyłem  z faktu, że na dziedzińcu Zamkowym odbywały się letnie Muzyczne Ogrody. To fakt, w czasch prezydentury Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Urbańskiego Warszawa, ta stolica codzienna, poza instytucjonalna ożyła latem. Przybywało atrakcji, coraz więcej powstawało festiwali. Że to wszystko scentralizowane, że większość środków pochodziła z kasy miejskiej, że sponsorzy nieliczni, radni nieufni, że mnóstwo złej woli, zawiści, podejrzeń…

Cóż – miało być inaczej. Konkurs Teatrów Ogródkowych był pomyślany dla klasy średniej w skomercjalizowanej kulturze. Budowaliśmy kapitalizm dla Polski – wyszedł nam unijny etatyzm. Mogłem się więc tylko się cieszyć, że kierująca w latach 2002-2006 z Ratusza warszawską kulturą ekipa samorządowa zabezpieczyła znaczne środki na aktywizację oferty plenerowej i że w Warszawie zrozumiano, iż plener to nie tylko hałaśliwy festyn nad Wisłą z grilem i piwkiem dla setek tysięcy mieszkańców. Prezydent Kaczyński stworzył na ten cel specjalną rezerwę do użycia jedynie przez domy kultury. A wynosiła ona 10 milionów złotych. Większość kolegów dyrektorów pojęcia nie miała na co można takie pieniądze wydać skoro  nie można było przeznaczać ich na podwyżkę płac personelu czy remont  budynku

Ja jednak wiedziałem podobnie jak  zasiedziały na Pradze Urbański i żoliborski Kaczyński, że w tym akurat mieście jest środowisko, target, jak to się dziś nazywa, kilkudziesięciu przynajmniej tysięcy osób, które nie będąc aktywnymi uczestnikami kultury elitarnej, mają jednak wyrafinowany gust i szczególnie latem potrzebują miejsc, gdzie w luźnej atmosferze taka impreza zostanie im oferowana.

Warszawa i kwartał ulic, przy którym umieszczono kierowany przeze mnie Dom Kultury Śródmieście, miał w tej dziedzinie ogromne, sięgające początków XIX wieku tradycje. Plenerowe spotkania odbywały się tradycyjnie w „Dolinie Szwajcarskiej” – między Aleją Róż a ulicą Chopina, w „Ogrodach Bruehla” – rozciągających się między Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, ulicami Książęcą i Kruczkowskiego, na terenach obecnego Muzeum Narodowego i Muzeum Wojska Polskiego, a wreszcie w – jak byśmy go mieli nazywać? – W „Centralnym Parku Kultury imienia generała Rydza-Śmigłego”? Ten teren w czasach stalinowskich ubrano w monumentalne estakady – rozciągające się między Rozbratem a Placem Trzech Krzyży, na tyłach budynku dawnej YMCA (siedziba ZHP i Teatru Buffo). Mieści się on u stóp Muzeum Ziemi, czyli dawnej loży Masońskiej. Jest jednak bogaty tradycjami „Ogrodów Na Górze” i założonych w latach trzydziestych XIX wieku przez francuskiego restauratora Chovota – OGRODÓW FRASCATI.

Tak je postanowiłe nazywać – Osculati na Frascati

Śpiewające Ogrody

Więc ta przeprowadzka to nie był odwrót lecz ATaK. Atak na nowe terytorium kultury, atak na przywrócenie sercu Warszawy zapomnianego miejsca, atak na podniesienie bezpieczeństwa i estetyki tego terenu. Było bowiem dość nieprawdopodobnym zdarzeniem, by kilkanaście metrów za oddzieloną obronnym murem uliczką Moszyńskiego, dzielącą budynek Sejmu RP od Senatu, rozciągały się, opadając ku Powiślu, tereny parkowe, na których samotny spacerowicz nie koniecznie mógł się czuć bezpieczny.

Wszystkie tereny opuszczone stają się niebezpieczne. Postanowiłem więc  więc jako dyrektor  Domu Kultury Śródmieście teren ten podbić, może i zaanektować. W końcu , pomyślałem  – jeśli ktoś, nazwał go kiedyś „Centralnym Parkiem Kultury” może warto zrealizować ten testament.

Tu też od 4 czerwca 2004  aż do końca września odbywały się imprezy, gdzie jak wnet zobaczono odnaleźli się warszawscy inteligenci. Wiedzialem już, że i ówczesne władze miasta nie poskąpią starań, by było i bezpiecznie, i pięknie. Zresztą od początku nie było brzydko. Sprowadziliłem tu wszystko czego dorobiliłem się przez lata zarówno w materialnym, jak i programowym sensie. Pod płócienne zielone dachy zapraszałęm na teatralne poniedziałki z Konkursem Teatrów Ogródkowych. Na wtorki zapowiadałem wspólne śpiewanie, w czwartki tańce. Środy tak jak rok wcześniej w Dolini Szwajcarskiej miały być bardziej intelektualne: to spotkania z radiowym reportażem o piątej, Konkurs Przybycie Bardów i poetyckie agony, a w piątki występować miały kabarety, w sobotę zdarzać się koncert, a w niedziele, zawsze o jedenastej, spotkania familijne dla dzieci, którym także i w powszednie przedpołudnia służyć miała mój  scena w okresie Lata w Mieście.

Działać miałem zamiar aż po wrześień, w którym, poza stałymi cyklami, wygospodarowałem środki dla Małgosi Bocheńskiej na jej  ”Dzień Dobrej Wiadomości” (8-ego) i imprezy w ramach powstajaceg festiwalu „Na skrzyżowaniu kultur”. A wszystko zakończy się , jak przed rokiem, organizowaną wraz z Biurem Teatrów – Paradą Teatralną.

Bo przecież na początku był teatr.

Rozdz. CXXVIII – Kultura a Służby Bezpieczeństwa

No i ruszyliśmy z imprezami. Cele były już wszak okreslone w piśmie na podstawi którego Urbański podpisał mi dotację. Chodziło o poszerzenie oferty Domu Kultury Śródmieście o nowy krąg odbiorców. Zwrócenie się do wykształconych mieszkańców Stolicy nie będących konsumentami kultury. Wymodelowanie oferty kulturalnej opartej na współuczestnictwie w swobodnej zabawie teatralnej, tanecznej, literackiej. Wyjście w plenery z założeniem odtworzenia nowych kwartałów kulturalnej Warszawy. Na podstawie znakomitych doświadczeń roku 2004, gdzie w Dolinie Szwajcarskiej gościło latem około 20 000 osób rewitalizujemy kulturalnie kolejną zapoznaną przestrzeń: tzw.  Centralnego Parku Kultury im. Rydza Śmigłego, czyli Ogrody Frascatti. Moim celem było także podniesienie bezpieczeństwa parku oddalonego ledwie kilka metrów od budynku Senatu RP, w którym po zmroku mieszkańcy obecnie nie mogą czuć się bezpiecznie.

Boże ileż ja się napisałem. Do prezydentów, wiceprezydentów, szefa straży miejskiej, pana Bełzy, który pamiętam pełnił jakąś wysoką funkcję w ochronie. To tak naprawdę wcale nie są żarty. Jednym z większych kosztów jaki trzeba było ponosić wchodząc już profesjonalnie w imprezę plenerową są koszta ochrony. No ale cóż to jest ochrona ?

To może jedno z głownych pytań ustrojowych. Ochrona – czyli bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo, a więc służba bezpieczeństwa. Jakże blisko o siebie zachaczają te pola. Rok 1990 to był rok wolności i … niebezpeczeństwa. Służba bezpieczeństwa, której staraliśmy się odebrać władzę postanowiła pokazać nam jak to się żyje w kraju, który nie zgodził się by: mówiąc słowami Młynarskiego „na jednego mieszkańca jeden szeryf przypadał”. Albo wszystko albo nic powiedzieli nam eSBecy wynosząc się (szczególnie ci nie zweryfikowani) do … firm ochraniarskich, które po roku 1990 wypierały dawnych woźnych. Gdy zbrakło policji na ulicach, każda instytucja musiała sama zatrudniać sobie policjanta – emeryta.

No ale i to nie jest takie proste. Kiedy zostałem dyrektorem Domu Kultury obowiązywała wszakże Ustawa o Zamówieniach Publicznych, której istota sprowadza się do swoistej gry w ciuciubabkę. Instytucja musi najprecyzyjniej jak potrafi określić swoje oczekiwania, a oferenci, co do których członkowie komisji muszą zaręczyć, że ani im braty ani swaty – w zamkniętych kopertach przysyłają: … cenę. Te ceny, przy wyrównanych ofertach rynkowych w praktyce różnią się o kilka groszy. Ale właśnie ten element kosztowy jest najistotniejszy. Komisja musi więc wybrać ofertę najtańszą, a dyrektor prawidłowy z prawnego punktu widzenia przetarg musi zatwierdzić, a następnie przez rok nie ma praktycznie żadnego wpływu na sposób w jaki zatrudniona firma będzie swoje obowiązki wykonywać.

Widząc co dzieje się wokół mojej akcji, nie wielką uwagę zwracałem na urzednicze gierki ale bezpieczeństwo napawało mnie autentycznym niepokojem. Zdawałem sobie sprawę jak łatwo moje namioty zniszczyć, poprzecinać, nie daj Boże spalić. A przecież 15 sierpnia miała stanąć odnowiona scena. Przetarg wygrała firma Uniwersum – najtańsza bo … to spóldzielnia inwalidów. No ale przecież jest równość, niepełnosprawności czy wieku niekomu niemożna wymówić. Więc i ja nie mogłem skoro doatkow kosztu zmiejszały dotacje z tzw. PeFRONu czyli Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Mogłem tylko – jako, że do nocnych marków się zaliczam wpadać do ogródka np. między godziną trzecią a piątą rano, wykradać panom strażnikom co chciałem, dokuementować niedbalstwo,  łapać pijanych, wydzwaniać po nocy do szefa. Słowem mogłem zarabiać na opinię upierdliwego wariata, który o społeczany majątek dba jak o własny. A dbałem, tym bardziej, że już teraz może w 20 % ale był o istotnie mój własny. Stały moje namioty, kilkaset moich plastykowych krzeseł, mój dach nad widownią  pracował na nowej estradzie jeszcze przez miesiąc do końca czerwca, kiedy to w koncu nie pojawił się nowy, prefesjonalny namiot na wielkich metalowych nogach.

Przy tym wszystkim Ogrody Frascatii to nie była Dolina Szwajcarska położona w centrum miasta vis-a-vis pięciu ambasad, gdzie jak pamiętamy estrada mogła stać praktycznie bez dozoru. Frascati to park, pusty w nocy i nieogrodzony, park na dodatek niezbyt oddalony od stadionu Legii i prowadzi przezeń jedna z tras powrotu kibiców meczowych. Była taka sytuacja, gdy podzas jakiejś środowej bodaj więc literackiej imprezy kibole przetaczali się skarpą nad ogródkiem, a ja miałem pełne poczucie, że gdyby im tylko zła myśl zaświtała, jedno nieostrożne słowo padło – mogliby znieść mój ogródek z powierzchni ziemi. Gdy szli i zaczęli hałasować – strażnicy pochowali się po krzakach, a ja ( zaprawiony w negocjacjach z mafiozami z Palermo, których gdy miałem lat dwadzieści jeden zdołałem tak zagadać w środku nocy rozmową o socjalizmie i sukcesach polskiej drużyny z Lato, Gadachą, Deyną i Lubańskim, że mi oddali portfel ze stu trzydziestoma dolarami ( cały majątek gierkowskiego podróżnika) i kazali tylko zjeżdżać z pola rażenia tłumacząc, że na dusznym dworcu jest bezpieczniej – jakoś więc i tym razem zdołałem rozładować sytuację tak, że obyło się bez większych strat. Bodaj jedno ogrodzenie uszkodzili.

Wiedząc jak jest i zdając sobie sprawę z tego jakim bezpieczeństwo było priorytetem dla Prezydenta Kaczyńskiego błagałem o ustanowienie posterunku Straży miejskiej lub policji na terenie Ogrodów. Bezskutecznie. Straż pojawiała się tylko po to by Bogusiowi Gordyczukowskiemu( tojedyny chyba konkretny a na dodatek sympatyczny fachowiec w całym Domu na Smolnej) mandaty wsadzać za wycieraczkę, gdy swoim samochodem wjeżdżał do Parku dowożąć sprzęt akustyczny. I cały mój wdzięk zdawał się na tyle by mu te mandaty anulowano.

A ludzi przybywało. Z każdym dniem. Założyłem w moim super telefonie mały arkusz kalkulacyjny i zacząłem obrachunek pogłowia…

Wypadł następująco

czerwiec’05 1768 osób
lipiec’05 9182 osób
sierpień’05 21600 osób
wrzesień’05 11894 osób
Łącznie w sezonie’ 2005 Odwiedzi Frascati

w sumie

44444 osób

Ale po kolei …

Rozdz. CXXIX Czerwiec – czas zwycięstwa

Na początku – w czerwcu 2005  było bardzo skromnie. Z imprezą czyli Festiwalem Artystycznym instaurowanym na Frascati  postanowiłem ruszyć nieco później niż rok wcześniej ( ci Agnieszki Boleckiej „Zimni Ogrodnicy” dali nam się nadto we znaki). Postanowiłem zatem zacząć od przypomnienia właściwie wymazywanej z historycznej pamięci Polaków daty 4 czerwca 1989 roku. Roku zwycięstwa, pamieci  pierwszch wolnych wyborów.

To niepojęte, że ten dzień nie stał się świętem narodowym, wielkim wspomnieniem narodowego zwycięstwa, bezkrwawej rewolucji, patriotycznego pojednania. Dlaczego ? – Dlaczego z jednej strony prawica zarzuca środowisku późniejszej Gazety Wyborczej, że trzeba było „szybciej i ostrzej” (że zacytuję słynną rozmowę Mazowieckiego z Sewerynem Jaworskim w Strzebielinku:

- A nie mówiłem: »ostrzej«, panie Mazowiecki? –

- A nie mówiłem: »mądrzej«, panie Sewerynie?

- I na co się panu ta mądrość przydała?

- A na co panu ta ostrość?).

Z drugiej zaś strony nawet te kręgi nie zdecydowały się owego roku wynieść do rangi symbolu. Często przecież historyczne daty znaczenia nabierają wraz z emocją jaką je obdarzymy. Nasze emocje po roku ’89 skompromitowały i nas i ten czas. Dlaczego !!? -Czy rok ’89 był ostry czy mądry. – To jedno nie ulega dla mnie wątpliwości. Był optymalny. I był to bez wątpienia najpiękniejszy dzień mego, życia. Mieszkałem wtedy czyli w ’89 roku na Chłodnej 11. Tej Chłodnej, z której ( chyba spod nr 15)  30 kwietnia 1982 nadano  drugą audycję Radia Solidarność. I wtedy też tam byłem  - na pierwszym piętrze nad sklepem spożywczym.

Chłodna 11 Stan Wojenny - widok z mojego Okna: kościół, bibuła w maluchu i przekręt w sklepie

W trakcie, gdy z najwyższą jakością słuchaliśmy Zbyszka Bukaja w Radio „S” helikopter milicji wściekle pragnącej namierzyć stację omal nie wleciał  mi do mieszkania !

I to pod ten sam sklep spożywczy podjechałem świtem 5 czerwca 1989. Położyłem się na kierownicy mego malucha, trąbiąc i budząc sąsiadów okrzykiem „Zwycięstwo !” – o którym byłem już  przeświadczony po informacjach, które jako mąż zaufania jednej z warszawskich komisji wyborczych przyniosłem z siedziby wolskiego komitetu obywatelskiego. Mieścił się on w wielokrotnie potem przez opozycyjną prawicę używanym Domu Kultury i siedzibie Klubu Nauczycielskiego przy Działdowskiej 6.

Tak więc ten dzień – 4 czerwca wciąż wydaje mi się ważnym, może najważniejszym w moim całym życiu. To dzień, który zmienił Polskę i Europę, bez którego nie byłoby ani czeskiej aksamitnej Rewolucji, ani zburzenia berlińskiego muru.

Saszka Gurjanow zaprzeczy. Powie ( w rozmowie z Jankiem Strękowskim): „1989 rok wspominam z rozrzewnieniem. U nas to był rok dziwny, czuło się jakieś uniesienie. Okazało się, że wszystko może być inaczej. Ale, wie pan, w Polsce jest to sprawa zupełnie nieznana. A przecież przed wyborami w Polsce odbyły się wybory w Związku Radzieckim. Już w marcu. Te wybory wolne były zasadniczo w tym samym stopniu co w Polsce. A zainicjował je Gorbaczow.

- Kto mógł w nich kandydować?

- Każdy. I nie musiał być członkiem KPZR. Kandydatów wysuwały załogi. Niekoniecznie robotnicze. Zebrania mieszkańców. 2/3 kandydatów miało być wybieranych w wyborach wolnych, z głosowaniem, a 1/3 miała pochodzić z wyborów wewnątrz różnych organizacji społecznych, które zostały zakwalifikowane jako uprawnione. Wśród nich była KPZR, związki zawodowe, twórcze, Akademia Nauk. Na początku byliśmy przekonani, że to jest absolutnie niedemokratyczne, bo 1/3 miejsc jest zarezerwowana. Ale tymczasem, choć zasada niedemokratyczna, wewnątrz Akademii wywiązała się zażarta walka. Głównie chodziło o to, czy w Akademii ma być wybierany Sacharow. Sacharow uważał, że ponieważ przez całe życie był związany ze środowiskiem naukowym, więc to środowisko powinno go wybrać. No i mieliśmy te wolne wybory. Pierwsze posiedzenia Zjazdu Deputowanych w całości  były transmitowane przez telewizję. Cały kraj przez kilka tygodni nie odchodził od telewizorów. Odczuwaliśmy trochę satysfakcji, że u nas jednak wszystko odbyło się wcześniej. Ale przekonałem się, że w Polsce nikt o tym nie wie. Nikt nie wie, że były wtedy jakieś wybory w ZSRR, że była fala wielkiego afektu do demokracji. A jestem przekonany, że  jeżeli ograniczyć się do lat po 1985 r. to ta cała fala, która doprowadziła do aksamitnych rewolucji w NRD, Czechosłowacji, Węgrzech, Polsce, jednak zrodziła się u nas. Impulsy niezbędne, może nie jedyne, przyszły wtedy z Moskwy. Ale jak taki pogląd wygłosiłem wśród Polaków, to się żachnęli.

- Polacy uważają, że wszystko rozpoczęła Solidarność. A zmiany wymusili swoim oporem w latach 80.

- Zgadzam się z tym, że system komunistyczny doznał pierwszego i zasadniczego pęknięcia kręgosłupa w okresie Solidarności. Ale kolejne prądy ożywcze zaczęły się, kiedy przyszedł Gorbaczow. Dobrze pamiętam ten moment. Jeszcze zanim zapowiedział pierestrojkę powiedział coś, co na nas w instytucie wywarło wielkie wrażenie. Mianowicie, że każdy ma robić to, co do niego należy. Każdy dołżen zanimatsia swoim diełom. Naukowiec nie może kopać ziemniaków. A jeżdżenie na wykopki było dla nas prawdziwą zmorą. To było niesamowite. Nagle słyszymy, że naukowiec ma nie kopać ziemniaków.[1]

No właśnie – tyle to na pewno z Rosji przyszło, że „naukowiec nie ma kopać ziemiaków” ! – Oczywiście, wszystko co twierdzi Gurjanow syn Goldzamta to prawda. Z pewnością nie byłoby „okrągłego stołu” bez pieriestrojki – bez radzieckiego przyzwolenia na liberalizację.

Skąd jednak to przyzwolenie się wzięło i co ono znaczy ? Jacek Kaczmarski w piosence o zafascynowanym Rosją Radziecką Brunonie Jasieńskim śpiewał : „Strażnik z twarzą kałmuka w moim płaszczu i butach”. No właśnie – kałmuk, który najchętniej pognałby wszystkich swoich i cudzych inteligentów na Syberię czy wykopki zorientował się, że nie ma już z kogo butów zdzierać. Że opanowawszy ¼ Europy poćwiartował ten kontynent  pozbawiając go ekonomicznej wydolności. Kałmuk nie był już w stanie zagłuszać radiostacji, powstrzymywać przemytu, tłumić protestów. Więc uległ. Ulegał stopniowo od śmierci Breżniewa w konwulskacj geriatrycznych przemian poprzez– kto ich pamięta: Andropowa,  Czernienkę,  wreszczie Gorbaczowa z jego „głastnostią” i „uskorieniem” składającymi się na tzw. Pieriestrojkę.

Wybory wiosną ’89 roku w Związku Radzieckim pewnie istotnie były swoistym otwarciem. Być może nawet sygnałem dla Jaruzelskiego. Jednak dla Europy i przekształcenia systemu  nie miały najmniejszego znaczenia: bo nikt o nich nie słyszał. Znaczenie miały natomiast polskie wybory czerwcowe właśnie dlatego, że o nich cały świat usłyszał. Usłyszały przede wszystkiem kraje Socjalistycznego obozu. Wybory roku ’89 były głośnym potwierdzeniem tego co od roku 80 po 89 cicho negocjował Jaruzelski z Rosjanami, że oddanie czy podzielenie się władzą z opozycją nie zakończy się radziecką interwencją.

Ma jednak historia trzy swoje wymiary: fizyczny, intencjonalny i mityczny. I wbrew pozorom nie koniecznie są one jednakie. Szczególnie jeśli ten fizyczny nie będzie miał ostatecznego wymiaru. Można bowiem znieść miasto ( choćby takie jak Pompeja) czy całą cywilizację ( kreteńską czy aztecką) z powierzchni ziemi. Można wybić całe populacje. Tak ja wybito Indian południowo amerykańskich, Jaćwingów, obywateli Wandei. W dziejach znikały bez śladu całe cywilizacje i populacje. I to jest aspekt fizyczny historii. Jeśli z Atlantydy czy Dawnej Krety nie pozostało nic – to i nic nie zmieni intencji ani nie stanie się mitem.

Inaczej jest jednak, gdy zdarzenie można rozmaicie interpretować. Zauważyć lub nie, nagłośnić lub wyciszyć. Pięć tysięcy lat temu faraon Ramzes II wcale nie zdobył miasta Qadech. Słynna bitwa stała się wstępem do rozejmu, a w dalszej perspektywie sojuszu międy Egiptem a Hetytami.

Cóż z tego ? Skoro  na „zwycięskiej” Bitwie o Qadech oparta została cała mitologia średniego państwa Egipskiego i wielkość polityczna Ramzesa II. Historia nie spisana lecz strawiona ogniem i mieczem znaczona –  bywa posłuszna politykom. I tak jest, może być także z rokiem ’89. Wybory w ZSRR nie miały najmniejszego znaczenia, polskie z 4 czerwca ’89  były sygnałem, który uruchomił lawinę zdarzeń: aksamitną rewolucję w Czechosłowacji, która na prezydenta powołała subtelnego literata, okrutny mord Słońca Karpat – Ceauşescu i jego żony – 25 grudnia’89 roku w Rumuńskiej Târgovişte, czy pokojowe rozebranie muru berlińskiego, które zaczęło się 9 listopada tego roku.

Która z tych dat pozostanie w historii ? Którą wspominać będą po tysiącu latach ? Kto stanie się autorem największej pokojowej rewolucji w dziejach ? – Służby KGB, ludzie honoru czy Jaruzelskiego wraz  Kiszczaka z jego rzecznikiem Wojciechem Garstką, który te zmiany zapowiadał już latem ’87 roku ?Twórcy Porozumienia Okrągłęgo Stołu, czy kilkadziesiąt tysięcy Polaków takich jak ja, którzy nie chcieli umierać na barykadach jak ich rodzice ale też nie umieli żyć na kolanach i ani im w głowie było jeździć na jakieś wykopki !

Walka o historyczną pamięć tych wydarzeń jeszcze się toczy. I nie ulega wątpliwości kto wygra – ten kto więcej wysiłku włoży w zapis naszej pamięci. Prezydent Lech Kaczyński wydał sporo na utrwalenie pamięci Powstania Warszawskiego.  Za pamięć o Katyniu – oddał 10 kwietnia 2010 roku życie.

Fundując Muzeum Powstania Lech Kaczyński  sprawił, że powstanie warszawskie, zamieszkało trwalej w pamięci każdego Warszawiaka i gościa, który odwiedzi to miasto.  Powstanie, w którym jak to świetnie powiedział kiedyś Mirek Chojecki przez 63 dni codziennie ginęło tyle osób  ile kosztował Amerykanów jeden zamach z 11 września 2001 na WTC. Około 2600 osób razy 63 to  (łącznie przeszło 160 tys. warszawiaków) którzy padli w  Powstaniu Warszawskim z sierpnia 44. Liczba to trzykrotnie większa nawet wobec ofiar wcześniejszego Powstania w warszawskim Getcie, które ( nie licząc oczywiście wcześniejszych eksterminacji) pochłonęlo 62-63 tysiące ofiar. Tych ostatnich od roku 1948 czci Plac na Muranowie i  Pomnik Bohaterów Getta.

Pomnik Bohaterów Getta - 1948

Powstańcy Warszawscy swego Pomnika na Placu Krssińskich doczekali się dopiero … w 1989 roku.  Odsłonięto go w 45 rocznicę powstania. Otwarte w 2004 roku Muzeum – czekać musiało 60 rocznicy !

Pomnik Powstania Warszawskiego - 1989

Niestety często jest tak,że to, co i jak zostanie zapamiętane to tylko i wyłącznie kwestia trwałości i wielkości pomników jakimi zapamiętamy dzieje.

Nie ulega wątpliwości, że skłócenie Polacy robią ciągle zbyt mało by nasze wkład w historię powszechną został zapamiętany. Co gorsza jeśli już to wreszcie robimy wówczas  skupiamy się nie na tych aspektach, co trzeba. Wspominamy klęski miast szczycić się, czy nawet anektować zwycięstwa. Pamięć „Powstania Warszawskiego” czy mordu Katyńskiego  jest oczywiście bardzo ważna. Bo to pamięć o tym, czym Polska była. To świadectwo zwrócenia się ku wytrzebionej w czasach II Wojny polskiej inteligencji.

Ale o ileż ważniejsza jest pamięć zwycięstwa. Bo to znak nadziei na to czym Polska być może. Czerwiec 1989 roku to czas  zwycięstwa mojego „pokolenia solidarności”, które definiowałem jeszcze w połowie lat 80 tych, a które zdołało handlem i podstępem, negocjacjami i oszustwami uzyskać to o czym się nie śniło: kraj otwartych granic, porównywalnych dochodów, swobody języka. Pokolenie Solidarności ? – A cóż to takiego. Definicję zbudowałem ćwierć wieku temu.

CDN


[1]Coś trudnego do ogarnięcia, z Aleksandrem Gurjanowem rozmawia  Jan Strękowski, /w:/  Polska w oczach cudzych, Ossolineum 2003, s.231-232

Rozdz. CXXX – Pokolenie Solidarności

1. Odsłona pierwsza: konflikt z wychowawcami

Nic, nowego nic / i zimą nuda taka, że…

a w sąsiedniej wsi / to pociąg wykoleił się — śpiewali gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych Skaldowie do słów Leszka A. Moczulskiego, a Wojciech Młynarski wtórował im lansując piosenkę o Kolumbach:

„Dzieci  Kolumba,   dzieci  Kolumba  dziś już  są dawno dorosłe

Przygód nie znają, przed sobą mają drogi przetarte i proste.

Szlak wiedzie jasny,  tędy i tędy. Nikt się nie waha ni chwili.

Nawet na władne nie stać ich błędy. Starzy je dawno zrobili.”

Dokąd wiódł ten szlak, któremu pokolenie dojrzewające w Polsce w sześćdziesiątych latach XX wieku i chciałoby się przeciwstawić, i nie widziało ku temu jasnych powodów. Pewnie do naszej małej stabilizacji — jak określił epokę Różewicz. Pewnie ku temu aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej, co głosił dla nich właśnie sformułowany, jeden z nielicznych powszechnie przez Polaków akceptowany slogan partyjnej propagandy.

Dwadzieścia, trzydzieści lat po jednej z największych wojen w dziejach ludzkości, wychowane przez jej świadków i bohaterów, znajdujące w szufladach ojców akowskie opaski, jeszcze nie całkiem pożółkłe konspiracyjne gazetki z nazwiskiem dziadka rozstrzelanego przez okupantów oraz nie wykorzystane egzemplarze kartek żywnościowych, dzieci Kolumba słuchały opowieści o czasach pogardy. Historia okupacji była dobrze znajoma. Rodzice przybliżali ją wspomnieniami, w szkole nie było niemal czytanki, akademii, lekcji, w której by o wojnie nie mówiono. Jak życie Chrystusa w rok liturgiczny zostało wpisane, tak cykl czteroletniej wojny zmieścił się w programie roku szkolnego. Od akademii pierwszowrześniowej, w której początek roku szkolnego zbiegał się z kolejną rocznicą wybuchu wojny i podczas której odpowiedzialny nauczyciel musiał pogodzić wierszyki typu: witaj szkoło kochana z elegijnym: a gdy się wypełniły dni i przyszło ginąć latem…, od akademii wrześniowej zatem, poprzez styczniowe święto wyzwolenia Warszawy, skończywszy na majowej akademii z okazji podpisania kapitulacji przez Trzecią Rzeszę, rok szkolny był wojny początkiem, wakacje przynosiły pokój.

"Kontakt" 1985, nr 4 ( nr 36, kwiecień 1985)

Opowieści o wojnie towarzyszyły nam od kołyski. Słuchaliśmy ich z mieszaniną ciekawości, zazdrości i narastającej z czasem nudy. Bowiem wspólny morał, który płynął z domowej klechdy, szkolnej pogadanki czy radiowo-telewizyjnej agitacji sprowadzał się niezmiennie do stwierdzenia, że pokolenie urodzone po II Wojnie Światowej ma szczęście żyć w świecie rozwijającym się pokojowo i powinno być za to wdzięczne losowi. Pacyfizm, czy raczej pokojowy rytuał stał się rodzajem religii wszystkich, którzy przeżyli okupację.

Świadomość problemowa młodego pokolenia dojrzewającego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była zatem świadomością historyczną. A to nie znaczy świadomością istotnych faktów z przeszłości, lecz systematycznie wpajanym schematem historycznej dialektyki. – Kiedyś było źle, uczono nas już od kołyski, klasa pracująca była wyzyskiwana przez kapitalistów, naród polski pozostawał w niewoli. Potem masy w Rosji zbuntowały się przeciw temu, a Polacy odzyskali niepodległość. Lecz w sanacyjnej Polsce nie przezwyciężono niesprawiedliwości klasowych. Więc Hitler podbił  nasz kraj, który wyzwolił dopiero opierający swój system na jedynie słusznych zasadach sprawiedliwości społecznej — wielki naród radziecki. Socjalizm przyniósł Polsce dobre granice a społeczeństwu polskiemu ofiarował słuszne zasady współżycia gwarantujące, że każdy otrzyma według swojej pracy oraz zapewnienie,  że  należy  mu się według jego potrzeb.

Świadomość potoczna społeczeństwa polskiego stała się zaś świadomością postępu. Wojenna degrengolada, zrujnowanie miast, migracja ludności krążącej po całym kraju w jego nowych granicach, a także zachwianie drabiny społecznej, powszechne zubożenie, a co za tym idzie zrównanie społeczeństwa oraz równie powszechna chęć odbudowy sprawiły, że w ciągu pierwszych kilkunastu lat po wojnie postęp stał się dostrzegalny gołym okiem. Tam, gdzie wczoraj stała ruina, jutro wyrastał dom. Ten, kto dziś szedł do pracy piechotą, jutro mógł wsiąść do tramwaju. To, co jutro odbierze się w pracy w charakterze przydziału, pojutrze będzie można kupić w sklepie za zarobione i posiadające realną wartość pieniądze.

Być może ludzie wiedzieli, rozumowo pojmowali, że wszystkie te osiągnięcia, którymi nasycone były pierwsze powojenne lata stanowiły przyspieszone przebywanie drogi od gospodarki towarowej do towarowo—pieniężnej, od poziomu życia koczowników do cywilizacji europejskiej. Ale zdawać sobie sprawę to co innego, a co innego odczuwać. Ludzie odczuwali, że jest lepiej, a zatem mimo woli dawali wiarę komunistycznej teorii głoszącej, że buduje się nowy, lepszy ustrój, system sprawiedliwości społecznej. Charakterystyczne przy tym, iż marksistowskiej teorii postępu udało się w ten sposób przeniknąć do wyobraźni zbiorowej,  jednak propagandzie nie udało się oszukać powszechnej świadomości. Budując nową Polskę… nowy, lepszy świat nikt nie łudził się, że osiąga coś więcej niż przedwojenny poziom średnio zamożnego państwa europejskiego. Przeciwnie, w miarę oddalania się w czasie, okres dwudziestolecia zmieniał się w mityczny raj ekonomiczny. Te sklepy bez kolejek, te chrupiące bułeczki, te cytrusowe owoce dostępne o każdej porze roku, to brzmiało jak bajeczka babuni i wywoływało u młodych podświadomą tęsknotę za kapitalizmem. Tęsknotę, którą wspierał kształtujący się mit szczęśliwego zachodu, sycony obrazem wujka z Ameryki, przysyłającego zza oceanu łakocie, a później po prostu kilka dolarów umożliwiających wkroczenie po dżinsy do pekaowskiego raju.

Entuzjastyczne likwidowanie skutków wojny przez wynędzniałe społeczeństwo wytworzyło zatem zbiorową wiarę w postęp i wpłynęło na ukształtowanie -się prospołecznego etosu zasługi. Wobec rozbicia, rozrzuconych po całym kraju, wyzbytych siedlisk rodzin, w większości przestały być one źródłem oparcia. Młode małżeństwa zawierane w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku rzadko mogły liczyć na pomoc ze strony krewnych. Zostały więc skazane na zwrócenie się ku monopolizującemu wszystkie dziedziny życia społecznego państwowemu mecenasowi. A ten mecenas wiele obiecywał. Obiecywał przede wszystkim posadę (zwaną od jego państwowego imienia etatem), obiecywał bezpłatną opiekę lekarską, opiekę nad dziećmi w żłobkach i przedszkolach, bezpłatność nauczania. Chłopom ofiarowywał ziemię, mieszkańcom miast — mieszkania. Nawet samochód miał się z czasem stać powszechnie dostępnym dobrem. I trzeba przyznać, że gdzieś do połowy lat sześćdziesiątych obietnice te były w coraz pełniejszym stopniu realizowane. Warto więc było spełniać i wychowywać swe dzieci ku spełnianiu oczekiwań mecenasa. Tych formułowanych i tych faktycznie wymaganych.

Zostawmy na razie na boku faktyczne wymagania mecenasa. Lepiej skupić się na oczekiwaniach formułowanych. Albowiem tutaj rodzinne wychowanie, szkolna skala wartości oraz państwowa propaganda okazały się zaskakująco jednomyślne. Rodzice, którzy przeżyli wojnę, doznali upokorzeń ekonomicznych, patriotycznych i politycznych czasu okupacji oraz lat stalinowskich, uwierzywszy, że możliwe jest zbudowanie społeczeństwa sprawiedliwego, przygotowywali swoje dzieci do życia w takim właśnie ustroju,

Można powiedzieć krótko, że był to pozytywny model wychowania. Swoje gorycze, trudności, zawody uznało pokolenie Kolumbów za przezwyciężone. Uznało, że jeśli coś jest jeszcze do zrobienia, to oni, rodzice, dadzą sobie z tym radę pozostawiając dzieciom jasną, bezkonfliktową przyszłość. Otóż to, bezkonfliktową. Pokolenie Solidarności, bo tym chyba mianem trzeba określić wszystkich wychowanych już w Polsce Ludowej, urodzonych między 1945 a 1960 rokiem, na których doświadczenia pokoleniowe składały się marzec 1968 roku i grudzień 1970, które Sierpień 1980 roku spiął niejako i podsumował; otóż pokolenie Solidarności nie było wychowane do walki. I to w żadnej ze sfer. Ani narodowej — przez lata nikt nie kwestionował niepodległości i przed 13 XII 1981 roku nawet w kościołach zdecydowana większość śpiewała: „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie”. Ani ekonomicznej — wszak jedynym, dysponentem zarobku i pracy było państwo, które zobowiązało się płacić każdemu według jego zasług. Należało postępować zgodnie z zespołem prospołecznych, organicznikowskich wartości uznawanych przez rodziców, a przez- państwo zalecanych jako kodeks socjalistyczny możliwy do realizacji jedynie w państwie socjalistycznym reprezentowanym przez swoje socjalistyczne instytucje: szkołę (dobre wyniki w nauce), wojsko (posłuszeństwo i szacunek dla przełożonych), pracę (kompetencja i doświadczenie).

Nie było w tym modelu miejsca na nierówności. Nierówności społeczne miały zaniknąć. Dysproporcje majątkowe w gomułkowskiej Polsce były niewielkie, a merkantylny stosunek do życia tradycyjnie niezbyt wysoko w normotwórczych środowiskach polskich oceniano. Zatem wobec dość konsekwentnie prowadzonej polityki ujednolicania dochodów i nikłych możliwości zgodnego z prawem ich zwiększania –  nastawienie na wzbogacanie się raczej nie gwarantowało społecznego prestiżu, nie wytrzymywało konkurencji z wartościami prospołecznymi.

Przedstawiciel pokolenia Solidarności, raz uwierzywszy w postęp miał więc słuszne prawo uważać, że po okresach w historii, kiedy pozycję w społeczeństwie wyznaczał cenzus urodzenia (w ustroju feudalnym) oraz po czasach kapitalistycznych, gdy decydował cenzus majątkowy, przyszło mu żyć w systemie, w   którym   decydującym  jest   cenzus   wykształcenia.

Tym też należy tłumaczyć ów bój jaki w pokoleniu szczytu demograficznego (ur. 1950—1956) toczył się o każde miejsce w liceum, o wstęp na wyższą uczelnię niezależnie od stopma atrakcyjności wydziału. Tak, tę jedyną walkę o wykształcenie wpojono pokoleniu Solidarności jako drogę do sukcesu. 1 tu wszystkie metody były dobre. I ciężko opłacane korepetycje, i dwa lata pracy fizycznej dla zdobycia punktów za pochodzenie i protekcj i łapówki. Dyplom miał być gwarantem sukcesu. Każdy dyplom, gdyż w społeczeństwie równości nie miało przecież istnieć pojęcie lepszych i gorszych zawodów. Z wykształceniem wiązała się praca, prestiż zawodowy, rosnące, nadążające za mającym się podnosić niezmiennie poziomem życia — zarobki. Bowiem wpoiwszy młodemu pokoleniu ideę postępu obiecywano zarazem, że będzie mu lepiej niż było rodzicom, że proporcjonalnie do zasług ich trud zostanie nagrodzony.

Stało się dokładnie na odwrót. To wiemy. Na wszystkich polach państwowy mecenat okazał się fikcją. Na mieszkanie oczekiwało się dziesięciolecia mimo, że płacono za nie duże pieniądze w spółdzielniach, a kwaterunkowe przydziały stały się wyłącznym niemal przywilejem elity władzy. Pozaszpitalne leczenie darmowe swoim poziomem odstraszało nawet najuboższych, a płatne wizyty u lekarzy, w odróżnieniu od krajów zachodnich nie były objęte żadnym ubezpieczeniem. Państwowe przedszkola stały się również przywilejem, sprawiając, że gros rodziców zmuszone było płacić krocie za prywatną opiekę nad dziećmi. Oficjalna cena popularnego samochodu, cena za którą można było kupić wóz po kilkuletnim nań oczekiwaniu odpowiadała dwuletnim dochodom otrzymującego średnią płacę pracownika. Cena czarnorynkowa, czyli faktyczna, odpowiadała sumie dochodów lat blisko czterech. Dodawszy do tego, że za średnią płacę, której nota bene nie osiągali ani nauczyciele ani naukowcy, ani pracownicy kultury, można było kupić analogiczną ilość chleba co za najskromniejszy zasiłek dla bezrobotnych we Francji (tysiąc bułek za 16 000 złotych, to jest tysiąc bagietek za 2600 FF), otrzymamy odpowiedź na pytanie jak władza wywiązała się z zobowiązania zlikwidowania bezrobocia. W zachodnioeuropejskim rozumieniu tego słowa w Polsce na zasiłku dla bezrobotnych było całe społeczeństwo z wyjątkiem tych, którzy w ogóle nie mogąc znaleźć pracy pozbawieni byli wszelkich zasiłków i świadczeń. Bezrobocie stało  się w latach 1984-1987 w Polsce realnym zagrożeniem wszystkich wykształconych do pracy w sferze nieprodukcyjnej: w szkołach, urzędach, instytucjach naukowych, w prasie. Powiększała się więc rzesza sfrustrowanych finansowym niedostatkiem, a także niemożnością realizacji zawodowej.

Jak powiedziałem, pokolenie Solidarności nie zostało wychowane do walki. Wpojono mu przeświadczenie, że ostatni wrogowie polegli na wojnie. Można chyba zaryzykować tezę, że jeszcze w Sierpniu 1980 roku formułujący gdańskie postulaty w swojej przeważającej większości nie zdawali sobie sprawy z rozmiarów i istoty konfliktów drążących społeczeństwo polskie. Widać to w sposobie formułowania 21 postulatów. Jeszcze wyraźniej można dostrzec w postulatach strajkowych ze Szczecina, jak silnie wierzono w szczerość wspólnie przez rodziców i przez władzę głoszonych maksym moralnych, z jakim optymizmem zakładano, że rząd jest jak surowy, nie rozpieszczający ojciec, da, co się od niego wymaga, jeśli się tylko tego w sposób twardy, świadczący o dojrzałości ale i o iozsądku, zażąda.

Wynikało to w dużej mierze ze strategii, jaką — narzucona Polakom komunistyczna ekipa – przyjęła od chwili objęcia rządów w 1945 roku. Przeświadczona o swej koniecznej, nie z wyboru, lecz z wyroku historii naznaczonej jej roli, władza przyjęła wobec społeczeństwa ton rodzicielsko-mentorski. To przeświadczenie o naturalności swego panowania, wzmocnione przekonaniem o własnej, głębszej znajomości realiów i bogatszym doświadczeniu, zaowocowało w specyficznym sojuszu władzy z pokoleniem rodziców. Sojusz ten objawiał się we wpajaniu ideałów, których wprawdzie nigdy nie dało się w pełni zrealizować, lecz w których rychłe wcielenie wierzyli wszyscy, co unieśli głowy ze świadomie przeżytej wojny.

Tak, to wojna, właśnie wojna położyła się murem   niedopowiedzenia między  pokoleniem Kolumbów a pokoleniem Solidarności. To był mur różnego stosunku do tej samej przeszłości. Starając się zaszczepić w młodszym pokoleniu wstręt do wojny zapomniano, że to, czego się nie przeżyło, choćby było nawet najlepiej znajome, plasuje się w wyobraźni mitycznej niezależnie od faktu czy owe zdarzenia miały miejsce pięć czy pięć tysięcy lat przed obudzeniem się pamięci. Natomiast wyobraźnię historyczną tworzą własne i tylko własne wspomnienia jednostki. Tak, dla człowieka urodzonego w roku 1954 istnienie Stalina nie ma większego znaczenia ani konkretniejszego wyglądu niż istnienie Kreona. Zaś wyobraźnia mityczna dostarcza wzorów nie stanowiąc przestrogi. Gdy w telewizji polskiej rekordy popularności biła „Stawka większa niż życie” mury Warszawy zaczęły pokrywać znaki Polski Walczącej stawiane przez dzieci, które bawiły się w partyzantów i konspiratorów. I to, że te dzieci w dojrzałym już wieku ryzykowały nieco więcej niż klątwę dozorcy bądź uwagę paniusi oburzonej, że smarkacze szargają świętości, to że pokolenie Solidarności nawiązało w swojej obrzędowości do całego szeregu wojennych rytuałów było zarazem ucieczką w świat fikcji i bezkarności. Było powrotem do zabaw dzieciństwa. Trochę indiańskim pióropuszem i powstańczą opaską, trochę statystowaniem w filmie narodowowyzwoleńczym, a trochę przekornym gestem w stronę ogłupiałych Ojców – gestem, w którym odzyskiwało się własną godność. Jeśli o pokoleniu Kolumbów można powiedzieć, że dojrzało zbyt wcześnie w ogniu powstania, w grozie łapanki i terrorze obozu koncentracyjnego, to pokolenie Solidarności w swej masie nigdy nie dojrzało. Więc z tej niedojrzałości, młodziankowatości  (jakby powiedział jego huru Gombrowicz) czerpało swą siłę.

rys. Jacka Fedorowicza opublikowany jako ilustracja artykułu w "Kontakcie"

Pokolenie Solidarności słusznie może się nazwać oszukanym pokoleniem. Uczono nas, że żyjemy w państwie niepodległym, lecz gdyśmy zechcieli rządzić sami u siebie, najmądrzej jak tylko masowy ruch społeczny jest w stanie to uczynić, wtedy władza zaczęła mówić o geopolityce, a matki i ojcowie wznieśli brwi w zdziwieniu, że nowością są dla nas liczne fakty z historii stosunków polsko—radzieckich w czasie okupacji i poźniej. Uczono nas, że zasługi zostaną nagrodzone, a tu gdyśmy w swojej masie zdobyli kwalifikacje zawodowe i wykształcenie, państwo rozłożyło ręce nie tłumacząc się dlaczego w ramach planowej gospodarki nie zachowało proporcji między ilością miejsc w szkołach i na uczelniach przygotowujących do zawodu, a możliwymi do stworzenia stanowiskami pracy zgodnej z kwalifikacjami. Rodzice zaś zdziwili się, żeśmy nie wiedzieli, że człowiek dojrzały winien zdawać sobie sprawę, że każdy mecenas, każda instytucja, czy to państwowa, czy kościelna, podziemna lub emigracyjna wymagać będzie od nas uległości, przystosowania, adaptacji, słowem ograniczać będzie naszą wolność. A przecież nas wychowano w kulcie wolności. Wychowano nas ku niej odbierając jednocześnie świadomość jej ograniczenia.

Nikt nie zaszczepił w nas tej trywialnej prawdy, iż indywiduum jest wolne o tyle, o ile nie krępuje go materialny niedostatek. Że inaczej mówiąc, jedynym sposobem poszerzenia swojej wolności jest uniezależnienie się ekonomiczne. Oczywiście to pojęcie niezależności może być różnie interpretowane. Może oznaczać niezależność od zarabiania, czyli posiadanie zasobów „pod podłogą”, może oznaczać uzależnienie się od dającej rodziny przy uniezależnieniu się od tego, dla kogo się pracuje zawodowo. Może też być na odwrót. Zawsze jednak niezależność ekonomiczna oznacza wyzwolenie się od frustracji związanych z niemożnością życia na poziomie wzorotwórczym. Kryzys lat osiemdziesiątych XX wieku charakteryzował przy tym szczególny paradoks. Przy katastrofalnym, cofającym społeczeństwo o jakieś dwadzieścia lat spadku stopy życiowej całego społeczeństwa, jednostki nie biedniały lub ubożały w mniejszym zakresie. Inaczej mówiąc, społeczeństwo żyło lepiej i stwarzało wyższe wzory stylu życia, niżby to umożliwiał kontakt z państwowym mecenasem.

Rzecz w tym, że między pokoleniem Kolumbów, a dziećmi Solidarności nie było niwelującej różnice wojennej pożogi, ruiny, która doprowadzając prawie wszystkich na skraj nędzy instaurowałaby tak ładnie dającą się zideologizować równość w niedostatku. Skończyła się również kształtowana przez ubogą większość atmosfera, w której nawet ci, co ocalili z wojny jakieś zasoby obawiali się podwyższać swój poziom życia powyżej przeciętnej, by nie budzić nieufności u pozostałych. W pokoleniu Solidarności, zachwiane przez wojnę, przez migrację i nową władzę podziały środowiskowe odrodziły się tworząc silną grupę neomiesz-czańską, obszary ubóstwa oraz finansowe, intelektualne, a także skupione przy władzy – elity.

Procesy dziedziczenia majątku, pozycji społecznej i umiejętności upomniały się o swoje prawa. Upomniały się z tym większą gwałtownością, im bardziej nieświadoma ich istnienia była generacja, w której obudziły się te typowe społeczne reakcje.

Postępowanie jednostek stało się więc instynktowne, odruchowe. Nieprzygotowani, w sytuacjach konfliktowych często nie potrafilismy ani przewidywać ani okiełznać własnych, psychologicznych reakcji. Nie znając reguł społecznej walki ludzie nie potrafili atakować ani się bronić.

Idea postępu zadrwiła sama z siebie. Zadrwiła pozostawiając jako pamiątkę ten krótki okres pierwszego dwudziestolecia intensywnej odbudowy kraju, w którym wywołała złudzenia, że może obowiązywać stale. Rzeczywistość przeciętnie rozwiniętego, źle rządzonego państwa z rozwiniętą strukturą społeczną, zaskoczyła wszystkich. I ojców, i dzieci. I władzę, która uwierzyła już we własne slogany i obywateli, którzy pragnęli żyć w ustroju sprawiedliwości społecznej. Z całą oczywistością okazało się, że od któregoś momentu, w kraju realnego socjalizmu, siódma córka szewca z prowincji nie ma żadnych szans na studiach w porównaniu z synem stołecznego intelektualisty. A nie miała, ich także dlatego, że nikt nie śmiał sformułować upośledzenia jej sytuacji. W myśl teorii wszyscy są równi, nie wytwarzano więc mechanizmów obrony słabszego. Równie paradoksalne zdawało się stwierdzenie, że człowiek w socjalistycznym państwie pragnący się oddać pracy twórczej musiał dać się kupić bez zastrzeżeń jakiemuś mecenasowi, rodzinnemu bądź państwowemu. Ale właśnie dlatego, że takie stwierdzenia przeczyły zarówno ideologicznej, państwowej teorii jak i urągały moralnemu kanonowi wpajanemu przez rodziców w pokolenie Solidarności, generacja ta pozbyła się wnet wszelkich czy to zinstytucjonalizowanych, czy to kulturowych hamulców łagodzących tego rodzaju konflikty.

„Każdy za siebie kosztem każdego

Na prywatną miarę grób mości” wyśpiewa Jacek Kaczmarski w późnych katach 90’tych swoje Dwadzieścia lat później wg Dumasa.  Zasadniczy codzienny dramat życia odsłaniający, że nie wszystko od pozytywnych wartości zaangażowanych w realizację określonych celów zależy, ukazał się.w ten sposób jak rewelacja.

Realia zmieniły się, jednak teoria obowiązywał długo.Teraźniejszość premiowała minimalizm, kombinatorstwo, bezwzględność i cynizm. Teoria z przemówień przywódców narodu i rodzicielskich wskazań przeniesiona do Kościoła lub na jego obrzeża, głosiła, że gdy brak nadziei na powszechne wypłacenie zasług trzeba się pogodzić z faktem, że:  Kto miał, ten mieć będzie i obfitować będzie. Proponowani więc tworzenie społeczeństwa uwewnętrznionego, pogłębionego, obojętnego na pokusy świata tego.

Była w tym pewna konsekwencja, gdyż postawa taka nie zmuszała do zmiany światopoglądu. Była to wprawdzie propozycja dla jednostek, nie zaś dla społeczeństwa czy generacji, ale tym jednostkom właśnie pozwoli ona zachować w sercu ową utopię moralną stworzoną przez pokolenie Kolumbów jako rodzaj antidotum na etyczne piekło okupacji, w- które zostali wrzuceni. Ta skrajnie idealistyczna, wyraźnie odreagowująca okupację, doktryna wychowawcza złowrogo zaowocowała jednak w pokoleniu, któremu prawa życiowej walki nie zostały w ogóle wszczepione. Toteż, gdy w tej dziewiczej generacji zaczynały się objawiać normalne życiowe konflikty interesów, pozycji, majątku, prestiżu, można było odnieść wrażenie, że wkracza się w dżunglę. Dżunglę walki o byt na poziomie dziewiętnastowiecznego kapitalizmu wolnokonkurencyjnego, chaszcze walk o pozycję i busz politycznych sporów. Widać to było wyraźnie w czasie Solidarności, objawia się to dziś szczególnie mocno w sferze ekonomicznej. Można powiedzieć śmiało, że jeszcze w tym nie znającym wojny pokoleniu odbija się jej ponure piętno. Z wyżyn pięknie brzmiących moralno—politycznych idei wpadło ono w życiowe bagno, w którym wyraźnie nie umiano się poruszać.

Czy zdoła znaleźć w sobie dość siły by — w swojej masie — ani nie poddać się życiowej szarzyźnie, ani nie zdemoralizować? – Tak przeszło ćwierć wieku temu w paryskim „Kontakcie” – pytałem…[1]


[1]Andrzej Tadeusz Kijowski ( pseud.Tadeusz Żeglikowski) –  Odsłanianie dramatu, „Kontakt”1985, nr 4/36 [kwiecień 1985)- 22-25

Rozdz. CXXXI – Solidarność albo – prawo i sprawiedliwość.

2. Odsłona druga: konflikt z pragnieniami

Jeśli ktoś wierzy w reinkarnację, a zna przy tym historię i ma wyobraźnię, niech wyobrazi sobie duszę, która przeżywszy w swoich kolejnych wcieleniach wszystkie czasy we wszystkich możliwych miejscach i na wszystkich istniejących szczeblach drabiny społecznej, wezwana została przed oblicze Najwyższej Istoty, po to by raz jeden wybrała sobie czas i miejsce doczesnego życia, w którym jej będzie najlepiej. Po nocach śnić się może jej niepojęta odpowiedź, gdy po namyśle zdecydowała: więc niech to będzie Polska we wschodniej Europie, druga połowa dwudziestego wieku.

W tych czasach upadku cywilizacji zachodniej, jej największego ilościowego rozkwitu i jej nieefektywności, w tych czasach gdy model kultury europejskiej stał się wzorotwórczy dla całego świata, co różni ją od kreteńskiej, chaldejskiej, egipskiej, greckiej, rzymskiej, z których żadna całemu światu nie zdołała narzucić swych wzorów, tylko sferę ich docierania nazywała „całym światem”. W tych czasach zatem, gdy bogactwo na powszechnie pożądanym poziomie jest przywilejem kilku krajów, co same siebie nazywają rozwiniętymi, a reszta kuli ziemskiej pogrążona jest w nędzy, jeśli nie fizycznej, to przynajmniej społecznej, wywoływanej frustracją z powodu niemożności zaspokojenia konsumpcyjnych aspiracji; gdy jedna część tego świata żebrze więc o litościwe wsparcie Zachodu, zalewając go zarazem tysiącem azjatyckich czy murzyńskich gastarbeiterów pragnących zaznać tego piekielnego raju, a druga część tego świata zbroi swe hordy, by już wkrótce grożąc atomowymi broniami wydrzeć mu jego bogactwa… Gdy zatem Zachód zwija się w konwulsjach przesytu i braku ideologii, a Wschód wyznaje ideologię pożądania, i zazdrości Zachodowi i gardzi nim zarazem — na pograniczu tych dwóch światów jest kraj szczęśliwy. Kraj coprawda podbity i eksploatowany przez barbarzyńskie hordy ze Wschodu, ale kraj, w którym nikt nie zna głodu. Kraj, który będąc związanym z cywilizacją Zachodu i korzystając z dobrodziejstw techniki, organizacji, porządku wartości oraz idei demokratycznych, które swego czasu współtworzył,  pozbawiony ich w części — choć wciąż nie do końca — odczuwa ich wartość i dobrze zna złudność.

Więc ta dusza przedłożyła Polskę schyłku XX wieku nad Polskę Renesansu (gdy naród znaczył Rzeczpospolitą Szlachecką), nad Starożytną Grecję i Rzym (gdzie lepiej było nie urodzić się niewolnikiem), nad kraje i sytuacje dostatnie, gdzie ciału tak dobrze, że duch nie wie ku czemu warto zmierzać. Wybrała i uplasowała się gdzieś w połowie drabiny społecznej przeświadczona, że oto żyć będzie w systemie, w którym każdy otrzymywać będzie według swoich zasług.

Nie pytajmy duszy czy wiedziała jaka burza przebiegnie przez to spokojne, pragnące żyć i bogacić się w równości oraz w pokoju pokolenie. Pewnie wiedziała, jako że dany jej był przez Najwyższą Istotę dar jasnowidzenia, pewnie znała rozterki jakich dostarczy jej życie i uznała, że tych rozterek doświadczanie będzie właśnie gwarantem jej szczęścia w tym polskim, w sumie najlepszym z możliwych, świecie.

Jedno jest pewne. Ta dusza wie, że w tym konkretnym wcieleniu została powołana do szczęścia. Ta dusza, cała ogromna dusza pokolenia Solidarności, wie, że jej się należy i wie, że ma prawo wymagać.

Nazwałem taką postawę niedojrzałością, mło-dziankowatością. Bo jakże nazwać inaczej traktowanie idealistycznych rojeń jako realnych faktów. Jakże inaczej określić instynktowne dawanie wiary wpojonym morałom o zniesieniu w kraju socjalistycznym podziałów społecznych, mimo, że doświadczenie, nasze własne losy i postępowanie otoczenia, co krok temu zaprzeczają?

Wstrząśnięty przez wojenną pożogę układ ekonomiczny, społeczny, polityczny, nawet moralny odradza się wraz ze wzrastaniem pokolenia Solidarności. Odradza się mimo, że ci co widzieli jak sypał się w gruz byli przeświadczeni i wpoili to przeświadczenie swoim dzieciom, iż po klęsce okupacji nic już nie może być takie jak przedtem. Ani to, co było dobre, ani to, co złe. Wytłumaczyli sobie, że za tę cenę stworzy się świat bez konfliktów interesów, bez konkurencji, bez walki.

Tymczasem w miarę dorastania powojennego ‘pokolenia Polaków wszystkie prawa życia zbiorowego odradzają się jak powierzchownie usunięte odciski. Czy jednak jest nam przez to gorzej? Gorzej niż Polakom wychowanym przed wojną? Gorzej niż naszym rówieśnikom żyjącym dziś w Związku Radzieckim, w Indiach, w Ameryce Łacińskiej? W Ameryce Północnej i Zachodniej Europie? — Jest nam inaczej. Od jednych więcej, od drugich mniej konsumujemy. Jeżeli konsumpcja jest miarą szczęśliwości.

Poważnie. Zagadnienie konsumpcji stanowi klucz do odkrycia wewnętrznego konfliktu pokolenia Solidarności. Zaszczepiono nam prospołeczną, doczesną hierarchię wartości. U jej podstaw leżało przeświadczenie o zgodności interesów jednostki i ogółu, o sprawiedliwości stosunków panujących na ziemi. Cała działalność jednostki miała być nastawiona na akceptację otoczenia. Akceptacja ta zaś wyrażona może być formalnie jedynie przez instytucje: szkołę, pracę, organizacje społeczne oraz najwyżej cenione środki komunikacji społecznej. Trzeba podkreślić od razu, że bardzo długo Kościół nie należał do instytucji faktycznie oddziałujących na większość tego pokolenia. Środki, jakimi instytucje dysponowały miały często charakter symboliczny. Nagroda książkowa, dyplom, order, wzmianka w gazecie, wywiad dla radia czy telewizji nie oddziaływały bezpośrednio na wzmożenie konsumpcyjnych możliwości obywatela. Zasada każdemu według jego zasług, obowiązywała w sferze moralnej, W sferze materialnej miało obowiązywać prawo do zaspokajania potrzeb.

Zajmijmy się tymi potrzebami, o których tak wiele mówiło się w czasach Solidarności. Człowiek ma przede wszystkim potrzebę zaspokajania głodu i ciepła. W zależności od rodzaju pracy powinien mieć możliwość spożycia od 2200 do 5000 kilokalorii dziennie oraz po około 0,02 mg witamin D i H, 1 mg witaminy E, po mniej więcej 2 mg witamin A, Bl, B2, a także 50 mg witaminy C. Aby nie marznąć ani się nie przegrzewać, powinien mieć możliwość przebywania w temperaturze od 18 do 20 stopni Celsjusza. I to właściwie wszystko. Na tym kończą się biologiczne potrzeby człowieka. Potrzeby, których nie mogąc zaspokoić, ludzie czują się źle i mają podstawy twierdzić, że są nieszczęśliwi.

Więc ludzkość w swojej przeważającej masie powinna czuć się szczęśliwa. A jednak jest inaczej. Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że głód i związane z nim niezadowolenie jest uczuciem względnym. Istnieją bowiem (z czego świetnie zdali sobie sprawę ekonomiści polityczni Solidarności) dwie bariery głodowe: egzystencjalna i socjalna. O zejściu poniżej pierwszej, o którą ocierają się dziś może jeszcze mieszkańcy Kołymy czy hinduscy pariasi, o zejściu poniżej pierwszej nie ma zatem mowy w Europie. Ani w Paryżu, ani w Warszawie, ani nawet w ukraińskim kołchozie. Stąd nieporozumienia z naszymi zachodnimi aliantami, co w czas kryzysu, gdy po polskich ulicach chodziły pikiety głodowe, słali nam worki z kaszą, gdy myśmy tęsknili za czekoladkami, rodzynkami, smacznymi serkami, bakaliami, papierosami czy cytrusowymi owocami.

Bowiem głód socjalny, który w latach 80-tych pogłębiał się w Polsce, to zejście poniżej stopy życiowej wzorotwórczej dla danej jednostki czy społeczeństwa. Wychowani w czasach Gomułki, dojrzewający za Gierka, Polacy, we wrześniu chcieli kupić winogrona, w listopadzie banany, a na święta Bożego Narodzenia chcieliby widzieć na swoim stole pomarańcze. Przyzwyczaili się, że cytryny powinny być stale dostępne, że dobra polska czekolada była do nabycia w Wedlu, a sardynki w Delikatesach. Nasze wzory konsumpcyjne ukształtowane zostały przez kontakty z Europą Zachodnią, przez częste wyjazdy, przez odwiedziny krewnych z zagranicy. Co więcej,był to wzór konsumpcyjny dotyczący całego społeczeństwa, gdyż wpojono nam przeświadczenie o ekonomicznej równości wszystkich obywateli. Zgadza się. Nasze wzorca moralne wysnute zostały z utopijnej wizji socjalistycznego raju na ziemi.

Tymczasem poczynając od pierwszych dni stanu wojennego, który banajmniej nie oznaczał zakazu handlowania dla całej warstwy Wilczków i Solorzy – styl życia Polaków znacznie się różnicuje. Powstały grupy społeczne, które mogą sobie pozwolić na standard nie gorszy od przeciętnego poziomu dobrobytu zachodnioeuropejskiego pracownika i takie, których zasoby zaledwie wystarczają na zaspokojenie elementarnych biologicznych potrzeb. W dodatku najczęściej sukces materialny jest odwrotnie proporcjonalny do przestrzegania wpojonych i powszechnie uznawanych norm współżycia społecznego.

Prowadzi to do dostrzeganego przez socjologów rozziewu między wartościami uznawanymi i realizowanymi, w produkcyjnym dziś w Polsce pokoleniu Solidarności. Uznaje się uczciwość, kompetencje zawodowe, bezinteresowność. Realizuje premiowane kombinatorstwo, obiboctwo, merkantylizm.

Wychowane w uznaniu zasług „dzieci Kolumba” stwierdziły prędko, że obiecana nagroda nie przychodzi lub trafia nie do tych, co zrealizowali wpojony przez wychowawców model zasługi. Okazało się, że jest rzeczą niemożliwą jednoczesne zaspokojenie aspiracji moralnych i materialnych. I pokolenie podzieliło się na dwie grupy, z których żadna nie czuje się zadowolona. Ci co poświęcili się pracy dla społeczeństwa w swoim zawodzie inżyniera, lekarza, naukowca, artysty, nauczyciela mają poczucie pauperyzacji ekonomicznej. Zaś ci, którzy oddali się robieniu pieniędzy w rzemiośle lub prywatnej inicjatywie mają poczucie niedowartościowania intelektualnego.

Dwustronne sfrustrowanie objawia się w agresji. Na opanowującym coraz liczniejsze strefy wolnym rynku, cena przestaje być wyznacznikiem relacji popytu i podaży, lecz staje się środkiem odwetu. Już w czasach późnego Gierka, lecz proces ten trwa po dziś dzień pewien fachowiec, którego poprosiłem o wbicie dwóch kołków w ścianę zażądał za tę dziesięciominutową usługę jednej dziesiątej mojego miesięcznego uposażenia. Gdy wyraziłam swoje oburzenie w odpowiedzi usłyszałem symboliczne zdanie; ja się uczyłem na rzemieślnika, a pan na urzędnika, To teraz płać. A nie chcesz, to ja to panu w cynie pierwszomajowym zrobię! [ No tego byśmy już dziś nie usłyszeli :-) ]

Tak zwany socjalistyczny system wychowania opierał się na podstawowej przesłance równości. A raczej równej nierówności obywateli względem państwa. Państwo miało przejąć rolę kapitalisty, zawłaszczając będącą przedmiotem wyzysku, handlu, konkurencji, wolnej gry ekonomicznej — wartość dodatkową. W ten sposób niczym Wielki Inkwizytor, pozbawiając ludzi konieczności walki i podstaw do rywalizacji, miało uczynić ich lepszymi. Zarazem jednak, zgodnie z socjalistycznym podziałem dochodu narodowego, miało obracać zdobyte środki na dobro ogółu, poszerzając sieć świadczeń socjalnych.

Filozof z Fontainebleau - 1984

Teoria była logiczna. Jedyne co w niej pominięto, to fakt, że instytucja, mimo iż bezosobowa, opiera się na ludziach. I że ci ludzie, którzy tworzą instytucję są przede wszystkim zainteresowani ugruntowaniem w niej swojej pozycji, a co się z tym łączy, utrwaleniem istnienia tej instytucji. Rządzić więc zaczyna prawo Parkinsona, które w tym wypadku głosi, że środki jakimi dysponuje instytucja dla realizowania celów, ku którym została powołana, wykorzystuje ona przede wszystkim i w zdecydowanej większości na utrwalenie swojej własnej egzystencji. Wychodzi się przy tym ze słusznego bądź co bądź założenia, że pierwszym wa-runkiem zrealizowania zadania jest istnienie tego, kto maje realizować.

To prowadził w schyłkowych latach komunizmu do podziału społeczeństw na dwie nowe klasy. Pracowników i aparatu władzy. Można oczywiście przedstawić go w najczarniejszym świetle. Stwierdzić, że ideał socjalistyczny sięgnął bruku, gdy w miejsce wyrugowanych podziałów na posiadaczy i wyzyskiwanych, powstaje wąska elita władzy i sproletaryzowane społeczeństwo. To społeczeństwo dzieli się dalej na sfrustrowane rzesze urzędnicze (niby orweilowska partia zewnętrzna), które nic nie zyskują na realizowaniu wpojonych wzorców zachowań oraz masy, które żyją jak mogą i potrafią, choć gnębi je poczucie braku uczestnictwa w zasadniczym nurcie życia publicznego. Staje się oczywiste, że rzesze urzędników zatrudnionych w niezdolnych do wykonywania swoich  funkcji  instytucjach, starały się brać odwet na współobywatelach, którzy mimo wyemancypowania się ekonomicznego, pozostawali od instytucji uzależnieni. Odwet ten przybierał najczęściej formę nieprzystępności, którą przełamać mogła jedynie, równie jak cena arbitralna i złowroga — łapówka. Zniewolone społeczeństwo wyniszczało się więc wyładowując samo na sobie nagromadzoną agresję.

Ale można też popatrzeć na to inaczej. Otóż ideałem socjalistycznej równości miało być uniezależnienie się człowieka od warunków zewnętrznych. Od pochodzenia społecznego, rodzinnego, majątku. Los człowieka powinien znajdować się w jego własnych rękach. A przecież system realnego socjalizmu nie bronił nikomu dostępu do elity. Rządziła tu oczywiście silna konkurencja, ale zwycięzca wyścigu nie musiał spełniać żadnych warunków wstępnych poza posiadaniem odpowiednich cech osobowościowych. Panowała tu zasada doboru, a nie wyboru, co w odróżnieniu od krajów demokratycznego Zachodu nie uniemożliwiało kariery politycznej ludziom ubogim, którym nikt nie powierzy funduszy koniecznych na opłacenie działalności politycznej. Jedyną ceną, jaką trzeba było zapłacić za uzyskanie – wysoko w pokoleniu Solidarności ocenianego — sukcesu społecznego, było sprzeniewierzenie się wpojonemu nam jednocześnie kanonowi zasad współżycia zbiorowego. Umiejętność stwarzania pozorów, eliminacja groźnych przeciwników, brak zahamowań moralnych. Innymi słowy, rozwinięcie w sobie zdolności uprawiania polityki.

Wolność jest więc w systemie socjalistycznym, podobnie jak w wielu innych, zarezerwowana dla ludzi o talencie politycznym. Wszyscy inni pozostają w uzależnieniu od władzy, która dysponuje większością dóbr, będących przedmiotem pożądania obywateli.

Jak powiedziałem, podstawowe, biologiczne potrzeby człowieka są w Europie zaspokajane. Jednak ludzie mają cały szereg innych potrzeb. Pragną się dobrze ubierać, wygodnie poruszać, smacznie jeść. Pragną posiadać. Posiadanie jest bowiem namiastką nieosiągalnej wolności. Im więcej się posiada, tym większy staje się jej margines. A pokolenie Solidarności, jakby go wysoko nie oceniać za dumę sierpniowego zrywu i godność pogrudniowej odmowy, było pokoleniem doczesności. Jego ideowy paradoks polegał na tym, że w czasie  gdy konsumpcyjne  ideologie  nasycenia  przeżywały swój kryzys, ono wierzyło, chciało wierzyć, w możliwość  wartościowego życia, które łączyłoby dostatek, uczciwość i wolność. Prawo i Sprawiedliwość. Tylko tyle!

Nie używając więc skompromitowanego w naszym kraju terminu socjalizm twórcy programu Solidarności zbudowali zestaw postulatywnych tez, których realizacja miałaby uczynić ludzi szczęśliwymi, w pierwszym rzędzie poprzez zaspokojenie ich potrzeb materialnych. Powstało pojęcie minimum socjalnego, które w istocie wprowadziło do koszyka cały ekonomiczny model gierkowskiej propagandy. Określała je mała praca, małe mieszkanie, mały fiat, ewentualnie: mały wyjazd na saksy.

Trzeba stwierdzić, że kompromis jaki starała się określić Solidarność między dążeniami jednostki do wygodnego życia, a tendencjami egalitarystycznymi, był równie nieziszczalny, a w praktyce okazałby się pewnie nie mniej niebezpieczny, od pragmatycznych posunięć Lenina dokonanych, gdy okazało się, iż rewolucja nie wybuchnie równocześnie na całym świecie. Pierwszym warunkiem sukcesu wydawało się Solidarności, podobnie jak bolszewikom, powszechne zaspokojenie  aktualnie panujących aspiracji. I jedni, i drudzy wierzyli też w możliwość trwałego zjednoczenia społeczeństwa pod popularnymi sztandarami, zapominając, iż w chwili gdy brak wspólnego wroga, we wspólnocie tworzą się podziały i trudno opanować popęd jednostek do pomnażania swych dóbr osobistych. Poszukując panaceum na dolegliwości współczesnego życia zbiorowego, Solidarność starała się wypracować program jednoczący idee państwowego kapitalizmu w socjalistycznym wydaniu i interwencjonizmu państwowego w wydaniu kapitalistycznym.

"Kontakt" 1986 nr 1 ( nr 45, styczeń 1986)

Była to oczywiście utopia. Prospołeczna etyka zaszczepiona pokoleniu Solidarności przez wychowawców i rozwinięta w jej programie, przegrywa w życiu zbiorowym. Tragedia jej jest tym głębsza, że nie sankcjonuje jej żaden światopogląd religijny. Wiara w postęp, w zwycięstwo rozumu i wartość tworzenia, jest laicką utopią, o której złudności przekonać się łatwo w ciągu doczesnego życia. Jest to więc wiara stracona.

A jednak ta wiara panuje. Wyznają ją intelektualiści, którzy alienując się ze społeczeństwa, zadowalając się egzystencjalnym minimum, poszerzają swoją wolność poprzez narzucenie ludziom sugestywnych wizji współżycia zbiorowego, od którego uciekają. Propagują ją ideolodzy, którzy oddawszy się na usługi władzy, bądź dążąc do jej sprawowania i w ten sposób zapewniając sobie maksimum dostępnej wolności, tworzą zasłonę dymną ze słów, którym przeczą realizujące ich literę rozwiązania. Nosili ją w sercu posiadacze rodzinnych majątków, handlarze i gastarbeiterzy gotowi wykonać najpodlejszą pracę poza Polską, po to, by w ojczyźnie uwolnić się od konieczności wysługiwania się instytucjonalnemu pracodawcy i przekupywania bliźnich. A wszystko to, by wznieść się ponad brutalną prozę życia i w prywatnym świecie kultywować iluzje o systemie sprawiedliwości społecznej. By do życia w świecie doczesnej szczęśliwości przygotować swoje dzieci. Potomstwo pokolenia Solidarności.

Dramat polega na tym, że prospołeczna »zasadę równości zaakceptować może jedynie ten, kto zdołał uniezależnić się od zbiorowości, a tym samym naruszyć zasadę równości.”[1]

To zostało napisane 25 lat temu. Tekst pod pseudonimem Tadeusz Żeglikowski opublikowałem w redagowanym wówczas przez Bronka Wildsteina paryskim „Kontakcie” Mirka Chojeckiego.

A potem czyli w 2005 roku  temu pokoleniu, które wybiło na niepodległość Polskę i całą wschodnią Europę postanowiłem zbudować Świątynię – stworzyć Miejsce Spotkania.


[1] [1]Andrzej Tadeusz Kijowski ( pseud.Tadeusz Żeglikowski)-  Odsłanianie dramatu, „Kontakt”1986, nr 1/45 [styczeń 1986)- 80-82

Rozdz. CXXXII – 4 czerwca

Cykl letnich wydarzeń zdecydowałem więc otworzyć imprezą plenerową upamiętniającą Czerwcowe Wybory. Uzyskawszy na nią w zatwierdzonym przez  Urbańskiego projekcie względnie przyzwoite pieniądze bo aż 150 tys zł mogłem spróbować poruszyć Warszawę.  Moim celem było przywołanie symboliki związanej z początkiem demokracji w Polsce. Przypomnienie 4 czerwca poprzedzić miała kampania plakatowa w szkołach upowszechniająca historyczny plakat  z 1989 roku zapowiadający wydarzenia 4 czerwca. Poczynając od 1 czerwca rozprowadzać mieli go wolontariusze.

Klou programu stanowiła impreza plenerowa. Do realizacji czerwcowego happeningu zaangażowałem  Artura Lisa, z którym poznała mnie swego czasu Agnieszka Czekierda z Teatru Konsekwentnego, Małgosię Bocheńską, Inę Boruszewską, która wzięła na siebie całą logistykę. A było co „logizować” zważywszy, że wpadłem na pomysł by dla naszego happeningu wykorzystać zapomnianą trybunę honorową sprzed Pałacu Kultury.

4 czerwca. To był przecież najważniejszy dzień mojego życia. Rok ’89. Wybory, całonocne czekanie. Byłem rzecznikiem zaufania komitetów obywatelskich. Stałem się wkrótce radnym warszawskiej starówki. „Starówka prosi o zgiełk”, pamiętam taki felieton napisałem i chyba nawet u Iwony Smolki w radio go wygłosiłem. Lecz w prasie  już mi go zamieścić nie dano. 4 czerwca. Redaguję te słowa akurat w przeddzień 21 rocznicy Wyborów Czerwcowych. Nie było ważniejszej daty w całej historii Polski. Nie było tak wielkiego, nieoczekiwanego, a bez kropli krwi osiągniętego zwycięstwa. Od porozumień sierpniowych po okrągły stół w Polsce spełnił się cud porozumienia. Po – rozumie pamiętam jak tłumaczył jakiś ksiądz trzeba się po-rozumieć. Consensus – to drugie słowo, które w ustach profesora Stelmachowskiego zrobiło wówczas ogromną karierę.

To niebywałe co z tą datą zrobli później Polacy. Jak szybko została zapomniana. Jak łatwo dopuszczono, by przysłoniło ten dzień  listopadowe bodaj obalenie muru berlińskiego, które było już tylko zwieńczeniem polskiej, czeskiej, węgierskiej aksamitnej rewolucji, która w roku ’89 tylko w Rumunii wybuchła paroksyzmem mordestwa Nicolae Ceauşescu po demonstracjach Timişoary.

Postanowiliśmy uczcić ten dzień. Pod hasłem „wygraliśmy – wybraliśmy”. Happening projektowałem z Małgosią Bocheńską. Potem do akcji włączył się Artur Lis.

Happenig w największym skrócie pokazywał atak ludowych mas na komunistyczną trybunę honorową. Na Trybunie wielkie kantorowskie lalki symbolizowały gierków, jaruzelskich czy breżniewów. Defilujący w ordynku „lud pracujący miast i wsi” zrywał szyk i atakował trybunę. Ci, co wdarli się pierwsi wydobyli spod blatu butelkę gatunkowego koniaku, by poprzestać na nim –  duldając go do dna na oczach tych, dla których nie starczyło zdobycznych frykasów. Najkrótsza mefora Piętnastolecia Międzysojuszniczego. Kto się załapał ten wygrany. Jak to wyśpiewał Jacek Kaczmarski ? – „Co ty tam jeszcze robisz na zachodzie ? Czy Cię tam forsa trzyma czy układy. – Wróć ! Może jeszcze się załapiesz …”.

Marzył mi się happening słyszalny od Domu Towarowego „Sezam” aż po Hotel „Mariotta”, marzyło mi się skupienie wszystkich sił miejskich w tym dniu wokół Placu Defilada. Marzyła mi się słowem defilada. Ale pozostałem sam z marzeniami. W nierówną 16 rocznicę nikt nie chciał podłączyć się po 4 czerwcową akcję. Nawet zatrudniony przez Lecha Kaczyńskiego szef biura promocji Tadzio Deszkiewicz  nie przystał na to by wszystkie siły miejskie skupić tego dnia na promocji daty czerwcowych wyborów. Właśnie tej soboty wymyślił sobie „Piknik Naukowy” dla Warszawy.

A skoro nie udało się połączyć sił nie zdołaliśmy przebić się przez zgiełk Domów Towarowych Centrum. Jak na moje dotychczasowe doświadczenia dysponowałem ogromnymi środkami, kwotą stu tysięcy złotych, która pozwoliła mi opróżnić parking przed głównym wejściem Pałacu Kultury, postawić dużą scenę, zaprosić zespół Voo-Voo. I ten jednak nie przyciągnął oczekiwanej masy mlodzieży, gdyż … lało. Ogromna scena ustawiona przez Ninę Boruszewską była oczywiście oslonięta lecz publiczność, jak to na imprezach masowych musiała się kontentować parasolami.

Tak więc impreza pod Pajacem nie sprowadziła jakiś szaleństw, choć oczywiście było to z pewnościa kilka tysięcy osób. Inna to zupełnie skala niż moich normalnych działań, które jeszcze tego samego dnia kontynuowałem na umeblowanym już w moim stylu Frascatii. Urządziliśmy tam o siódmej wieczorem Koncert Piosenki Politycznej współorganizowany przez Stowarzyszenie Wolnego Słowa urządzające w tych dniach czerwcowych „Dni kultury niezależnej”.

Tu byłem już u siebie. Cały teren był zadaszony. Zamówiłem nową dużą estradę i potężny namiot. Rok wcześniej  dokupiłem też do trzech moich jeszcze cztery 10-kątne altany. W ten sposób około 300 widzów mogło się chronić pod dachem na wypadek deszczu. Obstrukcja pracowników towarzyszyła mi jednak nieustannie. Tak jak rok wcześniej, jeszcze w Szwajcarskiej Dolinie jakiś nierób zmusił mnie do ściągnięcia na otwarcie ogródków moich dachów i altan, tak i teraz estrada stała, lecz potężny oparty na słupach aluminiowych namiot z odciągami nie został dostarczony na otwarcie.

Na początku ustawić musiałem na nowej mierzącej 8 na 10 metrów scenie mój stareńki namiot o wymiarch bodaj 5,7 na 5,7. Nie ukrywam jednak, że sprawiała mi satysfakcję ta moja samowystarczalność. Nie umiałem chować rzeczy kupowanych do Ogródka. Byłem z nich taki dumny.  Nawet gdy nowe sprzęty się pojawiały ze starymi trudno było mi się rozstać i z przyjemnościa je zagospodarowywałem. Gdy w końcu pojawi się pod koniec czerwca zamówiony potężny dach, mój na resztkch podestów postawię obok sceny głównej tworząc zeń zadaszony parkiet taneczny, który w czasie najliczniej obleganych imprez będzie służył jako dodatkow boczna loża dla publiczności.

Kilkadziesiąt osób przybyło na koncert piosenki politycznej. I od tego dnia zaczęła się walka o widza na Frascatii.

CDN

Rozdz. CXXXIII – Zapraszam na Frascati

Jako się rzekło pierwszy festiwal na Frascati ruszył na pełny kredyt. W oparciu o jeden podpis, który bodaj 20 kwietnia 2005 udało mi się wydobyć z Urbańskiego.  Po krótkich targach i przy wsparciu pani Frydrychowicz praktycznie w przelocie, na kolanach w gabinecie Jędrek zatwierdził mi łączny dodatkowy budżet na kwotę – bagatela :1 mln. 320 tys zł.

Urbański rzeczony kwit podpisał mi bodaj 20 kwietnia. Ale formalnie powinno być w tej sprawie skierowane wystąpienie Rady Dzielnicy. Rady, której kompetencje w stosunku do Domu Kultury były wysoce niejasno określone.

Nazywał się wszakże mój Dom na Smolnej śródmiejskim. Dzielnica go zresztą powołała. Ale już na stanowisko dyrektora mianował mnie Prezydent Kaczyński, a moim przełożonym był po trosze burmistrz ( Jarosław Zieliński, który oczywiście na polecenie Urbańskiego występował wszak o moje mianowanie) bardziej zaś Dyrektor Biura Kultury. Dodatkowo sytuację komplikowała ustawo o Instytucjach Kultury, która stanowiła, że Dom Kultury  w odróżnieniu od Dzielnicy ma osobowość prawną, a jedyną osobą władną ustanawiać plan finansowy jest dyrektor, którego krępuje w tym zakresie tylko wysokość dotacji. Dotacja ta może pochodzić od Organizatora ( czyli Samorządu Miejskiego) ale nie musi. Właśnie w momencie, gdy objąłem swoje stanowisko zmieniono przepisy na tyle, że mogłem występować i o dotacje ministerialne, nie mówiąc o prywatnych.

Jacek Fedorowicz i Dorota Dobrowolska

Ciekawy, a to znaczy idiotyczny był przy tym sposób pozyskiwanie pieniędzy miejskich do budżetu Domu Kultury. Dotacja ta figurowała w budżecie miejskim w dwóch działach. W dziale Instytucji Kultury oraz w dzielnicowych załącznikach budżetowych. Jednak w tym załaczniku miejska dotacja traktowana była jako dotacja celowa. Rada Dzielnicy ani jej Zarząd nie miały prawa tknąć tych pieniędzy. Skarbnik Dzielnicy zasilający nas miesięcznymi transzami spełniał wobec Domu Kultury jedynie funkcje księgowego.

Tak więc pieniądze, o które występowałem do Urbańskiego nazywały się formalnie Wnioskiem o zwiększenie załącznika budżetowego Dzielnicy w rozdziale traktującym o Domach Kultury.

W roku 2005 pieniądze, o które wystąpiłem pochodziły też ze specjalnie stworzonej przez Prezydenta Kaczyńskiego rezerwy budżetowej. Wynosiła ona 10 mln zł i była przeznaczona na aktywizację domów kultury. Pamiętam panikę w oczach dyrektorów, gdy na jakimś styczniowym spotkaniu o tym się dowiedzieli. Pieniądze na pensje czy remont dachu to mieściło się w ich kompetencjach. Rozumieli jak je wydać a pewnie także jak przy okazji na boku zarobić. Ale imprezy pomyślanej z rozmachem już skosztorysować nie umieli.

Istnieją bowiem w Warszawie dwie – kompletnie nie przystające do siebie skale finansowe. Skala masowa uosabiana przez Stołeczną Estradę i niektóre teatry i skala miejska, taka podwórkowa.

Gdy nie wiadomo o co chodzi musi rzecz leżeć w pieniądzach. A cudze pieniądze wcale nie bolą mniej niż własne.

Publiczność na Frascati

Ile ja wreszcie tych pieniędzy miałem ? W pierwszym roku powiększyłem budżet o 430 tysięcy. To jeszcze mi jakoś wybaczono, choć gdy zorientowano się, że potrafię pozyskiwać je z Miasta natychmiast próbowano je ukraść. – Tak ! W biały dzień ! Po prostu, gdy pieniądze pozyskane w roku 2004 już w trakcie roku budżetowego mi.in. na realizację konkursu teatrów ogródkowych, festiwalu oscariada, spotkań literackich współtowrzonych z SPP, otóż gdy pieniądze te, o których słusznie mówiono, że pozyskałem je za późno i wydawałem bez pieczołowicie przygotowanych planów zaplanowałem spokojnie na rok 2005  - radni pod wodzą naczelniczki wydziału kultury najspokojniej przesunęli je do budżetu Wydziału Kultury. Musiałem wykonać histeryczne bieganie po urzędach na początku 2005 roku, by środki te odzyskać. I odzyskałem. No a następnie do odzyskanych 430 tys doszło jeszcze w kwietniu 1 320 na Ogrody Frascati. Bielmem zaszły oczy urzędników i radnych.

A przecież na skali wydatków jakie rokrocznie pokrywane są z budżetu Stołecznej Estrady te niespełna dwa miliony złotych to są faktycznie grosze. Jeśli na Sylwestra można wydać 8 milionów. Jeśli Janusz Pietkiewicz, którego namówiłem do stworzenia Parady Teatrów w jeden dzień wydał na tę imprezę 400 tysięcy złotych. Czymże są niespełna dwa milony na sto dni rozrywek. Na blisko trzysta imprez ?

Czym ? – Władzą i nie do końca spenetrowanym przekrętem. Jak kombinuje szef agencji rozrywkowej mniej więcej wiadomo. Wiadomo kto może nim zostać, z jakim dzieli się Układem. Wiadomo też co wolno dyrektorowi Domu Kultury. Dyrektor Domu Kultury jakim Dom na Smolnej zastałem może po zapłaceniu kosztów stałych dysponować tysiacem złotych tygodniowo. Może raz na tydzień zorganizować imprezę, wydać na nią pięćset złotych. Może za to otrzymać od zatrudnianego bakszysz czy gratyfikację. Jak zwał tak zwał. Może też przyoszczędzić by gdy burmistrz poprosi jakiemuś artyście z pretensjami zapłacić nawet póltora czy dwa tysiące złotych za przybycie. I tak w każdym miesiącu może się czymś pochwalić wnioskując o swoją premię.

A czego mu nie wolno. To oczywiste. Trzymać w ręku milion złotych. Organizować trzy imprezy dziennie. Płacić najwybitniejszym artystom po trzysta złotych lecz zapraszać ich masami i dawać im przyjemność obcowania z liczną i wyrafinowaną publicznością. Wreszcie kupować sprzęt, dzięki któremu pieniądze za wynajem nie przelewają się z kasy do kasy lecz wydawane są oszczędnie. Warto zwrócić uwagę na pierwszą pozycję budżetu Ogrodów Frascati, który podpisał mi Urbański. Przyzwyczajony do zatwierdzania miejskich imprez nie zdziwił się wcale, gdy projektowałem wynajęcie w Stołecznej Estradzie na sto dni Estrady z Zadaszeniem po 2 tys, zł dziennie. Dawało to skromną sumkę dwustu tysięcy złotych. Pieniędzy przelewanych w istocie z jednego miejskiego na drugie miejskie konto. No może po doliczeniu kosztów operacyjnych. Lecz ja istotnie oszukałem kolegę. Korzystając z mych uprawnień – po prostu estradę z zadaszeniem dla domu kultury kupiłem. Kosztowało bodaj 80 tysięcy złotych !

Sto dwadzieścia zostało mi w kieszeni ! Oczywiście nie mojej. Trafiło do artystów, co umożliwiło mi organizowanie po kilka imprez dziennie. Zapraszanie Pietrzaka i Fedorowicza, Drozdy i Kryszaka, spraszanie kabaretów, teatrów i wreszcie najwybitniejszych artystów operetkowych.

W budżecie, który pozyskałem z miasta nie wszystkie oczywiście środki przeznaczone były na plenery. Gdy już rozeszło się, że Dom na Smolnej staje się w miarę zamożną instytucją w moim gabinecie ustawiła się kolejka. Nawet kolejny burmistrz Śródmieścia niejaki Mariusz Błaszczak ( tak, tak – dzisiejszy rzecznik PIS-u) zaszczycił mnie prosząc bym za sponsorował dzielnicowe pismo> nie miał też nic przeciw temu bym zatrudnił jako redaktora naczelnego sugerowaną mi przez innych kolegów żonę radnego (nb. dzisiejszego Burmistrza Śródmieścia, który z PIS-u przepoczwarzył się do PO)

Pani Bartelska zdawała się mieć kompetencje. Była doktorantką – więc zgodziłem się. A moją zgodę uzgodniłem z wiceprezydentem. Zachowałem się słowem jak na urzędnika z układu przystało. Jednak moja zgoda, jak to kiedyś stwierdził Urbański nic nie dała. Ty nie tworzysz układu – ocenił mnie zwięźle. Jak widać.

Radnym bardzo to się nie spodobało. Pisemko – redagowano fatalnie i wyłącznie pod zamówienie komitetów osiedlowych, gdzie sobie pan Bartelski zaplecze budował. A małżonka tak naprawdę była w ciąży i szukano dla niej miejsca na przeczekanie. Nie zdzierżyłem. Nie uległem szantażom. Z Panią Olą, której dziłallność wydawniczą potępiała Rada Dzielnica osobnymi uchwłami rozstałem się nawet nie z tego powodu lecz nie wytrzymałem brutalnych zakulisowych szantaży.

No cóz…błąd. Nie doceniłem przeciwnika. W głowie mi nie powstało, że wnuk Lesława M.Bartelskiego tak jak tamten z AK-owskiego podziemia w objęcia PRL-woskiej  pisarskiej elitki –  z kręgów PIS-u wedrze się w szeregi Platformy pokazując czym jest konformizm doskonały. Efektem: zemsta, moje odwołanie i proces, w którym żądam pozbawienia tego oszczercyprawa do pełnienia funkcji publicznych. Ten trwa już trzy lata i pewnie nie rychło się skończy.

Podjęta zatem decyzja o zwiększeniu załącznika budżetowego Dzielnicy Warszawa Śródmieście o kwotę 1320 tys. zł z przeznaczeniem dla Domu Kultury Śródmieście wymagała już tylko formalnego wsparcia poprzez równoległe wystąpienie Rady Dzielnicy i Komisji Kultury o zapewnione już pieniądze. Pieniądze, które powiększały budżet dzielnicy nie były więc komukolwiek odbierane. Pochodziły jak wspomniałem z kulturalnej rezerwy miasta. Moje stosunki z radnymi nie wydawały się złe. Jeszcze na początku roku uzyskałem ich wsparcie, gdy występowałem do miast o odzyskanie podprowadzonych mi przez Naczelnik  Strzelecką tysięcy.

Chodziło o to że mimo próby zmniejszenia budżetu DKŚ na rok 2005 przez Dzielnicę o kwotę 433 tys. PLN udało mi się te pieniądze ( w styczniu 2005 roku nb. przy poparciu Komisji Kultury ówczesnej Rady) odzyskać . Jednak fakt, iż udało nam się ponadto zdobyć z Miasta jeszcze dodatkowe środki na nowe projekty z Ogrodami Frascati na czele wzbudził już skrajnie negatywne emocje.  To było grubo ponad milion złotych. Szał !!! W podjętym 5 lipca 2005 bez jednego głosu sprzeciwu stanowisku Rada Dzielnicy postulowała uchylenie zarządzenia Prezydenta Kaczyńskiego nr 2455/2005 z dn. 31.05.2005 przyznającego Domowi Kultury Śródmieście kwotę 1320 tys . PLN na te cele.

Stanowisko to nie zostało na szczęście przez Prezydenta Kaczyńskiego wzięte pod uwagę. Jego jedyną, acz niebagatelną konsekwencją pozostaje, iż moja dyrektorska premia została w konsekwencji zmniejszona o 40 % i od tamtej chwili do dnia końca mej dyrektorskiej posługi  miast nagrody czy podziękowania ZA DETERMINACJĘ PRZY ORGANIZACJI OGRODÓW ORAZ ROZWÓJ OFERTY PROGRAMOWEJ DOMU NA SMOLNEJ  CZYLI PRZEZ TRZYDZIEŚCI  MIESIĘCY PŁACIŁEM ZMNIEJSZENIEM POBORÓW – w porównaniu do kwot jakie pobiera li  zatrudnieni na identycznych warunkach dyrektorzy innych domów kultury !

Zapewnieni, że na mioch plenerowych akcjach nic nie stracą dzieci i seniorzy dali się przekonać i poparli mój wniosek. Tak więc teraz, gdy zdobyłem nowe pieniądze ich kontrasygnata wydawała się czymś oczywistym.

Do dziś nie rozumiem co się stało. Gdy mnie już po dwóch latach odwołano ze stanowiska spytany Janek Pietrzak odpowiedział najprościej: zawiść czysta. Dowiedziawszy się, że dom kultury ma szansę zrealizować moje marzenie radni z przewodniczcą rady jakąś panią Jaworską dostali autentycznego szału. Komisja kultury zaopiniowała wszystkie wnioski negatywnie, słowo teatry ogródkowe pani Jaworska cedziła przez zęby z wyrazem jakiego nawet dziewiętnastowieczna Dulska nie była w stanie przybrać na wieść, że syn przepuszcza pieniądze w tingel-tanglach. Nie mogąc doczekać się kontrasygnaty Rady Prezydent Leczh Kaczyński jednak nie zwlekał. Zmienił tryb postępowania i miast modyfikować budżet załącznika dzielnicowego po prostu przyznał te pieniądze Zarządzeniem w dniu 31 maja 2005 roku.

Rozdz. CXXXIV – Obstrukcja narodowa

A zatem pieniądze dostałem. Radni dostali istnego szału. 5 lipca 2005 roku zwolana została Rada poświęcona wyłącznie moim działaniom. W rezultacie miast wsparcia przygotowany został adres do prezydenta Kaczyńskiego by mi przyznane pieniądze odebrać.

Przesłuchiwano mnie na niej jak przed Inkwizycją.  Na zakończenie wypichcono dokument, który powinien zostać gdzieś  wyryty –  jako świadectwo obstrukcji narodowej. [1]

Wychodziliśmy z moimi paniami: księgową Joasią Ostromecką i zastępcą Anetą Krauze w lekkim szoku. One prawdopodobnie czuły lepiej ode mnie, że właśnie wydano na mnie wyrok śmierci. I to przed popełniem zbrodni. Ja też to chyba rozumiałem, choć wiedziałem, że mój los zawisł w tym momencie na losie Kaczyńskiego i Urbańskiego. Nolens volens – nawet w ogródkach poczułem politykę. Poczułem ją z całą mocą, gdy wróciwszy do pracy odkryłem z radością, że przyznane mi przez  Prezydenta pieniądze po prostu – są na koncie. Pierwszy raz w życiu poczułem się jak generał na wojnie, który drżąc, że już bitwę przegrywa nagle widzi jak z zza wzgórza, z okolic Miodowej, prawidłowo rykoszetowane jednak przez księgowych z dzielnicowej Nowogrodzkiej nadciągaja posiłki -   milion trzysta dwadzieścia  złotych naboi.

Zaczęła się walka. Trzeba wiedzieć, że wydanie tych pieniędzy ostetecznie upewnionych piątego lipca już po miesiącu było praktycznie niewykonalne. Krępowała mnie tu Ustawa o zamówieniach publicznych. Tak by  się przynajmniej wydawało. Jednak Ustawa ta – co musi być wyraźnie powiedziane jest chyba najbardziej korupcjogennym ( obok ustawy o Krajowej Radzie może) tworem  prawodastwa tzw. III rzeczpospolitej. Obejść ją może każdy. Wszystkim życie zatruje.

To zatrucie polega na tym, że po ogłoszeniu przetargu i rozstrzygnięciu konkursu ofert ( abstrahuję w tej chwili jak dalece publicznie ogłaszanym i z jakim czasowym wyprzedzeniem) – każdy z uczestników ma prawo przetarg taki oprotestować. I wielu uczestników robi to dla samej zasady. Czasem z czystej złośliwości, czasem w nadziei, że jeśli zamawiający niezbyt doskonale przygotował tzw. Specyfikację zamówienia dla świętego spokoju uzna protest by nie ponosić kosztów związanych z unieważnieniem zamówienia.

Marcin Wolski, Maciej Rybiński, Marek Ławrynoiwcz - Pisarze na Frascati

Mnie jednak niebiosa i przyjaciele sprzyjały. Z Małgosią Bocheńską na czele, która wynalazła autentycznego geniusza, wirtuoza zamówień, zatrudnionego w Ministerstwie Pracy lecz związanego też z Teatrem Roma, a przez to znającego świetnie specyfikę prac artystycznych – Wojciecha Gruza. I ten, owszem przyzwoicie na zasadzie zlecenia wynagradzany, przeprowadził w dwa tygodnie przetarg na aranżację sceny, zakup ratanowych krzeseł, budowę stylizowanych altan dla publiczności. Zamówienie najlegalniej przeprowadziliśmy na zasadzie zapytania o cenę zwracając się naturalnie do firm znanych nam i sprawdzonych. Wśród nich odbył się najuczciwszy przetarg, w którym co naturalne wygrała osoba nie od wczoraj związana z teatrem, korzystająca ( do czego zresztą niezbyt chetnie się przyznawała) z pracowni Teatru Wielkiego.  Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata, gdy zdecydowałem, że prace które ruszyły w moje pięćdziesiąte pierwsze urodziny sfinalizowane zostaną w dniu Cudu Nad Wisłą. I piętnastego sierpnia na finał 14 konkursu teatrów Ogródkowych nowy teatr powstanie.

A jednak wszystko się stało. A pomogła mi w tym – paradoksalnie: nagonka prasowa, której ton nadała niejaka pani Zubik z Gazety Wyborczej. Gdy rozeszły się wieści, ze mogę być bogaty, a radni zechcą mi w tym przeszkodzić, jeszcze przed opisana już radą. 1 lipca ukazał się w Gazecie Wyborczej jej tekst zatytułowany –  Pan na Smolnej. Jak się rządzi dom kultury przy Smolnej[2]

Efekt był nieoczekiwany. Miodkiem komplementów, skąpo acz konsekwentnie darzyła mnie Gazeta Wyborcza przez lat 10-12. Wreszcie w krótkich czasach Tadzia Sobolewskiego na 10 Konkursie Roman Pawłowski spisał faktycznie nekrolog.[3]Taki tekst człowiek zwyczajny dostaje raz w życiu, zwykle pod koniec. A potem jak rozumiem winien odejść z godnością do innych może nawet pozagrobowych zajęć. Ja jednak ośmieliłem się żyć, co więcej już innym niż kreowanym przez Gazetę Stołeczną życiem kulturalnym.

Widownia przed Wielką Zmianą

Po którym właściwie nie bardzow wiadomo czemu jeszcze pozzwalam sobie żyć. – Dodano wreszcie łyżkę dziegciu. Podziałalo lepiej niż najdroższa reklama. Zapowiadałem w wywiadzie z Panią Zubik, że przyzwyczaję ludzi do nowej lokalizacji i w miejsce 30-70 osób jakie codziennie odwiedzały mnie w czerwcu w sierpniu pojawi się trzysta. Tymczasem trzysta pojawiło się już nazajutrz po jej arykule. Drugiego Lipca !!! Przywiodła ich ciekawość. A potem – zostali. I przybywało ludzi  z dnia na dzień. Bym w sierpniu na spektaklach Ogródkowych mógł zacżać liczyć publiczność w tysiące.

Ale po kolei

CDN

[1] STANOWISKO

Rady Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy

podjęte na 31 Sesji Rady w dniu 5 lipca 2005 r.

w sprawie: finansowania i działalności Domu Kultury Śródmieście.

Rada Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy stanowczo protestuje  przeciwko dalszemu finansowaniu działalności Domu Kultury Śródmieście poprzez zwiększanie dzielnicowego załącznika budżetowego o kwoty uzgodnione przez dyrektora Domu Kultury bezpośrednio z Zastępcą Prezydenta m. st. Warszawy Andrzejem Urbańskim i akceptowane przez Biuro Kultury m.st. Warszawy, przeznaczone w formie dotacji podmiotowej na realizację kontrowersyjnych projektów autorskich dyrektora DKŚ Andrzeja Kijowskiego.

Kwoty te włączane są do załącznika budżetowego Dzielnicy Śródmieście bez uprzedniego zasięgnięcia opinii Rady Dzielnicy o projektach, na które są  przeznaczone. Również prawidłowość ich wydatkowania nie podlega kontroli Rady ani Zarządu Dzielnicy. Składane bowiem przez Dyrektora DKŚ sprawozdania z wykonania budżetu budzą poważne zastrzeżenia zarówno pod względem merytorycznym jak i  formalnym.

W opisanym powyżej trybie załącznik budżetowy Dzielnicy został powiększony:

-              w roku 2004 o kwotę 507.000 zł (Uchwała Rady m. st. Warszawy Nr XXX/726/2004 z dn. 8.08.2004 r.),

-              w roku 2005 o kwotę 1.320.000 zł (Zarządzenie prezydenta m. st. Warszawy      nr 2455/2005 z dn. 31 maja 2005 r.)

Rada Dzielnicy krytycznie ocenia działalność Domu Kultury Śródmieście w roku 2004 i pierwszej połowie roku 2005 oraz projekty, na które przeznaczona została łączna kwota prawie 2 milionów złotych.

Dom Kultury Śródmieście jest placówką dzielnicową, która, zdaniem Rady, powinna przede wszystkim skupić się na pracy „od podstaw” z dziećmi i młodzieżą śródmiejską organizując również pewne zajęcia dla dorosłych mieszkańców Dzielnicy (np. seniorów). DKŚ nie jest przedsiębiorstwem działającym  na rynku show biznesu organizującym wielkie przedsięwzięcia rozrywkowe dla najszerszego odbiorcy i działającym dla osiągnięcia zysku. Realizowane przez DKŚ projekty generują wyłącznie koszty pokrywane z pieniędzy samorządowych, a wiec z kieszeni podatnika. Taki charakter ma większość „wizjonierskich” pomysłów dyrektora Andrzeja Kijowskiego.

Rada z głęboką dezaprobatą przyjęła wyjaśnienia Dyrektora DKŚ składane podczas obrad Rady i posiedzenia Komisji Kultury i Sportu.

Zrealizowany przez DKŚ w lecie 2004 r. ze środków rezerwy celowej Prezydenta projekt rewitalizacji Dolinki Szwajcarskiej był całkowicie nietrafiony i na skutek protestów okolicznych mieszkańców został  w roku bieżącym przeniesiony do Ogrodów Frascati, tym razem za ponad dwukrotnie wyższą kwotę. Z pomysłu rewitalizacji Dolinki Szwajcarskiej pozostały jedynie długo uprzątane sterty śmieci.

Opinię Rady Dzielnicy Śródmieście o przedstawionym przez DKŚ z opóźnieniem projekcie „Ogródki warszawskie” zawierają ustalenia z obrad Komisji Kultury i Sportu Rady z dn. 1.07.2005 r. stanowiące załącznik do niniejszego stanowiska.

Rada Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy uważa, że wnioski DKŚ o zwiększenie załącznika budżetowego Dzielnicy z rezerwy celowej na aktywizację dzielnicowych domów kultury powinny być rozpatrywane przez Biuro Kultury m. st. Warszawy  po zasięgnięciu opinii Rady Dzielnicy i następnie akceptowane przez Zastępcę Prezydenta m. st. Warszawy. Ten sam tryb powinien być zastosowany przy rozliczaniu dyrektora DKŚ z wykonania budżetu i prawidłowości wydatkowanych kwot.

Przy aktualnie stosowanej praktyce zachodzi poważna wątpliwość czy wydatkowanie przez DKŚ pieniędzy samorządowych (a chodzi o duże kwoty) nie jest zwyczajnym marnotrawstwem.

W związku z powyższym Rada Dzielnicy Śródmieście wnosi do Prezydenta m. st. Warszawy o uchylenie Zarządzenia nr 2455/2005 z dn. 31.05.2005 r. i ponowne rozpatrzenie wniosku dyrektora Domu Kultury Śródmieście pt. „Ogródki warszawskie” z dn. 20.04.2005 r. oraz do Rady Miasta Stołecznego Warszawy o dokonanie kompleksowego audytu finansów Domu Kultury Śródmieście za lata 2004 – 2005 przez niezależnego od miejskich władz samorządowych audytora.

Przewodniczącą Rady Dzielnicy Śródmieście zobowiązuje się do przesłania niniejszego stanowiska do:

-              Prezydenta m. st. Warszawy Lecha Kaczyńskiego,

-              Zastępcy Prezydenta m. st. Warszawy Andrzeja Urbańskiego,

-              Przewodniczącego Rady m. st. Warszawy Karola Karskiego,

-              Przewodniczącego Komisji Kultury i Promocji Rady m.st. Warszawy Grażyny Sołtyk,

-              Przewodniczącego Komisji Rewizyjnej Rady m.st. Warszawy Maksa Kraczkowskiego,

-              Dyrektora Biura Kultury m. st. Warszawy Małgorzaty Naimskiej,

-              Dyrektora Domu Kultury Śródmieście Andrzeja Kijowskiego.

[2] www.kijowski.pl/pannasmolnej.pdf

[3] Paradoks o Ogródkach

Rozdz. CXXXV – Cisza nad Wyborczą

Gazeta, powoli acz coraz bardziej stanowczo odwracała się ode mnie. XIII Konkurs Teatrów Oródkowych był jeszcze w Wyborczej relacjonowany choć akcję Ogródki Warszawskie, przedstawienia dziecięce, kabarety – uporczywym zbywano milczeniem. Teraz atak nastąpił z innego bynajmniej nie teatralnego działu. Pani Zubik to wszakże dziennikarka miejska. Napadnięto więc na mnie ostro przy okazji atakując także starych kolegów Adama Michnika: Mirka Chojeckiego, któremu pomagałem organizowac akcję Stowarzyszenia Wolnego Słowa lecz także Leszka Szarugę, którego jako syna emigranta marcowego Witolda Wirpszy – doprawdy o odchylenia antygminne trudno posądzać. Leszek zresztą po ukazaniu się „Pana na Smolnej” wystosował do Gazety Wyborczej wspóltworzony nb. przez Marcina Wolskiego list. Lecz choć podpisał się pod nim jako prezes Oddziału Warszawskiego Stowarzysznia Pisarzy Polskich – Gazecie ani w głowie było tekst ten opublikować.


Maciej Rybiński Na Frascati

A pisał tak:

Szanowna redakcjo,

Zamieszczony „Gazecie stołecznej artykuł Małgorzaty Zubik „Szef rymuje i szkaluje” poświecony dyrektorowi domu Kultury Śródmieście Andrzejowi T. Kijowskiemu wzbudził we mnie mieszane uczucia. Nie jest oczywiście rzeczą naszego Stowarzyszenia oceniać relacje dyrektora Kijowskiego z pracownikami i związkami zawodowymi, oraz różne jego przedsięwzięcia, zwłaszcza, że nasza wiedza na ten temat jest znikoma. Czujemy się natomiast w obowiązku poinformować opinię publiczną o współpracy Oddziału warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich z Domem Kultury Śródmieście, na temat której nie ma w artykule pani Zubik ani słowa. Otóż pod koniec ubiegłego roku została zawarta umowa o stałej współpracy miedzy DKŚ reprezentowanym przez pana Kijowskiego, a Odziałem warszawskim SPP w osobie ówczesnego prezesa Marcina Wolskiego. W jej efekcie odbyło się na Smolnej siedem „Biesiad literackich” w których wystąpili (w porządku alfabetycznym): Zofia Beszczyńska, Dawid Bieńkowski, Marzena Broda, Wiesław Budzyński, Maria Czernik, Jerzy Górzański, Marian Grześczak, Wacław Holewiński, Tomasz Jastrun, Anna Janko, Krzysztof Kłopotowski, Marek Kochan, Dorota Koman, Marek Ławrynowicz, Piotr Matywiecki, Dorota Mentzel, Anna Onichimowska, Joanna Papuzińska, Anna Piwkowska, Joanna Siedlecka, Iwona Smolka, Bronisław Wildstein, Piotr Wojciechowski, Marcin Wolski, Rafał Ziemkiewicz oraz redakcja „Borussii”. Wydaje mi się, że to grono autorów z nawiązką rekompensuje nieobecność pani Ewy Nowackiej i brak konkursu poetyckiego dla amatorów. Przykro mi, że pani Małgorzata Zubik nie znalazła czasu, żeby zajść do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, albo chociaż zadzwonić, jak najchętniej udzielilibyśmy jej wszelkich informacji. Przy okazji muszę dodać, że podczas „Biesiad Literackich” zachowanie Andrzeja T. Kijowskiego było nadzwyczaj kulturalne i eleganckie. Dotyczy to zresztą także innych pracowników Domu Kultury Śródmieście, z którymi mieliśmy przyjemność współpracować.

Przy okazji chciałbym się podzielić kilkoma refleksjami. Odniosłem wrażenie, że głównym zarzutem wobec pana Kijowskiego jest to, że za dużo robi i zbyt duże zdobywa na swą działalność fundusze. Zwykle to jest raczej powód do chwały. Dziwi mnie też mnie złośliwa satysfakcja autorki z powodu niskiej frekwencji na imprezie Stowarzyszenia Wolnego Słowa. W moim przekonaniu z racji swego rodowodu „Gazeta Wyborcza” powinna wspierać to stowarzyszenie i propagować jego imprezy, zwłaszcza teraz wobec zbliżającej się rocznicy powstania „Solidarności”. Nie podzielam też wyeksponowanego w artykule przekonania, że dom kultury „powinien promować amatorów i łowić talenty”. Byłoby absurdem gdyby tego typu placówki kulturalne istniały dla sprawienia satysfakcji kilku amatorskim grupkom artystycznym. To dopiero oznaczałoby marnotrawstwo społecznych pieniędzy. Dom kultury musi służyć przede wszystkim mieszkańcom dzielnicy, lokalnej społeczności. Ale ich o opinię też pani Agnieszka Zubik nie zapytała. Szkoda.

Prezes Oddziału warszawskiego

Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Leszek Szaruga

Tekst nie ukazał się nigdy. Ale negatywny PR bez konkretnych zarzutów, który zafundowała mi Gazeta przyniósł efekt odwrotny od oczekiwanego. Ludzie zaczęli tłumnie zwalać na Frascatii. Siedziałem ciagle jeszcze pod moimi własnymi altanami, przez zielonym dachem powiększonej wreszcie z końcem czerwca estrady i spisywałem pogłówne. Sam byłem w szoku. Trzydziestego czerwca. W ogrodach Frascati było 80, dzień wcześniej 30 osób. Po szkalujacym mnie artykule w Gazecie: w dniu jego ukazania: 400, nazajutrz 150, w środę 349, później 250. 6 lipca odwiedziło nas już 550 osób. I tak z dnia na dzień publiczności przybywało.

To fakt – jestem człowiekiem bardziej improwizacji niż planu. Więc dopiero poczuwszy kasę i wiatr w plecy jaki dawała publiczność zacząłem dopieszczać repertuar[1]

Piętnastego lipca – w dziesięć dni po po inkwizycyjnej radzie lecz także w dziesięć dni po stwierdzeniu obecności pieniędzy na koncie Domu Kultury – obchodziłem   51-sze urodziny. Postanowiłem połączyć je z

Irena Piłatowska - Jedyna Z Reportażem na Frascati

konferencją prasową zapowiadającą repertuar Ogrodów, zmiany aranżacyjne, prezentację nowych elementów programowych. Już niemal każdy dzień tygodnia był zajęty. Tylko sobota jeszcze zostawała wolną. W poniedziałki tradycyjnie – teatry Ogródkowe: pokazy przeglądowe odbywać się miały do 21 sierpnia, aż do trwających osiem dni ( do 28 sierpnia finałów). Dopiero kompletowałem jury. Z czym nie wiedzieć czemu szło coraz trudniej. Jakby sukces frekwencyjny coraz bardziej kłuł w oczy, jakbym komuś zaczynał przeszkadzać.

Na stanowisku pozostał z trudem niegdyś namówiony lecz odtąd wierny, przyjazny, a bardzo kompetentny Jurek Derfel. Staszek Górka miał jakiś wyjazd. Do kogo nie poszedłem z wybitniejszych aktorów: wakacje, wakacje, wakacje lub już pod koniec sierpnia zaczynali grać seriale. Miałem jednak  zabezpieczenie, gdyż jeszcze zimą zgłosiła się do mnie Joasia Szczepkowska z prośbą o wynajem sali na próby dla swego przedstawienia „Joanna Szczepkowska kontra Fortepian”, które przygotowywała dla Teatru Bajka. Salę dałem Artystce za darmo uzyskawszy dla Domu Kultury w zamian tytuł współproducenta i prawo do wykonania spektaklu w Ogrodach Frascati. Stąd już tylko krok do udziału w Jury. Joasia pofuczała jak na Gwiazdę przystało lecz w końcu uległa. Miałem zatem w jury niewątpliwą gwiazdę.

Joanna Szczepkowska z córką Marią Konarowską, Jerzy Derfel i ATK

Z mężczyznami był jednak dramat, nikt, słownie nikt z pierwszej aktorskiej półki nie chciał lub nie miał czasu. Wreszcie Darek Sikorski wpadł na pomysł na pierwszy rzut oka znakomity. Ze stanowiska dyrektora Teatru Wybrzeże został właśnie odwołany krytyk sztuki i recenzent kuchenny, twórca Gońca, Ruchu i Instytutu Teatralnego – poza tym  mega-gej zadeklarowany Maciej Nowak. Ten zgodził się łatwo.

Miałem więc jak za dawnych czasów w jury dwoje  felietonistów Gazety Wyborczej – wydawać więc by się mogło, że wsparcie Gazety zapewnione. Z Gazetą coś jednak pękło. I szczerze mówiąc nie do końca rozumiem dlaczego.

A przecież w Gazecie wciąż pracowali moi przyjaciele,  znajomi. Tadek Sobolewski,  Piotrek Stasiński, że o pani Wyżyńskiej nie wspomnę.  Wziąłem za telefon, dodzwoniłem się do Piotrka Stasińskiego mówię mu, że w Stołecznej dziwne rzeczy na mój temat wypisują: - Eh ! jakieś układy westchnął przez telefon i nic nie zdziałał. Nic ! Z-ca red. Naczelnego Gazety nie chciał lub nie był w stanie sprawić by pismo opublikowało krótką polemikę sygnowaną przez Prezesa poważnego Stowarzyszenia – prezesa powiedzmy to do końca, z bliskiego tym ludziom Towarzystwa !?

ATK & Maciej Nowak

No cóż – jak nie to nie. Jednak na konferencji Urodzinowej zachowaliśmy luz. Konferencja była formą przedstawienia programu, był poczęstunek, wręczaliśmy płytę z materiałami promocyjnymi. Prezentowaliśmy też nasze nowe pomysły. Między innymi wzbogaconą środę literacką. Zaczynałem ją nazywać: epikurejską. Środę z Przybyciem Bardów Staszka Klawego, Giełdą Satyry Politycznej Marka Majewskiego. Środę, gdzie wyprowadziłem w plener realizowane zimą na Smolnej „Biesiadę Literacką” i spotkania Jubileuszowe. Te spotkania zaczynały się o siódmej. Na piątą zaś zaprosiłem poznaną przez Dorotkę Fredro panią Irenę Piłatowicz, która zapraszała radiosłuchaczy na spotkania z Reportażem. W zamian za to otrzymaliśmy spoty reklamowe Ogrodów Frascati w pierwszym programie PR, a

Dorota Fredro-Boniecka

Dorotka Fredro-Boniecka zrealizowała piękny reportaż z wtorkowego śpiewania z publicznością. Duża ilość niszowych programów kulturalnych następujących po sobie i zakańczanych występem jakiejś ściągniętej przez Staszka Klawego czy Majewskiego gwiazdy piosenki poetyckiej ( pojawi się Daukszewicz, Poniedzielski, Rosiewicz)  sprawiła, że imprezy dla 20-30 osób potrafiły gromadzić dobrze ponad setkę.

Pamiętam zdumienie jednego z autorów, który w trakcie spotkania literackiego któremu przysłuchiwało się blisko trzysta osób ( prawdę mówiąc oczekujących na koncert Daukszewicza ) odkrył, że mówi do większej ilości czytelników niż spotkał łącznie na wszystkich spotkaniach autorskich jakie mu dotąd w życiu urządzono. A przecież publiczność Daukszewicza to nie są ludzie, którym twórczość Jerzego Przeździeckiego musi być obca.

Tak więc zapowiedzieliśmy zdarzenia. Rymami. Zaczynałem już moja rywalizację z Markiem Majewskim, z którym do dziś polemizujemy sms-owymi fraszkami. Nawiązując do ataków wyborczej powitałem publiczność w te słowa:

Po drugiej stronie mego wieku.

W ogródkach stawiam wciąż  wiatraki.

Wiec  przybywajcie, a w pospiechu.

Codziennie tutaj na – na Frascati.

A dzisiaj, po Majewskim Marku

Tadeusz Drozda na Frascati 2005

I satyryków giełdzie wolnej:

Witam was w tym Kultury Parku.

W dniu mych urodzin -  „Pan na Smolnej”.

Bardzo się to niektórym spodobało, na co Marek natychmiast odpalił:

„Może mu czasem wyjdzie nietakt.

Lecz trudnym każdy jest poeta.

A bez poety byłby marazm

A jest dziewczyna i gitara.

A bez poety beznadzieja ….

I tak by było bez Andrzeja

Więc tym od tekstu „Pan na Smolnej”

Jak gdzieś ich spotkam

Powiem ….wolniej”.

Czyśmy może po prostu  te niezbyt rozgarnięte „wybiórcze” dziennikarki obrazili ? – Może, zważywszy, że ich poziom inteligencji i poczucia humoru był taki, że gdy powiedziałem widzom, że jestem w istocie wdzięczny Gazecie za trochę negatywnego PR, który nagłośnił nasz utajniony, bo położony pod dawną masońską lożą,  park (Muzeum Ziemi na Skarpie pod którym się przyczaiłem  to wszak istotnie dawna Loża Masońska) –  któraś z panienek, jak mi potem Paweł Sztarbowski zrelacjonował, zrozumiała, że to … jej zarzuciłem masońskie koneksje. No cóż – może jednak zbyt silnie w stół uderzałem.

W każdym razie impreza ruszyła, prasa informowała wstrzemięźliwie, wieść o ogródkach rozniosła się pocztą pantoflową – a Wyborcza Gazeta Stołeczna…. Udawała, że nas nie ma. Wciąż nie rozumiałem. Umówiłem się zatem, ze znanym mi wszak jeszcze z Paryża Sewkiem Blumsztajnem, który właśnie objął ten dodatek.

Seweryn_Blumsztajn

Przyjął mnie w redakcji, gdzie powiedział, że panienki z działu nie poważają tego co robię. Po prostu go ochrzaniłem, acz grzecznie:  - Mnie – mówię – dziennikarki stołecznej gazety mogą szanować lub nie – ale kilkuset Warszawiaków, którzy codziennie chcą wiedzieć co się w parku dzieje powinno być ważniejsze niż kilkadziesiąt osób związanych z likwidowanym właśnie przy lamencie Wyborczej Klubie Le Madame.

- No nie – powiada mi Seweryn –  ludzie oczywiście ważni i ja to im powiem ale  Le Madame – to jednak ideologioczna sprawa. (Przypomnijmy, że :e Madame był zlikwidowanym z powodu jakichś czynszowych zaszłości nocnym klubem charakteryzującym się najdelikatniej mówiąc daleko posuniętą swobodą obyczajową wspieraną przez eliatne kręgi artystyczne). Jak mi powtórzono Blumsztajn istotnie ochrzanił i jakieś zdawkowe informacje zaczęły się ukazywać ale widać było, że opór jest nieprzezwyciężony. A już o teatrach ogródkowych, których przegląd trwał co poniedziałek nie wspominano ani słowem. A przecież były to dużo ciekawsze zespoły niż te, które zapraszałem dwa czy cztery lata wcześniej.

Zadzwoniłem w końcu  do Doroty Wyżyńskiej. Nasz kontakt się urwał, gdzieś na poziomie X KTO, w trakcie którego pani Dorota zaszła po raz drugi w ciążę i na dwa, bodaj trzy lata wycofała się z czynnej pracy dziennikarskiej. Właściwie powinniśmy się byli przez te lata zaprzyjaźnić. To nie nastąpiło lecz zawsze myślałem, że po siedmiu latach pisania i trzech jurorowania, w trakcie którego pani Dorota robiła naprawdę sporo dla popularyzacji imprezy szczególnie poprzez lokalne dodatki Wyborczej – jakaś solidarność czy lojalność nas łączy.

– Patrzę uważnie w moje serce, w zachowania i jako żywo nie przypominam sobie niczego czym mógłbym ją jako osobę urazić. Mam zresztą wrażenie, że w trakcie Ogródkowych posiedzeń zbliżyła się nieco z Basią Borys – Damięcką, której zorientowawszy się, że nic nigdy dla ogródka nie zrobi w końcu podziękowałem. Ale Basia to demon z klasą. Po niej urazy nie widać i gdy przychodzi nam współpracować czyni to bez zahamowań.

Teraz jednak pani Dorota, obarczona dwójką małych dzieci, bywała czasem w naszym klubie. Bardzo ją też namawiałem by po pierwsze pomogła mi wypromować imprezy dziecięce, po drugie zaś przekonała koleżanki by nieco więcej pisały o ogródkowych teatrach.  Zachowywała się jednak nader powściągliwie. – No tak, pamiętam: powiedziała. – Skoro już nie zaczęli pisać o poniedziałkowych przeglądach od razu to teraz trudno nagle koncentrować się na nich, ale gdy zacznie się oficjalny finał pod koniec sierpnia wtedy z pewnością wrócą pełne relacje.

Nic podobnego ! Po opublikowaniu  dwóch napaści ( pod trzema tytułami) na mnie: Pan na Smolnej na pierwszej stronie i rozwinięcia:  „Szef rymuje i szkaluje” w tym samym numerze, a następnie jeszcze notatki: „Gorąco wokół Smolnej” Gazeta raczyła poinformować przez cały sezon dwóch (sic !), słownie dwóch  tanecznych imprezach, które odbyły się w Parku. I to o zdarzeniach zdecydowanie marginalnych, gdzie najwyraźniej ktoś z występujących miał przełożenie i zadbał o to by go zareklamowane. Raz była to zapowiedź  koncertu pani Nieczui- Urbańskiej z 18 lipca, a pod koniec września zamieszczono notkę pod zdjęciem pokazującym jakieś tańczące w czwartki dzieci z klubu „Akcent” – pani Wiślickiej. Wrześniowej „Parady Dionizyjskiej”, która zgromadziła wszystkie warszawskie teatry już nie zauważono… Jedyne zatem zdjęcie jaki ukazało się  w Wyborczej to było, ciekawe, że właśnie tego nie zdecydowano się  przemilczeć zdarzenie jakim było przybycie Prezydenta Kaczyńskiego na Frascati na spotkanie z działaczkami warszawskiej podziemnej Solidarności.

To było już we wrześniu 2005 –  po wszystkich cudach, po uruchomieniu aranżacji, po wielkim sukcesie, który skłonił Janusza Pietkiewicza by właśnie na Frascati urządzić Prezydentowi spotkanie. Stąd mamy ładne zdjęcie. Ale o tym za chwilę.

O XIV Konkursie Teatrów Ogródkowych nie było już ani jednej wzmianki. Zszokowany, mając, co nieco grosza na reklamę, którą przede wszystkim skutecznie skierowałem do wagoników metra zdecydowałem się w sierpniu po prostu zakupić w Gazecie reklamę imprezy, która ukazała się 26 sierpnia 2005 roku na 8 stronie Gazety. I o co tu chodziło ? Kto był tak potężny? Do dziś zadaję sobie pytanie.

Dodatek „Co jest grane”, który jako żywo winien donosić o każdej imprezie   spośród 147 imprez przez trzy miesiące odnotował siedem !  Tego naprawdę nie sposób zrozumieć. Inne gazety: „Życie Warszawy”, zawsze przyzwoicie informująca „Trybuna”, „Rzeczpospolita” informowały w miarę normalnie. Tylko ta Wyborcza o coś obrażona jak porzucona kochanka albo był żona…

W następnym i ostatnim 2006 roku bój się natęży. Imprez będzie 265  informacji w Gazecie: 9. Gazeta ( poza miła wzmianką na mój temat w kulinarnym  felietonie jurora  Nowaka ) raczy –  mówię teraz o 2006 roku  poinformować o dwóch spektaklach ogródkowych: „Miasteczko” i „Piaskownica”, o  jednym wtorkowym koncercie Celińskiej,Raz poda w sierpniowym „Co jest grane repertuar konkursu ( 8 spektakli)  i zaszczyci opublikowaniem werdyktu.

250 imprez od koncertów Połomskiego, Pietrzaka, Fedorowicza,  Łazuki. Kunickiej, Sienkiewicz,  Lipnickiej i Portera, występy Majewskiego, Daukszewicza,  dziesiątki kabaretów, ogrody muzyczne z gwiazdami operetki, koncert trzech Ładyszów, wykonanie Małej Mszy Radosnej Derfla etc. Etc. To wszystko dla gazety nie istniało.

Przypuszczono natomiast atak tym razem frontalny. Najpierw, jeszcze w lipcu ukazał się tekst Izabeli Szymańskiej „Dlaczego letnie sceny nie są gorące”)[2]

I w końcu do akcji wkroczy najcięższa kolubryna czyli sama Dorota Wyżyńska.  Była jurrorka  zjedzie moją imprezę od góry do dołu jedynym światełkiem w tunelu nazywając ten nieszczęsny, owszem popularny, ale umówmy się bynajmniej nienadzwyczajnie wybitny koncert Marii Peszek.

Podsumowując zdarzenia pani Wyżyńska  napisze

Dorota Wyżyńska

A mimo wszystko szkoda, że ten festiwal, który mógłby mieć swój charakter, swoją markę, tak usycha. „Ogródki” potrzebują świeżego powietrza, zmian. Aby z pokrytej kurzem imprezy biesiadnej stały się dynamicznym, liczącym się przeglądem teatralnym. Dyrektor Kijowski powinien o tym pomyśleć. Tym bardziej, że – co nie jest tajemnicą – władze miasta nie skąpią pieniędzy na tę imprezę.

Na koniec światełko w tunelu. Wydarzenie tegorocznej edycji i być może właśnie zapowiedź zmian. W poniedziałek na finał udało się zaprosić do „Ogrodów Frascati” Marię Peszek z jej znakomitym koncertem „miasto mania”. Budka suflera na pewno się zatrzęsie.[3]

Światełko !? Nie miałem nic przeciwko Marii Peszek. Zaprosiłem ją przecież, jak poprzedniego roku Joasię Szczepkowską z jej grą z Fortepianem. Jednak przyznać muszę, że te akurat piosenki pełne wulgaryzmów w stylu „Pieprzę moje miasto” dość umiarkowanie pasowały do mojej publiczności i naszej, odpowiadającej ściągającym z całego miasta widzom publiczności.

I dlaczego Gazeta, ludzie tej Gazety z taką konsekwencją dążący do uniemożliwienia rozwoju mojej imprezy właśnie to, co chamskie, pedalskie, niemal zboczone lansują jako wzór kulturowy. Le Madame z „ciemnym pokojem” [dark room] – gdzie można się obmacywać, to jest dla Blumsztajna Trójca Święta, pełna wulgaryzmów Maria Peszek, zachwyca. Lecz kulturalna Lipnicka, kultowy Pietrzak, sentymentalna Kunicka, Ryl-Górska śpiewająca operetki z Wojtkowskim i innymi gwiazdami to, Fedorowicz i Rosiewicz, Ross i Daukszewicz to, co naprawdę podoba się ludziom w średnim wieku, Polakom osadzonym w swej kulturze to budzi jakiś niepokój.

Bardzo trudno rozwijać ten wątek by nie popaść w ksenofobię i spiskową teorię dziejów. Ale co zrobić z faktami. „Ja do „Ogródków” przestałam chodzić, gdy usłyszałam śpiewaną i wymyśloną przez samego dyrektora piosenkę, która zaczynała się mniej więcej tak: „Dziś do ogródka zbiegła się trzódka, z całego kraju teatralnych scen…”. Niby niewinna fraza, ale… potrafi odpowiednio zniechęcić.” – pisze pani Dorota. Pierwszego Hymnu Ogródków za arcydzieło nie uważam. Ale …napisałem go w drugim roku Dziekanki czyli na finał V Konkursu. Wykonali mi go dla potrzeb TV programu Staszek Górka z Wojtkiem Machnickim.  Wtedy, gdy Pani Dorota była jeszcze najserdeczniejszym recenzentem imprezy. W następnym roku poproszono mnie bym dał żyć Marcie Dobosz, która starała się wrócić do zawodu, więc na każdym spektaklu VI KTO śpiewała z publicznością hymn wykonując na prawach intermezzo jedną czy dwie własne piosenki. „Gazeta Wyborcza” była zachwycona.  „Konkurs organizowany przez firmę Media ATaK Andrzeja Tadeusza Kijowskiego i dzielnicę Warszawa-Śródmieście dorobił się już własnego hymnu: „Dziś do ogródka zbiegła się trzódka / Z całego kraju teatralnych scen…”. […]Swoją nagrodę przyzna też „Gazeta Wyborcza”, patron prasowy imprezy. ewa , Gazeta Stołeczna nr 142, 1997-06-20 dział: KULTURA, str. 10;  „Po hymnie Teatrów Ogródkowych: „Dziś do ogródka zbiegła się trzódka/Z całego kraju teatralnych scen…”, dziewczyna w kapeluszu z różyczkami, zastępująca gong, zapowiedziała śpiewająco teatr z Bydgoszczy.”  ewa, Gazeta Stołeczna nr 145, 1997-06-24 dział: KULTURA, str. 9). (Martę Dobosz sfotografował. Jacek Piotrowski)

Pani Wyżyńska na przemian z panią Ewą relacjonuje jeszcze Ogródki w Dziekance i na Mariensztacie. Będzie słuchać tej piosenki jeszcze przez trzy lata między ósmym, a dziesiątym konkursem  w Dolinie Szwajcarskiej, aż na wysokości jedenastego sam się śmiertelnie tym tekstem znudzę. A, że  nie udało mi  się pozyskać Żywieckiego piwa na sponsora ( Tu polskie piwo pijemy żywo) –na 11 KTO nie napisze kolejne  trzy Ogródkowe piosenki, które znów Gazeta hołubi, wywiad im poświęci, na pierwszej stronie przedrukuje. ( Por. Wspólne śpiewanie w Lapidarium Rozmawiał Mateusz Zieliński (26-07-02 12:07) Gazeta Stołeczna). I zdecydowanie wyprą pierwszy przaśny hymn.

Pal sześć piosenki. Nie więcej mi się one niż pani Dorocie podobały. Uważałem, że coś trzeba robić by ożywić nastrój. Ale czemu nagle, gdy sukces nadchodził rozsądna wydawałoby się osoba posługuje się zwyczajnym kłamstwem, przeinacza fakty, wrzuca je do orwellowskiej „luki pamięci” !? -  Zdjęcia Marty Dobosz śpiewającej Hymn dla Pani Wyzyńskiej z 2005 roku dziesięć lat wcześniej nie było. Po prostu nie. Kim trzeba być by tak zmieniać przeszłość ? I w jakiej ( bo wciąż nie wierzę by w wymiernej w pieniądzach) – walucie za to płacą !?

I czemu dziś:  jeszcze w dwa lata po odwołaniu mnie ze Smolnej, w momencie, gdy ze wszystkich stawianych mi przy tej okazji zarzutów się już oczyściłem w Internecie dyskusyjne  teksty Pani Wyżyńskiej nt. Marii Peszek czy mojego ogródka opłacać trzeba było z archiwum natomiast wszystkie opublikowane w przez Gazetę Stołeczną ewidentene oszczerstwa na mój temat wciąż niezarchiwizowane i ciągle chamskich komentarze[4] dostępne w sieci !?

Oczywiście  ocena rzecz względna. W końcu de gustibus non est disputandum. Tej ocenie towarzyszyła jednak i nadal towarzyszy  ewidentna dezinformacja. Co było tak niebezpiecznego w odnalezionej przeze mnie wspólnocie, by z takim rozmysłem skazywać ją na unicestwienie ? 150 w pierwszym roku i  250 nie wymienionych przez gazetę imprez to w 2005 roku 40 tysięcy, w 2006 zaś blisko 90  tysięcy osób, których nie ma. Jak w piosence Młynarskiego z czasów komuny o operatorze TV: przyszło dużo a pokazać trzeba mało. Zachowywanie w pełnym dostępie on Line w Internecie ewidentnych oszczerstw na mój temat to przy chowaniu do archiwum wzmianek ( nawet tych krytycznych) o imprezie też uruchamianie istnie orwellowskiej  Luki Pamięci.   Tylko dlaczego. Dlaczego tym razem. Czemu taki został wydanym wyrok medialny.

Zaprosiłem Rysia Holzera.  Dziś obaj jesteśmy już bezrobotni. Tak, to ten Rysio, syn historyka Solidarności profesora Jerzego Holzera, z którym spotkaliśmy się w Sekcji Twórczości Oryginalnej Koła Polonistów. Ten, o którym pisałem, że to Arturek Międzyrzecki. Ryś jednak zawsze funkcjonował z prądem choć nie do końca mu się poddawał.

Ryszard Holzer

Debiutował jak Pan Bóg przykazał tomem wierszy „Życiorys”, które ukazały się w Krakowie w: Wydaw. Literackie, 1982 (Krak : DZw).  Dokładnie w tym samym czasie i jak rozumiem na tej samej zasadzie, spadu po okresie karnawału 1981 roku   jak mój „Chwyt Teatralny” który też ukazał się w WL-u w 82 roku bez jednej interwencji cenzury.

W roku 1986 w Warszawie nakładem  Niezależnej Oficyny Wydawniczej ukazały się opowiadania Rysia   „Twarze”. Książeczkę dla dzieci „ O króliku, który chciał być królem i inne opowiadania”  opublikował Ryś w 1984 roku w Warszawie  nakładem  ”Przedświtu”. Warszawskiej  Niezależnej Oficyny Poetów i Malarzy. Miał 29 lat. Miał już za sobą  epizod jako redaktor „Tygodnika Solidarność” – tego pierwszego – Mazowieckiego.

Był oczywiście mocno zaangażowany w opozycję.  W Stanie wojennym pracował przy rozdawaniu darów ( zrzutów jakżeśmy je nazywali) w Kościele Środowisk Twórczych księdza Niewęgłowskiego. Słowem był na fali.

Bez problemu znalazł się w „Gazecie Wyborczej”, gdzie po kilkunastu latach pracy doszedł do stanowiska zastępcy szefa działu politycznego. Rysia podobnie jak Tomka Jastruna czy Bronka Wildsteina  parę razy nagabywałem o jakąś formę współpracy. Rozmowy były zawsze miłe, niemal serdeczne ale …. bez ciągu dalszego.

No i proszę mi odpowiedzieć – czemu ? Ostatnio spotkałem się z Rysiem wczoraj (jest środa, 25 lutego 2009 -  już po północy). Ofiarowałem mu moje Separacje z taką – dedykacją:

Sekcja Twórczości Oryginalnej

Kościelne dary, prasa, władza

Poety los zdał się banalny

Większa ambicja nas rozsadza.

I co z tej Sprawy dziś wyziera  ?

Tych kilka wierszy: dla Holzera”.

Rozmawiałem z nim dla potrzeb tego rozdziału, tej diagnozy, tego nurtującego mnie pytania czy istnieje JAKIŚ około spisek ludzi Gazety Wyborczej jak myśli dziś większość Polaków i co poparte jest potocznym doświadczeniem. Czy też to wyssana z palca autoterapia podobnych mnie  nieudaczników, którzy szukają nieistniejącego spiskowaca by zrzucić nań winę za własne niepowodzenia.

Powodem przemawiającym za konsultacje z Rysiem jest jego wieloletni o kontakt z Gazetą ale i fakt, że się z niej wyzwolił. Ostatnie kilka lat spędził (zarabiając jak sam przyznaje wściekłe pieniądze) na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego „Pulsu Biznesu”.

Jego odpowiedź, we własnym mniemaniu zapewne,  aż do bólu szczera definiuje bieguny, na których jesteśmy. – Andrzejku z całym szacunkiem, odparł, kto by się Tobą w ta wielka Gazeta w ogóle zajmował, kto to tam jest jakiś Kijowski. Passons !  Ale milion złotych. O nie milion to są pieniądze. I jeśliś je dostał od Urbańskiego ( którego osobiście zresztą lubię) i Kaczora, to znaczy, że wszedłeś w PIS-owski układ. A za to nie ma przebacz.

Bo przecież  „Nie ma darmowych lunchy” – No free lunch  czyli „nie ma nic za darmo” – Cóż dodać ?

CDN

Lunch na Frascatii


[1] XIV KONKURS TEATRÓW OGRÓDKOWYCH

4 lipca  2005               19.00   Teatr Syrena z Warszawy

„Pamięta…My o Osieckiej”

reż.: zbiorowa,  wyst.: Margita Ślizowska, Marcin Kołaczkowski, Urszula Borkowska – piano. Wieczór piosenek Agnieszki Osieckiej. Spektakl balansuje pomiędzy uśmiechem a nutką wzruszenia. Teksty Agnieszki Osieckiej uzmysławiają potrzebę nieustannego czerpania radości z każdego dnia, a jednocześnie nawołują do chwili zatrzymania się w codziennym biegu po życie. Znane i nieznane piosenki Agnieszki Osieckiej przeplatane są fragmentami jej książek.

11 lipca 2005              19.00   Autorski Teatr Muzyczny AMOK z Siewierza

„Gry damsko – męskie” Natasza  Kielak

reż. Beata Dzianowicz, wyst.: Anna Kadulska, Antoni Gryzik, muzyka: Stanisław Witt

Spektakl jest zbudowany na dziewięciu premierowych piosenkach, które poprzedzają premierowych piosenkach, które poprzedzają mikro scenki (rozmowy między kobietą i mężczyzną, między kochankami, między partnerami w związku, który się rozpada, między partnerami w związku, który dopiero się rozpoczyna…) to takie wariacje na temat relacji między dwojgiem ludzi.

20.30   GOŚĆ XIV KTO

Scena na Piętrze z Poznania

„Milionerka” Halina Dobrowolska

reż.: Zdzisław Wardejn, wyst.: Ewa Szykulska i Jerzy Zelnik

Jest to polska, współczesna, dwuaktowa sztuka. Opowiada o spotkaniu bezdomnej z dworca centralnego z rzutkim biznesmenem. Jest to rzecz o tych, którym się w życiu nie udało. Zawiera wiele trafnych obserwacji z życia ,,ulicy” i stawia pytania na temat zmian, jakie się dokonały w życiu niejednego, nie radzącego sobie w warunkach wolności polskiego inteligenta.

18 lipca 2005                      19.00   GOŚĆ XIV KTO

Teatr Wybrzeże z Gdańska

„Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie”  Wieczór piosenek Anny German

wyst.: Marzena Nieczuja-Urbańska,  muzycy: Aneta Pajek, Aleksandra Sznajdrowicz Krzysztof Dudek, Małgorzata Kruszyńska

Kilkanaście utworów, które w jedną całość, trochę wzruszającą, trochę przygnębiającą, a mimo to podnoszącą na duchu, łączy temat tekstów. Temat nieśmiertelny i bliski każdemu – miłość. W programie tego recitalu są dwa rodzaje utworów: piosenki radosne, optymistyczne, te, w których miłość dodaje skrzydeł,  ale także piosenki o gorzkim czekaniu, palącej tęsknocie, w których brzmieniu przebija  rozpacz.

20.30   Kompania Teatralna pewna grupa z Warszawy

„Gry pałacowe” Ferenc Molnar

reż.: Jan Kulczyński,             wyst.: Adam Biedrzycki, Marcin Jędrzejewski, Dominik Łoś, Ewa Gołębiowska-Makomaska, Piotr Bąk, Sławomir Głazek

Gry pałacowe , wystawiane na scenach Nowego Jorku i Londynu, to arcydzieło farsy, sztuka czarująca, skomponowana z wielką sceniczną wyobraźnią, pełna finezyjnego humoru i dialogów nie pozbawionych frywolnych podtekstów. By przeprowadzić miłosną intrygę Molnár inscenizuje w swojej sztuce scenę teatru w teatrze i stawia przed bohaterami niejedno aktorskie zadanie. Okazuje się, że w sprawach serca ludzie od wieków zachowują się tak samo, a wielkie uczucie od nienawiści dzieli tylko krok.

25 lipca 2005              19.00   Te’Art Kam z Torunia

„Raidho Ben Wunjo” Kama Jankowska

reż. Kama Jankowska, wyst.: Kamila Jankowska, Kamila Jezierska

Przedstawienie tańca współczesnego,  które przejawia się w inspirującym poszukiwaniu i rozwijaniu indywidualnej drogi twórczej.

20.30   GOŚĆ XIV KTO

Teatr pod Górkę

„Wieczny Tułacz”

scen. i reż.: Tadeusz Wiśniewski,  kier. muz.: Zbigniew Rymarz wyst.: Stanisław Górka

Monodram kabaretowy oparty na twórczości Mariana Hemara. Przedstawienie jest umiejętną składanką tekstów i piosenek stanowiących swoisty mariaż humoru i melancholii. Wzruszający i pełen uroku spektakl, w którym artysta z wdziękiem przechodzi od nastroju żartobliwego do smutnie refleksyjnego.

2 sierpnia 2005           19.00   Piwnica przy Krypcie w Zamku Książąt Pomorskich ze Szczecina

„Dzieła Wszystkie Szekspira /w nieco skróconej wersji/”

Jess Winfield, Adam Long, Daniel Singer

reż.: Arkadiusz Buszko, Paweł Niczewski, Konrad Pawicki, wyst.: Arkadiusz Buszko, Paweł Niczewski, Konrad Pawicki

Spektakl na kanwie fragmentów, tytułów czy pojedynczych kwestii wyjętych z dzieł Szekspira w formie swoistej mieszanki pastiszu, parodii i odniesień do kolorytu współczesności. Przedstawienie  dynamiczne, wymagające od aktorów nie lada kondycji, a może przede wszystkim pełne niewymuszonego kontaktu z publicznością.

8 sierpnia 2005           19.00   Teatr Muzyczny im. D. Baduszkowej z Gdyni

„Muzyka Gershwin” George i IryGershwin

reż.: Bernard Szyc, wyst.: Anna Gigiel, Karolina Trębacz, Aleksy Perski,  Jacek Wester, muzycy: Piotr Górka, Tomasz Kiel, Jacek Piastowski, Tomasz Pawłowski, Tadeusz Wiśniewski, Tomasz Krezymon, Łukasz Makowski

Jazzowe standardy Georgesa Gershwina w nowej aranżacji, często odwołującej się do muzyki poważnej (pogłosy Bacha i Haendla) i klasycznej opery.Nostalgia za okresem szalonych lat dwudziestych w klimacie swingu i ragtime’u skłoniła artystów do przeniesienia na scenę piosenek Gershwina m. in. z musicali „Lady, Be Good” i „Of Thee I Sing. Powstało przedstawienie bardziej zbliżone formułą do koncertu, ale choć skromne inscenizacyjne to z pewnością pomysłowe i dowcipne. Choreografię na miarę skromnych warunków scenicznych wieńczy pokaz stepu aktorskiej czwórki.

16 sierpnia 2005     19.00   Teatr Z O.O. z Warszawy

„Wariacje damskie czyli Zielony Gil” Tirso De Molina

reż. Piotr Kozłowski, wyst.: Ewa Ampulska, Katarzyna Dziurka, Anna Gorajek, Wiktoria Gorodecka, Agnieszka Kudelska, Beata Kurda, Magdalena Kurek, Małgorzata Łazarczyk, Anna Rusiecka, Dagmara Siemieńska

To swobodna adaptacja klasycznej komedii z 1617 roku, której główną bohaterką jest pełna sprytu i uroku dziewczyna, przeżywająca niebywałe przygody. Wszystko po to, by odzyskać nieuczciwego kochanka. Na scenie zobaczymy dziesięć kobiet w prześmiewczej opowieści z gatunku komedii pomyłek.

ŚPIEWAJĄCE OGRODY

5 lipca 2005                19.00   Katarzyna Żak – „Kasia blues”

Katarzyna Żak. Aktorka, ukończyła PWST we Wrocławiu w 1986 roku. Pierwsze dziewięć sezonów teatralnych była aktorką Teatru Współczesnego we Wrocławiu, a od dziesięciu lat występuje w warszawskim Teatrze Rampa. Pasją jej jest śpiewanie – wyróżniona na Festiwalu Piosenki Aktorskiej, nagrała pod opieką artystyczną Wojciecha Młynarskiego płytę „Młynarski – Jazz”.

Szerokiej widowni znana jest z telewizyjnych seriali „Klan”, „Twarze i maski”, „Miodowe lata”

12 lipca 2005              19.00   Stanisław Jopek – „Z piosenką przez świat” legendarny solista Zespołu Pieśni i Tańca „MAZOWSZE”, pierwszy furman Rzeczpospolitej zaprasza do muzycznej wędrówki

W programie Stanisław Jopek oprócz najbardziej znanych polskich utworów zaśpiewa piosenki pochodzące z wielu innych krajów Europy i świata; od węgierskiego Czardasza do argentyńskiego Tanga. To właśnie te piosenki, międzynarodowa publiczność nagradza rzęsistymi brawami i owacjami na stojąco. Teraz cały ten różnorodny i niepowtarzalny świat piosenki ludowej usłyszycie Państwo w tym koncercie

19 lipca 2005              19.00   Ewa Konstanciak „Nikt tylko ty”

Śpiewająca aktorka ukończyła Szkołę Filmową w Łodzi. Występowała w Teatrze Powszechnym im. Stefana Jaracza w Łodzi, w warszawskim Teatrze Rampa i w Komedii. Aktualnie gra i śpiewa w „Skrzypku na dachu” rolę Cajtli w Teatrze Żydowskim. Brała udział w licznych programach radiowych i telewizyjnych. Śpiewała w Japonii, Szwecji i na Sycylii.

26 lipca  2005             19.00   Robert Kowalski  – „Misz – masz w piosence czyli chłopak z gitarą”

Robert Kowalski Ukończył PWST we Wrocławiu. Grał i śpiewał w tamtejszym Teatrze Muzycznym, następnie w Teatrze Żydowskim w Warszawie, obecnie jest aktorem Teatru Rampa, gdzie z powodzeniem gra i śpiewa tytułową postać „Sztukmistrza z Lublina”. Jesienią mogli go oglądać w tej roli widzowie we Francji. Gra również w filmach i serialach telewizyjnych: „Złotopolscy”, „Fala zbrodni”, „Świat wg Kiepskich, „Życie jak poker” itd.

1 sierpnia 2005           19.00   Koncert Piosenek Powstańczych Izabella Bukowską i Wojciech Machnicki –

„Piosenki Powstania Warszawskiego”, Zbigniew Rymarz – piano, Studio Piosenki DKŚ,  Jan Pietrzak, Mirosława Krajewska, Andrzej Płonczyński- piano

I część „Piosenki Powstania Warszawskiego” to garść najpiękniejszych piosenek z okresu Powstania Warszawskiego w wykonaniu Izabelli Bukowskiej – aktorki Teatru Polskiego, Wojciecha Machnickiego – aktora Teatru Współczesnego pod kierunkiem muzycznym Zbigniewa Rymarza. Mamy nadzieję, że akompaniament Zbigniewa Rymarza i aktorskie wykonanie przez Izabellę Bukowską i Wojciecha Machnickiego przybliżą Państwu tamte dni nie tylko opowiadając historię Powstania ale także oddadzą atmosferę tego heroicznego, ale jakże po ludzku, z bólem przeżywanego przez Warszawiaków okresu naszej historii.

W II części wystąpi młodzież Studia Piosenki DKŚ przygotowana przez Anetę Figiel. W ich wykonaniu usłyszą Państwo znane i wzruszające, chóralnie wykonane piosenki z tamtych lat, które w tamtych czasach śpiewała walcząca młodzież i dzieci. Jak zwykle podczas „Śpiewających Ogrodów” będziemy zapraszali widzów do wspólnego śpiewania.

9 sierpnia 2005           19.00   Czesław Bogdański – „Trochę wiosny jesienią czyli śmiech to zdrowie”

Czesław Bogdański Aktor, absolwent PWST im Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Przez wiele lat związany z Teatrem Polskim w Warszawie. Liczne role śpiewane m.in.: „Ballada o tamtych dniach”, „Na szkle malowane”. Wiele nagrywa w Polskim Radio oraz dla Polskich Nagrań. Liczne występy na estradzie, w kabaretach (m.in.: w „Podwieczorku przy mikrofonie”), reżyserował wiele programów estradowych, prowadził wiele koncertów.

30 sierpień  2005        19.00   Monika Świtaj – „Śpiew to zdrowie – piosenki Jerzego Derfla i nie tylko”Irena Kluk – Drozdowska – fortepian

Monika Świtaj zaśpiewa piosenki skomponowane przez Jerzego Derfla, ze słowami Wojciecha. Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej, które malują portret kobiety – aktorki. Rozśpiewa tez publiczność znanymi przebojami polskimi i światowymi. Monika Świtaj – aktorka Teatru Studio, związana z Towarzystwem Teatralnym „Pod Górkę”. Z programami muzycznymi tej grupy objechała cala Polskę i kawał świata.

Irena Kluk-Drozdowska – wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie. W latach 1980-1995 kierownik muzyczny Teatru Studio. Stale współpracuje z Towarzystwem Teatralnym „Pod Górkę” pełniąc funkcje kierownika muzycznego i akompaniatora.

JEDYNKA Z REPORTAŻEM

6 lipca 2005                17.00   „Pociąg do Kilara” Magda Skawińska i Janusz Deblessem, prowadzenie Janusz  Deblessem

To było rok temu. Od 2-4 lipca w 60. rocznicę opuszczenia Lwowa przez Wojciecha Kilara pociąg z orkiestrą i chórem Polskiego Radia na pokładzie odwiedził miasta ważne dla biografii artysty. We Lwowie, w Medyce, Rzeszowie, Krakowie, Katowicach i Częstochowie odbywały się koncerty, głównie na dworcach. Dziennikarze Studia towarzyszyli temu przedsięwzięciu. Powstał zapis fascynującej przygody Narodowej Orkiestry Symfonicznej PR S.A. bogato ilustrowany muzyką Mistrza.

13 lipca 2005              17.00   „Emilia – niewolnica tajemnicy” Hanna Bogoryja Zakrzewska i Ernest Zozuń,             prowadzenie Janusz Deblessem.

Pani Emilia prawdopodobnie nie weźmie udziału w naszym spotkaniu, ponieważ stała się główną bohaterka dokumentu śledczego zrealizowanego w konwencji serialu brazylijskiego.

Wiele spraw w życiu publicznym ukrywa się za parawanem klauzuli poufności ograniczając w ten sposób dostęp do informacji. Co z tego wynika?

20 lipca 2005              17.00   „Urok nieśmiertelny” Irena Piłatowska, prowadzenie Janusz Deblessem

Józef Czajka od wielu lat kolekcjonuje wizerunki kobiet, ukazujące się w kalendarzach, na znaczkach pocztowych, kartach do gry, znaczkach wpinanych do klap marynarek itp. Jego zbiory są ogromne. Zorganizował kilka wystaw, na których udostępnia je publiczności. Sam był zawsze nieśmiałym w stosunku do kobiet mężczyzną. Został przez nie doceniony a nawet przeceniony – jak mawia – dopiero po pięćdziesiątce, kiedy to zakochała się w nim pewna maturzystka. Są szczęśliwym małżeństwem od 30 lat.

Bohater audycji i autorka będą gośćmi spotkania. Być może pan Józef przyniesie na spotkanie kilka okazów ze swojej kolekcji.

27 lipca 2005                   17.00   „Krysia z Misia” Alicja Grembowicz, prowadzenie Janusz Deblessem.

Krystyna Podleska – bohaterka znanej i lubianej komedii sprzed 23 lat pt. „Miś” pojawia się znowu. Tym razem na scenie teatralnej w monodramie pt. „Boski rozwód”. Premiera odbyła się w Krakowie  wzbudzając entuzjazm publiczności.  W reportażu opowiada o sobie: życiu na emigracji i – nie zawsze zabawnych – historiach sprzed wielu lat.

To spotkanie będzie wspaniałą okazją do rozmowy z gwiazdą kultowego filmu Stanisława Bareji.

3 sierpnia 2005           17.00   „Zegar musi mieć duszę” Agnieszka Walewicz, prowadzenie Janusz Deblessem

W dzisiejszej zagonionej rzeczywistości, którą rządzi pieniądz i komercja istnieją jeszcze ludzie, którzy chcą ocalić wartości dawnego świata i przekazać je innym. Bohaterem audycji  jest warszawski zegarmistrz, pan Roman Olędzki, który praktykę rozpoczął przed wojną u swojego wuja. Rodzinną tradycję kontynuuje jego młodszy syn. Wielką pasją pana Romana jest kolekcjonowanie i naprawa zegarów antycznych. Mała pracownia przy warszawskim Placu Zbawiciela zawsze rozbrzmiewa dźwiękami dziesiątków czasomierzy, cudem nieraz uratowanych od zniszczenia.

10 sierpnia 2005         17.00   „Kura niejedno ma imię” Ewa Michałowska, prowadzenie: Janusz Deblessem

Ludzie, którym dotychczas KURA kojarzyła się wyłącznie z pieczystym lub talerzem dymiącego rosołu, nie mogą wyjść z podziwu, oglądając niesłychaną różnorodność ras „kurzej arystokracji”. Hodowcy, prezentując okazy „puszą się „ z dumy bardziej jeszcze niż ich skrzydlaci podopieczni… Audycja opowiada o zabawnych perypetiach hodowców drobiu ozdobnego. To oryginalne hobby.

Prezentacji reportażu będzie towarzyszył pokaz ciekawych ras ptaków.

Zaproszeni goście to m.in. członkowie Warszawskiego Klubu Hodowców Kur Ozdobnych „Gallus”, Prezes Klubu – wieloletni hodowca – prof. Leon Tarasewicz oraz członkowie: Monika Łukasiewicz z Rembertowa oraz Wojciech Morek z Kozienic.

17 sierpnia 2005         17.00   „30 lat po Wembley” Ewelina Karpacz, prowadzenie: Henryk Urbaś

W przyszłym roku w Niemczech odbędą się mistrzostwa świata w piłce nożnej. Wiele wskazuje na to, że może się powtórzyć historia z 1974 roku, kiedy to nasi piłkarze pod kierunkiem Kazimierza Górskiego grali w finale. Prezentowana audycja przypomina mecz na Wembley, który zadecydował o tym, że polska reprezentacja znalazła się w finałach. Spotkanie z Orłami Górskiego zapowiadającymi swoją obecność, będzie także okazją do rozmów o polskiej piłce.

31 sierpnia 2005         17.00   „Warszawa, muzyka i ja” Krzysztof Wyrzykowski, prowadzenie: Irena Piłatowska

Czy folklor warszawski istnieje dziś tylko w piosenkach ? Czy można jeszcze spotkać warszawiaków „z dziada pradziada”, postaci opisywane przez Wiecha czy Grzesiuka? Reportaż, odsłaniający korzenie bogatego folkloru ulic Warszawy, ukazuje też jego dzień dzisiejszy. Barwne, anegdotyczne opowieści bohaterów oprawione są licznymi piosenkami znanymi kilku pokoleniom Warszawiaków. W audycji występują: Janusz Mulewicz z Orkiestry z Chmielnej i Stanisław Wielanek – założyciel Kapeli Czerniakowskiej i Kapeli Warszawskiej, który będzie gościem spotkania.

PRZYBYCIE BARDÓW

6 lipca 2005                19.00   Występy konkursowe, bard Jerzy Mamcarz, poeta Paweł Kozioł, akomp.  Tomasz    Świtalski

Jerzy Mamcarz to pieśniarz, kompozytor i poeta, który od lat ulega fascynacji piosenką literacką śpiewając własne teksty. Osiągnięciem jego warsztatu jest umiejętne balansowanie pomiędzy sprzecznymi nastrojami, łączenie tkliwości i sentymentu z ironią i purnounsensem. Repertuar Mamcarza to także teksty Szymborskiej, Herberta, Miłosza, Barańczaka i kilku innych klasyków.

13 lipca 2005              19.00   Występy konkursowe, bard Jan Jakub Należyty, poetka Katarzyna Hagmajer Jan Jakub Należyty bard, założyciel Teatru „Komiko” im. Jonasza Kofty w Krynicy.  Laureat Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1983 roku i Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w roku 1985.  Artysta w doskonały sposób interpretuje piosenki wielkich francuskich pieśniarzy takich jak Jacques Brel, Georges Brassens, czy Charles Aznanvour. Śpiewa także swoje piosenki, które zaczął pisać w wieku 16 lat.

20 lipca 2005              19.00   Występy konkursowe, bardowie Paweł Piekarczyk, Mateusz Nagórski, recytacje              Stanisław Elsner Załuski

Bohaterem Biesiady Literackiej będzie Maciej Rybiński, scenarzysta, publicysta, felietonista i satyryk oraz pisarz Maciej Malicki. Felieton wygłosi Piotr Wojciechowski. W trakcie biesiady wystąpią bardowie Paweł Piekarczyk i Mateusz Nagórski, którzy śpiewać będą piosenki bardów czasu PRL-u – Jana Krzysztofa Kelusa i Jacka Kaczmarskiego. Biesiadę poprowadzą Marcin Wolski i Marek Ławrynowicz Paweł Piekarczyk- twórca tzw. piosenki politycznej, wraz z Leszkiem Czajkowskim i Jakubem Mędrzyckim nagrał „Śpiewnik  oszołoma” i „Kasetę wyborczą. Jego wielką zasługą jest również przywracanie pamięci o wspaniałych piosenkach Jana Krzysztofa Kelusa – legendarnego barda lat 70. i 80. Piosenki te, znane prawie wyłącznie z nagrań rozpowszechnianych w tzw. ”drugim obiegu”, przedstawiają w niezwykle precyzyjny, ironiczny i gorzki sposób rzeczywistość ostatnich lat PRL-u.

Mateusz Nagórski – przypomni najbardziej znane piosenki Kaczmarskiego w swoistym dialogu z piosenkami Kelusa.

27 lipca 2005              19.00   Występy konkursowe, bard Arkadiusz Knapkiewicz, poetka Maria Cyranowicz Arkadiusz Arkasza Knapkiewicz – bard i współtwórca amatorskiego teatru Divadlo, autor słów i muzyki do spektakli muzycznych m.in.: „Nim umilkną latarnie”, „W moim domu”, „Historia ulicy Szarej”. Laureat konkursu Przybycie Bardów w latach 90. i zdobywca głównej nagrody Przybycia Bardów 2004. W związku z tym już niedługo ukaże się jego autorska płyta pt.: „Faceci z miłością na bakier”

3 sierpnia 2005           19.00   Występy konkursowe, bardowie Andrzej Brzeski, Wojtek Gęsicki,  poetka Katarzyna Grabowska ,Wojciech Gęsicki -laureat I nagrody 12. Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej – OPPA 90 w Warszawie; I nagrody Spotkań Zamkowych “Śpiewajmy Poezję” w Olsztynie i innych. W ciepłych i melodyjnych, a czasem pełnych humoru piosenkach ukazuje świat tęsknoty za przyjaźnią, miłością i delikatnością bez zawiści, głupoty, brutalności.

10 sierpnia 2005         19.00  Występy konkursowe, poeta, tłumacz Andrzej Samborski, poeta Michał       Adaszewski

17 sierpnia 2005         19.00   Występy konkursowe, bard Andrzej Poniedzielski, Biesiada Literacka

Andrzej Poniedzielski – poeta, bard, konferansjer, związany również ze środowiskiem kabaretowym. Jest autorem tekstów większości piosenek Elżbiety Adamiak. Pisał także dla: Maryli Rodowicz, Anny Marii Jopek, Grzegorza Turnaua. Pisze teksty do muzyki S. Krajewskiego, W. Nahornego, G. Turnaua. Wraz z Arturem Andrusem tworzy wieczory kabaretowe w Łódzkiej Piwnicy Artystycznej “Przechowalnia”.

31 sierpnia 2005         19.00   II Przegląd Piosenki Politycznej, Teatr Domowy – Ewa Dałkowska, Emilian Kamiński,  Andrzej Piszczatowski, Marek Majewski, Stanisław Klawe, Trzeci Oddech Kaczuchy, Ryszard Makowski, Krzysztof Daukszewicz

TANECZNE OGRODY

7 lipca 2005                    19.00   Zespół STREFA COUNTRY /country/. Lekcja tańca towarzyskiego.

14 lipca 2005              19.00   Zespół BOOGIE ROCK  /boogie, rock’n'roll/. Lekcja tańca towarzyskiego.

21 lipca 2005                      19.00   STUDIO JIRINY NOWAKOWSKIEJ /step/. Lekcja tańca towarzyskiego.

28 lipca 2005                      19.00   Zespół Tańca Irlandzkiego REELANDIA. Lekcja tańca towarzyskiego.

4 sierpnia 2005       19.00   Pokaz Par Tańca Towarzyskiego. Lekcja tańca towarzyskiego.

Taneczne Antrakty- Zespół „To i Owo” w składzie: Jerzy Antoszkiewicz , Ireneusz

Kozłowski, Aleksander Michalski

11 sierpnia 2005     19.00   Pokaz Par Tańca Towarzyskiego. Lekcja tańca towarzyskiego.

Taneczne Antrakty- Zespół „To i Owo”

WIECZORKI TANECZNE

16 lipca 2005            19.00   Ewa Sikocińska & Swing Quartet Band w składzie: Marek Rudnicki., Dariusz    Lechowicz, Zbyszek Kucharski, Bogdan Kulik

23 lipca 2005            19.00   Zespół „To i Owo” w składzie: Jerzy Antoszkiewicz, Ireneusz Kozłowski, Aleksander Michalski

30 lipca 2005            19.00   Zespół „To i Owo”

6 sierpnia 2005         19.00   Zespół „To i Owo”

13 sierpnia 2005       19.00   „Bigol Band” w składzie: Andrzej Bigolas, Roman Galoch, Edward Tomczyk

20 sierpnia 2005       19.00   Zespół „To i Owo”

WIECZORY KABARETOWE

1 lipca 2005               19.00   Kabaret Ramol, Paweł Dłużewski, Kabaretus Fraszka, Kabaret NapAd, Magda Żuk

Kabaret Ramol z Brzydowa tworzą: Aleksander Adamczyk, Ryszard Kluge, Grzegorz Kulikowski i Małgorzata Trybalska. Nowy program www praca pl to zbiór skeczów o charakterze uniwersalnym. Kabaret Ramol to mieszanka ruchu, słowa i dowcipu sytuacyjnego.

Paweł Dłużewski konferansjer i satyryk. Znany z programu telewizyjnego „HBOna stojaka” reżyserowanego przez Janusza Zaorskiego, gdzie wystąpił u bokuczołowych polskich kabareciarzy m.in. Marcina Dańca, Jerzego Kryszaka, Tadeusza Drozdy i Krzysztofa Piaseckiego. Z wielkim talentem i odwagą potrafi wcielać się w bohaterów naszej sceny politycznej.

Kabaretus Fraszka zadebiutował w 2002 roku programem „W mątwie apopleksów”. Swoją twórczością nawiązuje do najlepszej tradycji kabaretowej opartej na dobrej literaturze. W swoich żartach scenicznych odwołuje się do wielkich nazwisk literatury polskiej, ale i do wielkich nazwisk scen kabaretowych. Lubi dzielić się poezją poprzez śpiewanie i muzykę, które łagodzą obyczaje.

Kabaret NapAd wystąpił po raz pierwszy 2 kwietnia 2001 roku i do dnia dzisiejszego zrealizował  pięć programów. W skład kabaretu wchodzą dziewczyny: Agata Miryn, Justyna Prus i chłopaki: Jacek Hejna, Marcin Pasznicki, Kuba Puchalski, Tomek Sienkiewicz, Jarek Strygner. Do tej pory kabaret dwukrotnie brał udział w „WOSz” podczas Paki 2002 i Paki 2003 raz w wielu innych konkursach. Obecnie credo kabaretu brzmi w trzcinie.

8 lipca 2005               19.00   Kuba Sienkiewicz, Waldemar Ochnia

Kuba Sienkiewicz – neurolog i piosenkarz. Występuje z zespołem Elektryczne Gitary lub jako Kuba Sienkiewicz. Uprawia piosenkę autorską (nieoficjalnie od r. 1980) i chałtury bigbeatowe (oficjalnie od r. 1990). Układa muzykę i piosenki do filmów. Współpracuje ze sceną kabaretowo-muzyczną „Śmietanka Łowicka” i Sceną Kabaretową Marka Majewskiego.

Waldemar Ochnia – człowiek o stu głosach. Aktor-parodysta, imitator, satyryk i humorysta. „Polskie ZOO w jednej osobie”, ponieważ to jego głosem mówiły postacie popularnego nie tak dawno, telewizyjnego „Polskiego ZOO”. Swego głosu użycza również w niedzielnym radiowym programie satyrycznym „Zsyp”. W programie parodiuje czołowe postacie świata estrady, filmu, polityki i sportu.

15 lipca 2005             19.00   Giełda Satyry Politycznej Marka Majewskiego

Zapraszamy autorów – amatorów i zawodowców w każdym wieku i w każdym gatunku – reagujących na bieżące wydarzenia w kraju i na świecie. To nie musi być kabaret, może być hip-hop, rock, pieśń, wiersz… co kto lubi. Autorom zapewniamy możliwość prezentacji, konfrontacji, także dyskusji warsztatowej, a publiczności najświeższe teksty w autorskim wydaniu.

22 lipca 2005             19.00   Tadeusz Drozda

Mgr inż. elektryk, aktor i autor kabaretowy, założyciel kabaretu „ELITA” we Wrocławiu, jeden z najpopularniejszych showmanów i satyryków polskiej telewizji. Twórca wielu programów telewizyjnych, popularny jako Dyżurny Satyryk Kraju dzięki prowadzonemu przez osiem lat programowi o tym samym tytule.

5 sierpnia 2005          19.00   Trzeci Oddech Kaczuchy

Kabaret założony w 1981 roku przez: Maję Piwońską, Andrzeja Janeczko i  Zbyszka Rojka. Artyści tworzą program muzyczno-kabaretowy będący ciągłym dialogiem z publicznością, ale przede wszystkim śpiewają piosenki na wesoło, którymi  jak mówią  próbują rozjaśnić otaczającą nas ponurą rzeczywistość. W Trzecim Oddechu Kaczuchy  występują i śpiewają: Maja Piwońska  i  Andrzej Janeczko (autor tekstów  i piosenek).

12 sierpnia 2005        19.00   Jacek Fedorowicz

Aktor i satyryk. Ukończył Wydział Malarstwa w gdańskiej PWSSP. Aktor studenckiego teatru Bim-Bom w Gdańsku. Zagrał w wielu znakomitych filmach polskich, między innymi:  „Do widzenia do jutra” „Małżeństwo z rozsądku”, „Poszukiwany, poszukiwana”. Jest współtwórcą cyklicznych programów rozrywkowych w Telewizji Polskiej  ostatnio autorem i głównym wykonawcą popularnego programu „Dziennik telewizyjny”. Współautor audycji radiowej „60 minut na godzinę”, oraz popularny felietonista prasowy.

19 sierpnia 2005        19.00   Kabaret Moralnego Niepokoju

Początki Kabaretu sięgają 1993 roku. Tworzą go :Robert Górski (teksty), Przemek Borkowski (teksty), Mikołaj Cieślak (teksty), Katarzyna Pakosińska (wdzięk), Rafał Zbieć (głupie odzywki). Pierwsza liga polskiej sztuki kabaretowej ostatnich lat, obecnie najbardziej znany z prezentowanego przez TVP 2 Tygodnia Moralnego Niepokoju . Kabaret współpracuje z teatrem Rampa w Warszawie i tam cyklicznie występuje.

PORANKI FAMILIJNE

3 lipca 2005                            11.00   „Pchła Szachrajka i Rycerz Szaławiła” Jana Brzechwy,  reż.  Jolanta Fijałkowska, wyst.: Małgorzata Jóźwiak, Jolanta Fijałkowska, Stanisław Biczysko, Jerzy Pożarowski. Koncert „Wakacyjna przygoda z piosenką i akordeonem”, wyst.: Grzegorz Toporowski , Irena Podobas

10 lipca 2005                      11.00   „Pinokio” wyst.:  Justyna Zbirów – Dąbrowska, Jolanta Fijałkowska,  Adam  Biedrzycki,  Tomasz Zaród, Jerzy Pożarowski. Koncert „Batuta pana dyrygenta”  wyst.: Wojciech Ulatowski, Irena Podobas

17 lipca 2005             11.00   „Baśnie i legendy polskie”, reż. Jolanta Fijałkowska, muz. Marek Krynicki,

Michał Matras, wyst.: Małgorzata Jóźwiak, Jolanta Fijałkowska, Jerzy Pożarowski,  Ireneusz Dydliński, Wojciech Kobiałka. Koncert „Radosne fanfary” wyst.: Marcin Pasek, Irena Podobas

24 lipca 2005             11.00   „Jaś i Małgosia” reż. Jolanta Fijałkowska, wyst.: Dorota Rubin, Jolanta

Fijałkowska, Tomasz Zaród, Jerzy Pożarowski, Wojciech Kobiałka. Koncert „Bajka o włoskiej księżniczce” wyst.: Tomasz Kubica, Irena Podobas

31 lipca 2005             11.00   „Malutka czarownica „wyst.:  Roman Holc, Jerzy Burbo. Koncert „Słoń na   wakacjach” wyst.: Michał Sobiera, Irena Podobas

7 sierpnia 2005       11.00   „Legendy piastowskie „reż. i  wyk.: Roman Holc, Michał Burbo. Koncert

„Polowanie na wiewiórkę” wyst.: Tomasz Kubica, Irena Podobas

14 sierpnia 2005     11.00  „Legendy Wisły i Krakowa” wyst.: Roman Holc, Jerzy Burbo. Koncert „Marimba – duży ksylofon” wyst.: Jagoda Jabłonowska, Irena Podobas

21 sierpnia 2005     11.00   „Opowieści o Czerwonym Kapturku” wyst.:  Emilia Król, Beata Łuczak, Przemysław Chojęta, Wojciech Kobiałka. Koncert „Afrykańskie bębny grają” wyst.: Marcin Lemiszewski, Irena Podobas

28 sierpnia 2005        11.00   „Strach na wróble” wyst.: Beata Łuczak, Janusz Hamerszmit. Koncert „Wesoły zwierzyniec” wyst.: Michał Sobiera, Irena Podobas

LATO W MIEŚCIE

1 lipca 2005                       10.00   Piknik na Frascati. Rozpoczęcie akcji Lato w mieście 2005. AZS – Rafał Jachimiak zajęcia sportowe, szczudła. Warsztaty plastyczne – prowadzenie Anna

Piotrowska.  Warsztaty tańca nowoczesnego – prowadzenie Izabella Borkowska

4 lipca 2005                       11.30   „Bezpieczne wakacje” – spotkanie z policjantem. Konkurs plastyczny na LOGO                                               Akcji „Lato w Mieście 2005”

7 lipca 2005               11.00   Kabarecik Wiercipięta „Bawimy się w bajki” wyst. Czesław Bogdański

15 lipca 2005                     11.00   Zabawa tematyczna – Ogrody Księcia Kazimierza Poniatowskiego prow. Roman     Holc

18 lipca 2005             12.00  Sportowy tor przeszkód, strzelanie z łuku i inne konkursy sportowe

20 lipca 2005             10.30  „Kartka z wakacji” wielkoformatowy konkurs plastyczny na Kartę Pocztową

25 lipca 2005                     10.00   Warsztaty teatralne-plenerowe. Prowadzenie Witold Jędrzejczak, Marcin Gałązka

26 lipca 2005                     10.00   Warsztaty teatralno-plenerowe. Prowadzenie Witold Jędrzejczak, Marcin Gałązka

27 lipca 2005                     10.00   Warsztaty teatralno-plenerowe. Prowadzenie Witold Jędrzejczak, Marcin Gałązka

28 lipca 2005                     10.00   Warsztaty teatralno-plenerowe. Prowadzenie Witold Jędrzejczak, Marcin Gałązka.       Licytacja Mandali Centrum Ajurwedy (UNICEF)

29 lipca 2005                     10.00   Piknik w Ogrodach Frascati z udziałem sponsora WSS SPOŁEM, występ brzuchomówcy – Wojciech Glanc z lalką Eustachym, AZS -Rafał Jachimiak – zajęcia sportowe, szczudła. Warsztaty plastyczne – prowadzenie Anna Piotrowska. Warsztaty             teatralno -lalkarsko-ruchowe – prowadzenie Witold Jędrzejczak, Marcin Gałązka

1 sierpnia 2005         10.00   Malowanie lata kredą na asfalcie – konkurs

3 sierpnia 2005         10.00   Bezpieczne lato – spotkania i zabawy organizowane przez Komendę Rejonową  Policji Warszawa 1

11.30 „Spotkanie z Ewką Konewką” – show muzyczne z konkursami i quizami –

Krystyna Goliasz

4 sierpnia 2005         11.00   Spotkanie z iluzjonistą Włodzimierzem Dyją. Pokaz połączony z nauką sztuk           magicznych

5 sierpnia 2005         10.00   Spotkania z Europą- Węgry. Występ zespołu Fakutya z  Szegedu, spotkanie z dziecięcą literaturą węgierską – utwory zaprezentuje Tadeusz Kwiatkowski -Cugow,   nauka czardasza – Mateusz Dobrowolny.

8 sierpnia 2005         10.00  Gry i zabawy parateatralne. Prowadzenie Ewa Ruckgaber.

10 sierpnia 2005       10.00  Bezpieczne lato – spotkania i zabawy organizowane przez Komendę Rejonową Policji Warszawa 1,

11.30  „Ekologiczne drzewa” happening plastyczny z udziałem dzieci – Igor Buszkowski

11 sierpnia 2005       10.00  Gry i zabawy z dalekiego Wschodu. Japońskie origami, prowadzenie Motoko           Yamakawa, GO -  starochińska gra planszowa, prowadzenie Krzysztof Giedrojć

12 sierpnia 2005       10.00   Spotkania z Europą – Ukraina. Występ DZIECIĘCEGO Zespołu „RANOK” z  Domu Kultury w Bielsku Podlaskim. Opieka artystyczna Elżbieta Tomczuk

16 sierpnia 2005       10.00  Warsztaty z tańca nowoczesnego, prowadzenie Zuzanna Zielińska

17 sierpnia 2005       10.00   Bezpieczne lato – spotkania i zabawy organizowane przez Komendę Rejonową                                            Policji Warszawa 1.

11.30   „Ale cyrk” pokaz cyrkowy z udziałem dzieci

18 sierpnia 2005        10.00   Warsztaty z tańca nowoczesnego prowadzi Zuzanna Zielińska

19 sierpnia 2005        10.00   Gry i zabawy parateatralne. Prowadzenie Ewa Ruckgaber

22 sierpnia 2005        10.00   Warsztaty rzeźbiarskie (glina), prowadzenie Krzysztof Dzienkiewicz

23 sierpnia 2005        10.00   Spotkania z Europą  – Grecja. Zabawa tematyczna antyczna Grecja, prowadzenie Roman Holc. Nauka tańców greckich, baśnie i legendy z Grecji.

24 sierpnia 2005        10.00   Widowisko teatralno-muzyczne „Dlaczego drzewa jesienią zmieniają kolor liści”.    Warszawskie Towarzystwo Muzyczne im. Stanisława Moniuszki

25 sierpnia 2005        10.00   Na azymut czyli dzień z życia harcerza

pokaz technik, gier i zabaw harcerskich (podchody), zajęcia praktyczne m.in. nauka węzłów, nauka samarytanki, rozstawianie namiotu, śpiewanki i pożegnalny krąg. Impreza organizowania ze Szczepem 293 WDHiZ z ul. Kasprowicza 107

26 sierpnia 2005        10.00   Zajęcia parateatralne – spotkanie z pantomimą. Prowadzenie aktorzy  Warszawskiego Teatru Pantomimy

29 sierpnia 2005        10.00   Warsztaty rzeźbiarskie (glina), prowadzenie Krzysztof Dzienkiewicz

31 sierpnia 2005        10.00   Bezpieczne lato – Konkurs na zakończenie cyklu spotkań organizowane przez                        Komendę Rejonową Policji Warszawa 1

[2]Gazeta Stołeczna nr 176, Dlaczego letnie sceny nie są gorące,  s. 7 (2006.07.29)

[3] Maria Peszek w Ogródku – Dorota Wyżyńska

[4] By wśród wszawych komentarzy dostępnych na jakimś http://forum.gazeta.pl mogło sobie dyndać takie np. zdanie: dodane do innego już po prostu podłego  tekstu pani Doroty –  Ogródków nie odda IP: *.eranet.pl   Gość: nieogródek 11.03.07, 11:16 Odpowiedz: Kijowski i jego układy – przetarg ze wskazaniem w ogłoszeniu kto ma wygrac – to polityka Pani Naimskiej – uklad, korupcja, złodziejstwo i do tego taki tupet. A o wartości tej imprezy szkoda pisac, z roku na rok coraz wieksza zenada i prowincjonalny festyn. Ot taka maszynka do zarabiania pieniedzy dla Pana Kijowskiego…:Re: Ogródków nie oddaIP: *.lapua.fi   Gość: swiadek 11.03.07, 13:12 Odpowiedz; Kijowski to oszust i kanciaz.Never again

Rozdz.CXXXVI – Lunche w Ogrodach Frascati

Tego nie wiedziałem:  że Frascati,  że swobodna zabawa, że spotkanie na wolnym powietrzu – to dla Gazety Wyborczej i jak akolitów  nie jest sprawa wolności zgromadzeń ani nawet igrzysk lecz  znaczy –  niepłacony lunch czyli – podejrzaną kasą.

Jak daleko z  warszawskiego Ogrodu Frascati do Niepodległości ? Od gminnej afery kilku zawistnych radnych do pytania o zasadę Solidarności !?  Cóż za przesada – ktoś zawoła. A przecież z takich właśnie małych sukcesów powstaje siła narodów. Z takich klęsk rodzą się urazy, zawiść, rozczarowanie, a stąd już tylko krok do bratobójczej walki. Mgnienie rapiera od zaborów.

Jedno jest pewne: jeszcze nie zacząłem tworzyć Frascati, jeszcze nie wiedziałem czy się to może udać, czy publiczność przyzwyczajona do popołudniowych spektakli w Dolinie Szwajcarskiej zechce wędrować do Parku na Frascati – a już uformował się zwarty krąg przeciwników. W jakiejś mierze z pewnością kreowanych przez moich pracowników, którym odebrałem spokój bytowania. W jakimś stopniu powiedzmy kreowany przez moje wpadki czy niezręczności. Ale gdzie tam  porównywać moje nietakty z zachowaniem dziesiątek innych dyrektorów. Umówmy się nikt nie jest ideałem.  Ja jednak ani takim mięsem jak Hanuszkiewicz czy Dejmek nie rzucałem, ani nie zasypiam  jak Maciej Nowak. Nowak, który przez dwa lata pełnił funkcję jurora, poprowadził spotkanie poświęcone podsumowaniu teoretycznemu Ogródków, a nie tak dawno  dwakroć potrafił odwołać ze mną spotkanie, następnie kazał mi na próżno czekać pod swoim gabinetem, a następnie nawet przez sekretarkę nie przeprosił. Na tej skali Sorry Winetou – lecz czuję się prawie ideałem.

15 lipca 2005

A przecież święty też nie jestem. Gdybym był święty nic bym w praktyce nie zdziałał. Był zatem 15 lipiec, miałem 51 lat,  bańkę na Urzędowym koncie i … zero szans na wydanie tych pieniędzy uczciwie oraz zgodnie z prawem. Właściwie rozumiem radnych. Tak nagle otrzymane pieniądze można było tylko rozkraść.

Józef Galewski

I pewnie należało. Ale jakoś nie zdołałem. Nie, nie powiem by szatan nie zachodził i nie pukał. Ale widać tak jakoś nań popatrywałem, że otaczający mnie zespół może i coś tam kombinował na boku, ale tak ich kontrolowałem, że nawet nikt nie ośmielił się zaproponować mi wspólnego przekrętu. Trzeba było przede wszystkim stworzyć aranżację sceny. Zamówić wszystko w trybie przetargu, a ściśle zapytania o cenę dekorację. – To oczywiste chyba, że takiej rzeczy nie wykona nikt obcy, spoza branży. Ktoś kto od lat nie był związany z teatrem ogródkowym, również nie znał moich gustów, marzeń i rysunków Józefa Galewskiego, z którymi jeszcze od czasów Dziekanki chodziłem powszędy by pokazać styl w jakim architekturę  mego teatru widziałem.

I tu Pan Bóg, czy skupiony w tym momencie Senior Kijowski w Rajskich Ogrodach zesłał mi – via Małgosia Bocheńska – dwa cuda. Pierwszym i zasadniczym był Pan Wojtek Gruz, który jako człowiek pracujący i w Teatrze Roma i w Ministerstwie Pracy umiał tak dopasować procedury by lege artis przeprowadzić Zapytanie o cenę wśród … no oczywiście, że znajomych.

W drugiej Połowie mego wieku

Folwark świętokrzyski - Teatr Ogródkowy

Pojawili się zresztą nowi ludzie. Po wpadce – jeden Bóg raczy wiedzieć: zamierzonej czy płynącej z niekompetencji  mej pożal się boże kierowniczki administracji, która spóźniła o miesiąc ( cały czerwiec) dostarczenie dachu nad estradę zwymyślałem tę ostatnią jak burą sukę, powiedziałem, że nie mam do niej już za grosz zaufania i zacząłem rozwijać moje stosunki z Urzędem Zatrudnienia. Nawiązałem je przez Roberta Kwiatkowskiego ( nie nie ten z TV, lecz młody chłopak, z którym swego czasu startowaliśmy na radnych z okręgu warszawskiej  Starówki, potem członek Zarządu Śródmieścia zwany przez właścicieli użytkowych lokali w Śródmieściu … Don Robert). Potem jednak Robert wyspecjalizował się jako Urzędnik na Rynku Pracy, zarządzał biurem pośrednictwa. To on podsunął mi pomysł, że skoro mi zespół robi koło pióra to można na zasadzie współfinansowania zatrudniać bezrobotnych absolwentów jako grafików czy researcherów, a nawet tzw. Architektów krajobrazu.

Robert Kwiatkowski ( około 1994)

Na to ostatnie stanowisko różny pojawiał się element. Ludzie przeważnie w moim wieku, zastygli w jakiś urzędach, najczęściej niestety nieskażeni obsługą komputera, co z kolei do szału doprowadzało zatrudnionego na stanowisku informatyka Marcina Kwolka.

Na tej zasadzie zatrudniłem do prac pomocniczych panią Iwonkę, syczącą czarnowłosą czterdziestkę, której jednak ku jej i zespołu zdumieniu uwieść się nie dałem i pana Mareczka.

A … to był oryginał !  Lata przepracował w Interpresie, gdzie jak twierdził odpowiadał i to w szczeblu dyrektora za plenerowe aspekty papieskich pielgrzymek. Niewątpliwie pieniędzmi obracać umiał, boć  starał się mi wciskac jakieś kity fakturowe.  Ale nie wgłębiajmy się w nieudany pokaz laserowy i naciąganą kuchnię polową.

Smutniejsza była dla mnie sprawa sponsora. I nie tyle szło tu o pieniądze, co o honor. Podczas konferencji na Nowym Świecie, gdzie była mowa o letnich akcjach pojawił się Urbański, pojawiła się też – w roli przedstawicieli biznesu nasza dawna koleżanka ze studiów niejaka Majka Zawadzka. Zorientowawszy się, jak dobre stosunki łączą mnie z Andrzejem złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. Jeśli sprawię, że Prezydent pojawi się na  warszawskim ingresie funkcjonującej dotąd jedynie w Łodzi  firmy holenderskiej firmy Coram specjalizującej się w urządzaniu łazienek, firma przekaże na Ogródki dotację w wyskości, jak uzgodniliśmy 11 000 Euro. Stanąłem na głowie ! Sprawdziliśmy firmę ! Dokonałem zamachu na wolność osobistą Prezydenta dzięki wpływom jaki uzyskałem u uroczej asystentki tegoż Ewy Frydrychowicz i dokonałem rzeczy prawie niemożliwej. Gruby Ponton osobiście przypłynąl do namiotu na dalekiej Ochocie, uścisnął prawicę holenderskich bossów, podziękował, że inwestują w Polsce i , że mają kulturę wspierać.

Oni  w zamian wręczyli mu List Intencyjny [1],  z którego wynikało, że przekażą na mój Festiwal uzgodnioną kwotę. Prezydent podziękował dodając, iż pierwszy raz w swojej kadencji przyjmuje pieniądze, zwykle je daje i sprawa wydawała się załatwiona. Dwa kwity i przelew.

Oczywiście rozumiałęm, że jakieś formalności mogą być konieczne. Zrobiwszy swoje podałem więc sprawę „na tacy” mojej szacownej zastępczyni  pani Anecie, która ogólnie była ( dla mnie) miła, jak stwierdziłem nie donosiła ani pod mną nie ryła ( co jak na stosunki panujące w PISie, z którego to nadania ją otrzymałem było i tak wartością), na urzędowaniu znała się malutko lecz zawsze twierdziła o sobie, że marketing to jej żywioł.

Odwiedziłem jeszcze z Panią Anetą jakiegoś urzędnika w Coramie, resztę zleciwszy mej zastępczyni, która … tak „intensywnie” wzięła się do pracy, że minął maj: upływał czerwiec –  kogoś nie było, impreza ruszała, kompletowano dokumentację, nadszedł lipiec i … zaczęto się zastanawiać co właściwie w formie reklamy Dom Kultury da, za tę dotację, aż rozpoczął po trzech miesiącach ( sic!)  koordynowany przez część pracowników Domu Kultury, śródmiejskich radnych i Gazetę Stołeczną ATaK na mnie i na Frascati. Firma „Coram” natychmiast skorzystała z okazji. W dniu 7 lipca 2005 pani Joanna Karaś skierowała do Prezydenta list, którym oświadczyła, że firmę zaniepokoiły „wiadomości negatywne oraz informacje, jakie ukazały się w wydaniach Gazety Stołecznej z dnia 01 oraz 06.07.05, a dotyczące Festiwalu Teatrów Ogródkowych – w którego sponsoringu wyrażał wolę uczestnictwa” i uważa, że „uczestniczenie przez Spółkę w sponsorowaniu imprezy, może w efekcie odnieść odwrotny do planowanego skutek i kolidować z dobrym wizerunkiem firmy.”

Nie dziwiłby mnie może taki list, gdyby ATaK nastąpił w kilka dni po przyrzeczeniu dotacji. Dla mnie jednak 13 kwietnia wydawało się oczywiste, że dotację Coramu otrzymam w ciągu co najwyżej jednego dwu miesięcy, które wówczas dzieliły nas od rozpoczęcia festiwalu. Zabawne, że chwytając się poważnego argumentu holenderscy naciągacze w swym polskim wydaniu demaskują się sami stwierdzając, że „Festiwal rozpoczął się 13.06.2005 r., przy braku jakiejkolwiek akcji reklamowo informacyjnej – co skutkuje niewielkim, jak na rangę imprezy, o której Spółka była zapewniana, zainteresowaniem Festiwalem mieszkańców Warszawy.”. To akurat jak pisałem już było poniekąd prawdą, skoro Coram nie dał na reklamę to istotnie, reklamy nie było ! Pieniądze prezydencie miałem potwierdzone dopiero 5 lipca.

Powinienem więc za atakujące mnie artykuły Stołeczną Gazetę Wyborczą gołymi rękami udusić, gdyby nie fakt, że po pierwsze ( jak już czytelnicy tych dialektycznych żali wiedzą) kocham Adama Michnika miłością dziecięcą więc nieskażoną, po za tym zaś jako człowiek próżny lecz i potrafiący liczyć – szybko skonstatowałem, że negatywny PR jaki zafundowała mi gazeta zaowocował reklamą żywszą i skuteczniejszą niż mógłbym ją kupić za tych nie otrzymanych z Coramu ok. 40 tys. ówczesnych złotych.

Wiadomo wszak, że wiadomość negatywna rozprzestrzenia się 11-krotnie, pozytywna bodaj 3- krotnie. Więc jak już się pisałem Gazecie, zamiast się na nią oficjalnie wpieniać, serdecznie podziękowałem w dniu mych urodzin, dla Firmy Coram, , a także moich „służb” marketingowych pozostał mi zaś cóż… niesmak. Niestety jednak  biorąc pod uwagę płace, zmiany w Statucie Domu Kultury, z którego wręcz już wynikało, że Dyrektor powołuje swego zastępcę w uzgodnieniu z Organizatorem czyli Prezydentem i Burmistrzem, znając nepotyzm panujący w tych kręgach wiedziałem, że na panią Anetkę narzekać nie należy, bo zmienić mógłbym ją tylko na gorsze.

Zresztą 7 lipca, gdy zorientowałem się, że nie będę miał prywatnego sponsora miałem już co innego na głowie. Nie brakowało mi pieniędzy – lecz czasu na ich sensowne wydanie.

Majka Zielińska ( Blue-Box)

Odpuszczono mi wszak temat główny. Czyli aranżacje Ogródka. Pan Mareczek starał się wcisnąć swoją działkę, ale bardzo było to nieudolne, inna pani Krysia zrobiła za parawan, a przetarg wygrała, bo wygrać musiała wychowana w Ogródku, córka Malarza, ustosunkowana w Teatrze Wielkim, z którego pracowni następnie korzystała – cudem dostępna – Majeczka Zielińska ze swoją firmą Blue-Box.

Co ja się potem musiałem na udawać, że się niby nie znamy. Nawet najbliższym nie mogłem wyznać tej najprostszej prawdy, że się nie boję firmy, której dałem zlecenie, bo ją znam, bo jej ufam, bo znam jej znajomych, jej talent i rzetelność. No nie – takie wartości  się przecież w unijnej procedurze nie zmieści. Ani to, że sukces imprezy, fakt, że w ciągu miesiąca udało się stworzyć teatr z niczego jest satysfakcją większą niż potencjalna łapówka, której wysokość wszyscy do dziś domniemywują. Wszak, że nie dorobiłem się ukrytego majątku w tamtym miesiącu na Frascati – nikt pewnie nigdy nie uwierzy.

Włącznie z zainteresowaną, która do dziś nie może mi ponoć darować jakiegoś dość sarkastycznego podsumowania ostatecznych rozliczeń.

„Teatr mój widzę dość skromny

- kulisy niech będą drewniane.

Za to widowni – ogromnej.

Z wrażenia zamurowanej.”

Tak napisałem na piąty konkurs – i oto: spełniło się.

Projekt firmy Blue Box ( Majka Zielińska)

Impreza już trwała. Ale wielkim „tutti” miał być XIV Konkurs Teatrów, którego finał już tradycyjnie rozgrywał się w trzeciej dekadzie sierpnia. Wtedy ludzie w większości wracają już z wakacji, teatr jeszcze nie grają – jest pięknie. Postanowiliśmy zatem, że wszystko ma być gotowe na 15 sierpnia, na wielki weekend połączony w tym roku ze Świętem Wniebowstąpienia NSP i rocznicą „Cudu nad Wisłą”. Rozmawiałem pamiętam z Marcinem Wolskim, nazwa imprezy nasunęła mu się sama: „Cud na Frascati”. I stał się cud.

Co miałem ? Miałem już ogromną estradę o wymiarach 8 na 10 metrów. Jeszcze większy namiot bodaj 10 na 12 metrów. No i ten namiot potężny oparty na czterech  na aluminiowych czworokątnych nogach. Namiot spóźnił się miesiąc. Przybył pod koniec czerwca. Był nieco za duży i z trudem mieścił się pod gałęziami od sezonów nie przycinanych topoli.

Miałem też namioty. Do trzech dziesięciokątnych altan, które kupiłem jeszcze na X KTO do Doliny Szwajcarskiej i które na XIII KTO  wobec obstrukcji  związkowców ściągnąłem ze stodoły w Ołtarzach dokupiłem jeszcze cztery już należące do Domu na Smolnej. No i miałem krzesła. Chyba ze 140 moich i przynajmniej drugich tyle plastykowych krzeseł, które już dokupywał Dom Kultury. No ale to wszystko bardzo praktyczne – najpiękniejsze jednak nie było.

Majeczka wyrysowała cały teatrzyk na nowo. Metalową konstrukcję sceny z jej czterema potężnymi  osłoniła pomalowanymi na  biało ażurowymi trejażami. Osłaniały one dół sceny i nogi, a nad frontem sceny zbudowany został również z delikatnie okwieconego ażuru tympanon, z logo teatru ogródkowego, listkami Linasa po środku. Był front sceniczny, atrapa budki suflera, która nie wiedzieć czemu tak panią Dorotę Wyżyńską gniewala. Doszła prawdziwa, aksamitna i rozsuwania kurtyna w ciepłej butelkowej zieleni.

Projekt dotyczył całego terenu. Firma Blue-Box zaprojektowała też altany. Były czworokątne, stabilne, mieściły około 30 osób. Doświadczony przygodami z Doliny Szwajcarskiej zamówiłem do nich natychmiast podłogi, nb. wykorzystując dla przeszło połowy zakupowane jeszcze przeze mnie cztery, pięć lat wcześniej podesty. Jedynym problemem okazały się dachy. Majka zaproponowal dla nich spokojny kolor jasnej kawy z mlekiem.  Na rysunku projektowym dobrze się prezentowały, tzn. miały właściwy kont nachylenia umożliwiający spływanie wody. Jednak, gdzieś w trakcie prac dokonała nie uzgodnionej ze mną korekty estetycznej. Zobaczywszy dachy pod drzewami – spłaszczyła je nieco. Wyglądało istotnie, ładniej może lecz gdym to zobaczył przy montażu zamarłem. Znałem bowiem konsekwencje, wiedziałem, że kilka zatrzymanych kropel, drobne wybrzuszenie namiotowej osłony skutkuje w sposób natychmiastowy nawet kilkulitrowymi balonami, w któtrcyh zbierająca się woda wyciąga i trwale deformuje płocienny dach.

Lamentowałem w głos, ale w tym sezonie nic się już nie dało zrobić. Zamówiłem za to jeszcze rynienki, by spływająca deszczówka nie kapała widzom po nosie. No i modliłem się by sezon przeszedł bez większych ulew. To – wymodliłem. Ulewa była jedna, ta która przeszła jeszcze przed zainstalowaniem teatru. Ale jaka !

CDN


[1] Coram

Rozdz. CXXXVII – ATaK na Frascati

To było 29 lipca 2005. Prace szły w najlepsze. Na bieżąco kontrolowałem działania Blue-Boxu w Teatrze Wielkim, gdzie świetni fachowcy z tego teatru po godzinach pracowali dla nas. Jednak wrogowie nie odpuszczali. Tylko, że działania Gazety Wyborczej miast wstrzymać imprezę sprawiły, że w lipcu z dnia na dzień na kolejne spektakle pojawiały się coraz większe tłumy.

Lipiec, a właśnie się kończył, choć wciąż w starej scenerii zamknęliśmy liczbą  9 tysięcy widzów, w porównaniu do 1900, którzy odwiedzili Frascatii przez cały czerwiec i  3500 osób jakie w lipcu  rok wcześniej uczestniczyło w Ogródkach Warszawskich w Dolinie Szwajcarskiej. Wzrost – jak powie statystyk – o 250 % w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego. Więc lipiec się kończył. Wyborcza wzięła wodę w usta. Jednak TVP raczyła zauważyć. 12 lipca Joanna Szelągowska przeprowadziła ze mną Wywiad Kuriera

W końcu jednak ja  nie tędy to owędy. Skoro wybroniłem się w tej rozmowie ktoś nasłał kolejną redakcję, która za mną krążyła wypytując co ja wbrew radnym z otrzymanymi od Prezydenta pieniądze robię. I właśnie 29 lipca bodaj około szóstej wyemitowano ten wyjątkowo wszawy news, w którym Pan Związkowiec oświadczał, że ja ludzi prawie biję, a Pani przewodnicząca Rady Anna Jaworska dziwiła się, że jeszcze ( tzn. w dwa tygodnie) od otrzymania pieniędzy nie pokazałem na co je przeznaczam oraz powiadała, że wystarczy pójść na Frascatii zobaczyć co tam jest ( tzn, obejrzeć w połowie moje,  wciąż zielone daszki z Bossaru) by stwierdzić, że to nie może być warte pieniędzy, które mi przyznano. Jak to się nazywa w logice: pewnie wnioskowanie z fałszywej przesłanki.

Dzień 29 lipca to był jednak ważny dzień. Pamiętam, ze wybierając się na zaprojektowany na ten dzień występ kabaretu „Czerwony Tulipan” z Olsztyna wpadłem moim rowerem na obiad do „Kuchcika” przy Zgody. Gdy dopijałem soczek nagle niebo poczerniało i …. w ciągu pół godziny przewaliła się nad miastem jedna z większych nawałnic jakie w swoim życiu widziałem. Przeszła ona zresztą tego dnia nad całą Polską: sparaliżowała, Wrocław, Łódź, Radom, Warszawę.

Przeczekawszy więc ulewę w Kuchciku, po pół godzinie może 45 minutach znalazłem się na Frascati. Był tam Boguś Gordyczukowski (akustyk) i kierowca – Wojtek Kur. Wraz z ochroniarzami zabezpieczali co się dało. Ale sytuacja nie wyglądała wesoło. Połamane gałęzie mniej lub bardziej uszkodziły prawie wszystkie namioty,  jedno drzewo było  powalone, kilka gałęzi zaczepiło się o konary i  drzewo. Wzięliśmy się do pracy. Spektakl kabaretowy trzeba było naturalnie odwołać ( umówiliśmy się na wolny jeszcze wrześniowy termin 2 września). Przed nami była sobota jeszcze w tym sezonie bez imprezy, ale w niedzielę czekał nas zyskujący na popularności  ( przychodziło już po kilkaset dzieci) Poranek Familijny, w poniedziałek zaś kiedy wypadała rocznica Powstania Warszawskiegp zamieniliśmy nawet terminami dzień przeglądu teatru ogródkowego przenosząc na wtorek, by 1.VIII mógł się odbyć koncert piosenki powstańczej.

Gałęzie nad namiotami

Chciałem naturalnie imprezy te ratować. Zadzwoniłem na wszelki wypadek do Zarządu Terenów Publicznych, ale tam mimo nawałnicy żadnego pogotowia nie było. Widząc co dziej się w całym mieście, w innych parkach i na ulicach, po prostu: wzięliśmy się więc do pracy. Krysia Antoszkiewicz,  która jakimś cudem znalazła się pod ręką podała mi adres znajomego alpinisty z uprawnieniami dendrologicznymi, który najrozmaitsze prace parkowe prowadził. Wezwaliśmy go w trybie pilnym. Zgodził się przybyć w sobotę i zrobić porządek z tym wszystkim.
No dobrze – teraz już nie będę ukrywał. W głębi duszy byłem nawet rad. Od dawna patrzyłem bowiem  z niepokojem na kilka ciężkich gałęzi zwisających niebezpiecznie nad czaszami namiotów. Nareszcie nadarzała się znakomita okazja dla ich usunięcia. Większość z nich  była już nadłamanych lecz jeszcze wskazałem specjalistom kilka gałęzi, których usunięcie było konieczne ze względu na bezpieczeństwo sprzętu i ludzi. Alpinista sprawdził się znakomicie. W ciągu soboty doprowadził teren do porządku. Myśmy w tym czasie pokleili czasze namiotów, wyprostowali pręty i w niedzielę, gdy przyświeciło słoneczko kilkaset dzieci bawiło się już świetnie z Romkiem Holcem na spektaklu „Malutkiej Czarownicy” i z panią Ireną Podobas na poranku muzycznym .

Nie – szczerze powiedziawszy, to, że i te moje działania spotkają się z negacją, że skutkować będą atakami w prasie i urzędniczymi szykanami to mi doprawdy do głowy nie przyszło

Porozumiałem się wszak w poniedziałek z Zarządem Terenów Publicznych. Zdałem im raport z moich prac. Pani dyrektor Kaznowska ustnie mnie pochwaliła, potwierdziła, że skoro odpowiadam za teren ważne bym dbał oń dobrze, a jednocześnie wysłano skargi o samowolę, uruchomiono nawet prasę. Dla odmiany w „Życiu Warszawy” po kiulku dniach ukazał się taki, miły artykulik:

Uszkodzone klony bez zezwolenia

Zezwolenia a Sprawa Polska

Bez zgody Zarządu Terenów Publicznych zostały podcięte klony w parku Rydza-Śmigłego. A wszystko po to, by mogła stanąć scena. O zranieniu tych blisko sześćdziesięcioletnich klonów poinformowali ŻW mieszkańcy Śródmieścia.  To skandal. Wielkie konary wycięto w drzewach, otaczających namioty i scenę. Odbywają się tam występy w ramach „Ogrodów Warszawskich”, to letnia impreza organizowana przez śródmiejski dom kultury – mówi oburzona Czytelniczka.

Dlaczego bez żadnych zezwoleń przycinano drzewa w parku? Zapytaliśmy o to Andrzeja Kijowskiego, dyrektora Domu Kultury Śródmieście. – Klony ucierpiały w czasie wichury. Gałęzie były połamane, dlatego postanowiliśmy je obciąć  tłumaczy Kijowski.  Prace zleciliśmy wyspecjalizowanej firmie alpinistycznej i zapłaciliśmy za nie z własnego budżetu.

Dyrektor domu kultury zapewnił nas także, że wycinka została wykonana po uzgodnieniu z Zarządem Terenów Publicznych, któremu podlega większość stołecznych parków. Co innego jednak twierdzi samo ZTP. – Drzewa w parku Rydza-Śmigłego zostały przycięte bez naszej wiedzy i zgody – powiedziała Małgorzata Krawczyk z ZTP.

Jak wyjaśnia Krawczyk, każde przycięcie drzewa naraża je na zniszczenie, zwłaszcza wtedy gdy jest to zrobione niefachowo i kiedy wycina się grube konary, tak jak było w tym przypadku. Miejsca po przycięciach trzeba odpowiednio zabezpieczyć. Jeśli się tego nie zrobi, drzewo może być zaatakowane przez choroby.

A każda ingerencja, która wiąże się z przerwaniem barier ochronnych drzewa sprawia, że staje się ono bardziej podane na wpływ niekorzystnych czynników zewnętrznych – dodaje specjalistka z ZTP – I ryzyko zniszczenia drzew zwiększa się gdy cięcia wykonane są niefachowo oraz gdy zakres cięć jest znaczny i dotyczy grubych konarów co w tym wypadku miało miejsce.

JUSTYNA KAMIŃSKA,  JUKA. ( Życie Warszawy: 11.08. 2005)

-——————————-

Odpowiedziałem natychmiast. Dowcipnie chyba. Mimo moich monitów w redakcji – poniższego tekstu nigdy nie opublikowano:

„Nie ma zgody na wichury”

Szanowna Pani Redaktor

2005-08-11 pani JUSTYNA KAMIŃSKA,  JUKA zamieściła w ZW tekst pod bardzo słusznym tytułem: „Uszkodzone klony bez zezwolenia”. Istotnie bez zgody Zarządu Terenów Publicznych również bez uzgodnienia z DKŚ, nawet bez poinformowania Prezydenta Miasta szalała nad Warszawa 29 lipca ogromna wichura. W Ogrodach Frascati, gdzie od dwu miesięcy przy kilkusetosobowej dziennej frekwencji odbywa sie Konkurs Teatrów Ogródkowych i inne imprezy Ogródków Warszawskich rozpętało sie istne piekło. Dla instalacji namiotów i sceny na początku czerwca nie naruszyliśmy ani jednej gałęzi nie mówiąc o konarach. Teraz jednak łamały sie splątane gałęzie, opadały na nasze namioty niszcząc je w 30 procentach.

Zdarzenie miało miejsce w piątek szczęśliwie przed występem kabaretowym, który zmuszeni byliśmy odwołać.

Służby techniczne miasta były oczywiście zawalone setkami poważniejszych interwencji i czekanie na ich interwencje zmusiłoby nas nie tylko do nieuzasadnionego odwołania sobotnich koncertów, niedzielnych poranków familijnych dla kilkuset dzieci, być może poniedziałkowego spektaklu ogródkowego, który 27 lipca odwiedziło 600 osób. Pozostawienie drzew w stanie w jaki wprowadziła je wichura nakazywałoby też całkowite odcięcie przestrzeni parkowej dla spacerowiczów. Ułamane konary wisiały na nadłamanych konarach grożąc w każdej chwili upadkiem.

W tej sytuacji dysponując budżetem przyznanym przez Prezydenta Kaczyńskiego Domowi Kultury Śródmieście na rewitalizacje Ogrodów Frascati zdecydowałem wynająć profesjonalną firmę z uprawnieniami alpinistycznymi i ogrodniczymi specalizującą się  w tego typu pracach. Wycięte zostały wylącznie nadłamane konary, co uczyniono zgodnie ze sztuka.  Miejsca po przycięciach odpowiednio  zabezpieczono by, drzewa nie zostały zaatakowane przez choroby. Istotnie nie czekaliśmy w weekend na zgody ZTP, działaliśmy bowiem w stanie wyższej konieczności. Jednak służby ogrodnicze ZTP są o wszystkim poinformowane i jak sadze nie tylko w tym miejscu dbać bedą o zachowanie parkowego drzewostanu w dobrej kondycji.

Istnieją dwa sposoby zachowania sie w sytuacjach trudnych. Można spychać odpowiedzialność i wstrzymywać działania lub reagować konstruktywnie. Wybraliśmy te drugą drogę. Skutki burzy należy usuwać zarówno szybko jak fachowo. Myślę że udało nam sie jedno i drugie. Z pomocą ZTP zadbamy o zdrowie zniszczonych przez  Posejdonowe Wiatry drzew, chroniąc ludzi i nie zawodząc tych, którym już w sobotę, w  niedziele czy poniedziałek trudno byłoby wytłumaczyć czemu Melpomena w Ogrodach Frascati nie wychodzi im na spotkanie.

Andrzej Tadeusz Kijowski

Dyrektor Domu Kultury Srodmiescie

No tak, ale to nie jest, jak się ze zgrozą przekonuję, język zrozumiały dla większości warszawiaków. A przynajmniej dla tych, którzy mają na coś wpływ w urzędach czy w prasie. Kiedy dziś spoglądam wstecz, gdy zbieram te wszystkie antyciała właściwie dziwię się jak w ogóle przy takim oporze tzw. materii  mogło się stać, że trwałem, że dopuszczono do tego by impreza zaistniała no, i że ja tak naprawdę do końca na serio nie wierzyłem, że obstrukcja może zwyciężyć.

A, co mnie zaślepiało to ten tłum. W sobotę, która nadchodziła po burzy piątkowej w programie jej właściwie nie było, ale spontaniczna  zabawa narodziła się właśnie w postaci kręgu tanecznego.

Tańce, hulanki, swawole …

Rozdz.CXXXVIII – Tłumy na Frascati

Taniec w ogrodach marzył mi się od dawna.

A rzecz wydawałaby się najprostsza w świecie biorąc pod uwagę, że właśnie w tańcu mój dom kultury miał jeszcze przed mym pojawieniem się jedyne ale istotnie spore osiągnięcia. Opisywałem już  zespół „Kabaret”, który gdym ich zmusił do podwyższenia lotów lekko zdobył wiosną tego 2005 roku Grand Prix na festiwalu szkolnym w San Remo. Pani Iza Borkowska należy do czołówki instruktorów tanecznych wydawałoby się więc, że pokazy połączone z nauką tańca i zachętą do wspólnej potańcówki powinni zrobić bez trudu.

A jednak to, co od XIII Konkursu, jeszcze

Andrzej Ciećwierz uczy tańca

w Dolinie Szwajcarskiej w tej sprawie robiono nie było mnie w stanie usatysfakcjonować. Mnie marzył się występ artystów na najwyższym poziomie, roztańczenie publiczności i przejście do wspólnej zabawy. Jedyne, co potrafią wygenerować z siebie środowiskowe domy kultury to popisy dzieci, którym ze wzruszeniem przyglądają się rodzice. Frekwencja jest samoistna. Jeśli na scenie wystąpi setka dzieci, to na każdego występującego smarkacza można policzyć średnio 2 nawet trzy osoby, które przyszły go oglądać: mamusia, tatuś, dziadkowie, czasem rodzeństwo. I full. Dzieci nic nie kosztują, rodzice robią zamęt, jedni przychodzą, drudzy wychodzą. I tak wyglądają te dziesiętne pokazy, konkursy, przeglądy w których czy to jako dyrektor domu kultury, czy to jako ojciec roztańczonych dziewczynek uczestniczyłem w najprzeróżniejszych Dorożkarniach, Arsusach, na rynku Nowomiejskim, nawet i w hipermarketach etc. Atmosfera z filmu Pollacka: „They shoot horses, don’t they?” (Czyż nie dobija się koni).

Tyle samo moi pracownicy byli skłonni ofiarować ogródkom. A ja wiedziałem, czułem, tłumaczyłem, że możliwa jest inna zabawa. Olśniewający taniec gwiazdy, rozgrzanie publiczności, jej partnerzy w roli fordanserów, a  na  koniec wspólna zabawa, gdzie wszyscy cieszą się występem własnych dzieci, oglądają inne, wreszcie tańczą sami. Bo przecież nauka tańca nie służy w swej istocie ani promowaniu talentów, ani popisom. Ma ludzi po prostu nauczyć kultury tańca, formy zabawy. Taniec, że użyję mego ulubionego słowa nie jest „autoteliczny”, taniec czemuś służy. A czemu: czy naprawdę muszę rozwijać ten temat ?

Ważne, że tańczyć musi umieć każdy, przynajmniej elementarnie się poruszać. To samo z rysowaniem, ze śpiewem. Ukształtowanie się dziewiętnastowiecznego pojęcia sztuki pięknej odebrało tym sztukom ich techniczne, celowe ( teleologiczne) znaczenie. Ludziom zaczęło się wydawać, że jeśli nie tańczą jak Marlena Dietrich czy Gene Kelly to już nie mają czego szukać na parkiecie. Ze śpiewem to samo – śpiewając Polacy myślą zaraz czy mają szansę na sukces zamiast o zbrataniu się z towarzyszami. Ze śpiewaniem szło troszeczkę lepiej. Bardzo trudno było znaleźć wykonawcę, który miast popisywac się rozśpiewałby towarzystwo. Ale Margita Ślizowska w Dolinie Szwajcarskiej dawała sobie z tym radę.

Podest Taneczny

Taniec był nie do przeskoczenia. Darek Sikorski z panią Izą ściągali zespół, rodziców, jako żem się uparł – za odpowiednie honorarium Pan Andrzej Ciećwierz prowadził na scenie otwartą pokazową lekcję tańca interesującą góra dwadzieścia parę osób i wszyscy rozchodzili się do domu. I rozchodzili by się dalej, gdyby w którymś momencie nie nawalił któryś z ciężko przepłacanych przez mój „impresariat” zespołów i nie wpadł na zastępstwo – Jurek Antoszkiewicz. Dla mnie to było to. Jurek nie uczył tańca, nie szkolił do śpiewu – Jurek po prostu grał do tańca, zakasywał rękawy i sprawiał, że wszystkim chciało się bawić. Jurek grał z kolegami. Tworzyli zespół „To i owo”, którego duszą był Jurek: śpiewający i grający na gitarze, bazą zaś multiinstrumentalny Olek Michalski grający na saksofonie, flecie, klarnecie – na czym chcecie.

A wszystko zaczęło się w momencie, gdy pod koniec czerwca  przybył wreszcie wielki namiot na dużą scenę. Mój własny i rodzony bossarowski 5,3 na 5,3 stał się już w tym momencie zbędny. Na ale przecież mnie za rozrzutność z Irlandii wygnano do … Krakowa. Nie zdzierżyłbym by się coś zmarnowało. Miałem zresztą wolne podesty, więc natychmiast obok sceny postawiłem zadaszony parkiet, który w trakcie bardziej obleganych spektakli zamieniał się w dodatkową lożę do siedzenia.

Po czwartkowych popisach tanecznych organizowanych przez moich instruktorów tańca,  lecz także w formalnie wolne od repertuaru soboty, z czasem po każdej imprezie zaczął pod egidą Jurka Antoszkiewicza funkcjonować krąg taneczny. Wieść rozeszła się pocztą pantoflową. I udało się wreszcie stworzyć to o co mi chodziło: wygenerować w parku atmosferę kurortu, z kręgiem tanecznym, miejscem dla śpiewu, stolikami, a nawet bez alkoholu. Zabawa trwała równo do 10 tej wieczorem. Pojawiło się grono jakiś 40 – 50 osób codziennych bywalców, najczęściej starszych państwa, dziadków. Pewien Pan bywał zawsze w słomkowym kapeluszu, dziadek ubrany jak ostatni ciul, kokietował starsze panie, szalona Irenka zwracała na siebie uwagę. Ot wspólnota. Towarzystwo. A ja przychodziłem na każdą imprezę. Jak ten Zorba za szefem tak ja chodziłem głównie za tym nieszczęsnym Darkiem Sikorskim.  Pisałem mu życzenia [1] starałem się przebić osłonę. Gdybym mógł – powiedziałbym pewnie słowami Kazantzakisa:

- Masz wszystko, za wyjątkiem|jednej rzeczy… szaleństwa.

- Człowiek potrzebuje odrobinę szaleństwa, albo…

- Albo?

- Nigdy nie odważy się przeciąć więzów i być wolnym.

- Jesteś na mnie zły?

- Naucz mnie tańczyć, dobrze?

- Tańczyć?

Sikorski - kucamy

- Powiedziałeś… „tańczyć”?

Jerzy Antoszkiewicz

- No to dawaj, chłopcze.

- Razem.

- Zaczynamy. Hop!

- Znowu. Hop!

- Kucamy.”.

Pilnowałem by wszystko było na miejscu, otwierałem, zamykałem, starając się pełnić rolę gospodarza, majordomusa. A potem liczyłem frekwencję patrząc ze zdumieniem jak  ludzi z dnia na dzień przybywa. A, gdy tak przybywało osób na widowni zaczęli się pojawiac zupełnie nieoczekiwani goście. A to pani Kunicka, a to Jurek Połomski dali się komuś przyciągnąć wieczorem, a ja ogrywając tak czy inaczej spotkanie z nimi już negocjowałem występy w następnym sezonie.

Jesteśmy więc po wielkiej burzy. Urzędy się burzą. Prasa dziwi. Ludzi przybywa. A gdy przybywa ludzi kiedy pieniędzy nie brak natychmiast zacząłem myśleć o  wzbogaceniu repertuaru. Pominąwszy przedostatni tydzień sierpnia,  w całości poświęcony Finałowi Konkursu Teatrów Ogródkowych, po wzbogaceniu także i sobotnich wieczorów Tanecznym Kręgiem Jurka Antoszkiewicza – wolne jeszcze pozostały niedzielne wieczory.

Dotychczas wszak byłem skromny. Uważałem, że nie stać mnie na konkurowanie z licznymi weekendowymi imprezami, których wszakże nawet latem w Stolicy nie brakuje. Jednak, gdy wieść o moich tłumach na Frascati obiegła miasto pojawił się w moim gabinecie, również ( tzn. Podobnie jak Antoszkiewicze) w Salonie 101 Małgosi Bocheńskiej  wcześniej poznany Aleksander Czajkowski-Ładysz. Syn Bernarda, który po ojcu otrzymał organ głosowy, po matce zaś talenty impresaryjno – organizacyjne. Ładysz zaproponował mi, za dziecinne wręcz pieniądze, rzędu bodaj dwu tysięcy złotych za koncert organizację już we wrześniu czterech niedzielnych koncertów operetkowo-wodewilowych. I w ten sposób poczynając od 16 sierpnia repertuar Frascatii został domknięty. Nie było już gdzie szpilki wsadzić. Nawet przed południem, kiedy udostępniałem scenę paniom z klubów mojego domu kultury organizujących lato w mieście.

Irena Piłatowska - Jedynka z Reportażem

Nie zawsze po południu,  gdyż – choćby w środy – scena wykorzystana była już od piątej, wpierw na radiowe spotkania „Jedynki z Reportażem” Ireny Piłatowskiej, by potem odbyć się mogło Przybycie Bardów Klawego, Giełda Piosenki Politycznej Majewskiego czy Jubileusz Literacki prowadzony już najczęściej z ramienia Stowarzyszenia Pisarzy Polskich przez Iwonę Smolkę.

Na razie jednak przed nami były dwa strategiczne tygodnie dzielące nas od spełnienia się „Cudu na Frascati” – wyznaczonego na 15 sierpnia. 1 sierpnia jak już wspomniałem wypadał w poniedziałek więc zamieniłem „Muzyczne Ogrody’ z dniem teatralnym, by w tym pierwszym cyklu zaprezentować w rocznicę Powstania Warszawskiego Koncert Piosenki. Do Izabelli Bukowskiej i Wojtka Machnickiego, którzy przy pomocy Zbyszka Rymarza wykonali swój koncert piosenek powstańczych dołączył Janek Pietrzak z Andrzejem Płonczyńskim. Wykonał wtedy napisaną na początku roku i premierowo w wykonywana podczas kabaretów Egidy na Smolnej dedykowana prezydentowi Kaczyńskiemu powstanczą „Zbiórkę”. Utwór zainspirowany obchodami 60 lecia Powstania Warszawskiego, które jak stwierdził artysta pomogły mu przezwyciężyć po Powstaniową traumę. W drugiej części śpiewające dzieci z naszego klubowego studia pani Anety Figiel zachęcały blisko 600 przybyłych  widzów do wspólnego śpiewania powstańczych przeboi.

Ludzi przybywało. Następnego dnia, we wtorek  2 sierpnia na spektaklach teatralnych będzie 430 osób, 3 sierpnia Przybycie Bardów zgromadzi ponad 200, w piątek 5 sierpnia w ramach Ogrodów Kabaretowych  „Trzeci Oddech Kaczuchy” przyciągnie przeszło pół tysiąca widzów. Ostatni występ w starym entourage w piątek 12 sierpnia da Andrzej Fedorowicz frekwencja sięgnie blisko 700 osób.

Dobrze pamiętam ten występ, bo on jeden jedyny odbył się zgodnie z kosztorysem jaki przedstawiłem Urbańskiemu. Przewidywałem wszakże wynajem profesjonalnej sceny ze stołecznej estrady na każdy spektakl. Tym razem, ponieważ prace modernizacyjne dużej sceny przeniosły się już z pracowni w plener i miały trwać cały weekend włącznie ze świętem Wniebowzięcia nie było wyjścia i trzeba było dla Fedorowicza, a także sobotnich tańców i niedzielnych familijnych poranków wynająć dodatkową scenę.

Raz jeden więc głowa  o kwestie techniczne bolec mnie nie musiała. Fedorowicz miał wszystko wg standardu. Bawił wg standardu i wszystko było jak trzeba.

Jacek Fedorowicz, Dorota Dobrowolska; Wieczor kabaretowy / Ogrodki Warszawskie, 2005.08.12;

Tymczasem prace montażowe ruszyły i … wszystko było jak trzeba. Wielokroć nawet lepiej niż oczekiwałem. Wdzięk, lekkość, atmosfera retro, biel z zielenią. Na estakadzie sprowadzającej widzów pod nasze drzewa nazwanej przeze mnie górnym foyer  stanęła piękna ażurowa brama z napisem: teatry ogródkowe. Za nią pojawiły się szpalery roślin. Cały teren ogrodziliśmy też  na biało. Pojawiły się stylizowane na XIX wieczne stające latarnie. Wszystkie kanciastości aluminiowej konstrukcji zostały osłonięte trejażami. Wymalowano też klasyczny teatralny horyzont zamykający tył. Sceny. Nowa budka gastronomiczna utrzymana była w tym samym stylu. No i wykonano bardzo piękne altany dla publiczności, co do których estetyki nie miałbym żadnych zastrzeżeń, gdyby nie nadmierne  spłaszczenie dachów, które do końca bezdeszczowego niemal na szczęście sezonu spędzać mi będzie sen z powiek.

W związku z burzą jaka nas nawiedziła 29 lipca i znacznym zniszczeniem należących w części  do mnie, w części do domu kultury  bossarowskich altan, wiedząc, że instytucja otrzyma odszkodowanie od ubezpieczyciela zmieniłem też ich zielone poszycia na wykonane z tego samego co nowych altan jasnokawowego materiału. Jedna z altan wylądowała za sceną, tworząc znakomitą garderobę, druga po jej lewej scenie też pełniąc funcję zaplecza, trzy zaś zniesiono w dolną część ogrodu nazwaną przeze mnie dolne kuluary, z którego przy nadzwyczajnej frekwencji z trudem można było dostrzec co dzieje się na scenie, ale które w mojej intencji były miejscem na pogwarki, palenie papierosów, słowem spełniały dokładnie tę funkcję jaka mają w teatrze kuluary. I tak mój abstrakcyjny schemat z „Chwytu Teatralnego”

Chwyt Teatralny - Model teatru kubicznego

– przemienił się w konkret: żywego planu.

Plan Volksbühne na Frascati


[1] Czterdziestka

Czterdziestka to nie wiosna wprawdzie

Lecz do jesieni jeszcze chwila

Minęła zima ! Przyjdzie lato

A Latem czeka zadań Siła


Zgodzić się z losem !

I wybaczyć światu, że taki postarzały

Nie gardzić trzosem

Ale także nie zapominać własnej chwały !


I mierzyć, mierzyć tak wysoko

Jak niegdyś kiedy na lawecie

Ostatni dzwonek grzmiał zuchwale !

Wyzwaniem jest -  czterdziestolecie !


Dla Darka Sikorskiego z Kutna.

Który zwyciężać ma w San Remo

Taka sentencja – bałamutna…

Mierz w gwiazdy – nie przejmuj się ziemią !

Rozdz. CXXXIX – Ugłaskanie Szczepkowskiej

albo

Taming of Jane

Teatr Ogródkowy to nie efemeryda, nie relikt przeszłości – to strumyk, który przez romantyczne zawirowania zinstytucjonalizowanej sztuki doniósł miejsce spotkania do trzeciego tysiąclecia.

Dziś pora uzmysłowić sobie czym różnią się superprodukcje wykonywane w studiach i oglądane na DVD od mistrzostwa ceremonii kulturalnego spotkania, które też swoistej wymaga oprawy.

Szukaliśmy miejsc. Oznaczaliśmy je w Warszawie: Lapidarium, Dziekanka, Dolina Szwajcarska i bodaj najwspanialsze Frascati. Zjednoczyliśmy się i nasz pochód się powiększał. Było nas na Konkursach Teatrów Ogródkowych po kilka tysięcy. W roku 2004 Ogródki Warszawskie przez trzy miesiące zgromadziły 20 tysięcy. W 2005? Nie śmiałem marzyć. Przez czterdzieści dni, dzięki wspaniałej reklamie, którą zawdzięczałem atakom Gazety Wyborczej (lepiej z mądrym stracić niż z głupim zyskać), średnia frekwencja na spektaklach wzrosła czterokrotnie. Budżet też. To już zasługa władz miasta. Osobista! Co trzeba wyraźnie powiedzieć. Tylko dzięki zaufaniu jakim mnie obdarzyli: Andrzej Urbański i sam Prezydent Lech Kaczyński mogłem ofiarowac publiczności tę scenę, ten frapon, ten malowany horyzont, kulisy, te altany, te eleganckie fotele. Jaki program! Od Ewy Dałkowskiej, Jerzego Zelnika, Ewy Szykulskiej poprzez Tadeusza Drozdę, Jacka Fedorowicza, Jana Pietrzaka, Barbarę Dziekan po Joannę Szczepkowską na scenie i w jury w towarzystwie Jerzego Derfla i Macieja Nowaka. Te czwartkowe Taneczne Ogrody i sobotnie tańce z Jerzym Antoszkiewiczem, te wspólne śpiewania we wtorki, te środowe spotkania z reportażem i bardami, piątkowe kabarety, niedzielne imprezy familijne i koncerty operetkowe. No i oczywiście poziom XIV KTO – 2005 we wszystkie poniedziałki i cały czas od 21 do 28 sierpnia.

To wielkiej ustrojowej zmianie, piętnastoleciu międzysojuszniczej wolności, otwarciu granic ekonomicznych i państwowych zawdzięcza;iśmy, że młody dwudziestoletni student nie musiał już przełykać goryczy i patrzeć na zachodni świat jak na bajkę, że Ogródki Warszawskie zyskały oprawę piękniejszą niż w niejednym miejscu Europy, że publiczność była tu nie mniej elegancka, atmosfera nie mniej kulturalna i swobodna. Żeśmy po prostu wrócili do Europy. To Cud. Cud na Frascati.

*                                                               *                                                             *

Scena zadaszona, loże zabezpieczone przed deszczem, chłodem ( kazałem kupić gazowe lampy grzewcze jakie ostatnio modne stały się w ogródkach), teren zamknięty – nic tylko grać !

No i zaczęło się – granie. 16 sierpnia spektakl Zielonego Gila oglądało ( wygodnie siedząc !) 420 osób. Przybycie Bardów nazajutrz ozdobił swym udziałem Andrzej Poniedzielski, frekwencja był podobna. W czwartek na tańcach znów blisko trzysta osób, za to w piątek 18 sierpnia łacznikiem między starymi a nowymi laty był kultowy dziś, a przecież kilka lat temy zdobywający swe pierwsze laury na Konkursie Teatrów Ogródkowych – Kaberet Moralnego Niepokoju. Frekwencja ? – Tego się już nie dało policzyć. W granicach dwu tysięcy osób zajęło miejsca siedzące, stojące, a przede wszzustkim szczelnie obsiadło amfiteatralnie wznoszącą się nad teatrem skarpę. ( Za rok podejmę rozmowy nt. ewentualnego wzmocnienia jej i wyposażenia w ławeczki, ale myślę, że szybciej i prościej byłoby w Teatr w Ancenne Epidavros odtworzyć z zadaszenieniem budynek scane  !).

W sobotę jak już zwykle koncert Jurka Anoszkiewicza z tańcami dla stukilkudziesięciu osób, a w niedzielę 21.VIII.2005: najpierw kilkaset dzieci bawiło się rano,  wieczorem zaś Konkurs Teatrów Ogródkowych inaugurować miała  zaproszona też do jury Joasia Szczepkowska swoim spektaklem, tym który pomogłem jej dla kinoteatru „Bajka” wyprodukować: Joanna Szczepkowska

contra fortepian.[1]

Erazm Ciołek - w atelier: studiuje "obiekt"

Skromny tytulik i fortepian był skromny i awanturki też drobne. Słowem: poczułem atmosferę Gwiazdy i posmak prawdziwego teatru. Siedzę ja sobie najniewinniej w moim gabinecie w piątek bodaj. Jesteśmy już z Joasią dogadani, odbyliśmy wizję lokalna, sprowadziłem jej samego Erazma Ciołka by ją do programu obfotografował.

Joanna Szczepkowska - atelier na Frascati

Po południu ma być próba – już w nowej scenerii. Artystka dzwoni. Przejrzała gazety i nie znalazła wzmianki o swoim koncercie w „Co jest grane”.

– To jak, jest koncert czy go nie ? ma pyta zdumiona felietonistka „Wysokich Obcasów”.  - Oczywiście, że koncert będzie i tłumy przybędą także, a na to że Wyborcza wzięła wodę w usta na mój temat ja doprawdy nic nie mogę poradzić. Tłumaczę lecz słyszę, że mi nie wierzy brak informacji przypisując jedynie jakiemuś mojemu zaniedbaniu. Nawet się nie dziwię. Na jej miejscu też bym nie uwierzył. – Ale „Rzeczpospolita”,  mówię na pociechę,  w swoim dodatku warszawskim zamiesciła spory tekst ze zdjęciem. Jest cały repertuar i piszą o twoim spektaklu: I, mając gazetę w zasięgu ręki czytam, jej ( dureń !) przez telefon: „Finał XIV Konkursu Teatrów Ogródkowych zainauguruje w niedzielę o godz. 19 monodram Joanny Szczepkowskiej, która jest członkiem tegorocznego jury. Piosenki i monologi ułożą się w spektakl „Joanna Szczepkowska kontra fortepian”.

- Niech najpierw juror pokaże, co potrafi, a dopiero potem ocenia innych – żartuje pomysłodawca festiwalu, dyrektor Domu Kultury Śródmieście Andrzej Tadeusz Kijowski. Razem z aktorką konkursowym zmaganiom przyjrzą się kompozytor Jerzy Derfel i dyrektor Teatru Wybrzeże Maciej Nowak.”.

– Co  !? Jak !!! zapieniłła się gwiazda. Że ja mam coś niby pokazać, to ja co małpka jestem w cyrku na sznurku, amatorka, a te włoskie „rogi”, które latać zaczęły to był dopiero początek.

Joanna Szczepkowska; XIV Konkurs Teatrow Ogrodkowych, 2005.08.21

Bo końcówka była nazajutrz w czasie próby. Jak mi się udało Gwiazdę skłonić by jednak się na nią udała nie pytajcie. Brałem o ile mnie pamięć nie myli uszy po sobie, trzymałem się obydwiem rękami za policzki by nie wyć ze śmiechu, obiecałem bodaj, że nałożę wór pokutny i z takimż odsłoniętym mieczem pukać będę w drzwi ‘Rzeczpospolitej” przepraszając za żart niewczesny.  Jakimś cudem ( kto wie może po prostu prawem realizacji podpisanego kontraktu) artystka dotarła na próbę. Zrozumiałem, że to nie  żarty i pierwszy raz zachowałem się jak na dyrektora przystało, to znaczy po pierwsze i ostanie: nie lazłem na oczy. Pierwszy atak przyjął na siebie niezawodny i jedyny naprawdę uczciwy pracownik zastanego zespołu, akustyk czyli : Boguś Gordyczukowski.

Boguś, był żonaty z aktorką Teatru Żydowskiego. Szurmiej wygnał go z Teatru, gdy uwiódł mu aktorkę więc teatr i gwiazdy  Boguś znał na pamięć i przyjął na siebie wszystkie ataki szału Joasi, której nic się nie podbało: scena, widownia, odsłonięta kulisa po lewej ręce, park, nagłośnienie, zdjęcie w gazecie, brak zdjęcia w gazecie. Jedno jej się chyba tylko spodobało. To samo, co mnie: 860 osób na spektaklu.

Nazajutrz szliśmy za ciosem. Pierwszy spektakl konkursowy 22 sierpnia 2005 o 7 wieczorem poprzedziła imprezą, która nazwaliśmy „Cud na Frascati”.

Zorganizowałem ją przy niezawodnej pomocy Artura Lisa j jego Teatru Makata

Happening, którego akcję osadziliśmy w XIX wieku był swoistym żartem odnoszącym się do tej przestrzeni.  W stylistyce Powstania Listopadowego, Nocy Listopadowej, tego teatru ogródkowego z którego powstańcy wywołują generała Chłopickiego do powstańczego czynu opowiadał zdobycie teatru jak istoty wolności.

Nasz „Marsz triumfalny” rozgrywał się na kilku poziomach schodów, które szturmowali powstańcy. Akcja happeningu, inspirowana twórczością Witkacego i Kantora, oparta była na działaniach absurdalnych i groteskowych.; toczyła się w alogicznym świecie pomyłek, komicznych scen i zaskakujących zwrotów akcji. Całości happeningu towarzyszyło muzyczne tło zaczerpnięte z „Traviaty” ze śpiewem solistów operowych oraz „Marsz triumfalny” z „Fausta” Charlesa Gounoda w wykonaniu zespołu trębaczy pod kierunkiem Tomasza Kirszlinga, oraz solistów Iwony Kaczmarek i Piotra Kaczmarka przy akompaniamencie Andrzeja  P0łonczyńskiego.


[1] „Joanna Szczepkowska kontra fortepian” Joanna Szczepkowska; muzyka: Janusz Bogacki, Jerzy Derfel, Andrzej Zarycki, Grzegorz Turnau, wyst.: Joanna Szczepkowska, Michał Salomon-fortepian

Spotkanie z piosenkami i monologami Joanny Szczepkowskiej, które urzeka klimatem intymności i barw. Przy dźwiękach muzyki widz odbywa magiczną podróż przez życie artystki. Treść spektaklu najpełniej opisuje sama autorka w słowach ,,opowiem państwu o sobie. Od dzieciństwa przez starość po życie pozagrobowe”. Z naturalnym wdziękiem i klasą aktorka przechodzi od nastroju gorzkiej refleksji poprzez ironię do atmosfery doskonałej zabawy.

Rozdz. CXL – Volksbühne na warszawskim na Frascati

Volksbühne na warszawskim Frascati -Opis Obyczajów… r.CXL

Więc konkurs już trwa. I od tego dnia od 22 sierpnia 2005 roku do 30 września 2005, kiedy to kilka tysięcy osób przejdzie przez Ogrody – tych 400 dni aż po koniec września 2006 ze stu trzydziestoma tysiącami osób jakie przewiną się przez moją scenę plenerową latem i jeszcze drugie tyle, które pojawią się między październikiem 2005 grudniem 2006 na Smolnej zdaje się z perspektywy czasu Jednym Wielkim Dniem. Dniem Spotkania, dniem dobrych wiadomości, solidarności i radości. Dniem w którym zdawało się, że mówiąc słowami Nabielaka  „słowo stało się ciałem a Walenrood Belwederem” .

I nic mi nie było straszne ani niewypłacane premie, ani donosy, kontrola następujaca po kontroli – każdego wieczora podnosiła mi adrenalinę frekwencja, fakt, że ludzie dobrze się bawili, że sie odnajdywali, że tworzyła się kulturalna wspólnota.

Nie piszę czy mało piszę o artystycznej wartości wystawianych przedstawień. Nie piszę, bo szczerze mówiąc – a twierdzę to teraz jako profesjonalny aksjolog ja nie wiem czym są wartości estetyczne. A raczej wiem, aż nazbyt dobrze, że po pierwsze samo ich pojęcie po raz pierwszy bodaj przez Ingardena opisane nie jest starsze od Kanta i jego sądów bezinteresownych. Ma zatem w porywach dwieście lat z pięciotysięcznej mniej więcej historii ( jeśli datować ją od czasów egipskich  ) – artystycznych przedstawień. Wiem, że sądy mogą być subiektywne dążyć do obiektywizmu lecz w istocie zawsze są relacjonistyczne, że mogą też dążyć do  autotelizmu lecz jednak nigdy w pełni  bezinteresowne nie są. Wiem też, że Ci ( ze wszystkimi wcieleniami Dorot Wyżyńskich, którzy najwięcej o ich obiektywności mówią najczęściej mają na pieczy interes instytucji ( Fundacji, Stowarzyszeń, Urzędów), które Sobie prawo do kształtowania ludzkich sądów zastrzegają.

Jedyną więc miarą wartości zdarzenia teatralnego jest relacja między miejscem spotkania a jego uczestnikami.  Wychowany na „Teatrze Współczesnym” Juliusza Baba i jego gloryfikacji Erwina Piscatora z ideą Sceny Ludowej,  Volksbühne –  teatru  powszechnie dostępnego dla mas -  nie mieszczę się w elitarnych piwnicach. Ciągnie mnie na place. Ku miejscu spotkania.  Rozumiem, że ono  po prostu musi zostać w pełni wykorzystane, jeśli tak jest to znaczy, że jego gospodarz znalazł się na swoim miejscu. Oczywiście impreza darmowa przyciągnie bez porównania więcej widzów niż płatna, ale to nie znaczy by ludzie przyjęli wszystko co darmo dają, i by za dobre rzeczy nie byli skłonni płacić. A ile to – osobne pytanie. To już kwestia zamożności grupy, do której eventy są adresowane.

Gdy Maciej Englert ( dyrektor Teatru Współczesnego) usłyszy jak chwalę się mymi tłumami wzruszy ramionami stwierdziwszy, ze ja wpuszczam widzow za darmo.

- Gdybyśmy my darmo bilety dawali kolejkę mielibyśmy, aż na Pragę. Stwierdził.  Pewnie tak. Ale to byłaby kolejka chętnych spędzenia trzech godzin w ciemnej i źle klimatyzowanej Sali w towarzystwie osób przekonanych, że znają się na sztuce. Ile ich może być w Warszawie włącznie z rozumiejącymi nasz język turystami ?   Potencjalną widownię ogródka, bez piwa wprawdzie ale tez bez obowiązku wyłączania komórki i wschłuchiowaniu się w dramatycznej ciszy w tragicze pienia oceniałem na dwa, może trzy procent całej populacji. I tak ogłosiłem, w którejś z popularnych gazet, że w uzyskawszy w 2006 roku liczbę stu czekam nawet na dwieście tysięcy widzów.

To mniej niż przyjdzie na koncerty rockowe czy mecz piłki nożnej, wiecej jednakowoż niż jest skłonnych dusić się w tej znienawidzonej przez Rousseau ( i przeze mnie) dusznej teatralnej Sali. Liczbę tych ostanich w dobie, gdy teatr nie ma politycznego znaczenia nie szacowalbym wyżej niż w granicach jednego 5 procent czyli w porywach stu tysięcy osób sposród całej stołecznej populacji.

Liczbą tą jednak musi się dziś podzielić 20 miejskich i niezliczona ilość teatrów offowych.  A i te sto może ciut więcej tysięcy ludzi to nie są osoby skłonne bywać w teatrze na każdej premierze. W dodatku to osoby w większości zamożniejsze. Wiele z nich dowiedziawszy się, że zamiast po bożemu za bilet zapłacić trzeba się ustawić w kolejce, zwyczajnie z usług pana Englerta by zrezygnowało. Tak jak bywało, że rezygnowano i z moich. Z tym, że moja scena zdecydowanie nie była zwrócona do klerków, jej drzwi otworzyły się szerzej. W stronę, jakby ją najadekwatniej nazwać: lumpeninteligencji ?

Może ? W tym ostatnim wcieleniu już na Frascatii, bo wszakże publiczność była prostą funkcją przestrzeni, wraz z nia się też zmieniała.

Potwierdziły to zresztą badania pseudsocjologczne, które wykazały, że na Frascati bardzo nie wielki był już odsetek tych, którzy towarzyszyli Ogródkom od pierwszego festiwalu. Z natury rzecz jasna. To kwestia wieku, atmosfery i liości. Nawet gdyby bowiem wszyscy widzowie I festiwalu, których liczbę oceniać można na kilkaset osób pozostali wierni imprezie w stutysięcznej wspólnocie nie stanowiliby już nawet pełnego procenta. Ale nie tylko o to chodzi.  Rzecz w tym, że każda przestrzeń generuje swoja widownię.

Zakochałem się w Lapidarium. Byłem w stanie Dziekankę polubić. Gwiazdeczka była miła jednak zdecydowanie za mała. Rynek Staromiejski, na którym sprawdza się dziś Jazz na Starówce był jednka zbyt duży. Aktor nie zdoła grać nieosłonięty, jak Brandauer w filmie „Mefisto”, którego wykańcza agorofobia.

Dziekanka i Lapidarium ograniczaly widownię w sposób naturalny jak teatr zamkniety do stu, dwustu osób. Rynek Mariensztacki jednak już się po prostu dla mnie nie nadawał. Nadludzkim wysiłkiem organizacyjnym ograniczyłem przetrzeń buydując z Małgosią Domańską naszą jarmarczna budkę, ale atmosfera jarmarku górowała nad festiwalem. Zraziło to pierwsze jury jak sądzę, choć wcale nie odwróciło ode mnie pań Wyżyńskich  z „Gazety Wyborczej”. Dolina Szwajcarska dawała już większe możliwości. Już widziałem w niej pawilony, które ujęłyby w karby, skupiły widzów.

Przesunięcie imprezy na Frascati zdecydowanie zmieniło sytuację. Nasz Teatr stał się wysepką w rekreacyjnej przestrzeni. Udało się nadać mu formę, która była kompromisem między impreza masową a elitarną. Granicę tego kompromisu wyznaczałem z pełnym zdecydowaniem – był nim komfort siedzenia.

Według przepisów imprezą masową jest taka, gdzie publiczność przekracza tysiąc osób. A więc teoretycznie można by mnie ukarać ( aż dziw, że jakoś na to urzędnicy nie wpadli), za brak zgoda na każdej imprezie, na której frekwencja przekroczyła 999 widzów. Myśle na podstawie doświadczeń i organizatora i widza, że masową jest taka impreza, na której jest tłok, a kameralną taka gdzie go nie ma. A pierwszym warunkiem braku tłoku jest możliwość siedzenia.

Ostatnio byłem z córką w Epidavros. Widownia zdolna pomieścić 14 tysięcy osób wypełniona była w połowie. Sięgnęła więc maksimum jakie zdarzy mi się przyjąć w Ogrodach Frascatii. Ale w tym wielkim teatrze położonym w ogromnym kompleksie ludzi wydawalo się wręcz nie dużo. To było kameralne zdarzenie. Natomiast, gdy w Domu na Smolnej zdolnym przyjąć do trzystu pojawiało się rzadka 500 młodych osób kulturalna atmosfera nabierała od razu charakteru popularnej masowości.

Otóż popularna masowość z jednej strony i elitarna kameralność  to były dwa bieguny pomiędzy którymi mieścić się będą nasze popularne kameralizacje parkowe. Jak już powiedziałem szczyty frekwencji ale również i formy i jakości publiczności osiągnęliśmy na XIV i XV konkursie Teatrów Ogródkowych.

Rozpoczął się zatem FINAŁ XIV KONKURSU TEATRÓW OGRÓDKOWYCH[1]

Nagrodzono na tym konkursie trzy spektakle. Arlekinadę  „Marucella” Teatru Nikoli ( czyli naszego starego znajomego jeszcze z Dzielanki Wiepriewa). Dostał on pierwszą nagrodę (97,76 % braw) od publiczności i trzecią od jury. Spektakl  „Wariacje damskie czyli Zielony Gil” Teatru Zoo z Warszawy dostał pierwszą nagrodę jury i trzecią publicznośc ( 97,44% braw), zaś w ocenie Cafe Sax znakomitego musichallu z Teatru Dramatycznego w Elblągu jury i publiczność były zgodne przyznając musichallowi drugie miejsce (97,74 % braw wśród publiczności)


[1] 21 sierpnia 2005         19.00   Cud na Frascati – Inauguracja

19.20   Teatr Nikoli z Krakowa  „Maruczella” Mikołaj Wiepriew, reż. Mikołaj Wiepriew, wyst.: Dominika Jucha, Mikołaj Wiepriew

“Maruczella” to spektakl, który łączy w sobie pantomimę oraz taneczno-komiczne scenki. Składa się z kilkunastu sekwencji o tematyce przedstawiającej zaloty, flirty i scenki miłosne. Akcja rozgrywa się na starym Dworcu kolejowym a dym dawno zapomnianych Parowozów przenosi widzów w romantyczną podróż. Wszystko to utrzymane jest w stylistyce Niemego Kina i filmów Federico Felliniego. Gra aktorów niczym delikatna utkana koronka wypełnia całą przestrzeń i wprowadza widzów w niepowtarzalny klimat  czasów, które nigdy już nie powrócą.

20.30   Izabella Bukowska i Wojciech Machnicki z Warszawy  „Refreny Ref-Rena” autor: Ref-Ren, reż. Alicja Choińska, wyst.: Izabella Bukowska, Wojciech Machnicki, Zbigniew Rymarz-piano

Artystyczny życiorys Feliksa Konarskiego, twórcy m.in. „Czerwonych maków na Monte Cassino” pełen humoru i dowcipu. Opisuje życie barda polskiej i amerykańskiej emigracji: od przedwojennych początków w kabaretach Lwowa i Warszawy aż do kabaretów w Chicago.

23 sierpnia 2005     19.00   Teatr Muzyczny z Poznania

„Piosenki stare jak Świat”Arnold Pujsza,               reż. Daniel Kustosik, wyst: Arnold Pujsza, Daniel Kustosik, Bartosz Kuczyk, Maciej Szubert, Joanna Waluszko, Lucyna Winkiel, Marzena Małkowicz , muzycy: Michał Łaszewicz, Arkadiusz Kowalski, Andrzej Iwanowski, Piotr Kichler

Sentymentalna podróż z dużą dozą humoru w krainę lat 20 i 30. Piosenki Stare jak Świat to subtelnie skomponowane 24 piosenki i 6 monologów, które tworzą jedną nieprzerwaną całość.

Motywem przewodnim spektaklu jest miłość jego do niej, bezimiennych postaci, które poprzez piosenki jak „Pamiętasz, była jesień”, „Nikt, tylko Ty”, „Całuję Twoją dłoń madamme” wyrażają swoje uczucia. Przeplatają się z nimi takie przeboje jak „Ada, to nie wypada”, „Ta mała piła dziś”, „Słomiany Wdowiec” czy „Nietoperze”. „Piosenki stare jak Świat” to znakomita propozycja oderwania się od problemów dnia codziennego.

20.30   Te’Art Kam z Torunia , „Raidho Ben Wunjo” Kama Jankowska, reż. Kama Jankowska, wyst.: Kamila Jankowska, Kamila Jezierska

Przedstawienie tańca współczesnego,  które przejawia się w inspirującym poszukiwaniu i rozwijaniu indywidualnej drogi twórczej.

24 sierpnia 2005     19.00   Teatr Dramatyczny z Elbląga

„Cafe Sax”, Agnieszka Osiecka / Cezary Domagała ,reż. Cezary Domagała, wyst.: Beata Przewłocka, Jolanta Tadla, Marcin

Tomasik, Lesław Ostaszkiewicz, muzycy: Dariusz Łapkowski, Piotr Lewańczuk, Krzysztof Paul, Leszek Ligęza

Kawiarnia Sax na Saskiej Kępie, była szczególnie bliska Agnieszce Osieckiej. Tu prowadziła rozmowy, wsłuchiwała się w ludzi, sączyła drinki, pisała piosenki. Tutaj czuła się swobodnie, doświadczała inspiracji twórczych, to było epicentrum jej świata.

Twórcy „Cafe Sax” przenieśli na scenę atmosferę tamtego miejsca, gdzie można poczuć aurę wyjątkowo rozśpiewanej kawiarni, gdyż śpiewają wszyscy.  Tutaj każdy z nas, podobnie jak Agnieszka, może wejść w rolę obserwatora, wypić wyśmienitą kawę przyglądając się temu co dookoła. Tutaj będzie można niejako popodglądać ludzi w ich codziennym zabieganiu, ale i w oparach alkoholowego absurdu. Będzie można zasiąść przy okrągłych stolikach, poczuć się jak postacie wyjęte z piosenek poetki.  „Cafe Sax” to szczególna kawiarnia i piękne piosenki.

25 sierpnia 2005        19.00   Teatr im. Juliusza Osterwy z Gorzowa Wielkopolskiego, „Parady” Jan Potocki, reż. Alberto Nason, wyst.: Katarzyna Mikiewicz, Cezary Żołyński, Maciej Radziwanowski, Krzysztof Tuchalski, Marek Pudełko

Komedia kostiumowa „Parady” składa się z sześciu miniatur scenicznych, w których występują charakterystyczne dla gatunku postaci. Bohaterem pierwszej pt. „Gil zakochany” jest może niezbyt rozgarnięty sługa, który zakochuje się w panience Zerzabelli . Romans toczy się wbrew tradycji i logice, ujawniając przewrotność i skłonność do ironii autora „Parad”. Scenka następna, „Kalendarz starych mężów” jest bezlitosną parodią sztuk stanowiących żelazny repertuar łańcuckiego teatru – poczciwych jednoaktówek. W mini scence „Podróż Kasandra do Indii” pojawia się kolejna charakterystyczna postać „Parad” – zacny wytwórca serów, który podróżując do wyimaginowanych Indii Wschodnio-Zachodnich objeżdża paryskie przedmieścia. Ten sam bohater jest przedmiotem kpin w kolejnych jednoaktówkach.

20.30   Teatr Z O.O. z Warszawy ,„Wariacje damskie czyli Zielony Gil” Tirso De Molina, reż. Piotr Kozłowski, wyst.: Ewa Ampulska, Katarzyna Dziurka, Anna Gorajek, Wiktoria Gorodecka, Agnieszka Kudelska, Beata Kurda, Magdalena Kurek, Małgorzata Łazarczyk, Anna Rusiecka, Dagmara Siemieńska

To swobodna adaptacja klasycznej komedii z 1617 roku, której główną bohaterką jest pełna sprytu i uroku dziewczyna, przeżywająca niebywałe przygody. Wszystko po to, by odzyskać nieuczciwego kochanka. Na scenie zobaczymy dziesięć kobiet w prześmiewczej opowieści z gatunku komedii pomyłek.

26 sierpnia 2005     19.00   Teatr Syrena z Warszawy

„Pamięta…My o Osieckiej” Agnieszka Osiecka, reż. zbiorowa, wyst.: Margita Ślizowska, Marcin Kołaczkowski, Urszula Borkowska – piano

Wieczór piosenek Agnieszki Osieckiej. Spektakl balansuje pomiędzy uśmiechem a nutką wzruszenia. Teksty Agnieszki Osieckiej uzmysławiają potrzebę nieustannego czerpania radości z każdego dnia, a jednocześnie nawołują do chwili zatrzymania się w codziennym biegu po życie. Znane i nieznane piosenki Agnieszki Osieckiej przeplatane są fragmentami jej książek.

20.30   Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego z Kalisza, „Wirokiro Off Theater czyli Wszystko Będzie Dobrze”  Michał Wierzbicki,  reż. Michał Wierzbicki , wyst.: Zbigniew Antoniewicz, Karol Kręc, Ignacy Lewandowski, Arkadiusz Cyran, Dariusz Sosiński, Szymon Mysłakowski, Wojciech Masacz, Remigiusz Jankowski, Dr Cornelius Wirokiro – jako on sam.

Tragifarsa w jednym akcie. Silos ludzkich namiętności w konwencji punk fiction. Mouline Rouge i love story na tle krwawych porachunków w bezwzględnej walce o priorytety. Likantropia i szaleństwo. Taniec. Mroczne variete jako dynamiczny głos w sprawie posłannictwa kultury masowej.

27 sierpnia 2005         19.00   Piwnica przy Krypcie w Zamku Książąt Pomorskich ze Szczecina , „DziełaWszystkie Szekspira /w nieco skróconej wersji/” , Jess Winfield, Adam Long, Daniel Singer , reż. Arkadiusz Buszko, Paweł Niczewski, Konrad Pawicki, wyst.: Arkadiusz Buszko, Paweł Niczewski, Konrad Pawicki

Spektakl na kanwie fragmentów, tytułów czy pojedynczych kwestii wyjętych z dzieł Szekspira w formie swoistej mieszanki pastiszu, parodii i odniesień do kolorytu współczesności. Przedstawienie  dynamiczne, wymagające od aktorów nie lada kondycji, a może przede wszystkim pełne niewymuszonego kontaktu z publicznością.

20.30   Teatr im. Wandy Siemaszkowej z Rzeszowa, „Norway.today” Igor Bauersima, reż. Tadeusz Gogolewski, wyst.: Agnieszka Smolak, Sebastian Badurek

Sztuka Igora Bauersimy oparta jest na autentycznych wydarzeniach; w 2000 r. para dwudziestolatków – Austriaczka i Norweg, którzy poznali się na czacie i nigdy wcześniej nie widzieli – popełniła samobójstwo, skacząc z jednego z najbardziej znanych norweskich fiordów.

Julia i August – bohaterowie sztuki, zbuntowani i śmiali w witrualnym kontakcie, w rzeczywistości okazują się zagubieni i bardzo samotni. Dla obojga wyprawa na fiord staje się nie tylko ucieczką, ale także kluczem do poznania własnych pragnień i lęków.

28 sierpnia 2005     19.00   Teatr im. Ludwika Solskiego z Tarnowa , „Spytaj się serca /piosenki Hanki Ordonówny/” Jacek Milczanowski , reż. Marek Pasieczny, wyst.: Ewa Romaniak, Marek Kępiński, Janusz Butrym

„Spytaj się serca” to przedstawienie muzyczne oparte o scenariusz Jacka Milczanowskiego, opracowane i wyreżyserowane przez Marka Pasiecznego.

W roli Hanny Ordonówny EWA ROMANIAK, w roli doktora MAREK KĘPIŃSKI, przy fortepianie JANUSZ BUTRYM. To romantyczna opowieść o miłości, wypełniona znanymi piosenkami Ordonki, w nowej aranżacji i mistrzowskim akompaniamencie.

20.30   Gość Finału – Barbara Dziekan w spektaklu

„Teatr jest kobietą”, Barbara Dziekan, muzyka: Sławomir Kulpowicz, wyst.: Barbara Dziekan

Spektakl oparty na twórczości Hrabala, Dagny Ślepowrońskiej, Borheza, składa się z 17 epizodów. Prezentowany na festiwalach w Edynburgu, Paryżu, Budapeszcie, Bratysławie, Londynie oraz Rzymie. Nagroda jurorów i krytyków dla najlepszej aktorki na Festiwalu Teatrów Eksperymentalnych w Kairze 1992. Prawie nie znany w Warszawie. „Dziekan jest wykonawczynią doskonałą, wśród 17 epizodów, które prezentuje poczynając od biblijnej Ewy. Nie ma tu sztuczek i manieryzmu, lecz urzekający artyzm ciała i głosu, zdolność do przykuwania uwagi i utrzymania jej w doskonałym współbrzmieniu z rytmem i melodią tekstów którymi się posługuje. Jest to niezwykłe, zmysłowe przedstawienie.” John Linklater „The Herald Tribune” sierpień’93.

Rozdz. CXLI – O wolność dla kurtyny! W Teatrze.

O wolność dla kurtyny! W Teatrze. Opis Obyczajów… r. CXLI

Nie śmiem marzyć – napisałem w informatorze, którego 5 tysięcy egzemplarzy miało nam starczyć od połowy sierpnia do końca września. Książeczek zabrakło już pierwszego września. Okazało się, że odwiedziło nas na Frascati od początku czerwca ponad 30 tysięcy osób. Tylko w sierpniu frekwencja znacznie przekroczyła 20 tysięcy widzów tzn. średnio przeszło 650 gości dziennie. Szczyt marzeń! W tej sprawie publiczność zagłosowała nogami. Ale nie tylko! Pojawili się sojusznicy. Po nieprzyjemnych, choć reklamotwórczych atakach otrzymałem dziesiątki słów poparcia, a także wręczono mi kopię listu skierowanego w sprawie naszej ogródkowej idei do Prezydenta Kaczyńskiego. Nie sposób nie wspomnieć pani Agnieszki Budzyń, która zaangażowała się w tę akcję, i stała się plenipotentką przeszło tysiąca sygnatariuszy tego adresu.

Agnieszka Budzyń

A było się czym cieszyć! Teatr Ogródkowy – a ja twierdzę po prostu teatr – odnalazł swoją formę: otwartego miejsca spotkania widzów z tajemnicą aktorów skrytych za kurtyną i budką suflera. Bo moim dziełem nie były trejaże, horyzonty i plafony, dla których szuka się treści. To duch Tespisa, który towarzyszył mi przez 14 lat tułaczki sprawił, że oto wreszcie na Frascati odnalazła się kulturalna Warszawa. Tu dowiodłem, że bez piwa, a nawet (niestety!) białego wina czy szampana, przy kawie, herbacie, cudownej pogodzie można było bawić się teatralnie, aż po koniec września. Aż po II Warszawską Paradę Teatrów, organizowaną z Biurem Teatru i Muzyki, która odbyła się w sobotę dwudziestego czwartego września. Ustępując z placu przed wracającymi z urlopów Gwiazdami Teatrów Miejskich opowiadaliśmy co się zdarzyło w Ogródkach latem, pokazywaliśmy laureatów XIV KTO, witaliśmy się z zimą, powtarzając za naszymi śpiewakami – Byle do Wiosny (…), bo gdy znów zakwitną białe bzy (…) na Frascati Osculati za teatry nie zaplati…

Teatr jakim powstał w obecnej wersji dysponowal 270 miejscami siedzącymi w eleganckich lożach, pod namiotami w dolnym foyer, a także z prawej strony sceny pod nowum dachem pokrywającym parkiet można było ustawic dodatkowych 230 plastykowych zielonych krzeseł, którymi posługowalismy się przed laty. Było więc nawet nietrudno liczyć frekwencję. Gdy zapełnione były tylko najlepsze miejsca w lożach znaczyło, że frekwencja sięgnęła około trzystu osób. Gdy nie było już gdzie siadać był to znak, że jest już ponad 500 osób.

Pojawiła się kwestia formy. Bo niestety warszawski ludek zakrapiajacy lumpenintelogenckie towarzystwo ściągał atmosferę w dół. Młodzież bez krzeseł się obywa. Siadali na murkach, przed sceną, ściśle odsiadywali zasłaniającą niestety oś sceny fontannę. Młodzież jest sympatyczna, to fakt. Dlatego do młodzieży adresowanych jest coraz większa ilość imprez. Mnie jednak po dwóch latach przygód z publicznosica parkową coarz bardziej zaczynało chodzić o ludzi starszych, tych po czterdziestce, z mojego pięćdziesięcioletniego w tym momencie pokolenia Solidarności. (Pokolenie ’54 do którego należę to wszakże rocznik i Kwaśniewskiego i Bujaka.). Robiłem więc co w mojej mocy by mimo tłumów, mimo, że w towarzystwo mógł się zawsze zaplątać ktoś przypadkowy nie poddać się haosowi, by każdy wiedział gdzie ma siedzieć, gdzie może zapalić, kiedy przyjść, którędy wyjść itd. Zorientowawszy się, że na bardziej intersujące imprezy zaczynaja wytwarzać się komitety kolejkowe postanowiłem zacząć rozprowadzać darmowe wejściówki.

Niestety polskie społeczeństwo nie zbyt łatwo poddaje się jakiejkolwiek dyscyplinie. I nie jest to kwestia jakiegos wrodzonego braku kultury raczej braku nawyków i ucieczki form.

Często opowiadałem w ogródku tę ulubioną anegdotę wyjaśniającą dlaczego angielskie trawniki strzyże się tak łatwo. Z tej prostej przyczyny, że pielęgnuje się je w tych samych miejscach nawet dwieście lat. U nas każdy trawnik jest nowy, a nim go posadzisz, niem wzejdą pierwsze kłacza już pojawi się ktoś, komu on będzie przeszkadzał: jeden zadepcze go, inny stratuje.

Tak też było z ogródkami. I to zarówno u decydentów jak niestety u znacznej części widowni. Eleganckie ratanowe fotele nie mogły niestety stanąć swobodnie wokół stolików po 30 w każdej altanie. Doświadczony pięciom laty zmagania się z altanami wiedziałem, że przynajmniej połowa widzów zacznie je wynosić i krążyć z krzesłami po całej widowni. Krzesła zostały więć ustawione w rzędy, a nogi ich złaczone drewnianymi listwami, po trzy lub po dwie sztuki. To był dobry pomysł, choć w tym regionie przywiślańskiego kraju chcąc zachować ład należałoby jeszcze nitami mocowac je do podłogi, gdyż i tak parokroć widziałem jak grupki eleganckich panów próbują zdewastować altanę i przenieść cała ławę azuriowych foteli, gdzie im akurat pasuje. Nie muszę chyba tłumaczyć, ze to co jest możliwe z plastykowymi fotelikami naraża już na szkody drogi lecz wygodny i elegancki mebel, który chociażby bardziej wrażliwy jest na wilgoć.

Dodatkową kwestią, na którą musiałem zwrócić uwagę była kwesta przejść. Przy dobrej pogodzie licznie zgromadzeni  ludzie woleli siedziec na zielonych krzesłach między lożami. Było to oczywiście możliwe pod warunkiem zachowania przejść, tak by w każdej chwili istniała tzw. droga ewakuacyjna. Rozstawienie krzeseł plastykowych zgodnie z wytyczonym planem było bezskuteczne nikt bowiem nie honorował miejsca, na którym je postawiono. Malowalismy więc na ziemi wielkie żółte linie wskazujące miejsce do przejścia bardziej jednak przyznajmy dla wylegitymowania się wobec ewentualnej kontroli bhp, gdyż bardzo kulturalny Wojtek Kur koordynujący porządek na Sali musiał doprawdy okazać cuda cierpliwości tłumacząc wszystkim elementarne formy zachowania.

I ja też zdecydowanie zbyt często musiałem występować przed spektaklem prosząć raz bardziej raz mnie dowcipnie o zachowanie elementarnych form kultury, komplementując ludzi, tłumacząc i podkreślając, że nie są dzika tłuszczą lecz zaproszonym towarzystwem w kulturalnym miejscu. I muszę powiedzieć, że ta edukacja naprawdę coś dawała. Zawsze oczywiście jest tak, że słychac tych klku niezadowolonych lecz większość ludzi czułem to: popierała mnie i powoli, powolutku jakiś styl na Frascatii zaczynał się wytwarzać.

Pracownicy domu kultury poza może Wojtkiem Kurem nie bardzo czuli bluesa.  Jednak wśród publiczności uformowal się istny komitet organizacyjny rodem z procesji czy pielgrzymki papieskiej. Jego duszą stała się Agnieszka Budzyń, która wraz córką i synem bywała bardzo często i zakochała się … no powiedzmy, że tylko w imprezie. Bardzo była pomocna. Organizowała listy pisane do Prezydenta, komtety poparcia. Obok niej pojawiły się jednak trzy panie z dzielną Janeczką na czele, które podjęly się z dwutygodniowym wyprzedzeniem rozdawać wejściówki na co ciekawsze imprezy. Wejściówka gwarantował wskazane miesjsce siedzące w jednej z dziewięciu lóż, do których w związku z tym wstęp był kontrolowany przez porządkowych. Zarezerwowowane miejsce  należało zająć nie później niż 10 minut przed spektaklem. Później wejsciówka traciła moc.  Krzesła plastykowe, czyli gorsza część widowni oczywiście do systemu rezerwacji nie były włączane.

Było trochę narzekania jak to zwykle, gdy system jest nowy, ale myślę że zasadniczo przez dwa lata zasada zaczynała się sprawdzać. Miałem zresztą poczucie, że system to przejściowy, że w miarę rozwoju imprezy, rozdzielenia, co już zaczynało mi chodzić po głowie sceny kameralnej od estradowej ( czyli jakby to po grecku ująć: teatru od odeonu) przyjdzie czas, gdy przynajmniej część imprez powinno zacząć być biletowana. Ale to był osobny problem z pogranicza etyki i biznesu. Biznesowo bowiem, o czym się już przekonałem biletowanie imprez plenerowych rzadko jest opłacalne.  Pociąga to konieczności dodatkowych zabezpieczeń, zwiększenia liczby porządkowych wreszcie o czym wiedzą choćby organizatorzy kin na wolnym powietrzu takiego ustawienia sceny by nie można było oglądać spektakli spoza teatralnego obszaru. Raz w życiu biletowałem skutecznie na X KTO koncert Krystyny Jandy. Udało mi się sprzedać około 300 biletów bodaj po 30 złotych, co zwróciło mi koszt jej występu jednak musiałem odliczyć bodaj tysiąc złotych na firmę bileterską, w Dolinie Szwajcarskiej miałem zapewnione gratisowe wsparcie batalionu zaprzyjaźnionych policjantów strzegących ambasad przy ulicy Chopina, a i tak przynajmniej drugie tyle widzów oglądało występ z oddalenia. Tak więc temat regulowania widowni przy pomocy instrumentu jakim jest bilet pozostał jeszcze nie spenetrowany.

A czy powinien być spenetrowany ? – To dobre pytanie. O ile bowiem system kapitalistyczny datować można od chwili zarzucenia gospodarki wymiennej i ukstałtowania się towarowo pieniężnej, a to bez mała tysiąc lat kultury, o tyle traktowanie spektaklu jak towar wcale tak długich tradycji nie ma.

Owszem wędrowny klaun, rybałt czy arlekin po występie potrafił obejść widzów z kapeluszem, gdy grali na rozstaju dróg albo przed kościołem, częściej się jednak zdarzało, że to władca, poczynając od Peryklesa, który jak pamiętamy nawet widownię opłacał, aż po królów Anglii czy Francji sprowadzał na swój dwór Moliera i  rzucał mu worek złota – lecz zaproszeni widzowie rzadko za wstęp płacili.

Władca: czy był nim król, partyjny sekretarz czy samorządowy urzędnik – zawsze zarząda za swą hojność ceny. Pytanie tylko jakiej: jakiego w zamian zechce uznania.

Naszym władcą był i zupełnie mi to nie przeszkadzało reprezentowany przez swego zastępcę Urbańskiego – Prezydent Miasta Lech Kaczyński. To on podpisał dotację. Jemu wielokroć dziękowałem i nie wątpię, że atmosfera jaką pomógł mi stworzyć w ogrodach Frascati dodała mu nie jeden głos, który wyprowadził go ze Stołecznego Ratusza do Pałacu Prezydenta kraju.

Nie jeden głos i z nie jednego publicznego kręgu bo wszakże kręgów tych przybyło. Właściwie każdy dzień miał nie tylko inny charakter lecz adresowany był do różnej publiczności. Aby ją dokładniej zbadać pod koniec drugiego festiwalu czyli we wrzesniu 2006 roku rozpisałem wśród publiczności  ankietę, która w znacznym stopniu potwierdziła intuicyjne przeświadczenia.

Zanim jednak dojdziemy do prezentacji tych badań warto zastanowić się chwilę, kogo ja tak naprawdę pod tymi drzewami szukałem. I dlaczego z mieszczańskiej kamienicy wyniosło mnie na place ?

Rozdz. CXLII – Mit wspólnoty. Z Lechem Kaczyńskim na Frascati

Mit wspólnoty z L.Kaczyńskim na Frascati – Opis…,r. CXLII

To chyba oczywiste. Szukałem wspólnoty. Podobnych sobie Tych, których akceptuję i którzy akceptacje mi zapewniają. Mój ojciec – mój „Bóg samoświadomości” jak sobie tego sam zażyczył [1]zafundował mi wykorzenienie z rodzinnej krakowsko-mieszczańskiej wspólnoty, zbiegł przed nią do Warszawy. Dla kogo? – Twierdził, o sobie że :” nie interesowała  mnie ani literatura jako piękność, ani myśl jako mądrość, ani historia jako dramat, ani społeczeństwo, jako istność, która mnie potrzebuje; wszystkie te dziedziny oglądałem dotąd z daleka i dotykałem ich po wierzchu, badając o ile mogę w nich wybić się i zdobyć uznanie.” [2]

Czy ten sam grzech i ja mam na sumieniu ?  Grzech nie autentyczności ? – Jednak nie sądzę. Przy całej samoświadomości, którą mój Bóg-Ojciec krępuje wszelkie me działania to, co mi się w życiu przydarzyło autentycznego to była ta ogródkowa wspólnota. Te starsze panie, podstarzali lowelasi, spacerowicze. Ja nie jestem człowiekiem cercla, towarzyskiego kółeczka. Mówię ‘nie’ i to ‘nie wtedy’.  Nie mam jakieś nadzwyczajnej charyzmy, która przyciągała by do mnie setki zakochanych widzów kiedy występuję w telewizji. Mam chyba aparycję przewodnika, kierowcy, czasem pasterza ( baranów ?). I z baranami jakoś tak się składa w sumie najlepiej sobie radzę. Królowie i Mistrzowie  są dla mnie niedostępni w swych lektykach. Nie umiem porozumiewać się nad plecami tragarzy.

Darek Sikorski (aktor) - animator kultury

Barbara Babilińska- Głódkowska (aktorka) - animator kultury

Służący, urzędnicy, notable, lizusy i inni wszelkiej   maści ćwierćinteligenci i wyzwoleńcy są mi obcy klasowo i fizjologicznie. To oni stanowią kadrę wszelkiej maści animatorów kultury, wypełniają sobą domy kultury, teatralne działy marketingu, muzealane pracownie. Te wszystkie instytucje sztuki, które nie pozbyły się publicznego sponsora.

Miało ich nie być. Zwróciłem kiedyś uwagę prezydentowi Warszawy, że po roku ’89 nie ma żadnego problemu z galeriami. Jest ich w Warszawie sto kilkadziesiąt i wszystkie są prywatne. Problem jest tylko z tymi instytucjami, których rozwiązać się nie dało. Gdzie pozostał legion pracowników, którzy chcą się na każdym publicznym projekcie wyżywić.

Siebie czy dzieło publiczne ? Nie jest to naturalnie jednoznaczne ani tożsame. 20 lat temu wydawało się, że miejsce publicznego zastąpi sponsor prywatny. Tego jednak nie ma. Bo nie ma bardzo wielkich – mecenackich pieniędzy. Takimi środkami może dysponowac tylko władza. I koło się zamyka. Z jednej strony nie chcemy socjalizmu utrzymującego bandę nierobów po stronie tzw. animacji kultury , z drugiej – nie jesteśmy w stanie odeń uciec jeśli chcemy dostarczyć godziwą rozrywkę przeciętnym zjadaczom sztuki.

Czyli wspólnocie. Ta wspólnota czy wspólnoty zarysowaly się już na Frascatii bardzo wyraźnie. To byli ludzie wykorzenieni szukający jak ja swych źródeł. Wrzuceni do miasta, pozbawieni związku z rodzinami, nie posiadający działek ani środków na to  by całe wakacje spędzać o wód – dostawali ode mnie te „wody”.

Ciekawe przy tem,  że jednym z bezpośrednich skutków wprowadzonej przeze mnie mody na „ogródki” i artystyczne „ogrody” były nie tylko szerzące się dziś już po kraju „teatry ogródkowe” w Toruniu, Katowicach, Częstochowie, nie tylko coraz to nowe „artystyczne ogrody”, które co i raz pojawiają się w Warszawie lecz pomysł przeniesienia atmosfery posmakowanej na Frascatii do Brwinowa i Podkowy Leśnej, do ogrodów prywatnych, gdzie przy wsparciu gminy nieco zamożniejsi ludzie – choćby tacy jak odwiedzający mnie chętnie na Frascatii Edward Ipnarski -  wzbogacają swoje domowe letnie salony. Takie zdarzenia, do których prowadzenia byłem nawet zapraszany, pokazują, że ewenement Frascati nie jest związany jedynie z miejscem, że to zdarzenie towarzysko – społeczne. To jakiś rozpoznawany dopiero w tym studium  kierunek recepcji określający być może charakter istnienie post-romantycznej, a to również oznacza post-instytucjonalnej sztuki.

Edward Ipnarski wspomniany został we właściwym momencie. Jego bowiem salonik czyli towarzyski „cercle” z ulicy Kukułek w Podkowie najbliżej związany jest ze środowiskiem operetkowym. Poznałem go przez Elę Ryl-Górską i jej wielbicieli. Ale w tych samych kręgach dział także pozyskany tuż przed XIV KTO Aleksander Czajkowski-Ładysz, z którym ( dopełniając już tydzień do samego końca) umówiłem się na organizację jak je nazwał niedzielnych „Muzycznych Opowieści”.

Muszę przynać, że mnie zatkało. Do mojej już eleganckiej widowni Ładysz dodał stroje i kostiumy. Pieniądze, które mu płaciłem ( w granicach bodaj 2 tys. zł) to była ¼ mnie więcej wartości koncertu.w którym występowalo minium trzech-pięciu najwyższej klasy operetkowych śpiewaków.

Na poczatek Pan Aleksander zaproponował:

4 września 2005        19.00   „Twoim jest serce me…”wyk. Elżbieta Ryl-Górska, Ewelina Hańska, Małgorzata Kubala, Piotr Kaczmarek, Andrzej Płonczyński – fortepian, prowadzenie Aleksander Ładysz

Żeby nie być gołosłownym na początek wieczór najpiękniejszych arii, pieśni i duetów operetkowych w wykonaniu wspaniałych artystów. A w programie m.in.: „Twoim jest serce me”, „Czar walca”, pełne temperamentu czardasze z „Księżniczki czardasza” i „Hrabiny Maricy”, „Pardon Madame”, „Usta milczą dusza śpiewa”. Gościem specjalnym wieczoru byla wieloletnia gwiazda Warszawskiej Operetki – pani Elżbieta Ryl-Górska.

Bożena Zawiślak-Dolny (sopran) i Ivo Orłowski (tenor) 18.IX.2005

11 września 2005      19.00   „Memory” wyk. Anna Gębalówna, Małgorzata Kubala, Mariusz Borzyszkowski, Aleksander Ładysz, Roman Kogut, fortepian: Andrzej Płonczyński, prowadzenie: Aleksander Ładysz, Roman Kogut

Ach te musicale… W ten szczególny wieczór, poświęcony pamięci ofiar terrorystycznego ataku na World Trade Center zabrzmiały piękne melodie największych amerykańskich twórców, wspaniałe kreacje artystów słynnego Broadwayu. Usłyszeliśmy m.in.: „Przetańczyć całą noc”, „Memory”, „Don’t cry for me Argentyna”, „Summertime”, „Południowy Pacyfik”, „Tonight” i specjalną dedykację – modlitwę za wszystkie ofiary terroryzmu i przemocy – „Pie Jesu” Andrew Lloyd Webbera.

18 września 2005      19.00   „Bo to jest miłość…” wyk. Bożena Zawiślak-Dolny, Ivo Orłowski, Romuald Spychalski, Magdalena Brzezińska – fortepian, prowadzenie Ivo Orłowski

Tym razem w muzyczną podróż do krainy operetki zapraszał znany i ceniony artysta, solista Operetki Warszawskiej i Łódzkiej – Ivo Orłowski. W programie kolejna porcja roztańczonych przebojów wielkich mistrzów wiedeńskich: arii, scen tanecznych i miłosnych duetów. A wśród nich: „Bo to jest miłość”, „Graj cyganie”, „Artystki z Variete”, „Wielka sława to żart”, „Brunetki, blondynki”, „Myszka”, „tłumy fraków”.

Wreszcie 25 września 2005      19.00   „Trzy słowiki na Frascati” – pamięci Bogny Sokorskiej „Słowika Warszawy” wyk.: Ewelina Hańska, Małgorzata Kubala, Grażyna Mądroch , Adam Sychowski – fortepian, prowadzenie: Aleksander Ładysz

Na wzór popularnego wśród naszej publiczności turnieju trzech tenorów postanowiliśmy zorganizować turniej najwyższych głosów żeńskich – trzech koloratur. Poświęcilismy go pamięci jednej z najwspanialszych artystek polskiej sceny i estrady – Bognie Sokorskiej. W programie koncertu usłyszeć mogliście Państwo wielkie przeboje z repertuaru niezapomnianego „Słowika Warszawy” w wykonaniu jej trzech uczennic: „Karnawał Wenecki”, „Zaproszenie do tańca”, „Słowik”, „Olimpia”, walce wiedeńskie i in. Gościem specjalnym wieczoru był Jerzy Sokorski – mąż Maestry, wybitny kompozytor i pianista.

Pod koniec sezonu frekwencja sięgnęła zenitu: Przez cztery wrześniowe spotkania nie spadła nigdy poniżej pół tysiąca elegancko ubranych, w ogóle z innego świata przybyłych osób. Do stu kilkudziesięciu stałych już (codziennych) bywalców Ogrodów i jakiś dwustu osób, które mogę nazwać własną, uważająca na reklamy ogródkowych imprez publicznością – Aleksander Czajkowski-Ładysz  dzięki swym ogromnym talentom impresaryjnym dodał przynamniej drugie tyl:  jak oceniam średnio dobrze ponad dwieście przybywających na każdy jego spektakl osób.

Izabella Bukowska i Wojciech Machnicki - Refreny Ref-Rena

W ten sposób pojawi się na Frascati kolejna publiczność. Czas by ją wstępnie scharakteryzować:

1.     Populacja widowiskowa

a.     Teatr

b.     Kabaret

c.     Koncert

2.     Populacja festynowa

a.     Śpiewanie

b.    Taniec

3.     Populacja klubowa ( środy)

a.     radiowa

b.    literacka

c.     oświatowa

Tylko ta ostania kategoria ( 3 c) stanowiła klasyczną klientelę domu kultury. To ci rodzice, którzy przybywają by podziwiać osiągnięcia swych roztańczonych lub rozśpiewanych dzieci.

Populacja ta z natury charakteryzuje się sporym stopniem towarzyskich więzi. Publiczność imprezowa jest zatomizowana, anonimowa. Poza momentami zadzierzgnięcia emocji zbiorowej w istocie amorficzna.  To, co odróżniało naszą publiczność widowiskową, to fakt, że na bazie zmieszanej z nią dużo bardziej zintegrowanej  populacji festynowej ta ostatnia traciła swą anonimowość. Nawet kiedy sięgała tysięcy nigdy nie była tłumem – stawała się wspólnotą.

Poczułem bluesa i zacząłem punkt po punkcie nad tą wspólnotą pracować. Podczas występów Janka Pietrzak z Egidą na Smolnej odkryłem swoją zdolność rymowania. Nie chcąc zanudzać publiczności przydługim truciem zdecydowałem cyzelować sztukę czy raczej technikę rymotwórczą – budować swoistą oryginalność zdarzenia na epigramatycznych zapowiedziach.

Rok 2005 – to była ledwie próba. Pozwoliłem sobie bodaj wygłosić do rymu wierszyk urodzinowy, a w dniu poprzedzającym wybory parlamentarne, który dokładnie zbiegł się z jednym z muzycznych opowieści Olka Ładysza na pograniczu ciszy wyborczej pożegnałem widzów w te słowa:

Moja wyborcza mowa będzie krótka

Głosujcie tak by za rok wrócić do tego ogródka

A jeśli wybór spośród kandydatów nadal was trapi

Powiem to prościej. Głosujcie na Frascati !

No dobrze, już dobrze. Przecież wiem, że to mądre nie było i trudno się dziś dziwić lokalnym politykom, że zabrali mi ten pistolecik zorientowawszy się, że w jestem na tyle nieodpowiedzialny, że nie wiadomo kiedy w miejsce kapiszonów jakieś prawdziwe naboje wsadzę.

Lech Kaczyński na Frascati 2005

Nie był to zresztą tego roku jedyny flirt z polityką. Mało, że dziękowałem Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu z nazwiska i imienia przynajmniej raz w tygodniu za pieniądze, które przekazał na Frascatii, to jeszcze Janusz Pietkiewicz pełniący funkcje Dyrektora Miejskiego Biura Kultury przyszedłszy na Frascati nie tylko zdecydował się zaprosić moją imprezę na prawach teatru do organizowanej ( z mojej wszakże inspiracji) choć już za jakieś niewyobrażalne pieniądze II Parady Teatralnej, nie tylko na spotkaniu dyrektorów scen warszawskich wskazał mnie palcem jako twórcę największego sukcesu teatralnego sezonu lecz jeszcze zasugerował Joasi Kluzik by w Ogrodach właśnie odbyło się planowane spotkanie ze specjalnym udziałem  Prezydenta Kacczyńskiego z działaczkami Solidarności. I tak się stało. 12 września 2005 o piątej po południu odbyło Rocznicowe spotkanie Warszawianek- działaczek „Solidarności” wraz z  najbliższymi. Organizatorkami były Joanna Kluzik-Rostkowska  jako Pełnomocnik Prezydenta m.st. Warszawy do spraw Kobiet i Rodziny oraz Ewa Tomaszewska członek Prezydium KK NSZZ Solidarność.

Wspominałem już, że było to jedyne zdarzenie w Ogrodach Frascati odnotowane w tym 2005 roku przez Gazetę Wyborczą. I nie sądzę, by powodem była jakaś atencja wobec Prezydenta Stolicy. Myślę, że raczej chodziło o to by stworzyć wrażenie, że Ogrody Frascatii stworzyłem po to by …. Prezydenta lansować !

Warszawiank Solidarności na Frascati 2005 z Lecham Kaczyńskim

Trzeba bowiem pamiętać, że 31 sierpnia 2005 roku to było wszakże 25 lecie Porozumień Gdańskich i wielkie świeto Solidarności poprzedzające wybory Parlamentarne i Prezydenckie trwało cały wrzesień. Z tego powodu m.in. zdecydowałem się zakończyć Konkurs Teatrów Ogródkowych 29 sierpnia aby nie popaść w kolizję z Uroczystościami, których apogeum było rzecz jasna w Gdański ale i Warszawa imprez miała bez liku. Mój dom kultury  również zresztą postanowiłem w obchody wciągnąć.

31 sierpnia 2005 o  19.00 odbył się  II Przegląd Piosenki Politycznej w którym wystąpili artyści działającego w Stanie Wojennym Teatru Domowego – Ewa Dałkowska, Emilian Kamiński, Andrzej Piszczatowski. A także bardowie: Marek Majewski, Stanisław Klawe, Trzeci Oddech Kaczuchy, Ryszard Makowski, Krzysztof Daukszewicz

Dzien Dobrej Wiadomosci - Wystawa fotografii z lat 1979-1989

8 września w ramach zorganizowanej tym razem siłami mojej instytucji i także na Frascatii akcji Małgosi Bocheńskiej pod hasłem „Dzień Dobrej Wiadomości” umieściliśmy w Dolnych Kuluarach instalację: bramę zdjęć z czasów Solidarności w znacznej mierze autorstwa Erazma Ciołka. III edycję Konkursu Dobra Wiadomość w   DZIEŃ DOBREJ WIADOMOŚCI. W samo południe odbyło się otwarcie wystawy „SOLIDARNOŚĆ” i ogłoszenie III edycji Ogólnopolskiego  Konkursu Fotograficznego Dobra Wiadomość w Fotografii Solidarni. Następnie o 18.30Jurek Antoszkiewicz z grupą To i Owo zapraszał na muzykowanie: SOLIDARNI z Bluesem by wreszcie po jego wprowadzeniu        wystąpiła Grupa KG BAND z udziałem Miry Kubasińskiej  i Krzysztofa J. Krawczyka w koncercie, który okazał się ostatnim publicznym występem  zmarłej wnet Miry Kubasińskiej.

Na koniec zagrała jeszcze reggae grupa muzyków afrykańskich z udziałem Ricy Liona. Odbyło się też spotkanie Posłańców Dobrej Wiadomości. Kolejnym nadzwyczajnym eventem był zorganizowany przez Bocheńską pod hasłem „SOLIDARNI” – Dzień Otwarty dla młodzieży i pedagogów.  Zaczęlo się i tym razem w południe spotkaniem w ramach konkursu  Dobra Wiadomość w Fotografii

W programie: • spotkanie z mistrzami fotografii reporterskiej • koncert akustyczny zespołu RELIEVERS: Tomasz Bielecki – harmonijka, vocal; Janek Pęczak – gitara, vocal; Grzegorz Rybka – saksofon • małe harmonijkowe jam session • hapenning plastyczny ŚCIANA WOLNOŚCI rysunek, graffiti, hasła, cytaty, slogany • otwarty mikrofon

We wrześniu dzieci i młodzież wróciły już do szkoły. Więc równolegle zaczynały już się odbywać spektakle i zdarzenia w Domu na Smolnej. Między innymi z miejskiego cyklu tzw. „Festiwalu wielu kultur”. Ruszały zajęcia dydaktyczne, o których informowaliśmy jeszcze w parkowej atmosferze Frascatii w ramach tzw. Dnia otwartego. 4 września 2005 o  13.00 odbyły się   zapisy na zajęcia prowadzone przez Dom Kultury Śródmieście w sezonie     kulturalnym 2005/2006 oraz występy grup artystycznych DKŚ

Mira Kubasińska -ur. 8 września 1944 - zm. 25 października 2005 - W Ogrodach Frascati 8.IX.2005 ostatni koncert w ostatnie 61 urodziny

Poza tym rytm Festiwalu był już niewzruszony HITY XIV KONKURSU TEATRÓW OGRÓDKOWYCH Dawane były  w poniedziałki[3]. ŚPIEWAJĄCE OGRODY we wtorki[4]. W środy o piątej po południu JEDYNKA Z REPORTAŻEM[5] zaś o siódmej wieczorem PRZYBYCIE BARDÓW[6]. W czwartek tradycyjnie już: TANECZNE OGRODY[7]. Wreszcie piątkowe WIECZORY KABARETOWE rozpoczął olsztyński „Czerwony Tulipan” odwołany w czasie lipcowej burzy, a potem – same hity [8]. Sobota to były coraz bardziej popularne WIECZORKI TANECZNE[9]. Niedziel zaś zaczynały tłumnie już odwiedzane przez dzieci PORANKI FAMILIJNE z przedstawieniem teatralnym i przysposobieniem muzycznym pani Ireny Podobas[10]

Całość zamknęła zorganizowana 24 września 2005 wspólnie z Biurem Teatrów Janusza Pietkiewicza II PARADA TEATRÓW WARSZAWSKICH

Pomysł był wprawdzie mój choć zawsze miałem świadomość, że wymyśliliśmy to razem z niejakim Andrzejem Niemirskim. Mniej więcej w czasie XI KTO ja lansowałem pomysł „parady Dionizyjskiej” on przedstawił miastu projekt parady „Wozy Tespisa”. Jak dziś pamiętam, gdy jeszcze w Dolinie Szwajcarskiej Pietkiewicz na moją idę parady wystąpił z propozycja zaangażowania wozów od razu stwierdziłem, że Niemirski będzie miał do tego pomysłu zastrzeżenia.

Dlaczego tak trudno, najtrudniej jest współpracować !? Propozycję współpracy składałem Niemirskiemu 4 lata wcześniej. To go jednak nie interesowalo. Teraz zaproponowałem Pietkiewiczowi by wykorzystał możliwości Niemirskiego. Z kolei on nie był zainteresowany. Każdy sobie rzepkę skrobie i woli utrupić imprezę, niż podzielić się satysfakcją z sąsiadem.

Oczywiście od samego początku chodziło i o to by mnie zmarginalizować. Jeszcze w 2004 ruszaliśmy z „mojej” Doliny Szwajcarskiej. Teraz jednak nie było mowy by prezentować Teatry na Frascatii. Znów za pieniądze podobne całemu budżetowi mojego festiwalu, w ciągu jednego dnia wystawiono przed głownym wejściem Pałacu Kultury ogromny efektowny namiot, zorganizowano w bocznej Sali PKiN im. Kisielewskiego wystawę poswięcona wszystkim warszawskim teatrom. Ale jakoś tak ją organizowano by mnie, choć przez cały sezon monitorowałem zdarzenia, nie poinformować o możliwości wykonania prezentacji. Wiadomość uzyskałem na tyle późno, że z trudem udalo mi się doczepić dwa zdjęcia. Prawo udziału naszej „ogródkowej” dorożki i zareklamowania się w rozmowie z prowadzącym imprezę Andrzejem Strzeleckim przed … oczywiście, że … środowiskiem jedynie. Bo przecież blokujący główne wejście do Pałacu Kultury aktorzy bardzo mało obchodzili wchodzących i wychodzących przypadkowych przechodniów.

Ale to było to czego ani Andrzejowi Urbańskiemu ani Pietkiewiczowi wytłumaczyć nie byłem w stanie. Że teatr to nie jest tłum przypadkowego zbiegowiska na Placu Defilad lecz wspólnota wymagajaca zamkniętej ( choć niekoniecznie małej) ale zwartej, ‘ujutnej’ przestrzeni. I że pięć tysięcy ludzi zgromadzonych na Frascatii waży więcej niż trzydzieści tysięcy spacerujących przed Pałacem Kultury gapiów. Że to taka róznica jak walka rzymskiego legionu z hordą barbarzyńców. No cóż. Jednak co ja poradzę, że z roku na rok coraz więksi barbarzyńcy łupili Warszawę.

Program Parady Teatralnej wyglądał więc następująco”

Namiot Pietkiewicza pod Pałacem Kultury

12.00 Przejazd reprezentacji Teatrów Ogródkowych z II Warszawską Paradą Teatrów z Nowego Światu do PKiN i do Ogrodów Frascati. Jednak my po występach w namiocie Pietkiewcza wróciliśmy kończyć Imprezę na Frasactii. Tak jak 4 czerwca po happeningu Lisa tak dziś wieczór był w parku. Na finał na siódmą wieczorem zaprosiliśmy  tegorocznych laureatów XIV KTO: Teatr Z O.O. z Warszawy – z „Wariacjami damskimi czyli Zielonym Gilem” Tirso De Molina, reż. Piotr Kozłowski, wyst.: Ewa Ampulska, Katarzyna Dziurka, Anna Gorajek, Wiktoria Gorodecka, Agnieszka Kudelska, Beata Kurda, Magdalena Kurek, Małgorzata Łazarczyk, Anna Rusiecka, Dagmara Siemieńska. Zaś o ósmej z minutami wystąpił Teatr Nikoli z Krakowa z „Maruczellą”, w wykonaniu i reż. Mikołaja Wiepriew z udziałem: Dominiki Jucha. Jeszcze na zakończenie o wpól do dziesiątej wieczorem Piosenki Teatrów Ogródkowych śpiewali Izabella Bukowska i Wojciech Machnicki,  Anargul Irmanowa-Niedźwiecka – piano. W antraktach tego finalnego wieczoru przygrywał  Zespół Tango w Trio w składzie: Joanna Przewoźniczuk, Zenon Kaszewski, Dariusz Świnoga

To był już bardzo szczęśliwy wieczór. Wieczór sukcesu. Widziałem, że frewencja wzrosła dwukrotnie. W sezonie przekroczyła 44 tysiace widzow. Ostateczny wynik był imponujący: czerwiec     1768; lipiec     9182; sierpień            21600; wrzesień 11894. W sumie w sezonie przy lekkim zaokrągleniu wyszło mi precyzyjnie 44.444 widzów. Byłem szczęśliwy. No i nie ukrywajmy – może aż nadto pewny siebie. Wierzyłem, że ta frekwencja mnie obroni. Do głowy mi nie przyszło, że sukces może okazać się największym wrogiem. A jednak. Nadeszła jesień i zima.

Poświęciłem się bieżącej pracy Domu Kultury. Też pasjonującej i w coraz większym stopniu już z Frascatii skorekowanej. I Pietrzak i Piłatowska ze swoimi rozmowami nt. radiowych reportaży i Literackie Biesiady czy Jubileusze były przecież elementami wspólnymi. Coraz bardziej serio myślałem więc o stworzeniu jednej nowej instytucji, którą nazwałem „Centralny Park Kultury – Ogrody Frascati”.


[1] [Iowa], 13 III 1973I cóż to za kłamstwo: modlić się do ojca idealnego? Mój jedyny i prawdziwy ojciec był ten —słaby, niemądry, tchórzliwy, [...] bez wyobraźni, a tylko z tym zwierzęcym poczuciem wierności iobowiązku, które dla mnie stanowi o człowieczeństwie i jest jedyną nadludzką wiedzą — jedyną prawdziwie boską. Mój ojciec był wspaniałym Bogiem — Bogiem niedoskonałym, Bogiem dopoprawienia. Jakim Bogiem chciałbym być dla Jędrka? Bogiem samoświadomości. (Dzienniki, Kraków 1998,  t.II. s. 230)

[2] Tamże, 30.VII.1974, – s.263

[3] 29 sierpnia 2005         19.00   Teatr Piosenki z Warszawy

„Odrobina piosenki na co dzień” wg J. Przybory i J. Wasowskiego konsultacje: Magda Umer, wyst.: Dorota Dobrowolska, Hanna Chojnacka, Tomasz Bajerski-piano

Aktorki  przypomniały program, który przyniósł im nagrodę publiczności na ubiegłorocznym KTO. Śpiewane z wdziękiem i lekkością piosenki Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego przeplatane krótkimi dialogami ułożyły się w opowieść o różnych obliczach miłości – przelotnych znajomościach, spotkaniach, flirtach i zauroczeniach. Śpiewane z wdziękiem i lekkością piosenki Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego przeplatane krótkimi dialogami układają się w opowieść o różnych obliczach miłości – przelotnych znajomościach, spotkaniach, flirtach i zauroczeniach.

20.30   Teatr Garderoba z Przemyśla

„Anioły” – widowisko plenerowe reż.: Barbara Płocica

Przedstawienie inspirowane poematem Bolesława Leśmiana. Zespół zdobył wiele nagród na festiwalach wojewódzkich i ogólnopolskich, brał udział w imprezach międzynarodowych m.in. na Malcie w Poznaniu, Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu, Festiwalu w Cieszynie.

5 września 2005          19.00   Recital Ewy Dałkowskiej -  „Artysta z ręką w nocniku” wyst.: Ewa Dałkowska, Janusz Bogacki – piano

12 września 2005       19.00   Teatr pod Górkę  „Wieczny Tułacz” scen. i reż.: Tadeusz Wiśniewski,  kier. muz.: Zbigniew Rymarz, wyst.: Stanisław Górka

Stanisław Górka & ATK

19 września 2005        19.00   Stara Prochoffnia z Warszawy  „Dzieła Wszystkie Szekspira /w nieco skróconej wersji/” Jess Winfield, Adam Long, Daniel Singer, reż.: Włodzimierz Kaczkowski, wyst.: Jarosław Domin, Darek Sikorski, Jarosław Witaszczyk

26 września 2005       19.00    Margita Ślizowska i Marcin Kołaczkowski,„Chodzi o to, żeby nie być idiotą…”   wyst.: Margita Ślizowska, Marcin Kołaczkowski, Urszula Borkowska-piano

Znane i nieznane, ale zawsze lekkie, przyjemne i raczej wesołe piosenki polskich twórców, między innymi Agnieszki Osieckiej, Jonasza Kofty i Marka Grechuty. Spektakl muzyczny w wykonaniu laureatów m.in. nagrody publiczności konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej” i współtwórców oraz zdobywców III nagrody za musical na podstawie tekstów piosenek A. Osieckiej „Miasteczko Cud” na XII Konkursie Teatrów Ogródkowych-Warszawa 2003; twórców spektaklu „Pamięta…MY o Osieckiej” (warszawski teatr Syrena), „MUZA POMYŚLNOŚCI czyli piosenki Marka Grechuty” (warszawska premiera lipiec 2005).

Teksty polskich poetów uzmysławiają potrzebę nieustannego czerpania radości z każdego dnia, a jednocześnie nawołują do chwili zatrzymania się w codziennym biegu po życie.

[4] 6 września 2005          19.00   Elżbieta Ryl – Górska „Melodie, które kochamy”  Eugeniusz Majchrzak – fortepian

Primadonna byłej Operetki Warszawskiej. W jej mistrzowskim wykonaniu usłyszelismy znane i lubiane melodie z musicali, arie operetkowe i znane piosenki.

13 września 2005       19.00   Izabella Bukowska „Rendez – vous z piosenką” Zbigniew Rymarz – fortepian

Śpiewająca aktorka Teatru Polskiego w Warszawie. Wykonała przedwojenne piosenki filmowe i współczesne z repertuaru Teatru Syrena.

20 września 2005       19.00   Stanisław Górka „Z piosenką i z Górką”,Zbigniew Rymarz – fortepian

Stanisław Górka- śpiewający, aktor znany z serialu „Plebania”, profesor Akademii Teatralnej. W koncercie wykonał piosenki z programów: „Ten drogi Lwów”, „Hemar mniej znany” i „Wieczny tułacz”.

27 września 2005       19.00   Wojciech Machnicki „Rendez – vous z piosenką przedwojenną”  Anargul Niedźwiecka- piano

Wojciech Machnicki- śpiewający aktor z Teatru Współczesnego wykonał piosenki z kabaretów i teatrów rewiowych przedwojennej Warszawy, Lwowa i Krakowa z repertuaru Ordonówny, Bodo, Żabczyńskiego, Lopka Krukowskiego, Dymszy. Teksty i muzykę pisali: Hemar, Włast, Wars, Tuwim, Petersburski.

[5] 7 września  2005         17.00   „Marzenie Bogusi” Joanna Łatka

Bogusia ma 15 lat i cierpi na wrodzoną łamliwość kości. Jest pierwszym dzieckiem, któremu Fundacja Mam Marzenie spełniła marzenie życia. Bogusia dzięki Fundacji pojechała do USA i Disneylandu. Ludzie z Fundacji poznali ją w Warszawskim Hospicjum dla Dzieci  Dangela i tam właśnie oczarowała ich swoim śmiechem, humorem, pozytywnym stosunkiem do życia i talentem literackim. Bogusia Siedlecka pisze piękne wiersze, za które otrzymała wiele nagród. Będzie okazja wysłuchania jej „na żywo”. Naszymi gośćmi będą także wolontariusze z Fundacji Mam Marzenie.

Jedynka z Reportażem na Frascati

14 września 2005        17.00   „Meatrix” Magda Skawińska, prowadzenie Janusz Deblessem

W internecie opublikowano polską wersję językową kreskówki Meatrix, ukazującej gehennę zwierząt w fermach przemysłowego tuczu. Zdaniem Marka Krydy z Instytutu Ochrony Zwierząt, działalność amerykańskich firm zajmujących się tuczem przemysłowym jest bardzo niebezpieczna dla środowiska naturalnego i zdrowia ludzi. Ponadto niszczy rodzinne gospodarstwa rolne. Po prezentacji odbyła się degustacja zdrowej żywności.

21 września  2005       17.00   „Pomarańczowa Rewolucja” Irena Piłatowska, prowadzenie Janusz Deblessem

Ostatnia Wigilia i Święta Bożego Narodzenia spędzone na Placu Wolności w Kijowie stały się dla autorki punktem wyjścia do rozważań na temat przyszłości Ukrainy, Rosji i Europy. Polacy przypominali sobie czasy Pomarańczowej Alternatywy i powstanie „Solidarności”. Pewnie dlatego tak wielu młodych ludzi żyło tym co działo się wtedy na Ukrainie. Stawiane wtedy pytanie o wolność wpłynęło na zmianę relacji polsko-ukraińskich.

Na spotkaniu obecni byli Ukraińcy i Polacy, którzy spotkali się w Kijowie.

28 września 2005        17.00   „Na chwilę przed zjednoczeniem – Berlin’90” Janusz Deblessem, prowadzenie   Janusz Deblessem

Reporterski zapis miasta w przededniu zjednoczenia Niemiec. Moment, w którym rodzi się historia. Co się zmieniło w naszym postrzeganiu Niemiec po piętnastu latach, po wejściu przez Polskę do Unii Europejskiej? O tym będziemy rozmawiać z zaproszonymi gośćmi ze strony niemieckiej i polskiej.

[6] 7 września 2005         19.00   Występy konkursowe, bard Andrzej Garczarek, poetka Katarzyna Ciesielska

Tomasz Szwed – autor nastrojowych, osadzonych w realiach dnia powszedniego piosenek. Oprócz  własnej twórczości prezentuje również piosenkę country, folk, bluesa, szantę i muzykę celtycką. Jest autorem scenariuszy i reżyserem spektakli muzycznych.

14 września 2005       19.00   Występy konkursowe, bard Marcin Styczeń, Biesiada Literacka

Marcin Styczeń zadebiutował na scenie w 1994 roku. Komponuje muzykę do tekstów własnych oraz swoich przyjaciół. Jest laureatem większości  festiwali piosenki poetyckiej w Polsce. Koncertuje wszędzie tam, gdzie publiczność chce słuchać piosenek niebanalnych. Ostatnio można było go usłyszeć m.in. na imprezie „Gitarą i Piórem” w Borowicach, gdzie wystąpił przed kilkutysięczną publicznością. Od kilku lat jest konferansjerem w klubie „Hybrydy”, a także gospodarzem cyklicznej imprezy „Hybrydy Poetica” – koncertów prezentujących gwiazdy Krainy Łagodności oraz debiutantów.

21 września 2005       19.00   Koncert Laureatów konkursu Przybycie Bardów

Maja Piwońska i Andrzej Janeczko ( Trzeci oddech Kaczuchy)

28 września 2005       19.00 Bardowie na powitanie jesieni, wyst.: Bogusław Nowicki,  Ryszard Makowski i Gwiazdy, Tolek Muracki i in.

Bogusław Nowicki – autor tekstów piosenek, poeta, kompozytor, satyryk, felietonista, dziennikarz radiowy, przedstawiciel nurtu piosenki autorskiej. Ma także na swoim koncie powieść w odcinkach, nagrodzone słuchowiska radiowe i reżyserię sztuki teatralnej.

Andrzej Brzeski- autor, kompozytor, piosenkarz i aktor (uczeń Tadeusza Łomnickiego). Po setnym przedstawieniu „Krakowiaków i górali” u schyłku lat 80-ych zdradził teatr dla piosenki. Przez 10 lat współpracował z Programem 3. Polskiego Radia (BAR, Powtórka z rozrywki). Ma na koncie kilkaset piosenek, monologów, mini-słuchowisk.

Andrzej Garczarek – w latach 70-ych był jednym z autorów i wykonawców legendarnego magazynu radiowego Zgryz Macieja Zembatego. W 1981 roku brał udział Przeglądzie Piosenki Prawdziwej w gdańskiej hali „Oliwii”. W 1989 r. na antenie radiowej Trójki emitowane były pierwsze odcinki z trwającego blisko dziesięć lat cyklu autorskiego: Literacko-muzyczny kantor wymiany myśli i wrażeń. W 1994 r. otrzymał nagrodę im. Jonasza Kofty – za twórczość radiową.

Ryszard Makowski i Gwiazdy Zespół tworzą Piotr Kowalewski na perkusji, Hubert Korczak na basie, Bartosz Miecznikowski na gitarze elektrycznej i Ryszard Makowski na gitarze akustycznej i na vocalu. Repertuar stanowią ballady autorstwa Makowskiego o charakterze  ballady rockowej albo rock’n'rollowej.

[7] 1 września 2005         19.00   Pary taneczne Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „MAZOWSZACY”. Lekcja    tańca towarzyskiego. Taneczne Antrakty- Zespół „To i Owo”

15 września 2005       19.00   Zespół BOOGIE ROCK  /boogie, rock’n'roll/. Lekcja tańca towarzyskiego.    Taneczne Antrakty- Zespół „To i Owo”

22 września 2005       19.00   Grupa SETANTA  /taniec irlandzki/. Lekcja tańca towarzyskiego.   Taneczne Antrakty- Zespół „To i Owo”

29 września 2005       19.00   Taneczny Mix. Lekcja tańca towarzyskiego. Taneczne Antrakty- Zespół „To i Owo”

[8] 2 września 2005         19.00   Czerwony Tulipan

Kabaret śpiewający, który powstał w 1985 roku w Olsztynie. Kabaret tworzą: Ewa Cichocka , Krystyna Świątecka, Stefan Brzozowski i  Andrzej Czamara. Zespół wykonuje piosenki nastrojowe, urzekające klimatem melancholii zaklętym w dźwiękach gitar, skrzypiec i słowach poetyckich tekstów. Ukoronowaniem 10-letniej działalności zespołu było przyznanie GRAND PRIX czyli Trójzębu Neptuna na Jubileuszowym XXV Festiwalu Artystycznym Młodzieży Akademickiej FAMA 95 za wydarzenie artystyczne festiwalu.

9 września 2005         19.00   Giełda Satyry Politycznej Marka Majewskiego

16  września 2005      19.00   Kabaret Zygzak

Kabaret ZygZak to trzech chłopaków: Paweł Urban, Grzesiek Tomaszewski i Irek Popiel, oraz jeden akordeonista – Marcin Maroszek. Kabaret ZygZak zarzeka się, że chce tworzyć humor jak najbardziej odchylony od pionu, a tym samym zbliżony do poziomu. Pierwszy program kabaretu ZygZak pod tytułem „Taki life” miał swoją premierę 14 marca 2004 roku w Warszawie, w Staromiejskim Domu Kultury. Kabaret Zygzak jest formacją jedną z bardziej aktywnych na warszawskich poligonach kabaretowych. Prezentują humor absurdalny, abstrakcyjny, pokręcony.

23 września 2005       19.00  Polska Szopka Całoroczna Marcina Wolskiego i Marka Majewskiego, Grzegorz           Bukała

Polityczna satyra w wykonaniu twórców „Polskiej Szopki Noworocznej”. Artyści, a zarazem autorzy tekstów piosenek i tekstów kabaretowych przedstawią program , w którym parodiują czołowe postacie świata polityki  Aktualne wydarzenia w kraju kabareciarze zaprezentują w formie skeczy, dialogów oraz piosenek. Grzegorz Bukała . Piosenkarz, autor tekstów. Założyciel zespołu „Syndykat Rozrywkowy Wały Jagiellońskie” i jego lider. Absolwent Politechniki Gdańskiej. Członek Rady Artystycznej d/s Jazzu, Piosenki i Kabaretu w latach 1979-80. Założyciel Studia Piosenki w KSW „Żak” w Gdańsku. Laureat nagród indywidualnych i zespołowych na Festiwalu krakowskim w latach 1977, 78 oraz na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1979.

[9] 3 września 2005         19.00   Zespół „To i Owo”

10 września 2005       19.00   Zespół „To i Owo”

17 września 2005       19.00   Zespół „To i Owo”

[10] 4 września 2005         11.00  „Pożarcie Królewny Bluetki” wyst.: Agnieszka Buczek, Katarzyna Skolimowska, Ireneusz Dydliński, Karol Stępkowski. Koncert „Wynalazek Mistrza Bartłomieja” wyst.: Irena Podobas i jej goście

11 września 2005       11.00   „Legenda o Świętej Kindze” wyst.: Aneta Pałęcka, Roman Holc. Koncert „Skąd się bierze muzyka?”  wyst.: Joanna Gatniejewska, Irena Podobas

18 września 2005       11.00  „Lis  Witalis” wyst.: Jolanta Fijałkowska, Stanisław Biczysko, Adam Biedrzycki,  Wojciech Kobiałka. Koncert  „Poduszka czarodziejka” wyst.: Irena Podobas i jej   goście

25 września 2005       11.00   „Opowieści ducha Maćka” wyst.: Marek Bogucki, Małgorzata Jóźwiak, Justyna Zbiróg, Emilia Król. Koncert „Radosne fanfary w Paradzie Familijnej”, wyst.: Marcin Pasek, Irena Podobas

Rozdz.CXLIII – Centralny Park Kultury „Ogrody Frascati”

To był pomysł ucieczki do przodu. Przekształcenia dzielnicowego domu kultury w Instytucję z prawdziwego zdarzenia. Instytucję, której wzorem były mi warszawskie Łazienki z jednej a kopenhaskie Ogrody Tivoli – z drugiej strony.

Wejście do Ogrodów Tivoli w Kopenhadze

Tak powstała Koncepcja utworzenia Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati[1]

Czułem wszakże, że dzielnicowi notable nie będą chcieli tolerować mnie dłużej na stanowisku szefa domu kultury. Wiedziałem, że czasu mam tyle, ile go Urbański spędzi jeszcze w Ratuszu. Niestety – jego zwycięstwo okazało się moją klęską.

Wrześniowe  wybory parlamentarne wygrał ku swemu własnemu zaskoczeniu PIS. I wygrał je bardzo znacząco. W dwa tygodnie po nich ( byłem już na krótkim odpoczynku w Tunezji) odbyły się wybory prezydenckie, z których okazji zrobiłem  sobie wycieczkę z Souss do Kartaginy. Wszystko po to, by na własny pohybel wyciągnąć Kaczyńskiego z Urbańskim z Ratusza do Prezydenckiego Pałacu.

Mój projekt przygotowany z pomocą Joli Turczynowicz leżał sobie w gabinecie Naimskiej i Urbańskiego i oczywiście nikomu nie było w przyszło do głowy by serio mnie potraktować. W ten sposób Urbański z Naimską dołączyli do grona serdecznych przyjaciół: Rutkiewiczów, Latkowskich, Sobockich, Rasińskich, Stankowych, Foglerów i Królikiewiczów – serdecznych przyjaciół ogródka, pośród których psy jak zająca mnie zjadły.

Po festiwalu na Frascati  urzędnicy wszystkich wydziałów rzucili się na mnie ochoczo. Czy ja jeszcze spamiętam te kontrole ? – Pierwszą zaprosiłem sam. Jeszcze na życzenie burmistrza Zielińskiego. Niejaka pani Pietrzak  (nomen omen) spędziła w Domu Kultury całą wiosnę roku 2005. Nic, oczywiście nie znalazła. Najmocniej czepiając się o to, że – nie biorę  pieniędzy od  jej imiennika Janka Pietrzaka, za występu kabaretu Pod Egidą. Pisałem już o tym. Kaczyński i Urbański rozstawali się z Miastem. Po powrocie z Tunezji, z której musiałem jeszcze telefonicznie koordynowac użycie Domu na Smolnej jako miejsce dla ewakuacji mieszkańców kamienicy sąsiadującej z moim warszawskim mieszakniem ( Jaworzyńska 10) – oto świadectwo napięcia jakie towarzyszyło kampanii, po powrocie zatem odwiedziłem zatem Andrzeja.

Nie wierzyłem oczom i uszom, co w pół roku władza może uczynić z inteligentnego człowieka. Od dawna już nie słuchał ( przynajmniej mnie). Teram nie mówił już nawet – on „wygłaszał”.

- Był tu przed tobą, zwrócił się do mnie z wysoka – Olo Łukaszewicz. Powiem ci to co i jemu. Opuszczamy Miasto. Widzieliście jak z nami dobrze wam było. Więc zróbcie co trzeba by następny Prezydent był od nas, a włos wam z głowy nie spadnie. – W miarę dokładnie cytuję …

No, cóż – jeśli o mnie chodzi zrobiłem pewnie więcej niż należało. I jeszcze zrobię. Nie musiałem wszak przynajmniej kilkanaście razy (na 150 imprez) dziękować Kaczyńskiemu za dotację, nie musiałem robić tego w TV. Najlepiej tego dowodzi mój występ w TVP III ( obecne Info) 8 września 2005 roku z okazji Dnia Dobrej Wiadomości, który zorganizowałem zatrudnionej na Smolnej Małgosi Bocheńskiej na Frascatii. To medialny pomysł, zawsze podobający się dziennikarzom ale mało kto skłonny jest dawać na te „Good News” pieniądze. Piskorski jako prezydent Warszawy przyjął nawet nad imprezą patronat ale Urbański, go nie podtrzymał. W 2004 osobiście skreślił „dobre wiadomości” z listy priorytwów domu kultury. W 2005 w tym milionie ( dokładnie 1320 tys!) – jakoś … przegapił miałem więc na imprezę kilka tysięcy i mogłem wtopić ją w zestaw Frascati, gdzie dzięki temu, iż funkcjonowała stała parkowa infrastruktura wszystko już kosztowało taniej.

Otrzymawszy zatem  możliwość ponad dziesięciominutowego dywagowania w TVP3 o specyfice mediów i gazetowej prawdzie, że „dobra wiadomość to zła wiadomość” znalazłem jednak 2 minuty by wspomnieć o Małgosi, o jej Fundacji Salonu 101, zaprosić na Frascati no i przypomnieć, że Warszawiacy zawdzięczają je decyzji Pana Prezydenta Miasta. Lizusostwo czy uczciwość ? – Dla mnie zwyczajna lojalność. Jednak wobec Kaczyńskich obowiązują inne prawa ! Przecież, gdybym publicznie pochwalił urzędującego Prezydenta Miasta w jakiejkolwiek innej osobie: Wyganowskiego czy Piskorskiego – wszystko byłoby w porządku. Ten wywiad ze mną, który rankiem gdzieś około 12 tej nadawany był na żywo nie został już jednak powtórzony zgodnie z rozkładem, nie został nawet  zamieszczony w Internecie, gdyż wydawca stwierdził, iż zamiast mówić o „Dniu Dobrej Woadomości”, któremu TVP patronowało wspomniałem o zasługach prezydenta miasta kandydującego na stanowisko prezydenta kraju, zatem – robiłem mu zatem kampanię wyborczą.

Może zresztą robiłem – niech i tak będzie. Jak powiadam – z diabłem bym się sprzymierzył byle swój ogródek w Warszawie rozplenić

Andrzej zatem zniknął w Prezydenckim Pałacu. Pani, która zajęła jego miejsce ( jakiejś urzędniczki PIS-owskiej) nazwiska już nawet nie wspomnę. W ogóle nie chciala ze mną gadać. Mój projekt stworzenia „Ogrodów Frascatii” – jako niezależnej instytucji nie znalazł też zrozumienia wśród urzędników. A mnie (mimo prób i licznych rozmów) nie udało się stworzyć lobby. Małgosi Naimskiej bliższe były zupełnie w mym pojęciu abstrakcyjne i z pewnością nie skierowane do społeczeństwa Warszawy projekty w stylu zabudowania „przekręconego” tunelu nad Wisłostradą przez „Centrum Kopernika”, którą to fuchę zleciła Robertowi Firmchoferowi. ( Nb. żona tego jegomościa zatrudniona została w Biurze Kultury i teoretycznie miała koordynować współpracę tegoż z Domami Kultury). Było to czystą teorią, bo do przeforsowania czy zrozumienia jakiegokolwiek projektu niestety ta miła pani ( inaczej niż pracująca z Urbańskim Ewa Frydrychowicz) –  kompletnie się nie nadawała.

Słowem wsparcia – znikąd. Budżet zaproponowany przez Miasto – po raz kolejny obcięto mi w Dzielnicy. O jakieś 300 tysięcy złotych, które przekazano  do dyspozycji Wydziału Kultury. Tym raz nie było już z kim walczyć o jego przywrócenie. Skończył się Urbański, skończyły wyborcze rezerwy prezydenta. Miastem zaczęli rządzić beznamiętni aparatczycy. Jakiś Pan Kochański , jako „osoba pełniąca funkcję prezydenta miasta” – zapamiętam, że był wysoki.

Nikt nie chciał ze mną gadać. Burmistrze na Nowogrodzkiej zmieniali się jak rękawiczki. W momencie uformowania rządu Marcinkiewicza, a więc pod koniec roku 2005 Mariusz Błaszczak odfrunął na stanowisko szefa Kancelarii Premiera, jego miejsce zajął aspirujący na warszawskiego Gulianiego Artur Brodowski. Nie mogli mnie zabić. Nie dawali żyć. Nie wspominałem chyba jeszcze, że cały czas zbierano na mnie kwity, próbowano wmówić, że połniłem wykroczenia przeciw dyscyplinie finansów publicznych, które w istocie regulowałem po mej poprzedniczce niezagrożenie czekającej na emeryturę gdzieś … w biurze kultury pani Naimskiej właśnie. Próbowano nie  płacić mi premii. Skoro nie zdołano zabrać pieniędzy na działalność starano się chociaż mnie osobiście pogrążyć finansowo. I to się w znacznej mierze udało.

Jeszcze w sierpniu 2005 toku – w szale Festiwalu na Frascatii napisałem do Małgosi Naimskiej taki – ni to artykuł, ni to list:

CDN – Ogródki Warszawskie czy Luka pamięci


[1] Koncepcja utworzenia Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati

Zalecane działania w perspektywie chronologicznej:

1.     audyt prawny pod kątem  racjonalności  struktury zatrudnienia w Domu Kultury na Smolnej 9

  • zwolnienia pracowników, którzy przekroczyli wiek emerytalny( odprawa, nagroda)
  • oddelegowanie części pracowników do pracy w placówkach Domu  Kultury Śródmieście znajdujących się przy ul. Hożej ,Marszałkowskiej, Andersa- w celu pełnego wykorzystania wyżej opisanych pomieszczeń w zgodzie  ze strategią rozwoju  instytucji ( w szczególności stanowiskiem Rady Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy  z dnia 5  lipca 2001 r.), realizowanymi programami oraz możliwościami edukacyjno-wychowawczymi i społeczno-kulturalnymi
  • analiza zakresu obowiązków  pracowników i rzeczywiście wykonywanej przez nich pracy w celu określenia, którzy pracownicy zajmują się ,, kulturą dzielnicową’’, a którzy ,,ogólnomiejską’’ ,realizacją Ogrodów Frascati

2.  Przedstawienie Prezydentowi i Przewodniczącemu Rady Miasta projektu uchwały o utworzeniu Centralnego Parku Kultury- Ogrody Frascati wraz z uzasadnieniem oraz statutem.

3. Konsultacje prawne i programowe przez zespoły specjalistów Biura Rady Miasta pod kątem poprawności formalno-prawnej przedłożonych projektów.

4. Dekretacja Przewodniczącego do odpowiednich Komisji Rady Miasta w celu zaopiniowania projektu:

ü     Komisji Budżetu i Finansów

ü     Komisji Sportu i Turystyki

ü      Komisji Kultury i Promocji

ü      Planowana działalność Centralnego Parku Kultury –Ogrodów Frascati daleko wykracza poza ramy statutowej działalności Dzielnicowych Domów Kultury i dlatego utworzenie nowej jednostki  nie wymaga uprzedniej zgody Rad Dzielnicowych

ü     Szczegółowe przedstawienie przez Inicjatora koncepcji  nowopowstałej instytucji na posiedzeniach Komisji Rady Miasta:

  • prezentacja historii pomysłu i dotychczasowych dokonań
  • - multimedialna prezentacja planów rozwoju instytucji
  • -przedstawienie struktury organizacyjno-prawnej  instytucji
  • - preliminarz budżetowy
  • - Zaopiniowanie projektów przez ww Komisje  Rady Miasta
  • - Wprowadzenie projektu uchwały o utworzeniu Centralnego Parku Kultury –Ogrodów Frascati do porządku obrad na sesję Rady Miasta
  • - podjęcie uchwały o utworzeniu Centralnego Parku Kultury-Ogrodów Frascati
  • - Realizacja uchwały przez Prezydenta Miasta Warszawy:

5.  Wyposażenie przez Organizatora nowopowstałej Instytucji w środki trwałe i obrotowe, zakupione i używane dotychczas w celu realizacji koncepcji ,,Ogrodów Frascati’’ na podstawie porozumienia między Organizatorem a Dyrektorem Domu Kultury Śródmieście na Smolnej 9, w oparciu o § 5 ust.1 i 2 uchwały o utworzeniu instytucji

6.   Zawarcie porozumień z wybranymi pracownikami Domu Kultury na Smolnej, którzy w ramach pracy  realizowali program rewitalizacji Ogrodów Frascati o rozwiązaniu umowy o pracę za porozumieniem i nawiązanie stosunku pracy z nowopowstałą instytucją kulturalną.

7.  Wpis Centralnego Parku Kultury –Ogrody Frascati do rejestru instytucji kultury prowadzonego przez Urząd miasta stołecznego Warszawy.

Plan Frascati

8.  Przekazanie w nieodpłatne użytkowanie na okres 20 lat wyodrębnionej części Centralnego Parku Kultury im. Gen. Rydza-Śmigłego to jest nieruchomości stanowiącej działkę gruntu o pow…….oznaczoną w ewidencji gruntów jako  działka nr…..położona w Warszawie przy ul…… objętą księga wieczystą KW nr…….

Projekt

Uchwała nr

Rady miasta stołecznego Warszawy

z dnia…

w sprawie utworzenia Centralnego Parku Kultury- Ogrody Frascati

Na podstawie art. 18 ust 2 pkt. 9 lit. h i art. 7 ust. 1 pkt. 9  ustawy z dnia 8 marca 1990 r. o samorządzie  gminnym (Dz. U. z 2001 r. nr. 142 poz. 1591 z pźn. zm.) oraz art. 9 ust. 1 ustawy z 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej ( Dz. U z 2001 r. nr. 13 poz. 123 z póź. zm.)i  art. 18 ust 3 pkt. 2  ustawy z 26 listopada 1998 r. o finansach publicznych ( Dz. U z 2003 r. nr. 15 poz. 148 z póź. zm.) Rada m. st. Warszawy uchwala co następuje:

§ 1 W mieście stołecznym Warszawie tworzy się Centralny Park Kultury-Ogrody Frascati jako instytucję kultury i wpisuje do rejestru instytucji kultury prowadzonego przez Urząd miasta stołecznego Warszawy.

§ 2. Określa się nazwę tworzonej instytucji jako Centralny Park Kultury-Ogrody Frascati.

  1. I.         Ustala się dla Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati siedzibę w Warszawie.
  2. II.         Organizatorem dla utworzonej instytucji jest miasto stołeczne Warszawa.

§ 3 Przedmiotem działania Parku Kultury jest prowadzenie wielokierunkowej nowatorskiej działalności rozwijającej i zaspokajającej potrzeby kulturalne mieszkańców oraz upowszechnienie i promocja twórców i kultury polskiej w kraju i zagranicą, a nadto:

- stworzenie atrakcji turystycznej o ogólnokrajowym i międzynarodowym znaczeniu,

- promocja miasta przez stworzenie specjalnych programów działań  i prezentacji eksponujących kulturalne oblicze Warszawy,

- rewitalizacja ogrodów warszawskich na Frascati poprzez nadanie im charakteru przestrzeni publicznej o funkcjach kulturalnych i artystycznych.

§ 4 Centralnemu Parkowi Kultury-Ogrody Frascati nadaje się Statut w brzmieniu załącznika do niniejszej uchwały.

§ 5

1. Środki niezbędne do rozpoczęcia i prowadzenia działalności oraz utrzymania obiektu w którym ta działalność jest prowadzona pochodzić będą z budżetu miasta stołecznego Warszawy.

2. Prezydent m.st. Warszawy wyposaży Centralny Park Kultury – Ogrody Frascati w środki trwałe i obrotowe.

3. Rada Miasta wskazuje jako główne miejsca prowadzenia działalności statutowej Centralnego Parku Kultury lokal  przy ul. Smolnej 9 w Warszawie oraz wskazaną w § 5 ust.4 wyodrębnioną część Centralnego Parku Kultury im. Gen. Rydza-Śmigłego wraz z wyposażeniem Teatru Ogródkowego.

4. Rada m.st. Warszawy wyraża zgodę na przekazanie przez Prezydenta m.st. Warszawy w terminie 3 miesięcy od daty wpisu Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati do Rejestru Instytucji Kultury, w nieodpłatne użytkowanie na okres 20 lat wyodrębnionej części Centralnego Parku Kultury im. Gen. Rydza-Śmigłego to jest nieruchomości stanowiącej działkę gruntu o pow…….oznaczoną w ewidencji gruntów jako  działka nr…..położona w Warszawie przy ul…… objętą księga wieczystą KW nr…….

§ 6 Wykonanie uchwały powierza się Prezydentowi m.st. Warszawy.

§ 7 Uchwała wchodzi w życie po upływie 14 dni od dnia ogłoszenia w Dzienniku Urzędowym Województwa Mazowieckiego.

UZASADNIENIE

do uchwały Rady Miasta stołecznego Warszawy

z dnia……………….

w sprawie utworzenia Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati

Proponuje się utworzenie  Stołecznej Instytucji Kultury pod nazwą  „Centralny Park Kultury – Ogrody Frascati”.

Rewitalizacja Kulturalna  Centralnego Parku Kultury, który przez 50 lat pozostawał nim wyłącznie z nazwy stanowi nie tylko doskonałą okazję do wzmocnienia kulturalnego oblicza Warszawy, ale jest też szansą stworzenia atrakcji turystycznej o ogólnokrajowym i międzynarodowym znaczeniu.

Nadanie ogrodom warszawskim na Frascati charakteru przestrzeni publicznej o funkcjach kulturalnych i artystycznych nawiązuje do znamienitych tradycji  tego typu miejsc w innych krajach Europy.

Stąd jedną z wielu przesłanek  do złożenia Wysokiej Radzie propozycji utworzenia Centralnego Parku Kultury jest bezsprzeczny sukces jakim zakończyły się licznie odwiedzane ( 20 tysięcy w roku 2004 i 44 tysiące widzów w roku 2005) imprezy  plenerowe w  „Ogródkach Warszawskich” organizowane przez  dyrektora Domu Kultury Śródmieście – dra Andrzeja Tadeusza Kijowskiego .

Autorskie projekty tego – działającego od 14 lat w samorządowej kulturze miasta –pasjonata teatru i muzyki sprawiły, że zapomniane miejsce Warszawy ożyło i stało się miejscem spotkań z dobrą kulturą, zarówno  profesjonalną jak i amatorską.

Nowatorskie jest zwłaszcza prowadzenie szeroko zakrojonej, prezentującej znakomity poziom artystyczny działalności plenerowej na wolnym powietrzu.

Z wielu miejsc, gdzie działalność taka mogła i może być prowadzona od Lapidarium poprzez Rynek Mariensztatu, Dolinę Szwajcarską na Ogrodach Frascati skończywszy,  właśnie to ostatnie miejsce stało się prawdziwym odkryciem, tworząc w roku 2005 największy teatralny sukces frekwencyjny Stolicy.

Można zatem przyjąć, iż formuła tego typu działań, realizowanych konsekwentnie przez dwanaście edycji Konkursu Teatrów Ogródkowych, rozbudowana w Dolinie Szwajcarskiej w roku 2004, a następnie w roku 2005  w Ogrodach Frascati- rzeczywiście  zakorzeniła się w Warszawie.

Nawiązuje ona bowiem do warszawskich tradycji, wywiedziona jest  z rdzennie polskiej dziwiętnastowiecznej historii Teatrów Ogródkowych, odwołuje się do specyfiki Stolicy Polski określając zarazem jej niepowtarzalny wabik turystyczny.

Zbiorowe listy poparcia  podpisane przez przeszło tysiąc mieszkańców Warszawy złożone na ręce Prezydenta Miasta potwierdzają, iż tego typu działania są naszemu Miastu potrzebne.

Wyżej opisana, społecznie akceptowana idea daleko wykracza poza  zadania Dzielnicowego Domu Kultury Śródmieście w strukturze którego była dotychczas prowadzona.   W szczególności  ze względu na aktualne stanowisko wyrażone przez  Radę Dzielnicy Śródmieście m. St. Warszawy z dnia 5 lipca 2001, określające Dom Kultury Śródmieście wyłącznie jako,, placówkę dzielnicową, która powinna   skupić się na pracy od podstaw z dziećmi i młodzieżą śródmiejską organizując również pewne zajęcia dla dorosłych mieszkańców Dzielnicy(np. seniorów)’’.

Przy takim założeniu zrozumiała jest postawa radnych dzielnicy, którzy z jednej strony uznają wizjonerski i autorski charakter pomysłów dra Andrzeja Tadeusza Kijowskiego, z drugiej zaś strony kontrowersyjny dla dzielnicowych radnych pozostaje sposób finansowania przez dzielnicę, jak to określają ,,wielkich przedsięwzięć rozrywkowych dla najszerszego odbiorcy’’

Mając to na względzie, uznaje się , iż zakrojona na tak dużą skalę działalność kulturalna ,zwłaszcza rewitalizacja Centralnego Parku Kultury-Ogrodów Frascati powinna znaleźć właściwe sobie miejsce  w strukturze organizacyjnej samorządu i co jest tego konsekwencją  posiadać odpowiednią strukturę prawną.

Pozwoli to nie tylko na usprawnienie procesu zarządzania,  ale też stworzy przejrzyste formy finansowania i nadzoru nad przedsięwzięciem.

Dlatego też środki niezbędne do prowadzenia działalności tego rodzaju instytucji winny pochodzić z budżetu miasta, (nie z załącznika Dzielnicy do Budżetu) i Rada Miasta powinna mieć możliwość kontroli realizacji  uchwalonych  w statucie celów nowopowstałej Stołecznej Instytucji Kultury.

Naturalnie zadaniem  instytucji usytuowanej w śródmieściu Warszawy, będzie także  dalsze  poszerzanie oferty kulturalnej stolicy adresowanej do tej części  mieszkańców i turystów, którzy nie są wyłącznie odbiorcami  kultury elitarnej.

Realizowane w ostatnich latach, za dyrekcji dra Andrzeja Tadeusza Kijowskiego w Domu Kultury Śródmieście  programy kulturalne stworzyły dwa ważne obszary działań: w budynku przy ulicy Smolnej 9 oraz w Plenerach (Ogródki Warszawskie).

Działalność prowadzona w wyremontowanym znacznym nakładem środków, usytuowanym między ważnymi stołecznymi instytucjami kultury ( vis a vis Muzeum Narodowego, między Teatrami Buffo i Sabatem) budynku przy ulicy Smolnej obecnie nie ogranicza się wyłącznie do prezentacji amatorskich zespołów.

Daje ona m.in. możliwość występów profesjonalnym, pozbawionym siedziby Kabaretom z Egidą Jana Pietrzaka na czele, zwraca się do środowisk literackich, odtwarza zwyczaj publicznej dyskusji politycznej, podkreśla wartość  kina edukacyjnego.

Ponieważ taka koncepcja działalności służy nie tylko mieszkańcom dzielnicy i miasta, ale  całej lokalnej społeczności,  celowe  jest  programowe  włączenie jej w strukturę  Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati.

Środki finansowe uchwalane i przeznaczane dotychczas na realizację wyżej opisanych  celów skierowane zostaną bezpośrednio  do Centralnego Parku Kultury, który będzie je wypełniał i pochodzić będą  z budżetu Miasta.

Natomiast zawarcie między Centralnym Parkiem Kultury i Domem Kultury Śródmieście porozumienia umożliwiającego Domowi Kultury Śródmieście realizację dotychczasowych zadań pozwoli na ustalenie siedziby nowej instytucji w Domu Kultury na Smolnej. Jest to uzasadnione,  gdyż w miejscu tym odbywają się głównie imprezy o charakterze ogólnomiejskim  oraz  lokalizacja jest  odpowiednia ze względu na strategiczny  charakter wykonywanych przez nową instytucje działań kulturalnych. Takie rozwiązanie nie pociąga za sobą żadnych dodatkowych kosztów związanych z umiejscowieniem Centralnego Parku Kultury.

Celowe w tym kontekście jest przekazanie nowopowstałej instytucji do nieodpłatnego użytkowania wyodrębnionej części Centralnego Parku Kultury im gen. Rydza Śmigłego.

Istotne jest także to, iż nie ma  potrzeby dodatkowego wyposażenia Centralnego Parku Kultury w mienie ruchome i dokonania zakupów środków trwałych, gdyż zostało ono już zakupione  i używane w celu realizowania imprez prowadzonych w ramach rewitalizacji Ogrodów. Mienie to znajduje się na  wyposażeniu Domu Kultury Śródmieście i  może być Centralnemu Parkowi Kultury-Ogrodom Frascati przekazane.

Ponadto w nowoutworzonej instytucji kulturalnej może  znaleźć zatrudnienie część dotychczasowych pracowników Domu Kultury Śródmieście co pozwoli na uniknięcie powstania zobowiązań finansowych wynikających ze stworzeniem nowych etatów.

Taka konstrukcja przedsięwzięcia pozwoli na  utworzenie Centralnego Parku Kultury-Ogrody Frascati  i   realizację celów strategicznych w sferze kultury miasta st. Warszawy  praktycznie bez dodatkowych obciążeń dla budżetu miasta.

Projekt

Załącznik nr 4

do Uchwały nr

……………

Statut

Centralnego Parku Kultury – Ogrody Frascati

Rozdział I

Postanowienia Ogólne

§ 1 Centralny Park Kultury- Ogrody Frascati, zwany dalej Parkiem Kultury, jest samorządową instytucją kultury posiadającą osobowość prawną i samodzielnie gospodarującą przydzieloną i nabytą częścią mienia.

§ 2 Park Kultury podlega wpisowi do Rejestru Instytucji Kultury m.st. Warszawy.

§ 3

1. Siedzibą Parku Kultury jest Warszawa.

2. Terenem działania Parku Kultury jest obszar m.st. Warszawy.

3. Park Kultury może również prowadzić działalność na terenie całej Polski oraz poza jej granicami.

§ 4

1. Organizatorem Parku Kultury w rozumieniu ustawy z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej ( Dz. U. z 2001 r. nr. 13, poz. 123 z późn. zm.), zwanej dalej ustawą, jest m.st. Warszawa.

2. Nadzór nad działalnością Parku Kultury realizują organy m.st. Warszawy.

§ 5 Park Kultury:

1) używa pieczęci podłużnej  z nazwą i adresem,

2) może używać pieczęci okrągłej na zasadach określonych w odrębnych przepisach,

3) posiada znak graficzny ( logo)

4) można używać skróconej nazwy Ogrody Frascati

Rozdział II

Zakres działalności

§ 6

Celem Parku Kultury jest prowadzenie wielokierunkowej nowatorskiej działalności rozwijającej i zaspokajającej potrzeby kulturalne mieszkańców oraz upowszechnienie i promocja twórców i kultury polskiej w kraju i zagranicą, a nadto:

- stworzenie atrakcji turystycznej o ogólnokrajowym i międzynarodowym znaczeniu,

- promocja miasta przez stworzenie specjalnych programów działań  i prezentacji eksponujących kulturalne oblicze Warszawy,

- rewitalizacja ogrodów warszawskich na Frascati poprzez nadanie im charakteru przestrzeni publicznej o funkcjach kulturalnych i artystycznych.`

§ 7 Zakres działalności Parku Kultury obejmuje:

1) rozpoznawanie, rozbudowanie i zaspokajanie potrzeb oraz  zainteresowań kulturalnych mieszkańców,

2) tworzenie warunków do rozwoju aktywności kulturalnej, artystycznej, hobbystycznej, rekreacyjno-ruchowej oraz zainteresowania sztuką,

3) prezentacja i promocja amatorskiego ruchu artystycznego w szczególności twórców ludowych oraz twórczości profesjonalnej,

4) gromadzenie i udostępnianie informacji o twórcach, instytucjach i działalności artystycznej,

5) inspirowanie działań artystycznych i kulturalnych oraz różnorodnych form spędzania czasu wolnego we współpracy z organizacjami pozarządowymi, samorządowymi oraz innymi placówkami kultury,

6) działanie na rzecz integracji społeczności lokalnej,

7) prowadzenie współpracy kulturalnej z zagranicą,

8) edukację kulturalną i wychowanie przez sztukę,

9) kształtowanie nawyków mieszkańców do aktywnego współtworzenia i odbioru różnorodnych form spędzania czasu wolnego,

10) kształtowanie poczucia własnej tożsamości i poszanowania dziedzictwa kulturowego Warszawy, regionu, kraju i innych kultur,

11) działania alternatywne dla osób niepełnosprawnych oraz dla osób, szczególnie dzieci i młodzieży, zagrożonych uzależnieniami i niedostosowaniem społecznym,

12) upowszechniania twórczości artystycznej oraz dostępu do kultury i uczestnictwa w kulturze,

13) inne działania na rzecz  rozwijania i zaspokajania potrzeb kulturalnych mieszkańców.

§ 8

Realizacja zadań Parku Kultury następuje w szczególności przez:

1) prowadzenie systematycznej działalności tematycznej w różnych dziedzinach edukacji kulturalnej,

2)prezentowanie dokonań kulturalnych przez organizowanie występów teatralnych, koncertów, seansów filmowych, wystaw, pokazów, aukcji, działalność wydawnicza, fonograficzna itp.,

3) współpracę z:

a) organizatorem za pośrednictwem Biura Kultury Urzędu m.st. Warszawy utworzonymi na terenie dzielnic m.st. Warszawy jednostkami pomocniczymi niższego rzędu, mieszkańcami oraz artystami i twórcami, w szczególności mieszkającymi lub działającymi na terenie Warszawy,

b) instytucjami kultury, placówkami oświatowymi i oświatowo- wychowawczymi, sportowymi, zespołami amatorskimi, stowarzyszeniami i innymi organizacjami uczestniczącymi w życiu kulturalnymi,

4) optymalne wykorzystanie warunków lokalowych oraz  wyposażenia,

5) działalność reklamową i promocyjną w dziedzinie kultury.

Rozdział III

Zarządzanie i organizacja

§ 9

1. Organizację wewnętrzną Parku Kultury określa regulamin organizacyjny nadany przez Dyrektora Parku Kultury po zasięgnięciu opinii Prezydenta m.st. Warszawy, a także opinii działających w Parku Kultury organizacji związkowych i stowarzyszeń twórców.

2. Dyrektor Parku Kultury, zwany dalej Dyrektorem, zarządza instytucją i reprezentuje ja na zewnątrz.

3. W trybie określonym ustawą, Dyrektora powołuje i odwołuje Prezydent m. st. Warszawy albo powierza zarządzanie Parkiem Kultury osobie fizycznej lub prawnej na podstawie umowy o zarządzaniu ( kontrakt menadżerski).

4. Przy Parku Kultury może działać Rada Programowa jako ciało opiniodawcze i doradczo-konsultacyjne.

5. Rada Programowa działa na podstawie opracowanego przez siebie regulaminu.

6. Członków Rady Programowej powołuje Dyrektor.

§ 10

1. Park Kultury jest pracodawcą w rozumieniu Kodeksu Pracy.

2. Wobec pracowników Parku Kultury czynności w sprawach z zakresu prawa pracy dokonuje Dyrektor.

3. Dyrektor ustala szczegółowy zakres czynności pracowników i tryb załatwiania powierzonych im spraw.

§ 11

1. Dyrektor może tworzyć filie Parku Kultury.

2. Tworząc filie Dyrektor dokonuje zmian regulaminu organizacyjnego na zasadach określonych w § 8  ust. 1.

Rozdział IV

Zasady gospodarki finansowej Parku Kultury

§ 12 Mienie Parku Kultury służy wyłącznie wykonywaniu jego zadań statutowych.

§ 13

1. Park Kultury prowadzi samodzielnie gospodarkę finansową zgodnie z ustawą.

2. Podstawą gospodarki finansowej Parku Kultury jest plan działalności zatwierdzony przez Dyrektora z zachowaniem wysokiej dotacji organizatora.

3. Park Kultury zobowiązany jest do przedkładania rocznych sprawozdań finansowych dnia 31 marca Prezydentowi m.st. Warszawy w celu zatwierdzenia.

§ 14 Przychodami Parku Kultury są:

1) dotacje budżetowe,

2) wpływy uzyskiwane z prowadzonej działalności,

3) środki otrzymane od osób prawnych i fizycznych,

4) środki uzyskane z innych źródeł.

§ 15

1. Park Kultury może prowadzić działalność gospodarczą według zasad określonych w odrębnych przepisach.

2. Dochód uzyskany z działalności gospodarczej przeznacza się na realizację celów statutowych.

3. Działalność gospodarcza nie może ograniczać ani utrudniać wykonania zadań statutowych.

Rozdział V

No comment

Postanowienia końcowe

§ 16 Zmiany w statucie Parku Kultury mogą być wprowadzone w trybie właściwym dla jego nadania.

§ 17 W przypadku przekształcenia lub likwidacji Parku Kultury mają zastosowanie przepisy ustawy

Rozdz. CXLIV Ogródki Warszawskie czy Luka pamięci ?

W przyjętym 5 lipca 2005 roku stanowisku Rady Dzielnicy Sródmieścia czytamy m. in. „ Zrealizowany przez DKŚ ze środków rezerwy celowej Prezydenta projekt rewitalizacji Dolinki Szwajcarskiej był całkowicie nietrafiony i  na skutek protestów okolicznych mieszańców został w roku bieżącym przeniesiony do Ogrodów Frascatii, tym razem za ponad dwukrotnie wyższą kwotę. Z pomysłu rewitalizacji  Dolinki Szwajcarskiej pozostały jedynie długo uprzątane sterty śmieci.

Nieważne, że opinia to niesprawiedliwa, ignorująca fakt, iż  180 imprez latem 2004 roku odwiedziło w Dolinie Szwajcarskiej około dwudziestu tysięcy osób.

Urbański na XIII KTO

Jarosław Zieliński na XIII KTO

Nieważne, że obecni podczas  finału XIII KTO wiceprezydent Andrzej Urbański i ówczesny Burmistrz Jarosław Zieliński publicznie mi dziękowali zszokowani kilkusetosobową widownią na imprezie dla inteligencji, gdzie na wolnym powietrzu były tłumy, choć  nie podawano piwa. Po roku można przecież o wszystkim zapomnieć. Można zakwestionować każdą rzeczywistość. U Orwella to się nazywałodwój myślenie [1]:

A może i dziś ulegamy  omamom. Może nie było tego teatru Na Frascatii, może nie przybywało doń codziennie od 300, 600,  do 1200 a nawet 7000 osób. Może nie odwiedziło nas na Frascatii w 2006 roku  od początku czerwca do 23 września przeszło 40 tysięcy osób, z tego tylko w sierpniu dobrze ponad 20 tysięcy widzów. Może Przewodniczącej Rady Śródmieścia, wypisującej potem do mnie obraźliwe listy przydałaby się jakaś Orwellowska „Luka pamięci”, która pochłonęłaby  prezentowane fotografie. I może był powód, który uzasadniał czemu wiceburmistrz śródmieścia od dnia, w którym musiał przekazać na konto Domu Kultury przyznaną przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego celową dotację zaczął wstrzymywać przyznanie mi rocznej premii.  Moja Uznaniowa Premia miesięczna stanowiąca w istocie uzgodniony fragment upożenia szostała w tym samym momencie zmniejszona o 40% czyli około 1200 zł. Za kilka miesięcy ( pisałem w 2005 roku)  może się okazać, że nie było żadnego sukcesu, można pozbawić mnie rocznej premii także za rok obecny, a może po                                       prostu stanowiska ?    Czy tak naprawdę o to tu chodzi?

Małgorzata Naimska wśród tysięcznej publiczności XIV KTO ( entuzjazmu nie widać...)

– Tak ! O to chodziło i tak się też stało. W miejsce 180 imprez w 2004 ( maj-wrzesień) i także 180 od czerwca do września 2005 roku,  a 265 od czerwca do września roku 2006 w roku 2010 obecne władze samorządowe stolicy na tym samym Frascati proponują po trzech latach uwaga: tylko już w sierpniu : Uwaga – 31 Imprez ! Przy czym najciekawsze spośród nich to powtórka koncertów organizowanych przze mnie 3 lata temu koncertów pani Celińskiej *( w zeszłym roku kopiowano koncert Magdy Umer) oraz recitale zaangażowanych przeze mnie do tej instytucji Marka Ravskiego i Jakuba Wociala. Warto dodać, że obecny budżet Domu Kultury wynoszący 3,35mln złotych już po uwzględnieniu wszystkich korekt pozostaje  nadal o  ponad dwieście tysięcy wyższy od tego, który pozwolił mi w roku 2006 zorganizować 265 imprez z udziałem najsłynniejszych Gwiazd Estrady dla 90 tysięcy osób.  Jeden widz w Ogrodach Frascati kosztował wówczas Miasto po niżej 10 złotych. Miejskie imprezy plenerowe ogranzowane przez władze Warszawy koszt jednego widza kalkulują zwykle  powyżej stu złotych. Warto zatem spytać, gdzie przetracono przynajmniej pół miliona złotych, które wg mojej oceny można by spokojnie nadal piękną i długotrwałą  imprezę robić !

Kazimierz Marcinkiewicz na Finale XV KT) -2006

Wiedziełem o tym od dawna i pisałem, pisałem. Małgorzata Naimska, która (obok prezydenta Kaczyńskiego, Urbańskiego, Marcinkiewicza a nawet w ostatniej chwili i Hanny Gronkiewicz-Waltz) była jedną z częstszych adresatek mej „literatury biurowej” nie miała jednak zwyczaju odpowiadać na korespondencję. Myślała pewnie ( wierna asystentak Bartoszewskiego z PEN-Clubowych czasów), że papier plami. Może nie doceniła mej skrupulatności. Czasem bowiem milczenie też jest niegodziwością.

Niewątpliwą też niegodziwością było, iż ( o czym nieco później się dowiedziałem) w dniu, gdy na Frascatii tłumy oklaskiwały finalistów teatru ogródkowego, gdy z udziałem Majewskiego, Daukszewicza i rzeszy innych odbywał się II Przegląd piosenki politycznej – w tym samym dniu radni na Nowogrodzkiej przyjęli sobie następujące stanowisko potępiające w czambuł wszystkie moje prace[2]

Nie otrzymałem tego stanowiska. Chyba już o to chodziło. Chodziło o wytworzenie takiego szumu papierów spoza, którego już nic nie będzię słychać – poza tem, że zgrzyta. Zostało mi ono przekazane w połowie września z Biura Kultury : z wyrazami … zaniepokojenia.- Cóż miałem począć. Skierwałem następną epistołę do Naimskiej[3]. Nawet kutki prawne pisma sobie zastrzegałem …Efekt  ? – Milczenie. Próbowałem pisać dalej. Podczas ostatniej rozmowy z Urabańskim jako z Prezydentem nie uzyskałem żadnej odpowiedzi w sprawie Parku Kultury na Frascatii, próbowalem więc chociaż przeprowadzić własną sprawę.[4] I to pismo rzecz jasna pozostało bez odpowiedzi. Rzczej pewne, że adresat nigdy go nie przeczytał. Bardzo prawdopodobne, że i Urbański po moim wyjściu wrzucił je na dno szuflady. Nie żebym tego nie przewidywał. Jeśli pisałem wtedy to może wiedząc, że kiedyś przyjdzie je między te strony włożyć.

Tłumy ma Frascatii - Finał XV KTO 2006

Nastąpiły jednak rzeczy, których się nie spodziewałem. Co jak co, ale patronat Prezydenta Kraju, który w odróżnieniu od Urbańskiego zajrzał z działaczkami Solidarności na Frascatii wydawał mi się pewny. Szczególnie, że  nad moją imprezą sprawował pieczę sam późniejszy Wielki Kanclerz czyli Urbański w osobie Szefa Kancelarii Prezydenta.

No tak, ale kim się Pan Prezydent otaczał !? I cóż ma dziś powiedzieć Urbański, który – i on także –  obawiając się takie jak ja osoby przypuścić bliżej, powie mi za rok: „Ja tu jestem kompletnie sam. Zawieszony jedynie na Leszku”. Nie wiem więc czy Urbański mój wniosek o patronat, choćby przejrzał. Czy zaopiniował ? Czy mu go ktoś w ogóle pokazał ? Dość, że wniosek, który zaniosłem doń i do Gabinetu niejakiej odpowiedzialnej w Pałacu za kulturę Emilli Błaszczak  zostal właściwie – oddalony! [5] Kolejna próba uzyskania patronatu i w praktyce … odmowa.

Na szczęscie nie wprost. Napisano:„W latach ubiegłych honorowy patronat nad Konkuresem Teatrów Ogródkowych sprawował Prezydent m. st. Warszawy. Pozwolę sobie na wyrażenie sugestii, aby kontynuować długoletnią tradycję patronowania Konkursowi przez Prezydenta Stolicy i także w tym roku zwrócić się z tą prośbą do Urzędu m.st. Warszawy”.

Patronat, którego nie było

A więc innymi słowy „pocałujta wójta. Jak nie chciecie – nie całujta.” No więc nie zechciałem. Po pierwsze Prezydenta w Warszawie praktycznie nie było. Pan Kochański był nikim a i o spotkaniu z nim nie miałem co marzyć. Raz nawet wdarłem się ( acz nie zaproszony) do Pałacu Slubów na jakieś wielkanocne jajeczko dla Urzedników. Próbowałem zagadać. Patrzył przerażony. O Ogrodach Frascatii nic prawie nie wiedział czułem natomiast, że z pewnością doń docierały plotki i donosy na mój temat. W tym samym zresztą miejscu – to było w kwietniu 2005, gdy  ostro już pracowałem nad repertarem XV KTO i II Festiwalu zgłosiłem się do Naimskiej przy szefie Stolecznej Estrady byśmy wspólnie zorganizowali w święto „Cudu nad Wisłą” i w dzień Wniebowzięcia NMP -15 sierpnia wykonanie Małej Mszy Radosnej Jurka Derfla. Popatrzyli na mnie rozszerzonymi oczyma jakbym się z choinki urwał.  Mówiac krótko – byłem już pogrzebany. Zacząłem przeszkadzać. Mówiono mi, słyszałem to od Ładysza, że nawet organizatorzy Zamkowych Operowych występów też zauważyli, że Frascatii zaczyna odciągać publiczność. Byłem całkiem sam.

Ani miejscy urzędnicy ani otoczenie Prezydenta Kaczyńskiego nie widzialo interesu w tym by moją działalność na rzecz warszawskiej inteligencji wspierać. W związku z odmową przyjęcia Patronatu przez Kaczyńskiego dokonałem jednak pierwszy raz w życiu: mistrzostwa manipulacji. Na szczęście list podpisany przez Panią Jakubiak był bardzo kulturalny i kompelemntujący. Wyciąłem więc z niego przytoczony wyżej fragment. Resztę wskanowałem.

Na wstępie Informatora Festiwalowego pozostawiony tekst zabrzmi lepiej niż wyglądałoby zdawkowe: Festiwal odbywa się pod Patronatem Prezydenta RP”.

„W imieniu Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Pana Lech Kaczyńskiego Pragne wyrazic uznanie dla Pańsywa pomysłu organizowania imprezy będącej cenną inicjatywą kulturalną, wpisaną już w kalendarz imprez staticy. Konkurs Teatrów Ogródkowych to poszukiwanie innej formuly prezentacji letnich spektakli teatralnych, kreowanie nowych, plenerowych miejsc na kulturalnej mapie Warszawy. Ogrady Frascati stały się miejscem interesujących spotkań z kulturą, niebanalnym i elcganckim, o wlasciwej sobie atmosferze.

Życzę Państwu udanego festiwalu, otoczonego wieloma imprezami towarzyszacymi, wspaniałej publiczności i interesujacych przedstawień.

No, cóż. Widać: nie dorastam do wiekich skal, jak ta Rachel z Wesela. A któż dorasta ? Warto odnotować . Patronaty Prezydenta RP – lipiec 2006 r.[6] Nie żebym miał coś przeciw „Piwnicznej Izbie” ale te przyparafialne światowe dni poezji Marii Konopnickiej w zestawieniu z dniami Konia Arabskiego czy Memoriałem Henryka Łysaka – to była zapewne konkurencja przez 90 tysięcy warszawskich inteligentów nie do pobicia.

Joanna Szczepkowska na widowni XIV KTO

Zatem Festiwal za pasem. Pieniędzy nieco mniej niż przed rokiem jednak dodatkowe środki udalo mi się zdobyć z Ministerstwa Kultury: zarówno na 15 lubileuszowy Konkurs Teatrów Ogródkowych jak na Festiwal Literatury. Infrastruktura w zasadzie jest. Przyjaciół wśród władzy nie ma, za to chętnych do występowania mnóstwo.

Na dodatek po półrocznym boksowaniu w Andrzeja Urbańskiego, dokładnie na dzień czy dwa przed startem Festiwalu zmuszono go, czy sam nie wytrzymał i zrezygnował ze swojej ministerialnej u Prezydenta posady.

- Dwa razy w życiu byłem niewolnikiem, powie mi podczas najbliższego spotkania. - Gdy mnie po studiach wcielili do wojska i teraz, gdy byłem Ministrem u Kaczyńskiego. Namawiałem go wtedy, by został Prezesem TVP. Zarzekał się, że nie ma na to najmniejszej ochoty, by …. W trzy miesiące po tej naszej rozmowie zastąpić Wildsteina w gabinecie na Woronicza.

Finały XV KTO - 2006

  • Ale to będzie już po imprezie. Na razie wiedziałem, że skoro już jest daleko i na dodatek w kłopocie tym cieplejsze należą mu się słowa. Niektórzy pracownicy patrzyli na mnie z powątpiewaniem czytając tekst otwierający Almanach XV Festiwalu. Mój repertuarowy łabędzi śpiew.

Wydarzenia i Zwyczaje –

CDN -


[1] Weźmy inny przykład. Przed kilkoma laty uległeś bardzo poważnym omamom. Nabrałeś przekonania, że trzej ludzie, dawni członkowie Partii o nazwiskach Jones, Aaronson i Rutherford, straceni za zdradę i sabotaż po złożeniu pełnych, wyczerpujących zeznań, wcale nie popełnili zbrodni, o które ich oskarżano. Zdawało ci się, że widziałeś niezaprzeczalny dowód, jakoby te zeznania były fałszywe. Miałeś halucynacje na temat pewnej fotografii.

Nawet wierzyłeś, że trzymałeś ją w palcach. I że wyglądała mniej więcej tak.

W rękach O’Briena pojawił się strzęp gazety. Przez pięć sekund Winston miał go w polu widzenia. Ujrzał zdjęcie, to samo zdjęcie, na które natrafił przypadkiem jedenaście lat temu i które zaraz zniszczył; pomyłka nie wchodziła w grę. O’Brien trzymał strzęp innego egzemplarza gazety ze zdjęciem Jonesa, Aaronsona i Rutherforda na uroczystości partyjnej w Nowym Jorku. Po chwili cofnął dłoń. Lecz zdjęcie istniało, co do tego nie było dwóch zdań! Z rozpaczliwym, bolesnym wysiłkiem Winston szarpnął całym ciałem, aby się podnieść. Ani drgnął. W tym momencie zapomniał nawet o tarczy. Pragnął tylko dotknąć fotografii albo przynajmniej jeszcze raz na nią spojrzeć.

- Więc istnieje! – zawołał.

Prezydent Lech Kaczyński & ATK w Domu na Smolnej - 2005

- Nie – powiedział O’Brien.

Przeszedł na drugi koniec pomieszczenia. Na przeciwległej ścianie znajdowała się luka pamięci. O’Brien uniósł klapę. Strumień ciepłego powietrza porwał skrawek papieru; chwilę później połknęły go niewidoczne płomienie. O’Brien odwrócił się od ściany.

- Popiół – stwierdził. – Nawet nie popiół, pył. Zdjęcie nie istnieje. Nigdy nie istniało.

- Istniało! Wciąż istnieje! Istnieje w pamięci. Pamiętam je. Wy je pamiętacie!

- Nie pamiętam – rzekł O’Brien. Winston stracił wszelką nadzieję. Na tym właśnie polegało dwójmyślenie.”

Rok 1984, George Orwell [pseud.]; tł. [z ang.] Juliusz Mieroszewski., Paryż: Instytut Literacki, 1953 w serii Biblioteka „Kultury”; t. 2.

[2] Stanowisko Rady Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy

podjęte w dniu 31 sierpnia 2005 r.w sprawie: wydawania przez Dom Kultury Śródmieście miesięcznika „Skwery  i fontanny”.

Komisja Kultury i Sportu w stanowisku z dnia 1.07.2005 r. a następnie Rada Dzielnicy Śródmieście w stanowisku podjętym na sesji w dniu 5.07.2005 r. wyraziły krytyczną ocenę działalności Domu Kultury Śródmieście oraz inicjatyw i decyzji podejmowanych przez dyrektora DKŚ Andrzeja Kijowskiego.

W powyższych dokumentach znalazły się również warunki, których spełnienie pozwoliłoby Radzie Dzielnicy udzielić poparcia dla projektu wydawania przez DKŚ miesięcznika „Skwery i fontanny” definiowanego przez projektodawcę jako pismo informacyjno-kulturalne a w istocie zajmujące się sprawami               i działalnością samorządu terytorialnego. Do dziś dyrektor Andrzej Kijowski w żaden sposób nie ustosunkował się do podjętego w dniu 5.07.2005 r. stanowiska w sprawie finansowania i działalności Domu Kultury Śródmieście.

Rada Dzielnicy żąda niezwłocznego wywiązania się przez dyrektora DKŚ                      z postanowień Rady.

Rada zobowiązuje dyrektora DKŚ do pisemnego przedstawienia do najbliższego posiedzenia sprawozdania z realizacji stanowiska z dnia 5.07.2005 r.

[3] Wielce Szanowna Pani Dyrektor

W związku z Pismem z dnia 15 września ( które otrzymałem 28 września 2005) pragnę stwierdzić, że podzielam Pani zaniepokojenie.

Załączone stanowiska sformułowane przez Zarząd i Radę Dzielnicy dowodzą bowiem szczególnego nastawienia władz i radnych dzielnicy do działalności ośrodka kultury. Dziennikarze nazwaliby to stanowisko  daleko posuniętą ignorancją przedstawicieli organów powołanych do wspierania działalności Domu Kultury Śródmieście i to zarówno w sprawach technicznych relacjonowanych w oparciu o przekazy pośrednie jak i w sprawach szerszych odnoszących się do miejskiej polityki kulturalnej.

Pragnę nadmienić, że ani podpisany pod stanowiskiem Zarządu Dzielnicy Burmistrz Mariusz Błaszczak ani odpowiedzialny za sprawy kultury burmistrz Ryszard Modzelewski  nie wspominając o przewodniczącej Rady czy Komisji Kultur Dzielnicy Śródmieście ani razu nie zaszczycili  Ogródków  Warszawskich na Frascati  swoją obecnością.

180 imprez zorganizowanych w Ogrodach Frascati dla przeszło czterdziestu czterech tysięcy widzów, wydaje się być poważnym sukcesem  nie tylko artystycznym, ale i marketingowym. Sukces i świetna praca całego zespołu DKŚ pozostaną więc pięknym letnim wspomnieniem dla ogromnej rzeszy warszawiaków  i problemem w sferze urzędowych dokumentów.

Wyjaśniam co następuje:

Sprawy techniczne.

Załączona dokumentacja ilustruje, że ani przez chwilę nie mieliśmy do czynienia z brakiem zabezpieczenia tymczasowej instalacji elektrycznej zasilającej w prąd Teatr Ogródkowy. Nie może być  też mowy o jakimkolwiek narażeniu życia, zdrowia ani konieczności jej demontażu.

Faktem jest natomiast, że niebezpiecznym, źle utrzymanym, pełnym wykruszonych schodków pozostaje drugie zejście z przekazanego nam do użyteczności  tarasu, zejście skierowane w stronę ulicy Książęcej i umieszczonej przy niej Przychodni Weterynaryjnej. Stając przed koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa widzom wydałem polecenie elektrykom zatrudnionym przez DKŚ aby na kikutach i uschłych konarach drzew, na słupie nieużytecznej, bo zepsutej  i niemożliwej do naprawy latarni zamontowali tymczasowe halogenowe oświetlenie. Oświetlenie uruchamiano jedynie   po zakończeniu spektaklu, dając konieczne zabezpieczenie  rozchodzącej się  widowni ( około 700 osób dziennie).

To docelowe oświetlenie ułatwiło również zatrudnianej przez nas służbie ochroniarskiej monitoring miejsca.

Niestety, mimo moich osobistych uzgodnień z  panią dyrektor Renatą Kaznowską elektrykom zatrudnionym przez  DKŚ nie udało się w tej  sprawi porozumieć z nadzorem technicznym ZTP.

W konsekwencji  po kilku dniach zmuszeni byliśmy zrezygnować z dodatkowego oświetlenia. Nie muszę chyba tłumaczyć, że bezpieczeństwo i komfort odwiedzających Teatr Ogródkowy warszawiaków pozostawił wiele do życzenie.

Konsekwencje służbowe.

Stwierdzam z całą odpowiedzialnością, iż mimo moich pism w sprawie wzmożonej ochrony Ogrodów Frascati adresowanych do wszystkich wiceprezydentów, (także do wiadomości Pani Dyrektor) mimo pisma, w którym Dyrektor Biura Bezpieczeństwa prosi Komendanta Straży Miejskiej o dyslokację służb w celu wzmożonej ochrony widzów przybywających na nasze imprezy Straż Miejska nie pojawiła się w celach prewencyjnych ani razu, wykazując kompletny brak zaangażowania. Interesowano się nami tylko w sytuacjach gdy  samochody dostawcze – przywożące dekoracje, scenografię – parkowały na tarasie.

Sytuacje losowe

Sprawa bezpieczeństwa widzów, dzieci  i artystów po nawałnicy 29 lipca br.

Stwierdzam, że działając  w stanie wyższej konieczności, dążąc do nie odwoływania ponad konieczną potrzebę, planowanych imprez plenerowych w dniach od 30 lipca do 3 sierpnia (dla kilku tysięcy warszawiaków i dzieci uczestniczących w Lecie w Mieście) zatrudniłem specjalistyczną firmę, która z udziałem specjalisty – dendrologa dokonała usunięcia połamanych gałęzi i niezbędnych cięć w sposób profesjonalny.

W tej sprawie nawiązaliśmy kontakt z Dyrektor Zarządu Terenów Publicznych, prace nasze zostały zweryfikowane. Z rozmowy jaką przy świadku odbyłem w dniu  1.X z panią dyrektor Renatą  Kaznowską wiem też, ze to nie dyrektor ZTP jest źródłem  od którego Zarząd Dzielnicy „powziął informacje dotyczące dokonania wycięcia konarów i drzew rosnących w Parku Marszałka Rydza Śmigłego w Warszawie”.

Sprawę  połamanych gałęzi na użyczonym DKŚ terenie wyjaśniam szerzej w załączonym sprostowaniu adresowanym do Życia Warszawy, które nota bene mimo uzgodnienia jego skróconej wersji z red  Bulą nigdy nie zostało opublikowane.

Pismo „Skwery i Fontanny”

Sprawę wyjaśniałem szerzej w dniu 1 września w załączonej odpowiedzi na przesłane przez Panią Dyrektor stanowisko,  którą skierowałem do Rady Śródmieścia.

Dziś w obliczu nowych informacji mogę stwierdzić, iż stałem się podmiotem wewnętrznych rozgrywek służbowych a nawet personalno – politycznych pomiędzy członkami Zarządu Dzielnicy a radnymi. Trudno mi się uwolnić od refleksji, iż czas obecny sprzyja  szczególnie takim działaniom.

Decyzję o wydawaniu pisma podjąłem (w uzgodnieniu z Panią Dyrektor  i Prezydentem Andrzejem Urbańskim). Osobista, zgodna  prośba Burmistrza Mariusza  Błaszczaka i radnego  Michała Bitnera, przekonała zespół DKŚ do redagowania gazety lokalnej.

Otrzymaliśmy konieczne środki. Wiceburmistrz Ryszard Modzelewski wskazał osobę do realizacji projektu pisma Skwery i Fontanny.

Fakt powstania pisma wzbudził  niezadowolenie radnych z przewodniczącą Komisji Kultury Wandą Bielesz i Przewodniczącą Rady Śródmieścia Anną Jaworską  na czele.

Pierwszy (i ostatni numer) jaki ukazał się nie stał się na szczęście tubą żadnej opcji politycznej.  Z faktu powstania pisma niezadowoleni byli radni, ja wyrażałem swoje wątpliwości co do formy i treści. Podjąłem wielowątkowe rozmowy z Panią Aleksandrą Bartelską poszukując stylu dla lokalnej gazetki.

Z inspiracji życzliwych

Kontrakt z panią Aleksandra Bartelską został przedłużony na czas realizacji Ogródków Warszawskich na Frascati i w ciągu tych trzech miesięcy miała ukształtować się formuła pisma. Niestety nie udało nam się wypracować żadnej interesującej dla czytelników śródmieścia formuły – ani w warstwie informacyjnej ani merytorycznej

Pisma nie ma, pozostała sprawa personalna, środki finansowe  i niezadowolenie radnych.

Pani A. Bartelska (protegowana burmistrza Ryszarda Modzelewskiego) jest w zaawansowanej ciąży.  W zaistniałej sytuacji i zgodnie z wymogami ustawowymi przedłużam pani A. Bartelskiej kontrakt do dnia szczęśliwego  rozwiązania, jednak wydawanie konfliktogennego wydawnictwa zdaje mi się niecelowe szczególnie wobec faktu, iż środki na nie przeznaczone można z powodzeniem ( jeśli podzieli Pani Dyrektor  mój pogląd) wykorzystać na inne przedsięwzięcia edytorskie.

Podniesienie jakości znakomicie zapowiadających się „Tekstualiów”, warszawskiego miesięcznika literackiego i wydawnictw informacyjno – kulturalnych o nie koniecznie periodycznym charakterze, wydaje się być interesująca propozycją dla młodej generacji twórczej i środowiska intelektualnego miasta .

Szanowna Pani Dyrektor!

Jak stwierdziłem na wstępie podzielam Pani zaniepokojenie.

Musi przerażać Stanowisko Rady Dzielnicy Śródmieście, w którym stwierdza się m.in., że „zrealizowany przez DKŚ ze środków rezerwy celowej Prezydenta projekt rewitalizacji Dolinki Szwajcarskiej był całkowicie nietrafiony i  na skutek protestów okolicznych mieszańców został w roku bieżącym przeniesiony do Ogrodów Frascati, tym razem za ponad dwukrotnie wyższą kwotę. Z pomysłu rewitalizacji  Dolinki Szwajcarskiej pozostały jedynie długo uprzątane sterty śmieci.”

Mało powiedzieć, że opinia to niesłuszna i niesprawiedliwa. To dowód na ignorowanie faktów jakim było  180 imprez, które  latem 2004 roku odwiedziło w Dolinie Szwajcarskiej około  dwudziestu tysięcy osób. Na to są dokumenty, nagrania, zdjęcia, artykuły prasowe.  Zarejestrowane wypowiedzi i podziękowania pod moim adresem obecnych podczas  finału XIII KTO wiceprezydenta Andrzej Urbański i ówczesnego Burmistrza Jarosława Zielińskiego, zachwyconych  że kilkusetosobowa widownia nie musi być „zabawiana” piwem lecz spotyka się tak licznie na świeżym powietrzu po to by oglądać spektakle teatralne przy kawie i herbacie. Można zakwestionować każdą rzeczywistość. U Orwella to się nazywało „luka pamięci” efektem było „dwójmyślenie”.

Z takim dwójmyśleniem mamy jak widać nadal do czynienia. Bezprecedensowy Sukces Ogródków Warszawskich na  Frascati, odnotowuje przede wszystkim publiczność. Wyrywkowe  ataki w Gazecie Wyborczej czy w Kurierze Warszawskim inspirowane są, jak to zazwyczaj bywa, przez nieżyczliwe grupy osób, które nie tworząc nic mają siłę deprecjonować sukces i działanie. Nie miejsce aby wskazywać źródła tych  aktywności.

Jest jednak rzeczą charakterystyczną, że gdy wystąpiłem jako Gość Dnia, 8 września br. w transmitowanej na żywo audycji programu III TVP , jej kolejna emisja ( i internetowe wydanie) zostało zdjęte z anteny ze względu na fakt, jak poinformował  redaktor dyżurny panią Małgorzatę Bocheńską, iż wypowiedź moja nie zamykała się wyłącznie w treściach idei Dnia Dobrej Wiadomości ( patronat korporacyjny  TVP) ale pozwoliłem sobie wspomnieć, iż środki na wydarzenie organizowane przez DKŚ otrzymałem jako Dyrektor Domu Kultury Śródmieście. Podziękowanie na antenie dla Prezydenta Lecha Kaczyńskiego  uznano za element kampanii wyborczej.

Z drugiej strony otrzymuję dziesiątki serdecznych  podziękowań, grupa wolontariuszy przekonanych do idei odtworzenia Ogrodów Frascati  zebrała ponad tysiąc  podpisów pod listem z podziękowaniami dla DKŚ i Pana Prezydenta Kaczyńskiego. Dziękowano  za inicjatywę i stworzenie w Warszawie miejsca sztuki na które warszawiacy czekali.

Na nieprzychylne, delikatnie mówiąc, stanowiska wobec podejmowanych przez mnie działań żywo reagują środowiska kulturalne i artystyczne, które właśnie w DKŚ odnajdują swój azyl.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że  poparcie Pani Dyrektor i zaufanie  prezydenta Andrzeja Urbańskiego przesądziły o ostatecznym zwycięstwie koncepcji Ogródków Warszawskich.

Mam pełną świadomość, że nie dla każdego urzędnika i „animatora kultury” jestem osobą wygodną.  Nic nowego w kulturze obyczajowej.

Kiedy fałszywy zarzut wobec mojej osoby, o naruszeniu dyscypliny finansowej,  poszedł do lamusa należy wyszukać kolejny. Cel jak domniemam jest określony. Utrącić  plan kulturalny  w zarodku.

Nie wyobrażam sobie,  abym zaakceptował fakt, iż  mogę być ukarany finansowo za stworzenie miejsca i imprezy, za którą dziękuje mi tysiące mieszkańców,  osobiście gratuluje Prezydent miasta Lech Kaczyński i która została oceniona jako „ogromny sukces teatralny sezonu”.  Wyrazem tej oceny było  zaproszenie organizatorów i artystów Teatrów Ogródkowych z Frascati  przez Biuro Teatrów do Parady Teatralnej.

W ostatecznym ustosunkowaniu się do przedstawionych zarzutów i stanowisk nie sposób po prostu przyjąć ich  do wiadomości. Przedstawione stanowiska są świadectwem dezinformacji i złej woli.

Nie ukrywam, iż prawnicy moi są bliscy stwierdzenia, iż szykany, które spotykają mnie wobec ogromu wykonanej pracy, mogą być zakwalifikowane jedynie jako mobbing.

Być może  po 15 latach  mojej współpracy z samorządem Śródmieścia rozwiązaniem jest stworzenie Instytucji, która pozwoli aby w  Parku im. Rydza-Śmigłego  powstało warszawskie Tivoli,  o którym tak samo jak ja marzy też Andrzej Urbański   ( por. ostatni wywiad prezydenta   na  www.warszawianka.waw.pl ).

Kierując instytucją położoną w śródmieściu warszawy trzeba mieć bowiem świadomość szczególnych, ponad dzielnicowych często stołecznych  czasem nawet ponad miejskich zadaniach  jakie stoją przed centralną dzielnicą stolicy

[4] To było 31 października 2005…..Prezydent RP Lech Kaczyński (elekt)

Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy

Drogą Służbową na ręce z-cy Prezydenta W-wy Andrzeja Urbańskiego

Wielce Szanowny Panie Prezydencie !

Joanna Szczepkowska - Finał XIV KTOProszę przede wszystkim przyjąć szczere gratulacje z okazji zwycięskich wyborów i objęcia stanowiska Prezydenta Rzeczpospolitej. Wierzę, że będzie to z korzyścią dla Polski, a i w Warszawie rozpoczęty przez Pana proces sanacji będzie kontynuowany.

Choć w tej ostatniej sprawie pełen jestem obaw i to jest powód ostatniego listu jaki adresuję do Pana jako do Prezydenta Warszawy, który powołał mnie na stanowisko Dyrektora Domu Kultury Śródmieście.

Muszę naturalnie przede wszystkim podziękować i wyrazy mej wdzięczności złożyć na ręce Pana Prezydenta Andrzeja Urbańskiego i Dyrektor Małgorzaty Naimskiej za determinację w dotychczasowej pomocy, za pieniądze ( 1320 tys. w 2005  i 507 tys. w 2004 roku) jakie otrzymaliśmy decyzją Pana Prezydenta, bez czego merytoryczna realizacja mych planów nie byłaby możliwa. Zostało to zrealizowane i nigdy nie zapomnę Pańskiej wizyty w Ogrodach Frascati 12 września br. oraz słów jakie wówczas od Pana Prezydenta usłyszałem.

Sukces merytoryczny nie pociąga jednak za sobą satysfakcji czysto pracowniczej.

Zwracam się zatem z prośbą o danie temu  wyrazu przynajmniej poprzez przyznanie mi nagrody rocznej za rok 2004  i przywrócenie pełnej wysokości premii miesięcznych za rok 2005!

Proszę zarazem  o wyjaśnienie powodów działania osób, których opieszałość i zła wola sprawiły, że nagrody tej próbuje mi się nie przyznać. Powodem wstrzymania wystąpienia o nagrodę było

1)            doniesienie i wytoczenie przeciwko mnie fałszywych zarzutów o naruszenie dyscypliny finansowej. Sprawa związana z kryminalnymi malwersacjami spowodowanymi przez poprzednie kierownictwo trwała półtora roku, mimo  ( a może dlatego), że doprowadziłem do skazania byłej księgowej za malwersację prawomocnym wyrokiem sądu. Mimo oczywistej bezzasadności formułowanych  wobec mnie zarzutów, od chwili, gdy RIO poinformowało Urząd Miasta o toczącym się przeciw mnie  postępowaniu – moja premia miesięczna  została zmniejszona o 40 %. Trwało to do 19 września, kiedy to ostatecznie Skład RIO oczyścił mnie z większości zarzutów i odstąpił od wymierzania kary. ( Dokumentów nie zakwestionował Rzecznik Dyscypliny zatem 9 listopada ostatecznie się uprawomocnią).  Pozostaję więc nie karany za naruszenie dyscypliny, ale tymczasem 24 września minął jak się dowiaduję termin wystąpienia przez Burmistrza o nagrody i z nagrodą roczną mam się jakoby pożegnać. Jak dotąd nie wyrównano mi też premii miesięcznych.

2)            5 lipca 2005 roku Rada Dzielnicy Śródmieście  głosami radnych Platformy i SLD potępiła w czambuł moją działalność w  kuriozalnej uchwale przecząc faktom i stwierdzając m.in., że z zeszłoroczny  projekt Ogródków Warszawskich, gdzie odwiedziło nas 20 tysięcy osób był całkowicie nietrafiony. Postulowano też by odebrać mi pieniądze jakie przyznał mi Pan Prezydent na Rewitalizację Ogrodów Frascatii.  Nikt nie pamiętał już publicznych podziękowań jakie w zeszłym roku usłyszałem z ust wiceprezydenta Urbańskiego i Burmistrza Zielińskiego, gdy w ciągu jednego roku trzykrokrotnie zwiększyłem  Frekwencję w Domu Kultury ( z 15 do 50 tys widzów w skali roku) i z 5 tys  w latach poprzednich do 20 tys. na organizowanym przeze mnie od 14 lat  Konkursie Teatrów Ogródkowych.

Ta akcja, godna Orwella -  miała już zdecydowanie polityczny i przedwyborczy charakter, obawiano się bowiem, że rozwinięcie Ogrodów warszawskich w Ogrodach Frascatii może zbyt mocno pomóc Panu Prezydentowi w Kampanii Wyborczej. Tego jak wiadomo nie dało się uniknąć. Za Ogrody Frascatii, które odwiedziło około 44 tysięcy osób  dziękowało Panu Prezydentowi pisemnie  przeszło tysiąc warszawiaków oraz wybitne indywidualności skupione wokół Domu na Smolnej. Moi wrogowie nie dają jednak za wygraną:

3)            Ostatnio Burmistrz Śródmieścia wystąpił do Biura Kultury z wnioskiem o ukaranie mnie przez Prezydenta  za to, że dbałem o oświetlenie alejek parkowych i zatroszczyłem się o konserwowanie drzew po lipcowej nawałnicy.

4)            Inni postulują by udzielić mi kary upomnienia za brak nadzoru -  wobec wyników kontroli audytu wewnętrznego, którą to kontrolę sam zleciłem po to by zweryfikować pracę moich służb księgowych i zastosowałem się już do wszystkich zaleceń pokontrolnych.

Wszystkie moje działania są naturalnie dokumentowane. Pisma krążą między referentami, ludzie ściskają mi ręce, prasa Platformy ( Gazeta Wyborcza, Echo)  atakuje, reszta (Rzeczpospolita, WIK_Wprost, Tele Tydzień – 2 mln nakładu, Passa, Gazeta Społeczna  chwali w głos ) tylko, że ja w międzyczasie nie otrzymuję należnych poborów.

Szanowny Panie Prezydencie!

Powodem takiego działania oraz całego szeregu urzędowych szykan, z którymi spotykam się jest fakt, że prowadzona przez mnie instytucja jest konsekwentnie dekomunizowana, że pozyskuję nowych wybitnych, współpracowników  takich jak: Agata Tuszyńska, Jan Pietrzak, Joanna Szczepkowska, Tomasz Jastrun, Marcin Wolski,  Aleksander Ładysz, Elżbieta Ryl–Górska, że słowem Dom Kultury Śródmieście zarówno w swej siedzibie na Smolnej 9 jak i w Ogrodach Frascatii z frekwencją po 10 miesiącach 2005 przekraczającą 80 tysięcy widzów i uczestników – może w zdecydowanym stopniu udokumentować  Pana Prezydenta wolę aktywizacji działalności kulturalnej w Warszawie.

Byłbym bardzo wdzięczny za wzmocnienie mojej sytuacji personalnej przed momentem, gdy  już bez tak bliskich jak Pan Prezydent, Andrzej Urbański czy Małgorzata Naimska protektorów przyjdzie mi dalej realizować rozpoczętą pod Pańskim Przewodem misję.

[5] Warszawa …2 lutego 2006……..

L.dz. …234……../2006

W.  Pan Lech Kaczyński

PREZYDENT RZECZPOSPOLITEJ POLSKIEJ

Park Kultury im. Rydza-Śmigłego ( konia z rzędem temu, kto mi powie czemu?)

Krakowskie Przedmieście 48/50    00-071 Warszawa

Zwracam się z gorącą prośbą o przyjęcie Honorowego Patronatu nad pierwszą niezależną plenerową imprezą kulturalną III Rzeczpospolitej, jaką jest: realizowany ze środków samorządowych Stolicy od 1992 roku ogólnopolski lecz o zasięgu międzynarodowym, jubileuszowy

XV KONKURS TEATRÓW OGRÓDKOWYCH

W WARSZAWSKICH OGRODACH  FRASCATI.

U ZA S A D N I E N I E

Panu Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, a już z pewnością Szefowi Kancelarii  Prezydenta  Panu Ministrowi Andrzejowi Urbańskiemu, których osobistemu wsparciu  od trzech lat KTO   zawdzięczało osiągnięty rozmach,  nie muszę oczywiście tłumaczyć jaka jest rola i znaczenie niepozornej zdawałoby się imprezy.

Imprezę naszą w różnych miejscach Warszawy odwiedza z roku na rok wzrastająca liczba inteligentów, turystów i artystów z całej Europy. Początkowo w latach 1992 – 2002  między 5 000 a 10 000 widzów gościło na kilkunastu letnich spektaklach w swobodnej atmosferze letniego ogródka (Lapidarium, Gwiazdeczka, Stara Dziekanka, Rynek Mariensztacki, Dolina Szwajcarska – wreszcie Ogrody Frascati).  Przez 12 lat funkcjonowaliśmy przy minimalnych środkach asygnowanych zawsze przez Samorząd Warszawy, przez Wojewodę Warszawskiego a później Sejmik Mazowiecki  i tylko dwa razy w roku 2000 i 2001  ( gdy Ministrem był pan Kazimierz Ujazdowski)  – przez Ministerstwo Kultury.

Prezydent Lech Kaczyński w Ogrodach Frascati - 2005

Dopiero w ostatnich trzech latach  frekwencja wzrastała  w postępie  geometrycznym. Gdy objąwszy Urząd Prezydenta Warszawy umożliwił mi Pan Prezydent realizowanie tej  idei już nie z pozycji NGO lecz dyrektora Stołecznej Instytucji Kultury zasilenie budżetu kwotą adresowaną na ten cel pozwoliło nam w roku 2004 zrealizować 180 imprez na najwyższym poziomie artystycznym dla 20 000 osób. Kilkuset bywalców Konkursu Teatrów Ogródkowych  pisało do Prezydenta Warszawy  listy  z podziękowaniami.

W następnym roku uzyskawszy z budżetu stolicy środki na rewitalizację kulturalną parku zrealizowaliśmy w Ogrodach Frascati przy zupełnie innej już sceneri tak jak w roku poprzednim 180 imprez, z tym że frekwencja łączna przekroczyła 44 tysiące osób, a same finały Teatru Ogródkowego gromadziły w ciągu tygodnia przeszło  tysiąc osób dziennie.

Jak powiedział mi Pan Prezydent 12 września 2005 w Ogrodach Frascati  „ Wykonał tu pan  kawał świetnej roboty” . Tak, jest faktem, że to spory sukces, sukces którego nie byłoby bez nawiązania do historii, szanowania i budowania tradycji  i rzecz jasna bez zrozumienia, które w pełni uzyskaliśmy dopiero, gdy tak krótko był Pan Prezydent  gestorem Warszawy.

Jak wiadomo Panu Prezydentowi nasz sukces wzbudził entuzjazm Warszawiaków, przysporzył wyborców, uczynił z Frascati dobre miejsce dla spotkań – w jakich uczestniczył Pan Prezydent spotykając się z warszawiankami Solidarności 12 września. List z podziękowaniami za tę inwestycję skierowało do Pana Prezydenta przeszło tysiąc osób.

To radość moja i duma, a także nadzieja. Nadzieja, że przy oficjalnym wsparciu, Honorowym Patronacie Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej  uda mi się już w tym roku rozpocząć realizację wizji, którą głoszę przynajmniej od siedmiu lat.

Konieczności wykreowania w Warszawie wielkiego letniego międzynarodowego festiwalu.

Odkąd w 1998 roku zaproponowałem  oficjalnie władzom Warszawy Festiwal Wisła Żywa, powstają kolejne nazwy, a to: Cała Warszawa, Na Skrzyżowaniu Kultur. Teraz słyszę o  Multi Fest Warszawa 2006. Rzecz jednak nie w nazwie lecz w idei.

Koncepcja Festiwalu Ogródkowego sprawdziła się przez lata. Znalezione zostało idealne miejsce w Ogrodach Frascastii. Od piętnastu lat towarzysząca nam publiczność jest już wartością samoistną, mniej, jak udowodniają kolejne przeprowadzki, związaną z konkretnym parkiem czy Ogrodem – bardziej z formułą wypracowywaną przez lata.

Jeśli zatem pozwalam sobie zaprzątać uwagę Głowy Państwa tą inicjatywą to dlatego, że jestem najgłębiej przeświadczony, iż tkwi w niej ogromny potencjał kulturotwórczy, a pod Patronatem Prezydenta, dzięki środkom o jakie równolegle występujemy do Ministerstwa Kultury  TEATRALNE OGRÓDKI NA FRASCATI   mogą się stać latem główną atrakcją kulturalną kraju.

Szanowny Panie Prezydencie!

Widmo Festiwalu Krąży nad Warszawą. Stolica Polski stanowi wszak geograficzne centrum Europy i odkąd znaleźliśmy się w Unii Europejskiej może stanowić naturalne miejsce spotkania Europejczyków z północy (Finlandia, Szwecja, Litwa, Łotwa, Estonia) i wschodu ( Rosja, Białoruś, Ukraina, Czechy, Słowacja) – spotkania, które może być bardzo interesującym dla turystów i znawców kultury z Europy Zachodniej (przede wszystkim Francji, Szwajcarii, Włoch, Hiszpanii).

Odbywające się w wielu miastach Europy festiwale, spotkania i przeglądy, o bogatej tradycji i ustalonej renomie, a także utrwalająca się w świadomości Europejczyków rola Berlina grozi marginalizacją kulturalną stolicy Polski. Nie tylko turyści krajowi i zagraniczni, ale także mieszkańcy Warszawy i regionu, są pozbawieni w miesiącach letnich, propozycji kulturalnych o różnym charakterze – od elitarnych do masowych. Korespondenci zachodni oceniając nasze miasto stwierdzają, że „Warszawa pod każdym względem przypomina zachodnie metropolie, ogromny ruch samochodowy – w jej szerokich alejach, duży wybór towarów w sklepach, bilbordy i neony, luksusowe hotele, doskonała komunikacja miejska i dobra sieć telekomunikacyjna. Kuleje jedynie nocne życie miasta. Z zapadnięciem zmroku, nawet w weekendy, ulice pustoszeją.”

Z powyższego wynika iż istnieje wolna niezagospodarowana przestrzeń kulturalna, znajdująca się na przecięciu szlaków komunikacyjnych i kulturowych, gdzie spotkanie Wschodu i Zachodu byłoby próbą szukania  antidotum na zagrożenia globalizacją kulturalną.

Te konstatacje, wydają się niewątpliwe. Formuła Organizacyjna Festiwalu Ogródkowego na Frascati  została wypracowana. Udowodnione zostało, że zwiększenie środków na program i reklamę powoduje dwakroć wyższy wzrost frekwencji. Tak z  5 tysięcy w  roku 2002. osiągnęliśmy pod Rządami Prezydenta Kaczyńskiego 10 tys w 2003, 20 tysięcy w 2004, 44 tysiące widzów w 2005. Przygotowuję się na to, by na dwakroć większej niż w zeszłym roku  przestrzeni górnych tarasów ogrodów Frascati, pod Patronatem Pana Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, przy wsparciu Ministra Kultury i oczywiście na bazie organicznej jaką stanowi Samorząd Miasta Warszawy, dokończyć rozpoczęte dzieło. Stworzyć wielką międzynarodowa imprezę letnią, która będzie krzewić najlepsze tradycje, przyciągając do ciągle jeszcze smutnej Warszawy przynajmniej sto tysięcy gości z całej Polski oraz turystów z innych krajów.

Z nadzieją, że nie odmówi mi Pan Prezydent swego Patronatu przyczyniając się tym samym do podniesienia prestiżu dobrze znanej imprezy .

W  załączeniu:

             Fragm. wystąpienia Sekretarza  Stanu  Szefa kancelarii Prezydenta RP Andrzeja Urbańskiego (b. z-cy Prezydenta W-Wyt)

             Fragm.. podziękowań Sekretarza  Stanu  w MEiN JZielińskiego ( b. burm.Dz. W-wa  Śród                  na XIII  KTO;

             Dokumentacja wizyty Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Ogrodach Frascati (12.IX.2005)

             Wybór recenzji prasowych. Więcej na www.kto.w.pl ; www.dks.art.pl

[6] Na wniosek Gen. Bryg. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego, Prezesa Związku Powstańców Warszawskich oraz Pana Mirosława Kochalskiego, p. o. Prezydenta Miasta st. Warszawy: Obchody 62. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego:  (28 lipca – 1 sierpnia 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Pana Marka Krawczyka, Prezesa Zarządu Towarzystwa Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego w Paryżu: Uroczystości z okazji 100. rocznicy urodzin Jerzego Giedroycia: (27 lipca 2006 r., Maisons-Lafitte)

Na wniosek Pana Mirosława Oleszczuka Przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Obchodów 26. rocznicy strajku lubelskich kolejarzy:Obchody 26. rocznicy strajku lubelskich kolejarzy :( 16 lipca 2006 r., Lublin)

Na wniosek Pana Profesora Jacka Woźniakowskiego, Przewodniczącego Zarządu Stowarzyszenia Willa Decjusza: V Letnia Szkoła Wyszehradzka: (9-22 lipca 2006 r., Kraków)

Na wniosek Fundacji Huberta Jerzego Wagnera:

Memoriał H. J. Wagnera:(7-9 lipca 2006 r., Olsztyn)

Anna Chodakowska, Kazimierz Marcinkiewicz; Final XV Konkursu Teatrow Ogrodkowych i "Miasto mania"

Na wniosek Profesora Ryszarda Andrzejaka, Rektora Akademii Medycznej im. Piastów Śląskich we Wrocławiu: Obchody 65-tej rocznicy pomordowania profesorów lwowskich uczelni: (4 lipca 2006 r., Wrocław)

Na wniosek Pani Agaty Sapiechy, Przewodniczącej rady Programowej Fundacji Concert Spirituel: XV Międzynarodowa Letnia Akademia Muzyki Dawnej: (1-9 lipca 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Pana Janusza Makucha, Dyrektora Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie: 16 Festiwal Kultury Żydowskiej :( 1-9 lipca 2006 r., Kraków)

Na wniosek Fundacji Młodej Polonii::Finał międzynarodowej olimpiady kulturalno-naukowej „Poloniada” 2006: (29 czerwca – 2 lipca 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Pana Waldemara Krenca, rzewodniczącego Zarządu Regionu Ziemi Łódzkiej NSZZ „Solidarność”: 17. edycja Międzynarodowego Wyścigu Kolarskiego „Solidarności” i Olimpijczyków:(28 czerwca – 2 lipca 2006 r.)

Na wniosek Stałego Komitetu Mediewistów Polskich:

Wystawa „Polska i Stolica Apostolska X-XXI w. Polonia et Apostolica Sedes X-XXI saeculis” (24 maja – 2 lipca 2006 r., Zamek Królewski, Warszawa)

Na wniosek Pana Bartosza Węgrowskiego, Prezydenta Komitetu Kongresowego Kongresu Światowego AISEC Polska 2006: Kongres Światowy AISEC:(24 sierpnia-3 września 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Pana Jana Łukaszewskiego, Dyrektora Naczelnego i Artystycznego Polskiego Chóru Kameralnego Schola Cantorum Gedanensis: Festiwal Mozartowski „MOZARTIANA 2006”: (23-26 sierpnia 2006 r., Gdańsk)

Na wniosek Pana Profesora K. Wożniaka oraz Pana Profesora T. M. Krygowskiego: XVIII Konferencja Fizycznej Chemii Organicznej: (21 sierpnia 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Pana Profesora Ryszarda Zimaka, Dyrektora Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina:

Międzynarodowy Festiwal Muzyczny „Chopin i jego Europa”: (19-31 sierpnia 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Pana Tadeusza Mytnika, Dyrektora Wyścigu Memoriał Henryka Łysaka oraz Pana Pawła Romańskiego, Prezesa Zarządu Duo Circuli sp. z o.o.: Wyścig kolarski o memoriał Henryka Łasaka

(14 sierpnia 2006 r., Sucha Beskidzka)

Tłumy na Frascati

Na wniosek Prezesa Polskiego Związku Brydża Sportowego, Pana Radosława Kiełbasińskiego:Drużynowe Mistrzostwa Europy w brydżu sportowym:(12-26 sierpnia 2006 r., Warszawa)

Na wniosek Księdza Prałata Cezarego Annusiewicza:

Odbudowa Ołtarza św. Klemensa Dworzaka w Kościele św. Apostołów Piotra i Pawła w Gdańsku: (Uroczyste poświęcenie Ołtarza – 12 sierpnia 2006 r., Gdańsk)

Na wniosek Pana Władysława Obarzanka, Przewodniczącego Zarządu Terenowego Towarzystwa im. Marii Konopnickiej: XV Światowy Festiwal Poezji Marii Konopnickiej:(11-16 sierpnia 2006 r., Góry Mokre i Przedbórz)

Na wniosek Pana Marka Treli, Prezesa Zarządu Stadniny Koni Janów Podlaski Sp. z o.o.: Dni Konia Arabskiego – Polska 2006 :( 11-13 sierpnia 2006 r., Janów Podlaski)

Na wniosek Pana Józefa Kasprzyka, Prezesa Związku Piłsudczyków:XLI Marsz Szlakiem I Kompanii Kadrowej:(4-12 sierpnia, Kraków-Kielce)

Na wniosek Gen. Bryg. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego, Prezesa Związku Powstańców Warszawskich oraz Pana Mirosława Kochalskiego, p. o. Prezydenta Miasta st. Warszawy: Obchody 62. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego: (28 lipca – 1 sierpnia 2006 r., Warszawa)

Rozdz. CXLV – Wydarzenia i zwyczaje.

Pięć, dziesięć, piętnaście… lat. Kiedy po piątym Konkursie Teatrów Ogródkowych zadałem pytanie, czy ma trwać, czy okaże się efemerydą, nie wierzyłem chyba, że tak naprawdę mój czas, moje życie, kwadrans wieku zwiąże się z tymi, jak go wszyscy przekręcają “przyogródkowymi działkami”.

Cóż, taka działka przypadła mi w Melpomeny podziale. Taki afrodyzjak. Taka publiczna dola.

Bo publiczność, widownia, wasze spotkania i oczarowania były jedynym powodem zaistnienia tych miejsc, które z Lapidarium, poprzez Gwiazdeczkę, Dziekankę, Mariensztat i Dolinę Szwajcarską przyprowadziły nas na Frascati.

Krzysztof Dukaszewicz w Ogrodach Frascati 2006

Pięć, dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści tysięcy widzów. W takim tempie przybywało publiczności Teatru Ogródkowego w latach 2002, 2003, 2004, 2005. Ale czy ta instytucja będąca wynikiem kompromisu przyjaźni i polityki tzw. IV Rzeczpospolitej miała coś jeszcze wspólnego z tą obywatelską i entuzjastyczną III RP a Najjaśniejszą!?

Wszystko się zmieniło. Zawrotne kariery. Łagodny bibliotekarz staje się Kanclerzem, wokół mnie twórcy koncernów medialnych, innym wyrosły drukarnie. Pobudowane Multikina, a przy nich szczęściarze zaczynają stawiać  ślizgawki…

My, tułacze spod parasoli Lapidarium, pod płócienny dach Gwiazdeczki po siedmiu latach dochrapaliśmy się drewnianej estrady w Dolinie Szwajcarskiej i bazarowych daszków dla publiczności. Na X Konkursie pojawiły się dziesięciokątne altany, by po piętnastu latach rozkwitnąć i pysznić się na Frascati sceną, która jest istnym cackiem warszawskiego pejzażu.

Piękne. Tak dużo! Ale jakież to kruche! Podmuch wiatru, odmowa dotacji, zmiana urzędnika może sprawić, że nie dotrwamy kolejnego lata.

Ale zapominam o tym, gdy tu Państwa spotykam!

Tych, którzy trwają przy nadziei:

W beretach grają w szczerym polu

Tych, co nie bali się zawiei

I nie spisują protokołów.

Przybywacie i wracacie! Zachęcają was Wydarzenia, a przywiązują Zwyczaje.

Wydarzenia zazwyczaj są jednorazowe. Może zaprosimy kiedyś na koncert jakąś Ingrid, ustawimy scenę na środkowym tarasie (uzyskamy zgodę na zakłócenie tzw. osi widokowej) i tłumy będą na to patrzyły. Zjawi się telewizja i wielką będziemy mieć reklamę. Może Komedia Francuska, którą widywałem w podparyskim Suresnes i w naszym Teatrze Narodowym, zagra kiedyś na Frascati z Andrzejem Sewerynem (i on swego czasu gościł w Teatrze Ogródkowym jeszcze na Mariensztacie). Nie ma dla nas rzeczy niemożliwych.

Na pewno jeszcze 2006 roku 15 sierpnia zaprosiliśmy tu Szanownych Państwa, a i przedstawicieli Państwa Polskiego, na wysłuchanie cudownej “Małej Mszy Radosnej D-moll”, napisanej przez członka jury XV KTO Jerzego Derfla. I były nas tu wtedy tysiące. Bywały takie jednorazowe, wyjątkowe wydarzenia.  Trzeba było na nie pieniędzy i reklamy.

Jerzy Derfel i ATK

Rytuał zaś i zwyczaj, który udało nam się wytworzyć, któremu udało się wszczepić duszę żył już swoim własnym pędem i ( ja naiwnie wierzyłem)  nie da się go zatrzymać. Widzę jeszcze te trzy, mijające mnie kilka dni temu, panie, sprowadzające koleżankę po głównych schodach Frascati i jej okrzyk “jak tu pięknie, że ja tu nigdy nie byłam”. I widziałem  tę panią potem tu już bardzo często, widziałem  w niej uczestniczkę naszego Letniego Rytuału.

Zwyczaj, jak każdy, wymaga opisania. Nasz zwyczaj to codzienność. To rytm. Od piętnastu lat rytmicznie przez cztery letnie miesiące odbywał się Konkurs Teatrów Ogródkowych. Tradycję uświęciły lata: już zawsze w poniedziałek. Pierwszy raz z codziennością zmierzyłem się w 2001 roku podczas jubileuszu dziesięciolecia w Dolinie Szwajcarskiej. Przybyliście tam państwo licznie. A ja do dziś liżę finansowe rany… Ale jak powiadała wspomagająca mnie w 2006 roku scenograficznie Izabella Konarzewska, nie jeden zbankrutował na teatrze!

Przez trzy lata graliśmy codziennie, rytmicznie – różne uprawiając formy. W istocie zawsze teatralne, jeśli przyjąć, że od greckiego thea (widzenie) teatr jest zbiorowym oglądaniem. A dla mnie miejscem spotkania, w którym w poniedziałki prezentowano sztukę dramatyczną, we wtorki  theatron zmieniał się w odeon i śpiewaliśmy w ogrodach, środy były epikurejskie, poświęcone myśli: piosence autorskiej, czyli bardom przybywającym do Stanisława Klawego, radiowym reportażom Ireny Piłatowskiej i Janusza Deblesema, jubileuszom i literackim biesiadom Marcina Wolskiego i Marka Ławrynowicza ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, a także politycznej satyrze Marka Majewskiego. W czwartki królowała Terpsychora, tańczyliśmy także z tymi Gwiazdami, które, jak Asia Jabłczyńska, wykluły się w Domu na Smolnej i jeszcze na Hożej. Piątki z Satyrami, którym przewodził Stanisław Klawe, soboty z kapelami “dworskimi”,  jak swoją grającą na dworze od lat Orkiestrę z Chmielnej (co ostatnio zeszła do pasażu Śródmiejskiego i reklamowała nas spod ziemi), Janusz Mulewicz nazywał. Wreszcie zwieńczeniem tygodnia, również frekwencyjnym, były  organizowane przez Aleksandra Czajkowskiego-Ładysza niedzielne spotkania Polihymni z gwiazdami operetki.

Janusz Mulewicz i Orkiestra z Chmielnej na Frascati

Oto i nasze rytuały. Każdego dnia inaczej. Zawsze obecni. Pewnie inaczej ubrani w czwartek, gdy zapraszałem na klasyczną francuską gęgetę z Jurkiem Antoszkiewiczem o wyglądzie kowboja, czy w sobotę, gdy spotykaliśmy się z panami w cyklistówkach, które szarmancko zdejmowali by wpadło do nich parę groszy. Strojniejsi w któryś konkursowy poniedziałek, wtorek z Połomskim czy Łazuką, w piątek z Kryszakiem, w pełnej zaś gali w roziskrzone “turniurami i koafiurami” operetkowe niedziele, kiedy to, jak uczy doświadczenie, warto było zarezerwować sobie zaproszenie.

Te zaproszenia nieodpłatne wcale, niech miały być potwierdzeniem statusu owego miejsca. Miejsca dla inteligenta, który nie przepłaci, nie przeczeka, ani nie przebije. Dla tych, którzy  zawsze ustąpią drugim. Chciałem, jak pierwsi gospodarze tego miejsca:  Kazimierz Poniatowski czy Braniccy, sprawić, by stało się Frascati miejscem dla tych, którzy potrafią przyjąć zaproszenie, odpowiedzieć na nie (R.S.V.P.), by nie ukształtowały się nam komitety kolejkowe, a sprawniejsi w łokciach nie opanowali widowni. [Sprawiedliwość (społeczna) sprawiedliwością … ale Prawo (wyboru)  prawem ]

Teatr ogródkowy wymyślony był na lato. Na Ogórki. Chciał być nawet komercyjny, byle niezależny od polityki. I tak niezależnie przekulał dwanaście lat oklaskiwany w prasie i pomijany w dotacjach. Najwięcej dał mu Jan Rutkiewicz, który go ustanowił, wiele pomogła Teresa Stankowa. Nie zaszkodziła lewica Marka Rasińskiego ani piskorczycy z zawsze przyjaznym Piotrem Foglerem. Ale widzę to dziś wyraźnie – nic bym nie zdziałał, gdyby jak kometa nie przetoczyli się przez nasze Miasto, ludzie Państwa, którzy pomknęli by tworzyć IV Rzeczpospolitą. Dziś, gdy już Poległ Prezydent a znim marzenie o Niepodległej Polsce i wolnej od dyktatu Wschodzniej Europie –  szczególnie to muszę podkreślić, że każdy elegancki fotel, trejaż, lampa i altana – fakt, że udało nam się ocalić spłachetek zeszłorocznego budżetu i zapraszać do ogrodów przez 120 dni był wyłączną zasługą zaufania, jakim mnie obdarzył przyjaciel pewny, że w moich rękach nie zmarnieją publiczne pieniądze – były wiceprezydent Warszawy i były już Szef kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego –  Andrzej Urbański.

Muszę to powiedzieć teraz. Jak Ty przed laty w Dolinie Szwajcarskiej.  Andrzeju: dziękuję!  I zapewnić Ciebie i Państwa, że tego zaufania, przyjaźni i nadziei stojących u wrót Najjaśniejszej Rzeczpospolitej nie zmarnuję.

Warszawie życzę, Polsce całej

Aby nie była taka smutna !

Wystarczy jednej sprawy małej:

Gdy będziesz Swego Strzegł Ogródka

Tak mi się przynajmniej wydawało w 2006 roku. W lipcu.Wszystko już było dograne   Zaczynaliśmy tradycyjnie trzecim jużI Festiwal Literatury. 3 VI sb. 12.00  odbył się Kiermasz Książki i Poezji. Z publicznością tradycyjnie było krucho. Nie mogłem mimo pozyskiwania srodków z Willi Deciusa jakoś odtworzyć atmosfery święta książki. Za to w tym roku udało mi się wzbogacic otwarcie dodatkowymi koncertami. I to bardzo nobliwymi, że tak powiem. Imprezę otworzyła polecana przez wielu z Januszem Głowackim na czele Olena Leonenko wykonując piekne rosyjskie ballady. Artystkę reprezentował –  organizujący dla Bocheńskiej większość muzycznych zdarzeń Pan Jerzy Brize.

Janusz Andrzejewski - Platforma Artystyczna O.B.O.R.A.;Ogrody Frascati 2006

Postać niezwykle charakterystyczna. Nie znam jego koligacji lecz gdy wkraczał czulem się jakby wróciły wczesne lata XIX wieku. Brize mógłby do filmów się wynajmowac by zagrać cwanego impresario. Niski, pochylony, niczym garbus wcielany przez Jean Marrais, długie siwe wlosy niczym pejsy spływały mu od uszu ku policzkom. Spoglądał na klienta jak wąż na zająca jakby z dołu, spod biurka lady zachwalając swój artystyczny towar, a ( niezwykle ostatecznie wysokie sumy) wymieniał z zawstydzeniem  utracjusza, który uwiedzony spojrzeniem potencjalnego nabywcy właśnie postanowił przetracić swój cały majątek.

Brize mógłby zagrać wszystkich Skąpców, świętoszków – jakby go wyprodukowano w charakteryzatortni typów Moliera. Ale typów uwspółcześnionych bo jego tradycyjne niezwykle zachowanie podkreślał teraźniejszy rekwizyt: tkwiąca za wielgachnymi uszami ślimacza bluetooth-owa słuchawka od telefonu komórkowego.

Pogoda była średnia. Lecz frekwencja 160 osób w pierwszym dniu festiwalu na występie bardzo eleganckiej lecz niezbyt jeszcze popularnej artystki mieściła się w normie.

A następny dzien Festiwalu wspólprganizowałem ze Stowarzyszeniem Wolnego Słowa, w którego imieniu w tym roku głównie działał Wojtek Borowik.  W rocznicę czerwcowych wyborów dołączyliśmy się do DNI WOLNEGO SŁOWA i prezentowaliśmy na III Festiwalu Literatury wybór wydawnictw podziemnych przy wspólpracy z Uniwersytetem Warszawskim, gdzie obywał się sesjie. Wieczorem natomiast odbył się bardzo niezwykły. Koncert  Magdy Umer. Zimno było jak w psiarni. Strasznie kusiło mnie by wieczór ten zarejestrować. Jednak w kontrakcie wyraźnie stało, żebyśmy się nawet nie ważyli. Patrzymy więc w czasie gdy Pani Magda wkłada pięć pulowerów w garderobie pod sukienkę smętnie na naszego DATa, gdy nagle zobaczyłem jak asystentak pani Umer morduje się by podwiesić pod głośnikiem ręczny magnetofon. – Co pani robi, pytam. Przecież nie wolno nagrywać. – Ja tylko tak dla siebie, po pani Magda ma zamiar wykonać kilka starszych piosenek, które nigdy nie zostały zarejestrowane.

Magda Umer na Frascati

- No wie Pani, skorzystałem z okazji, jak tak to my tu mamy super profesjonalny sprzęt, który jednym naciśnięciem palca zarejestruje cały koncert na najwyższym poziomie. Wojtek Borowik, który ten koncert z ramienia SWS płacił też zgłosił, że w celach czysto rozrachunkowych chętnie by takim dokumentem dysponował. Ruszyliśmy do pani Magdy, która, usłyszawszy, że to dla prywatnego użytyku mego i … Mirka Chojeckiego, długo nie dała się przekonywać. W rezultacie powstało z tego koncertu świetne livowe nagranie. Artystka świadoma nagrania, gdy raz jeden pomyliła się w piosencie wzięła ją od początku tak, że kiedyś może moja mp3 zamieni się jeszczce w płytę czy już jakiś kolejny nośnik dźwiękowy. Zobaczmy fragment:

Tej płyty jednak zrobić mi się nie udało. Nie miałem czasu, siły ani specjalisty zdolnego rozmawiać przede wszystkim z właścicielem praw do większości piosenek pani Umer czyli z Pomathonem.

Koncert Umer odbył się jak wspomniałem w chłodzie. Praktycznie bez nagłośnienia. Była pani Magda dość negatywnie zdziwiona, że w „Co jest grane” Gazety Wyborczej na temat jej recitalu nawet wzmianki nie było. A przecież informacje co już bardzo ściśle sprawdzałem były regularnie zsyłane. Na dodatek chłodno. Czy w ogóle ktokolwiek się na tym odludziu zjawi – pytała lekko speszona. Coś próbowałem tłumaczyć, że Wyborcza bojkotuje naszą imprezę, choć zdaję sobie sprawę, że brzmi to niezbyt wiarygodnie. Zapeniałem jednak, że poczta pantoflowa się sprawdza i ludzie z pewnością przybędą tłumnie. Wewnatrz jednak drżałem z niepokoju, tak, że gdy przekonałem się, że mimo deszcu ludzie ściągają gromadnie kamień z mego serca spadał w garderobie z takim łoskotem, aż sobie ze mnie też oczywiście usatysfakcjonowana pani Magda z lekka dworowała.

Miejsca na zadaszonej widowni wypełnione były do jednego. Uruchomiliśmy nasze lampy grzewcze. Przy bojkocie w końcu najbardziej czytanej przez odbiorców sztuki takiej jaką prezentuje pani Umer drugi koncert na Frascati w chłodzie i na początku sezonu oglądało  256 osób. – A ten nic tylko pogłowne liczy, zażartowałaby pani Magda. – Ano, liczy. Bo dla mnie w teatrze tak naprawdę tylko widownia się liczy.

No a od poniedziałku wzięliśmy się  znów do pracy.

Rozdz. CXLVI – Kto tu rządzi.

Przed rokiem otwierała Festiwal Joasia Szczepkowska – na Finał miałem występ Barabary Dziekan ?  Co teraz ? – Teraz w ogóle zrobiło się: muzycznie. Finał miałem zaklepany od początku sezonu i był to występ Marii Peszek. Kultowy jak mnie przekonywał przyjęty z polecenie Maćka Nowaka jako asystent selekcjonera młody recenzent teatralny – Paweł Sztarbowski.

Paweł Sztarbowski

I, co ciekawsze, mimo, że to czysta punkowa muzyka, przez samą artystkę nazywana „wulgaryzmem muzycznym” z aktorstwem czy nawet aktorską piosenką nie wiele ma wspólnego. Ale de gustibus itd. Skoro ma się podobać publiczności, przyciągnąć młodych widzów… Nie było dla mnie sprawy. I w spektakl ten zainwestowałem sporo choć bynajmniej nie jakieś horrendalne pieniądze. Podobnie jak w wypadku większej miary wydarzeń teatralnych cenę występu śpiewającego aktora nie stanowi jego gaża.  Koszta istotnie podnoszą  muzycy: ich honoraria a najbardziej  ich wymagania sprzętowe.

Tak, pamiętam,  było przy Jandzie, gdzie połowo z górą honorarium artystki szła dla jej muzyków, którzy np. zażyczyli sobie bym elektryczne panino klawiszowe z bębenkami marki Yamaha – zamienił na … też elektroniczny ale fortempian Yamahy. Pytałem specjalistów czy jakakolwiek to róznica ( wszak i jedno i drugie nie Steinway, a koncert odbywa się na dworze). Oczywiście, że różnica żadna to tylko takie ogólne wskazanie, by przypomnieć kto tu rządzi.  Kłania się „Dyrygent” z Jandą – film wg opowiadania i scenariusza Seniora.  A to jest zasadnicze  pytanie. Kto tu rządzi.

Do rządów chętnych jest wielu. Kiedyś rządził książe i wszystko było jasne. Rządził w imieniu poddanych dając im tyle by go nie obalili lub – w zależności od systemu, ponownie wybrali. W imieniu księcia ( sekretarza, burmistrza czy Prezydenta) występował zwykle impresari. Potem władzę przejęli romantyczni artyści – oczywiście nie oni.

Musieli ją szybko oddać cedując ją w ręce instytucji sztuki, gdzie dominujący głos ma miernota.

Ci, którzy jak ja sądzą, że o wszystkim rozstrzyga publiczność też muszą wiedzieć, że liczba mnoga to abstrakcja.  W imieniu Liczby Mnogiej  występują dziś coraz bardziej skoligacone z władzą media. Media zaś mają swoje wybory. A te ostatnie sam nie zauważyłem kiedy znów przestały być wolnymi.

Wolności mediów  w Polsce bowiem nie było, nie ma i raczej już nie będzie.

Oto całkiem nowa sytuacja, w której przychodzi nam działać. Oto pytanie dlaczego dla takiej „Gazety Wyborczej” -  mały ogródek dla garstki studentów był dobry, czemu tak ideologicznie ważny dla Seweryna Blumsztajna jest wolny od zahamowań  Klub Le Madame-  natomiast koncerty Jerzego Połomskiego, Hanny Kunickiej czy nawet premierowe właściwie wykonnie małej Mszy Radosnej Jurka Derfa – nie budzą  zainteresowanie.

Jerzy Połomski i ATK

Także i Teatry Ogródkowe zdawały się meinstremowej prasie tym bardziej jałowe – im bardziej masowe. Teatry Ogródkowe – przypominałem: kontynuują tradycję teatrzyków letnich, które funkcjonowały w  Warszawie w drugiej połowie XIX wieku. Ich ideą jest dostarczenie rozrywki widzom ze stolicy i gościom oraz ożywienie martwego letniego sezonu. Adresatami są warszawiacy, turyści i cudzoziemcy, wszyscy pragnący zapoznać się z bogatym dorobkiem najlepszych prywatnych i państwowych teatrów w Polsce i za granicą. Przeszło trzysta spektakli, jakie pokazano w ramach XV-stu edycji KTO, wyróżniał konieczny profesjonalizm, połączony z wymaganą bezpretensjonalnością, umożliwiającą dotarcie do bardzo szerokiego spectrum odbiorców.

Sobie pozostawiłem rolę arbitra selekcjonującego spektakle z pomocą Pawła Sztarbowskiego.

Jury skladało się w tym roku z Ani Chodakowskiej oraz Staszka Górki, Jurka Derfla i Macieja Nowaka, któremu powierzono rolę przewodniczącego .

Darek Sikorski, Jerzy Derfel, ATK, Anna Chodakowska, Maciej Nowak, Stanisław Górka

Nie wszystkie spektakle miały charakter konkursowy. Zaczęliśmy zatem od przedstawienia Jurrora, czyli Staszka Górki, który  to Teatr Pod Górkę pokazał 5 czerwca 2006 Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:

W przedstawieniu „Jest teściowa i zięć czyli w oparach piór-nonsensu” w reżyseri: Grażyny Matyszkiewicz, Stanisław Górka wystąpił z  Katarzyną Łaniewską. Akompaniowała im Irena Kluk-Drozdowska. Tutuł :Teściowa i zięć – jest strasznie komercyjny. Wręcz absurdalny, co tylko z twórczością Gałczyńskiego, w której zwykłe przyziemne sprawy stają się poezją – może się zgodzić. Nawiazuje bowiem do faktycznej rozpoznawalności obojga artystów, którzy … szeroko znani stali się właśnie jako Teściowa i Zięć z serialu „Plebania”, w której Góraka i Łaniewska od lat już grają. No cóż, tak się porobiło, że sława, a co za tym idzie pieniądze przychodzi do aktora nie z tego tytułu, który wymaga odeń wysiłków lecz przypadkiem niemal. A gdy chce zwrócić na siebie uwagę w innym wcieleniu to –  jeśli jest jak Górka samoświadomy wie, że nie ma sensu wypierać się roli, która daje mu to, co najważniejsze, to niuchwytne, to nieprzekupne – i raz jeszcze powtórzę, bo mnie to ze Staszkiem łączy: nie sztuka, nie idealy lecz dobra publiczność. Tak więc Teściowa i zięć z plebanii ze świata durszlaków, hydraulicznych kolanek, koronkowych serwetek, gazety i calówki siłą artystycznej kreacji tworzą domowo-odświętny, zwariowanie-logiczny, konkretnie-abstrakcyjny świat. Świat Gałczyńskiego. Badają metody prania w czasach Napoleona, podglądają anioły, boże krówki i Japończyków. Oto oni – otoczeni “piórami nonsensu”.

Pod niebem Paryża

Właściwie już sam nie wiedziałem, czy to jeszcze konkurs czy już regulny teatr repertuarowy. Konkurs pozostawał znanym Logo, no i na Konkurs otrzymywałem z ministerstwa dotacje. Jednak już od pięci lat nie było szans by utrzymać jury przez cały sezon w Warszawie. Więc obstawałem przy formule przeglądu. Przeglądu ocenianego przez publiczność owymi już w miarę zakorzenionymi w obyczaju plebiscytowymi brawami i klapami. W sumie do przeglądu kwalifikowałem te występy, które w ocenie publiczności obecnej na spektaklu otrzymały najwyższy pracent akceptacji czyli tzw. braw.

Między  12 czerwca 2006 roku a 20 sierpnia, gdy ruszyły finały daliśmy zatem następujące przedstawienia.

12  czerwca Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie wystawił „Pod niebem Paryża” według pomysłu Marka Ślósarskiego, scenariusz, reżyseria i choreografia: Dorota Furman: występują: Agata Ochota-Hutyra, Iwona Chołuj, Małgorzata Marciniak, Waldemar Cudzik, Adam Hutyra, Marek Ślósarski

Niezwykły spektakl złożony z piosenek francuskich. Opowieść o miłości, zdradzie, radości życia, o Paryżu i urokach przedmieścia. Karnawałowość, ludyczność, nostalgia i zaduma – tym wszystkim przesycone są teksty takich znakomitości jak: Brel, Brassens, Plante we wspaniałych przekładach Jeremiego Przybory i Wojciecha Młynarskiego.

19 czerwca 2006 „Scena PreTeksT”  zaprezentowała „Miasteczko” w reżyseri Jerzego Raszkowskiego z: Anną Miką, Jerzym Raszkowskim i Piotrem Świtalskim.

Spektakl teatralno-muzyczny z udziałem publiczności.

Po kilkunastu latach pobytu w USA wracają do Miasteczka Ania i Piotr. Są pełni energii i robią wszystko, żeby zaktywizować mieszkańców i rozbudzić w nich zainteresowanie kulturą. Organizują konkursy i różne imprezy, a nawet inwestują własne pieniądze w budowę…

Miasteczko

O tym, co chcą zbudować i jak kończy się ta satyryczna opowieść osadzona w polskich realiach, dowiedzieć się było można odwiedzając Miasteczko.

26 czerwca 2006 pokazaliśmy „Tak bardzo chciałbym być kimś innym” spektakl na podstawie tekstów m.in. : Alberta Camusa, Agnieszki Osieckiej i Williama Whartona. Był to monodram wyreżyserowany  i wykonany przez Piotra Makarskiego.

Bohaterem sztuki jest młody mężczyzna, który przeżywa problemy związane z pełną identyfikacją swojej osoby (kim jest i czego chce). Jego nieporadne pragnienia “bycia sobą” powodują, iż udaje mu się jedynie powielić już istniejące klisze ludzkich typów i zachowań. Teksty prozy poprzeplatane zostały piosenkami: Jana Kantego Pawluśkiewicza, Ewy Korneckiej, Zygmunta Koniecznego. Spektakl miał  nasuwać się nam pytanie: czy możliwa jest ucieczka z “klatki cywilizacji”, w której żyjemy? Czy i jak można osiągnąć wolność jakiej pragnął tytułowy bohater „Ptaśka”  Williama  Whartona?

W lipicu w cyklu TEATRY OGRÓDKOWE w poniedziałki o 7 wieczorem daliśmy trzeciego występ „Platformy Artystycznej O.B.O.R.A. w Poznaniu pt „OCH, SZCZĘŚCIE”.Scenariusz i reżyseria – Janusz Andrzejewski z udziałem Izabelli Tarasiuk i Janusza Andrzejewskiego.

Och szczęście

Aktorom towarzyszył Trio TAKLAMAKAN: Jan Romanowski (skrzypce), Michał Karasiewicz (fortepian), Andrzej Trzeciak (wiolonczela). Muzycznie projektem kierował  Jan Romanowski. Ten muzyczny spektakl inspirowany tekstami Horacego Safrina, Juliana Tuwima i Zbigniewa Herberta, opowiadał historię Żyda-tułacza. Powrotu w rodzinne strony wywołującego nostalgiczne wspomnienia. Wszystko to daje rodzajowy obrazek życia żydowskiego miasteczka, po którym pozostały jedynie pamiątki zgromadzone w walizce. Żydowski humor w najlepszym stylu to wystarczająca rekomendacja wspaniałej rozrywki. Do tego piękne piosenki śpiewane w jidysz. Po prostu cymes!

Na spektaklu pojawił się jako widz Mirek Konarowski. Dawno go nie widziałem. Okazało się, że to z Andrzejewskim grali swego czasu, gdy Mirek na krótko wyemigrował do Wrocławia – jeszcze w Dziekance na szóstym konkursie : Opowiadanie o Zoo – Albeego.

10 lipca 2006  pojawił się Teatr Maszoperia z Gdyni. Wystawili „PÓŁKARNAWAŁ” ze scenariuszem, w reżyserii i w wykonaniu  Ludwika Lubieńskiego i  Anny Maji  Miller

Treścią widowiska był znany motyw literacki mówiący o przebraniu śpiącego parobka w króla. Rzecz dzieje się przy znaczącym udziale widzów „grających” różne symboliczne role, a tym samym współtworzących przebieg widowiska. „Półkarnawał” tkwiący na pograniczu zabawy, sztuki i… życia  posiada  teatralno-widowiskową  formę, na którą składają się m.in. oryginalne „dekoracje” i „kostiumy”, muzyka oraz same działania aktorskie oscylujące pomiędzy dynamiczną  klaunadą, a wyciszeniem aż do samej obecności. Jest to propozycja dla każdego, możliwa do realizacji szczególnie w plenerze; wszędzie tam gdzie można „widzieć się i słyszeć” oraz… bawić!

Tegoż 10 lipca 2006  miało miejsce spore wydarzenie – o 20:30 poza konkursem wystąpił  –  laureat VII KTO z Mariensztatu: krakowska „Grupa Rafała Kmity”. Dla 820 osób, które pojawiły się w parku pokazali „PIOSENKI Z CYNAMONEM”. Ze scenariuszem i w reżyseri  – Rafała Kmity, z muzyką  Bolesława Rawskiego. Z udziałem w obsadzie: Marty Bizoń/Sonia Bohosiewicz, Marcin Kobierski/Piotr Sieklucki, Tadeusz Kwinta, Andrzej Róg, Jacek Stefanik/Wojciech Leonowicz

To skecze i opowieści wywiedzione z żydowskiego folkloru. Scena zapełniona jest dziesiątkami starych przedmiotów, spośród których każdy ma swoją historię i tajemnicę. Na szczególną uwagę zasługują piękne piosenki i perfekcyjnie skomponowane tańce. To także przypowieść o pamiętaniu i potrzebie przekazywania historii dalszym pokoleniom. W starych przedmiotach zaklęta jest bowiem tajemnica, która pozwala lepiej rozumieć świat.

Dziennik „Rzeczpospolita” uznał spektakl za jeden z czterech najlepszych spektakli teatralnych 2005 roku, natomiast  tygodnik „Przegląd” umieścił go w dziesiątce najważniejszych wydarzeń teatralnych ubiegłego sezonu. Ponadto na festiwalu Komedii Talia 2005 „Piosenki z cynamonem” otrzymały nagrody za najlepszą inscenizację  oraz  najlepszą muzykę.

17 lipca 2006  do konkursu aspirował – avant’TEATR z Krakowia i Scena Fundacji Starego Teatru. Pokazali Sławomira Mrożka „Emigrantów” w reżyseria i wykonaniu  Dominika Nowaka i Piotar Siekluckiego. Udział specjalny (w postaci projekcji wideo) wziął Edward Linde-Lubaszenko. Scenografia była dziełem Michała Borczucha.

Emigranci z Lubaszenką w tle

Klasyczny już dramat Sławomira Mrożka we współczesnej i niezwykle humorystycznej aranżacji dwóch młodych aktorów. Na scenie przeplatają się komedia i groteska, nie brakuje też chwili zadumy i nostalgii za opuszczonym domem, wszystko okraszone piosenkami Michała Bajora. Na spektakl zaproszała uśmiechnięta twarz Edwarda Linde-Lubaszenki. Całość podkreślała wesoła, pełna fantazji scenografia Michała Borczucha, jednego z najzdolniejszych reżyserów i scenografów młodego pokolenia.

No a po konkursowym  znów spektakl „repertuarowy”, o 20:30 Teatr Wybrzeże z Gdańska pokazał „FADO”. Teatralny recital Marzeny Nieczuji- Urbańskiej. Aranżacje były dziełem Adama Matyska i  Stanisława Reptowskiego.

Spektakl poza stricte teatralną konkurencją, to raczej piosenka aktorska, która na dodatek powstawała w Teatrze Wybrzeże w czasie gdy jego dyrektorem był przewodniczący memu jury Maciek Nowak. Wystarczające powody by nie kwalifikować do konkursu i wszystkie by przyciągnąć publiczność. Niektórzy mówią, że „fado” nie istnieje poza językiem portugalskim. Sprawdźcie, czy to jest prawda. Czy charyzmatyczna Marzena Nieczuja-Urbańska nie dorównuje legendarnym wykonawczyniom muzyki, która wyraża duszę Portugalii? – Pierwsza w Polsce próba zmierzenia się z portugalską pieśnią fado zainteresowała blisko 600 widzów.

24 lipca 2006  pojawił się Teatr Zakład Krawiecki we Wrocławiu z przedstawieniem  Eve Ensler: DOLNE PARTIE – MUSICAL INTYMNY w reżyseri  Szymona Turkiewicza Grały: Magdalena Skiba, Magdalena Engelmajer, Zuza Motorniuk, Karina Abrahamczyk.

Brawurowy musical osnuty na kanwie bestsellera Eve Ensler „Monologi waginy”. „Dolne partie…” to opowieść o młodej dziewczynie, która postanawia pójść na bardzo popularne w USA a u nas kompletnie nieznane warsztaty pochwowe.Będzie się musiała wykazać talentem malarskim, wokalnym  i … detektywistycznym. Czy dowie się czegoś nowego o swoich dolnych partiach? Spektakl jest roztańczony, intymny, kobiecy i ciepły. Porusza tematy, o których w Polsce rozmawia się szeptem.

No cóż sam nie jestm zwolennikiem świńtuszenia na scenie i przyznam,  że w związku z tym spektaklem miałem mieszane odczucia. Istotnie czy o siódmej wieczorem, gdy w parku jasno latem i każdy może z dziecmi trafić do ogródka można i czy wypada prowadzić dywagacje na poziome damskich majtek. Ostrzegłem więc lojalnie widzów pisemnie i ustnie, że spektakl Est zdecydowanie adresowany jedynie do widzów dorosłych. Nie wszystkim to jednak wystarczyło. Ludziom Gazety Wyborczej zdecydowanie to nie przeszkadzało lecz ci bliźsi Radiu Maryja – byli w szoku. Znaleźli się też tacy, którzy wykorzystali ten temat by pisać na mnie do burmistrza donosy. Dodatkowo spektakl nie był jakąś artystyczną rewelacją – acz przez publiczność oceniony został dosyć wysoko nie zdecydowałem się zaprosić go do konkursowych zmagań.

Po „Dolnych Partiach” o 20:30 jeszcze jeden konkursowy spektakl to  Jacka Hempela „JAKOŚ TO BĘDZIE” w reżyseri Krzysztofa Wierzbiańskiego z udziałem: Sylwestra Maciejewskieg i Jacka Kałuckiego.

To zapis dzisiejszej rzeczywistości widziany oczyma dwóch bohaterów A i B. W spektaklu poruszane są tematy, o które często Polacy spierają się i na temat których dyskutują, gdyż „zna się na nich każdy”: polityka, prawo, gospodarka, rolnictwo. Mowa jest również o etyce i kulturze naszego społeczeństwa czyli jednym słowem „żyćko” w Polsce początku XXI wieku.

I wreszcie – tego już  nawet  Wyborcza przemilczeć nie zdołała – 31 lipca 2006 Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie pokazał głośną sztukę: Michała Walczaka „PIASKOWNICA” w reżyseri Tomasza Mana w wykonaniu: Ona – Teresa Zielska, On – Robert Rutkowski

Debiutancka sztuka Michała Walczaka znakomicie, z wyczuciem i prostotą oddaje opis pierwszej miłości. Autor w krótkim czasie stał się jednym z najgłośniejszych i najzdolniejszych dramaturgów w Polsce. Warto czasem zatrzymać się i wrócić do piaskownicy z naszego dzieciństwa. Może to być pouczające! I było. Ciekawy spektakl wymógł całkowite przestawienie widowni. Trzeba było nawieźć mnóstwo piasku co zrobiliśmy tworząc naprawdę efektowne zdarzenie teatralne, które oglądało ponad 700 osób. Ta frekwencja  wyższa o o prawie dwieście od ponad pól tysięcznej widowni poprzednich spektakli dowodzi ilu widzów mimo wszystko „zabierała” nam Wyborcza nie racząc informować o znakomitej większości wystawień. Po tym konkursowym ( i zakwalifikowanym w rezultacie do konkursu) spektaklu sztukę   Zyty Rudzkiej „SEKS, CHEMIA I LATANIE” w weżyseri Marcina Sosnowskiego z udziałem Barbary Wrzesińskiej, Małgorzaty Sochy, Doroty   Dobrowolskiej i  Ryszarda Barycza           o 20:30 oglądalo około tysiąca widzów.

Trzy kobiety: babcia czyli Babi, jej córka Paulina i wnuczka Miśka. I jeszcze starszy pan zabłąkany w ich domu, o walecznym pseudonimie Łoś. Zakochany w Babi, żywy dowód na to, że mężczyźni nabierają rozumu po siedemdziesiątce. Tu żart goni żart, ale pod spodem kłębią się problemy.

W tej sztuce nic nie jest tylko śmieszne ani tylko smutne. Jest smutno-śmieszne, śmieszno-kwaśne, śmieszno-gorzkie, tak jak w życiu. I jak w życiu nikomu nie jest łatwo. Każda z kobiet ma swoją opowieść i snuje swój wątek, nie słuchając innych.

W sierpniu do OGRÓDKa –  siódmego  o 7 wieczorem zaprosiliśmy  przedstawienie „Bądź mi opoką” Barrie Keeffe. Prezentowało je „Gdańskie Stypendium Teatralne”, reżyserowali  Grzegorz Wolf i Ula Kijak a występowali Wojciech Chorąży, Grzegorz Wolf i Piotr Michalski.

To spektakl o tym jak miłość do piłki nożnej, a w szczególności utożsamienie z klubem sportowym może przerodzić się w fanatyzm. Ta angielska sztuka zwróciła na siebie uwagę na poznańskiej Malcie w 2005 roku. Mnie nie powaliła, chociaż niektórzy widzowie, szczególnie ci co redaguja miły mi zawsze portal internetowy  „wstęp wolny” byli innego zdania: „Narzekałem kiedyś (w lipcu czy czerwcu), że nie podobają mi się tegoroczne przedstawienia na Frascati. Jakieś takie nudne, jak montaż poetycko-muzyczny na szkolnym apelu. Potem Błyskawica i inni korespondenci pisali, że mają takie same odczucia. Ale w poniedziałek poszedłem na Frascati zobaczyć, czy nadal jest tak niedobrze. I zaskoczyłem się na plus. Trafiłem na przedstawienie „Bądź mi opoką” w wykonaniu teatru „Gdańskie Stypendium Teatralne”, reżyseria: Grzegorz Wolf. Nie był to hicior, na kolana mnie nie powalili, ale zdecydowanie było to przedstawienie, na które warto wyjść z domu (przynajmniej, lub zwłaszcza, jeśli wstęp jest wolny). Historia o trzech kibicach Manchesteru, którzy czekają pod stadionem w nadziei, że uda im się wejść na mecz. E, historia. Za dużo powiedziane – historia – raczej opowieść, bo dzieje się niewiele, stoją chłopcy i rozmawiają. Sama sztuka – w znaczeniu tekst – nieszczególnie mi się podobała, ale aktorsko naprawdę to było dobrze zrobione.

Scenariusz dla trzech aktorów - Teatr Korez

Wciągnąłem się w ten świat, jeszcze dziś wydaje mi się, że to wszystko działo się naprawdę… Podsumowując: jestem zadowolony, że poszedłem na to przedstawienie. I chyba zacznę znowu w poniedziałki chodzić na Frascati.”. Miła recenzja. Spektaklu do konkursu nie zakwalifikowano w odróżnieniu od pokazanego o  20:30 przez jakże mi przyjazny   Teatr Korez z Katowic -  SCENARIUSZa DLA TRZECH AKTORÓW Bogusława Schaeffera w opracowaniu tekstu – Mikołaja Grabowskiego. Grali – i to jak ! Bogdan Kalus, Mirosław Neinert, Dariusz Stach/Piotr Warszawski.

Bogusława Schaeffera w końcu laureata jednej z honorowych nagród ogródkowych –  przedstawiać nie trzeba nikomu. Jego rytmiczne, dowcipne dialogi wspaniale nadają się do teatru ogródkowego. Gra katowickich aktorów jest tak naturalna, że zapominamy o aktorstwie i oddajemy się zabawie, nie wiedząc, kiedy kończy się sztuka. Ten spektakl prawie tak stary jak moje KTO i znajomość z Mirkiem Najnertem prezentowany był m.in. w Wiedniu, Budapeszcie, Essen, Kolonii, Berlinie, a na  opisywanym włąśnie XV konkursie po prostu zwycięży – najzasłużeniej !

Ostatni przed finałami dzień KTO to był 14 sierpnia 2006 . Najpierw o siódmej  Teatr Wiczy z Torunia pokaże  „CESARZA” w reżyseri Romualda Wicza-Pokojskiego z udziałem: Romualda Wicza-Pokojskiego, Radosława Smuźnego, Krystiana Wieczyńskiego i Błażeja Wdowczyka.

To prześmiewcza przypowieść o władzy. Rozgrywa się w transowym rytmie bębnów, ale mimo odrealnienia całej sytuacji, sporo w niej odniesień do aktualnych wydarzeń w kraju. Wciąż obserwujemy groteskowe popisy walk, które zaświadczać mają o męskości i sile. Spektakl o tym, co dotyka i boli nas wszystkich we współczesnej Polsce, nie pozbawiony humoru i lekkości.

O  20:30   Teatr z Gorzowa Wielkopolskiego wystawił zaś „NOCLEG W APENINACH” w reżyseria Jana Skotnickiego, ze scenografią: Małgorzaty Treutler, muzyką Stanisława Moniuszko oraz: Karoliną Miłkowską,  Joanna Rossą, Krzysztofem Kolbą, Arturem Nełkowskim, Markiem Pudełko, Cezarym Żołyńskim, Janem Mierzyńskim, Przemysławem Kapsą, Anną Łaniewska, Edytą Milczarek, Beatą Chorążykiewicz, Bogumiłą Jędrzejczyk o Iwoną Haubą w obsadzie.

Jednoaktowa śpiewogra ze wspaniałą muzyką Stanisława Moniuszki graną na żywo.  Rzecz dzieje się w gospodzie Anzelma w Apeninach, dokąd powraca syn właściciela, zakochany Antonio.  Nie ma już wolnych miejsc, gdy przybywają tam również tajemniczy Fabricio i piękna Rozyna… Wielkie uczucie i intryga kryminalna, humor i wspaniałe partie śpiewane czynią z tej sztuki idealną propozycję na letnie wieczory.

Tutaj rządziła publiczność. Krótko i na temat.

Liczba widzów z 22 tysięcy w roku 2004 wzrastała w postępie geometryczny do 44 w roku 2005 tysięcy, zbliżając się do 90 tysięcy w roku 2006. Najdłuższy i najtańszy Festwal w Polsce trwała łącznie 120 dni a kosztował około 800 tysięcy zlotych. To tyle ile dziś Pani Prezydent Gronkieiwcz potrafi lekką ręką wydać np. na 3o minutowy film o Chopinie zrealizowany przez firmę zewnętrzną. Film dokumentalny, którego produkcja w TVP zmieściłaby się w granicach 80 do 100 tysięcy złotych. O czym publicznie obywateli i służby kontrolne samorządu  Warszawy – powiadam.

W trakcie Ogrodów Frascatii 2006  pokazano 265 najprzeróżniejszych spektakli. Zatem jeden event kosztował średnio: niezależnie czy był to koncert Marii Peszek, Koncertowe wykonanie Mszy, czy recital Jerzego Połomskiego lub występ Teatru z Katowic  w granicach 3 tysięcy złotych.  Zaś koszt jednego widza na spektaklu to około 9 złotych od osoby na bezłatnej miejskiej imprezie.

Takie były zabawy, spory w one lata

W Ogrodach na Frascatii, z dala od gier świata…

CDN

Rozdz. CXLVII – Śpiewy ogródkowe i fraszki domowe

Po teatrze: Muzyka, taniec i śpiew a z nim  i kabaret.  Było w tym coś nowego, coś co zacieśniało wspólnotę, zadzierzgiwalo ją do tańca, do wspólnego przeżywania teatru, wreszcie do rozmowy. Wtorki ze śpiewem i kabaretowe piątki w czerwcu oraz w lipcu przyciągać będą nieprzebrane tłumy.

ŚPIEWAJĄCE OGRODY  odbywały się we wtorki.

Stanisława Celińska w Ogrodach Frascati - 2006

Inaczej niż Włosi czy Niemcy, Polacy  rzadko śpiewają. A już wspólnie fatalnie nam to wychodzi. “Szła dzieweczka do laseczka”, “Sto lat”, wcale nie takie łatwe “Góralu czy ci nie żal” – o uroczystym zawodzeniu nie wspominając. Chciałem to zmienić. Śpiewać z najlepszymi, śpiewać wspólnie i chórem. Wyjść z Frascati z jednym szlagwortem na ustach. Od piosenek Okudżawy czy Połomskiego, poprzez cygańską balladę na finale “Mszy  radosnej” wg Derfla i Brylla: “Pozwól mi Boże, jeżeli możesz abyśmy chwilkę pożyli” – kończąc.

W tym cyklu 6 czerwca 2006 odbył się recital recital Romana Ziemlańskiego pt:” Kolekcjoner wspomnień”.

Romek Ziemiański to wirtuoz gitary, balladzista, aranżer. Koncertuje w kraju i za granicą m.in.: USA, Włochy, Szwecja, Rosja, Wielka Brytania, Niemcy, Austria. Jest cenionym kompozytorem i aranżerem, twórcą muzyki słynnych spektakli: “Msza Wędrującego” wg Edwarda Stachury, “Misterium o Bogu Ukrytym” wg Karola Wojtyły oraz muzyki teatralnej. Jest laureatem licznych nagród krajowych i zagranicznych. Autor podręcznika “Gitara z nauczycielem i bez”.  Ma za sobą wieloletnią współpracę ze Sławą Przybylską, Marią Fołtyn, Niną Andrycz, Anną Chodakowską, Haliną Frąckowiak, Jonaszem Koftą.

Recital wokalno-gitarowy “Kolekcjoner wspomnień”, jak również niedawno wydana płyta pod tym samym tytułem to przede wszystkim przekrój twórczości Mistrza Bułata Okudżawy. Zarówno nowe utwory jak i całe przedsięwzięcie są hołdem złożonym jednemu z najsłynniejszych artystów XX wieku.

13 czerwca 2006 zapraszała na swój recital Zatytułowany ”To wszystko z nudów” Marta Kuszakiewicz. To laureatka wielu nagród w konkursach piosenki nieobojętnej m.in: I nagroda Polskiego Radia “Mikrofon dla wszystkich”, I nagroda specjalna na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenki, I nagroda w Jarmarku Piosenki. Absolwentka wydziału Piosenki Aktorskiej Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Swoje umiejętności szlifowała u takich autorytetów scen polskich jak: Artur Barciś,  Jacek Różański,  Mira Nuckowska, Andrzej Ozga.Wykonuje trudny i nietuzinkowy materiał muzyczny z wielką pasją i zaangażowaniem. W repertuarze m.in.: piosenki z “Kabaretu Starszych Panów”,  piosenki Ewy Demarczyk, Renaty Przemyk,  Hanny Banaszak.

Recital łączył w całość poetyckie słowo wiązane napisane przez Martę, która od najmłodszych lat pisze wiersze, opowiadania i słowa do piosenek.

Natomiast 20 czerwca 2006 ponad 600 osób śpiewało wraz z … Haliną Kunicką. Ta artystka znakomicie pojęła moje intencje. Śpiewała dla publiczności i śpiewała z ludźmi – swoje powszechnie znane przeboje lecz także inne po prostu publiczności znane. Poprostu „piosenki lekkie, łatwe i przyjemne” w  czym wspomagał ją akompaniując wspaniale -Jerzy Derfel.

Halinę Kunicką  znamy wszyscy, bo jakże nie znać artystki, która wystąpiła w Polsce ponad trzy tysiące razy ze swoimi recitalami. Jej dwanaście  longplayów sprzedano w nakładzie

przekraczającym milion egzemplarzy. Otrzymała również trzy Złote Płyty, śpiewała w kilkudziesięciu krajach na świecie, nakręciła ogromną ilość programów telewizyjnych  w Polsce i poza jej granicami. Jej repertuar jest różnorodny: przeboje, piosenki literackie, piosenki aktorskie i kabaretowe – zawsze z sukcesem!

Impreza robiła się coraz bardziej znanan. Lato w pełni: 27 czerwca 2006 na recital Stanisławy Celińskiej „Uśmiechnij się”  z akompaniamentem Małgorzata Piszek przyszło wg naszych obliczeń 745 osób.

Repertuar artystyczny  Stanisławy Celińskiej jest wszechstronny:  od klasyki do sztuk współczesnych, od ról komediowych po charakterystyczne. Jest ulubienicą reżyserów teatralnych i filmowych. Postaci kreowane przez nią są wewnętrznie skupione, pełne prostoty,  przytłoczone metafizyką.

„Uśmiechnij się”  to tytułowa piosenka ze złotej płyty artystki.  Piosenki prezentowane w recitalu “Uśmiechnij się” to poezja śpiewana, od tekstów Jana Kochanowskiego do znanych i powszechnie lubianych tekstów kabaretowych.

Halina Kunicka w Ogrodach Frascati 2006

4 lipca 2006 odbył się przy ponad pół tysiacu widzów recital Elżbiety Jodłowskiej: „Baba w reformach”.

Elżbieta Jodłowska – aktorka estradowa, członkini takich kabaretów jak między innymi: “Kabaret Olgi Lipińskiej”, “Stodoła”, czy “Chirurgia Zakaźna”.

Recital  przeplatany był fragmentami musicalu napisanego przez Elżbietę Jodłowską pt. “Klimakterium i już”, w którym wzięły udział wybitne, lubiane aktorki:  Krystyna Sienkiewicz, Iga Cembrzyńska czy Emilia Krakowska. Piosenki zostały napisane przez znanych polskich autorów, m.in. przez: Magdę Czepińską i Marcina Wolskiego.

Zaś 11 lipca 2006 klęczałem wraz z 840 widzami wręczając kwiaty za jej wspaniały recital Krystynie Sienkiewicz. Koncert nosił tytuł :”Śpiewajmy razem”.

Artystka z wykształcenia jest grafikiem. Sztuki plastyczne porzuciła na rzecz piosenki i aktorstwa. “Poszłam do STS-u, żeby robić kostiumy, plakaty, scenografię. Wiedziałam doskonale, że nic jeszcze nie umiem, ale przecież w teatrze jest bardzo dużo roboty, zawsze się do czegoś przydam. A że byłam taka ładna, zdolna i skromna (ha, ha, ha!) – zaśpiewałam”... I tak już zostało. Od teatru studenckiego do Teatru Ateneum. Potem przyszła kolej na seriale telewizyjne: “Lekarstwo na miłość”,”Rzeczpospolita babska” , “Rodzina Leśniewskich”, “Graczykowie”.

Jest  wielką miłośniczką zwierząt i Prezesem Fundacji 120-lecia (Towarzystwo Przyjaciół nad Zwierzętami).

Tak minął czerwiec. Przygrywka ledwie

W lipcu narastało to – frekwencyjne szaleństwo. Tłumy gęstniały. Coraz precyzyjniej trzba było rozprowadzać wejściowki. Zdarzaly się, choć bardzo rzadko, niekultuarlne pretensje. I wtedy – dobry omen. Po którejś z imprez rozpoznał mnie Pan Paweł Trzebiatowski. Pana Pawła poznałem z 10 lat wcześniej, gdy dla  „TV Polonii” realizowałem program „Logos” na zlecenie KBN-, był wtedy kierownikiem produkcji. Odłączył się jednak od TV zakładając z kolegą firmę „Proscenium” specjalizująca się wynajmie sprzętu akustycznego. Tego letniego wieczoru podszedł do mnie po muzyczno tanecznej imprezie. Przypadkiem trafił tu 14 lipca, gdy w przedzień swych urodzin kokietowałem publicznie,  przybyłą na swoje urodziny z Francji Małgosię Brzozowską- Montenoise  wypuszcznymi z okazji „Zdobycia Bastylii” francuskimi piosenkami Dassina. „A toi”, „Si tu t’appelles mélancolie” etc.

- Panie Andrzeju wykrzyknął jakież się panu cudowne miejsce udało stworzyć. Nie dałem się długo komplementować. Po piętnastu minutach załatwiłem z nim „po kosztach” czyli  bodaj za sto złotych dziennie plus koszt transportu wynajem dwoch ogromnych, kinowych niemal telebimów, którze ustawiwszy na wysokości wejścia na teren gry przy Górnym Foyer oraz na „niskości” dolnych kuluarów dałem zasiadającej publiczności pełen komfort oglądu najliczniej odwiedzanych imprezez muzycznych.

Podgotowane przez panią Mirkę Śpiewające Ogrody doglądała Bocheńska.  Byłem na każdym spektaklu. Dbałem o reklamę. Kolejny umówiony  18 lipca przybył  Jerzy Połomski. Recital nosił tytuł:”Nie zapomnisz nigdy”  i wszystko jak w zegarku. Pan Połomski bardzo miły, skromny,  no a my -  byliśmy też przygotowani. I akustycznie i odbiorczo. Tłumy nieprzebrane – Wojtek  Kur  zliczył 2200 osób ale tu mamy już do czynienia z błędem statystycznym.

Telebimy jednak pracowały. Komfort był pełen, a ja … popadłem już w rymowanie. Szukałem  własnej formy, osobistej uwagi. Janek twierdził, że mu przypominam Mariana Załuckiego – zaryzykowałem nadawanie jakiegoś stylu. Jakiejś niepowtarzalności tym spotkaniom. Nie wiem czy to moje fraszki sa dobre, ale są chyba: „jakieś” -  pokazywać przede wszystkim miały artystom i publiczności, że ktoś tu na nich czeka, że komuś zależy.

Zatem na część pana Jurka napisałem taką, w pewnym sensie ideologiczną fraszkę:

Jerzy Połomski w Ogrodach Frascati 2006

Tu miało być Opolom wbrew

Gdzie cała sala śpiewa z nami

Chciałem aby nasz wspólny śpiew

Odniósł zwycięstwo nad mediami

Lecz przyszedł do nas tu pod drzewa

Jerzy Połomski. Niechaj śpiewa !

To było 18.VII.2006. Jerzy Połomski debiutował w warszawskim Teatrze “Syrena”, a po dwóch sezonach teatralnych rozpoczął twórczą indywidualną drogę i mknął szybko w górę po szczeblach drabiny zwanej karierą. Laureat niezliczonej ilości, nagród, wyróżnień, plebiscytów, uczestnik wielu festiwali piosenki. Ze swymi recitalami występował w całej Europie, Ameryce i Kanadzie. Nagrał ogromną ilość płyt, uzyskał tytuł Najpopularniejszego Piosenkarza Polonii Amerykańskiej. Zrealizował wiele recitali telewizyjnych w Polsce, Rosji i Ameryce. Tam właśnie w Ameryce ukazała się książka autorstwa Róży Nowotarskiej  pt. “Świat Jerzego Połomskiego”.

25 lipca 2006 mieliśmy awarię, ktoś mały chciał nam zrobić wbrew myśląc, że zepsuje mi humor w ostatniej chwili rezygnując z imprezy. Ale takiej możliwości już nie było. Janusz Tylman „uwiódł” raz dwa, pamiętającego jeszcze Dolinę Szwajcarska Roberta Kudelskiego, który wystąpił ze swoim recitalem piosenki francuskiej. I znów ponad 500 osób.

Następnym wydarzniem był 1 sierpnia 2006.  Koncert z okazji Rocznicy Powstania Warszawskiego zorganizowany i poprowadzony przez  Aleksandra Czajkowskiego- Ładysza z udziałem Małgorzaty Kubali. Pojawiło się też ponad tysiąc osób a ja po raz pierwszy przedstawiłem publiczności mój wiersz, do którego z czasem Janek Pietrzak zmieniwszy go nieco napisze melodię – „Ogrody Frascati”.

Piosenki Powstania Warszawskiego na stałe weszły do  domowego śpiewnika. Ten historyczny, muzyczny zapis “tamtych dni” przywołuje pamięć i wzruszenie. Artyści Ogrodów Frascati zapraszali do wspólnego śpiewania, każdego komu bliska jest walcząca Warszawa. Gospodarzem spotkania był obok Ładysza i pani Małgosi tekże Chór Uśmiech.

Bohdan Łazuka w Ogrodach Frascati - 2006

No a 8 sierpnia zagościł na Frascati ze swym recitalem Bohdan Łazuka.  Jemu i mniej wiecej ( zdaniem Wojtka Kura) 2,5  tysiącom widzow zadedykowałem taki wierszyk:

„Choć „Miłość złe humory ma”

A one „Tak jak to dziewczyna”

„Mały Gigolo” w piosnkach  trwa

I Bohdan jest „Bohdan się trzyma”.

Zaśpiewać z nim – to będzie sztuka

Przed Państwem Bohdan Łazuka !

Łazuka jest legendą polskiej estrady i znakomitym aktorem. Po uzyskaniu dyplomu w PWST występował w stołecznych teatrach, m.in. Współczesnym, Syrenie, Komedii i Rozmaitościach. Jako piosenkarz debiutował w Kabarecie Szpak. Zdolności aktorskie i wokalne wykorzystywał w Kabarecie Starszych Panów. Nie tylko przebojowe piosenki uczyniły go popularnym, lecz także filmy z jego udziałem, które przeszły do kanonu polskiego filmu.

15 sierpnia 2006 wykonan została  Msza Mała Radosna d-moll skomponowana przez Jerze Derfla. Śpiewali ją – chórem: A. Mikołajczuk – sopran, M. Wróblewska – sopran,  R. Lawaty – alt, R. Pożarski – alt, M. Bornus Szczyciński –   tenor, C. Szyfman – tenor, M. Borczyński – bas,  S. Szczyciński – bas. Grała  Camerata Vistula: A. Gołębiowska – flet, T. Wojnowicz – obój, R. Gołębiowski – klarnet, L. Wachnik – fagot, A. Gębski –  skrzypce, P. Markowski – skrzypce, G. Chmielewski – altówka,  E. Piwkowska – wiolonczela, A. Wróbel – wiolonczela, R. Nur – kontrabas, J. Derfel dyrygent, fortepian.

Kompozytor tak o swym dziele napisał: “Małą Mszę Radosną d-moll” napisałem z własnej, nieprzymuszonej woli, czyli “z czystej potrzeby serca”, dedykując ją duszpasterzowi środowisk twórczych ks. W. Niewęgłowskiemu – mówi o Mszy sam kompozytor. Prawykonanie Mszy odbyło się 31 października 1999r. w kościele Środowisk Twórczych z udziałem chóru “Lord Singers”, zespołu instrumentalnego A. Wróbla i aktorów Joanny Anderman-Trzepiecińskiej i Stanisława  Górki. Potem m.in.  “Małą Mszę Radosną d-moll” wykonano kilkakrotnie, na drugim Festiwalu Polskiej Muzyki Kameralnej, z udziałem chóru Bornus Consort i Cameraty Vistula w 2003 r. W roku 2004 Msza wykonana w tym samym składzie osobowym, w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina zainaugurowała obchody Jubileusz 50-lecia Wydziału Reżyserii Dźwięku.

Camerata Vistula - Mała Msza Radosna d-moll w Ogrodach Frascati 2006

“Mała Msza Radosna d-moll” napisana jest na czterogłosowy mieszany chór i zespół instrumentalny (Flet, obój, klarnet, fagot, skrzypce I i II, altówka, wiolonczela I i II, kontrabas, fortepian)  i składa się z ośmiu krótkich części: Prolog, Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus, Agnus Dei, Communio, Finał.

“Małą Mszę Radosną d-moll” poprzedza motto: “Każdy Pana Boga po swojemu chwali”. Jest to trawestacja motta poprzedzającego “Missa solemnis” G. Rossiniego, które zainspirowało mnie do napisania mojej mszy.

Na pomysł wykonania Mszy Jurka na Frascatii wpadłem wczesną wiosną. Mszę znałem tylko z nagrania, wiedziałem, że raz czy drugi wykonano ją w kościele Środowisk Twórczych i, że Jurek napisał ją na zamówienie ks. Wiesława Niewęgłowskiego. Bardzo mi się spodobała domowym sposobem wykonana płytka, którą przy jakiejś okazji ofiarował mi Jurek. Była to rejestracja nagrania wykonanego,  gdzieś bodaj w Akademii Muzycznej. Prosta, radosna, szczera, lekka, a przecież niezwykle melodyjna udowadnia, że istnieją formy wieczne przy pomocy, których muzyk jakiejkolwiek nie byłby muzycznej konduity będzie się starał przypodobać Bogu. Iluż ludzi mogło słyszeć ten utwór podczas dotychczasowych kilku wykonań ?  Ledwie kilkaset. Wszak pełne wykonanie mszy to nie są żarty. To dziesięciu muzyków, ośmiu solistów i sam Derfel – dyrygent grający na fortepianie.  Minimum 19 osób. Na co jak na co, na to wszak muszę dostać wsparcie, patronaty i dotację – naiwnie myślałem.

Nic podobnego! Wspominałem już, że Malgosia Naimska z szefem Stołecznej Estrady ( nazwisko doprawdy nie warte upamiętnienia) odwrócili się od projektu plecami, nawet Minister Kultury, który wsparł Festiwal Literatury i Jubileusz Festiwalu Ogródkowego już na ten event pieniędzy nie znalazł. Po odejściu Andrzeja z funkcji Wilekiego Kanclerza moje „przełożenie” na Pałac Prezydencki też okazało się zbyt słabe, Gazeta Wyborcza z założenia była przeciw.

Ja się jednak uparłem ! Nawiązałem kontakt z szefującym zespołowi kameraislów, królem wiolonczelistów Andrzejem Wróblem. Ograniczyliśmy zespól do niezbędnego lecz satysfakcjonującego minimum, a gdy okazało się, że finasowo nikt nas już nie wesprze podciągnąłem imprezę pod dotację dla XV Festiwalu Teatrów Ogródkowych  jako towarzyszącą i … spektakl się odbył.

To było 15 sierpnia 2006 roku. W równą rocznicę otwarcia Sceny na Frascatii. „Witam w Ogrodach Frascati stałych bywalców. Witam tych, którzy przybyli tutaj po raz pierwszy. Szczególnie wzruszony z trzech powodów. Pierwszym oczywiście ważny dzień. 15 sierpień, dzień święta kościelnego, dzień bitwy zwycięskiej, a dla nas dzień spełnienia się Cudu na Frascatii. Rok temu o tej porze – 15 sierpnia postawiliśmy tę nową scenę i z maleńskiego teatrzyku ogródkowego, który wedrował przez Warszawę: przez Lapidarium, Gwiazdeczkę, Mariensztad, Dolinę Szwajcarską tutaj storzylismy miejsce, w którym mogą spotykać się warszawscy inteligenci. I to jest wielka radość, to wielkie podziękowanie dla ogromnego grona współpracowników, którzy mi przy tym pomagali i dla tych wszystkich włodarzy Stolicy, którzy nam w tym pomogli.” Tłum widziałem przed sobą nieprzebrany, choć to było w wielki letni weekend, w środku sierpniowej kanikuły kiedy połowa miasta na wakacjach, kiedy i ci co pozostali uciekają z miasta nad Zalew, do wielskich siedlisk, w puszczę Kampinoską i Białą.

Choć imprez konkurencyjnych też nie mało, choć najbardziej opiniotwórczy organ weekendowych repertuarów „Co jest grane” Gazety Wyborczej nie wspomniał o imprezie ani słowa mimo, to wszystkie loże przed sceną były zajęte, między nimi zielone krzesełka powyciągane z zaplecza, młodzież obsiadł szczelnie zasłaniająca nieco widoczność sceny klasycystyczną fontannę, studenteria obsiadła skarpę, z której widok na scenę bodaj czy nie najlepszy, a starsi ? Dla starszych miałem kolejną niespodziankę.

Te wynajęte dzieki pomocy pana Trzebiatowskiego Telebimy. Sprawdziły się już 18 lipca na koncercie Jurka Połomskiego, 8 sierpnia kiedy występował Bohdan Łazuka. Frekwencja na tych koncertach przekraczała dwa, zbliżała się do trzech tysięcy osób. Dziś było mniej.  Byłem wręcz zawiedziony: tysiączek  – bez mała…

Pierwsz część koncertu to były utwory Stefaniego, Polonez Ogińskiego i Menuet g-dur I.J.Paderwskiego. Potem zwróciłem się do publiczności w te słowa:

.„ Proszę Państwa, tak jak powiedziałem za chwileczkę wysłuchamy mszy napisanej przez Jerzego Derfla. Bardzo to szczególny utwór. Utwór, który powstawał w domu,  naszym domu. Bożym domu u księdza Wiesława. Którego pierwsze wykonania wiązały się z tekstem napisanym przez obecnego tutaj Ernesta Brylla. Tekst Epilogu i tekst prology macie państwo. Może go nawet na koncu wspólnie wykonamy. Są  wśród nas pierwsi wykonawcy tego utworu. Widziałem Marka Stołowskiego, Stanislawa Górkę – tych, którzy to po raz pierwszy śpiewali. A jak powiadam ten nasz wspólny dom wędrował również z nami przez Konkurs Teatrów Ogródkowych, przez wymienione przeze mnie miejsca, aż do tych ogrodów Frascatii. No i nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował tego w jakiś sposób napisać, zapamiętać:

Ogrody Frascati

Warszawo ma -  zieleni pełna !

Warszawo w parkach  i ogrodach

Żyjesz! Historia się dopełnia

Tu na Frascati,  na tych schodach.

Gdzie krwią powstańca marmur broczy.

Gdzie każda skarpa, skwer, dolina -

Pamięta zryw i czas proroczy.

Gdzie dziejów – się nie zapomina.

Moja Warszawo! W nowe mury

Przybysze z miast i polskich wsi

Przynieśli wiano swej kultury.

Ja pytam: co w Twych głębiach tkwi.

Tradycji Twej uważnych stróży:

Prusów, Słonimskich i Waldorffów -

Świadectwa, których czas nie zburzył

Przyzywam dzisiaj – do raportu !

A raport głosi, tu na schodach,

Że mury w gruz, mieszkańcy precz -

Rozpierzchli się po antypodach.

Została – pospolita rzecz.

I rzecz ta  w pokoleniach wzrosła.

I żyje w biegu Wisły,  w trawie.

Ta rzecz jak Mała Msza Radosna

W Ogrodach Frascati – w Warszawie

Datuję ten wiersz 14.VIII.2006. Choć jego pierwszy zarys powstał nieco wcześniej. W  moim dyrektorskim gabinecie gdzies między 30 lipca a 1 sierpnia złożyłem pierwsze strofy by wypowiedzieć na otwarcie koncertu z okazji przypadająceh 1 sierpnia rocznicy Powstania Warszawskiego. Tak się w tym roku złożyło, że rocznice przypadły we wtorki wtapiając się cykl Śpiewających Ogrodów”.

Wszystko naturalnie zmierzało do wielkiego XV teatralnego finału, na który miałem ministerialny budżet i pod który mogłem „podpinać” takie muzyczne zdarzenia jak Mszę Derfal czy koncert Ładyszów na Frascatii, który potraktowany zostanie jako inauguracja Festiwalu. Jednak o tym za chwię. Wracajmy do śpiewów. Będą jeszcze trwały cały wrzesień.

Tygodnik WPROST - 18 czerwca 2006

29 sierpnia 2006 już po Festiwalu Ogródkowym odbył się recital aktorki Teatru Rampa – Agnieszki Fajlhauer  pt:”Famfatalna Królewna i Miejskie Wilki”.

Aktorka Teatru Rampa. Ukończyła studio wokalno-aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Tam też poznała prawdziwy smak Teatru. Brała udział w wielu musicalach Teatru Rampa. Grała role, od zupełnie niewidzialnych (śpiewanie w kanale orkiestry), po pierwszoplanowe. I chyba tam, w czeluściach orkiestronu zrodziły się jej ogromna energia, optymizm i uwielbienie dla pracy. Tym razem  pani Farfhauer nie zgromadziła nadzwyczajnych tłumów podobnie jak biesiada literacka z udziałem Jana Jakuba Należytego.

5 września 2006 w cyklu „Śpiewające Ogrody” odbył się            Recital aktora Teatru “Rampa” Jarka Witaszczyka, który przy akompaniamencie  Jana Andrzeja Paluszkiewicza  wykonał piosenki Jacques’a Brela  Jacques Brel urodził się i wychowywał się w Brukseli. Po ukończeniu 23 lat wyjechał do Francji, aby poświęcić się karierze muzycznej. Występował w kabaretach i komponował. Był szeroko znany wśród francuskiej publiczności. Odbył tournée po Europie. Szczyt kariery międzynarodowej osiągnął w latach 60. odwiedzając m.in. kraje za żelazną kurtyną, w tym również Polskę. Śpiewał głównie po francusku i flamandzku. W krajach francuskojęzycznych często uznawany jest za jednego z najlepszych piosenkarzy z kręgu kultury francuskiej. Znany był ze swych humorystycznych piosenek.

Jarek Witaszczyk śpiewając piosenki Jacques’a Brela kontynuuje tradycje artystów zaangażowanych w poezję śpiewaną.  12 września 2006 odbył się koncert absolwentów Szkoły Muzycznej im. F. Chopina – sióstr bliźniaczek Patrycji i Oktawii Kawęckich, które przy akompaniamencie Marcina Partyka zaprezentowałyn najlepsze standardy muzyki jazzowej i piosenki aktorskiej.

Wreszcie 19 września 2006 wystąpiła ze swym recitalem znana ze współpracy z Jackiem Fedorowiczem w jego „Wadomościach” i naszych koncertów na Frascatii: Hanna Chojnackia wykonując iosenki z repertuaru Reny Rolskiej przy akompaniamencie Michała Salomona.

Hanna Chojnacka – aktorka Teatru Nowego w Warszawie. Możemy spotkać ją  w serialach: “Pensjonat pod Różą”, “Samo życie”. Jacek Fedorowicz powierzył aktorce czytanie satyrycznego Dziennika. Przygotowany przez artystkę recital oparty jest na najpopularniejszych piosenkach Reny Rolskiej. “Złoty pierścionek”, “Nie oczekuje dziś nikogo”….to piosenki, które śpiewała cała Polska. Artystka w swoim recitalu nadaje nowy charakter popularnym piosenkom, które weszły na stałe do klasyki muzyki rozrywkowej.

Śpiewające Ogrody w 2006 roku koordynowała Małgosia Bocheńska choć prace zainicjowane zostały  przez pewną nieszczęśnie ustosunkowaną  aktorkę . Ta Komediantka to jednak  osobna story.

CDN  „Komediantka i Literatka” czyli wrażliwe dane

Rozdz.CLXVIII – Komediantka i Literatka czyli posady

Ta Komediantka – to zatrudniona w Domu Kultury bohaterka kardiologicznych reklam i poetyckich wieczorków. Kto wie czy nie istotna przyczyna mojej ostetcznej klęski. Fakt, że nie ułożyłem sobie z nią stosunków dowodzi pewnie mojej niewątpliwej krótkowzroczności, głupiej ortodoksyjności czy zasadniczości. Wierności jakimś abstrakcyjnym założeniom. Jakiejś wydymanej sprawiedliwości, abstrakcyjnym prawom. Idiotycznej bezkompromisowości, której dziwili się nawet Ci, którzy zyskiwali na moim zaślepieniu.

Komediantka jest zatem aktorką. I to przyzwoitą. Dziś bardzo już w latach jednak zadbana, wyliftingowana, ustawiona. Niemal całe życie 33 lata  spędziła w warszawskim Tearze Dramatycznym. Grała. Raczej nie główne ale jednak – role. Debiutowała w Katowicach zagrała nawt  Ofelię. I Klarę w „Zemście” reżyserowanej niegdyś przez Holoubka. Dostała raz  na  zachętę nagrodę specjalną „dla młodej aktorki”, To było w 1962 roku. Na pożegnanie  z warszawskim Teatrem w 1997 r. Medal 400 lecia stołeczności miasta nadawany przez Prezydenta Warszawy. Poza tym, żyła. Uprawiała zawód. Wyspecjalizowała się w dubbingach, dziś jest gwiazdką reklamy. Córkę też wykierowała na aktorkę, więc gdy w 1997 roku zaprzyjaźniona wieloletnia kierowniczka biura organizacji widowni w z jej Teatru została kierowniczką Śródmiejskiego Domu Kultury panie wpadły na pomysł iście genialny – zabezpieczający właściwie do końca życia.

Rzecz w tym, że  w miejscu pracy, gdzie zastaje cię wiek emerytalny musisz oddać posadę – zwalniając etat dla młodszych pokoleń. Jeśli jednak przejdziesz na wcześniejszą emeryturę z teatru czy innego miejsca zatrudnienia, a w nowym zakładzie pracy podpiszą z tobą umowę na czas nieokreślony – do końca życia będziesz zabezpieczony. Nikt Cię praktycznie do końca życia zwolnić nie zdoła jako pracownik z długim stażem pracy !!!

Agata Tuszyńska - konsultantka literacka Domu na Smolnej -w sezonie 2005

Jest więc Komediantka osobą – niezwykle zaradną.  Świat jej wartości jest skończenie prosty. Troszkę dla siebie, ciut – ciut dla bliźnich i dla rodziny co nieco.  Gdy pojawiłem się na Smolnej odkryłem, że na Marszałkowskiej, którą nieformalnie zawiaduje stosunki panują patriarchalne. Pani Komediantka wpadała, od czasu do czasu. Miły chłopiec Pan Tomek otwierał i zamykał drzwi lokalu, w którym rządzili: seniorzy, brydżyści, najprzeróżniejsi klubowicze. Poza tym nad klubem sprawowali pieczę zawodowcy od „upowszechniania kultury”. Z panem Zdzisławem Tadeuszem Łączkowskim i … pewną Literatką. Ten pierwszy – wieloletni redaktor PAX-owskiego „Słowa Powszechnego”, który swą karierę zaczynał od redagowanie działu kulturyn w „Tygodniku Powszechnym” w czasie PAX-owskiego zaboru lat 1953-1954 nie dawała się długo wypraszać. Zorientował się szybko, że proponowany „domokulturowy” styl chałturniczych konsultacji literackich nie spełni moich oczekiwań. Należąca do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Literatka broniła się dłużej. I ja początkowo miałem nadzieję, że uda mi się dogadać z tą chodzącą popielniczką. ( Nie bacząc na jakiekolwiek formy nie wyjmowała papierosa z ust jakby się od dwudziestu lat nie zmieniły w tym zakresie obyczaje).

Jednak to, co pani Komediantka wespół z Literatką  wyprawiały  wprowadziło mnie w osłupienie. Szczególnie w dziedzinie literatury. Panie jako ozdobę swych klubowych działań i chałturek potraktowaly bowiem tzw. Biesiadę Poetycką na której zjawiało się kilkunastu emerytów. Komediantka siadała wystrojona i czytała niezwykle zazwyczaj grafomańskie wiersze pupilów pana Łączkowskiego, które Literatka ( nie wyjmując papierosa z ust) poddawała fachowej ocenie. Ich występy przerwywał od czasu do czasu jakiś wtręt muzyczny  – Nadęcie, nuda, pretensjonalizm.  Ale to tylko początek. Następnie wierszyki raz do roku zbierano do kupy wydając w nakładzie kilkuset egzemplarzy na dobrym papierze i w sztywnych okładkach „pokłosie” tych Biesiad. Włosy stanęly mi na głowie, gdy przejrzałem rachunki za te bezwartościowe literacko makulatury. Iluż zdolnych pisarzy nie ma na chleb ! Ilu wybitnych poetów nie może się doprosić pieniędzy na wydanie tomiku, ileż pism literackich się nie ukazuje ! Podsumowawszy sumy jakie przepuszczano na Marszałkowskiej stwierdziłem, że za te kwoty naprawdę można zrobić dla literatury coś pożytecznego. Starałem się jakoś dotrzeć: czy to do Komediantki  czy Literatki. Udawały, że słuchają lecz robiły swoje. Gdy się wreszcie wkurzyłem i nie zgodziłem się zapłacić jakiegoś w ogóle nie uzgodnionego ze mną rachunkum, za któryś z występów autorki rozpoczęło się piekło. Napaści, donosy, telefony. Zmyślenia i przekręcenia. ( że mówię, iż chcę dop…olić Michnikowi, Urbańskiego porównuję z papieżem… itp., etc). Atak szedł równy. Wszystkie zarzuty odparłem w adresowanym do pani Literatki liście, któryn przekazałem do wiadomości organów, w którym obie panie starały się  ( ja się okazalo jednak skutecznie) zepsuć mi opinię.

Szanowna Pani !

W związku z Pani listem z dnia 4 stycznia oraz  rozsyłanymi po urzędach skargami na  moją działalność w DKŚ pragnę wyrazić ubolewanie, iż nie otrzymała Pani oczekiwanego honorarium.

Pracownicy, którzy mimo braku mojej merytorycznej akceptacji dla repertuaru realizowanego w grudniu 2004 w klubie na ul. Marszałkowskiej  zaproponowali Pani gratyfikację zostali przeze mnie upomniani i pouczeni, iż jest niedopuszczalnym przedstawianie umów osobom z zewnątrz wyłącznie na podstawie klubowego budżetu. Bez akceptacji programowej dyrekcji dla prowadzonych zajęć.

Jak Pani bowiem wiadomo nie było między nami ani nie ma żadnej pisemnej,  czy nawet ustnej umowy dotyczącej zasad, na jakich uczestniczyła Pani i wypowiadała się podczas organizowanych do mojego pojawienia się w DKŚ tzw. Biesiad Poetyckich.

Biesiada Literaacka - na Frascati

Deklarowała Pani zawsze (co potwierdza w liście) , że „pracuje społecznie” i choć nie jest to moja frazeologia przez rok – doceniając ich swadę – nie stawiałem przeszkód dla tych raczej auto-promocyjnych występów.

Zmuszony Pani listem odkryłem, iż  praca ta w minionych latach społeczna była tylko pozornie. W istocie poprzednie kierownictwo zawierało z Panią umowy na prace wydawnicze, co do których  celowości i kosztów od razu w momencie objęcia dyrekcji DKŚ  zgłosiłem bardzo poważne zastrzeżenia. Nie zostawiałem złudzeń w tej materii zapowiadając i Pani, i nadzorującym zajęcia literackie pracownikom, że w dotychczasowej formie nie zamierzam ich kontynuować. ( Tomy Zeszytów Biesiady Poetyckiej do dziś zalegają półki DKŚ i nikt, nawet darmo nie chce ich pobierać ). Pani zaś honoraria z tytułu ich opracowania wyniosły w kolejnych latach brutto:

•2001 r.-  1000,00zł   ( umowa wypłacona w X 01)

•2002 r.-  2700,00 zł  ( umowa w V -700,00 zł oraz X – 2000,00 zł)

•2003 r.-  3400,00 zł  (VII-700,00 zł X 03-700,00 zł XII-2000,00 zł)

Przez cały czas starałem się też zasygnalizować najdelikatniej jak potrafię i Pani,  i odpowiedzialnym pracownikom DKŚ, iż poziom literacki, dobór repertuaru i artystyczny wyraz imprez, na których Pani występuje daleki jest od moich oczekiwań. Że osoba uważająca się za krytyka nie powinna głośno chwalić utworów, o których sama potem w kuluarach powiada, iż lepiej by nie powstawały.

Piotr Wojciechowski - Prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Biesiada Literacki na Frascatii 2005

Żyjemy w Śródmieściu Warszawy. To spore miasto, na terenie którego, w samym tylko oddziale warszawskim Stowarzyszenia Pisarzy Polskich zarejestrowanych jest 455 autorów spośród, których Dyrektor Domu Kultury Śródmieścia może czerpać zarówno po to by otwierać instytucję dla czytelników i ludzi pióra jak i po to dawać najlepsze wzory amatorom.

Przy okazji na Pani zapytanie „Kim właściwie jestem by Panią wzywać” czy mówiąc moim językiem: prosić o rozmowę, uprzejmie wyjaśniam, że choć jestem autorem kilku książek, krytykiem literackim, członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich etc., to  dziś jestem  przede wszystkim osobą, której Prezydent Warszawy powierzył nadzór nad sporym budżetem i jakością artystyczną programu samorządowej Instytucji Kultury.

Jestem również człowiekiem, który choć ma kilku znajomych nie zwykł nikogo porównywać z Ojcem Świętym, z reguły unika wulgaryzmów, a już z pewnością nie posługuje się nimi w stosunku do zasłużonych dla Polskiej demokracji ciężko dziś chorych przyjaciół lat młodości.

Ponieważ  wbrew Pani sugestiom imprezy literackie są mi bardzo bliskie, a również uważam, że jak najlepszych wzorów trzeba dostarczać amatorom  zaprosiłem do konsultacji literackich najwybitniejszych pisarzy, m.in.: Agatę Tuszyńską czy Tomasza Jastruna. We współpracy z Zarządem Głównym i Odziałem Warszawskim Stowarzyszenia Pisarzy Polskich przekształciłem też ostatnio tzw. Biesiadę Poetycką w bogatszą  repertuarowo Biesiadę Literacką. Już pierwsza z udziałem m. in. Piotra Wojciechowskiego, Marcina Wolskiego, Bronisława Wildsteina, Anny Onichimowskiej,  Majki Czernik, Anny Janko   cieszyła się zdwojoną frekwencją – przyszło na nią ponad 100 osób.  Jestem więc spokojny, że bywalcy DKŚ niczego nie uronią z dotychczasowych przyzwyczajeń, a może nawet otrzymają ciut więcej niż zwykli oczekiwać.

Z nadzieją, że tak będzie nadal, przepraszam raz jeszcze za zaistniałe nieporozumienie i  zapraszam Panią bardzo serdecznie (w charakterze widza) na wszelkie literackie, a także inne organizowane w Domu Kultury Śródmieście imprezy.

Z wyrazami poważania  itd., etc.

Spraw pani Literatki to był początek  roku 2005. Jeszcze przed pierwszym festiwalem na Frascatii. Potem jednak przyszedł sezon letni w trakcie, którego ośmieliłem się poprosić zatrudnioną wszak na etacie Komediantkę by łaskawie zechciała popracować latem i zorganizowała „Śpiewające Ogrody”. O to samo poprosiłem jej asystenta – pana Tomka. Ten …odmówił grzecznie acz stanowczo twierdząć, że ma swoje kabaretowe zajęcia. A latem to on zwykł udawać się na urlop. I bardzo był zdziwiony, gdy podziękowałem mu za pracę.

Komediantka bardziej doświadczona i ukladowa moje polecienie zrozumiałe jednoznacznie. Jest nie wiele „kaski” ale można się nią podzielić. Starała się dowiedzieć jakich to ja  mam kolegów. Gdy odkryła, że zadaję się z Moniką Świtaj czy Staszkiem Górką zaraz się do nich zwróciła – uruchomiła też wszystkich znajomych z  arszaawskiego Teatr, w którym wciąż gościnnie występowała. Oczywiście z mojej propozycji wspólnego śpiewania, krzewienia kultury muzycznej – nic prawie nie zostawało. Cóż chałturka jak chałturka, droższa – jeżeli w plenerze.

No tylko, że ten plener, tworzone przeze mnie towarzystwo, atmosfera Frascatii mimo urzędniczego oporu pani Komediantki  zaczynały zmieniać charakter. Aktorka ta idiotką wszak nie jest. Czuje teatr i prawdziwa publiczność ją rajcuje.

Z Jurkiem Derflem - w lansadach

Powstało intrygujące napięcie. Komedianta żyła dotąd w przekonaniu, że artystyczny świat do którego aspirują to jedno. W teatrze jest się dla przyjemności, tam nawet można mniej zarabiać. A Dom Kultury – cóż … to dom kultury. Codzienne zarobkowanie, minimum pracy, maksimum szmalu. Już pierwsze „Ogrody Frascati” roku 2005 zdumiały naszą bohaterkę. Widziałem jak jej ptasi móżdżek dzwoni pod sztuczną trezką, gdy na Ogródkach czy to teatralnych czy muzycznych nawet zaczęło  pojawiać się towarzystwo, któremu dotychczas nie wypadalo się chwalić, że chlebek  powszedni odbiera się  z domu kultury.

Kiedy więc Janusz Pietkiewicz zaprosił mnie łaskawie z „Teatrzykami Ogródkowymi” do Teatralnej Parady Komediantka z największą radością wsiadła do dorożki, pozowaliśmy do fotografii. Zaczęła też zapraszać znajomych. A ma ich trochę. Na którymś z wieczorków pojawił się Jerzy Połomski, na innym pani Halina Kunicka. – Ta ostatnia zresztą mocno z Jurkiem Derfelem zaprzyjaźniona. I tak od słowa do słowa okazało się, że podobnie jak Janek Pietrzak ludzie ci chętnie wystąpią przed moją publicznością. Na początku roku 2006, gdy już wiedziałem, że  (nie mając nowych wydatków infrastrukturalnych) będę miał trochę wolnej kasy pani Komediantka położyła nawet spore zasługi w reorganizacji Śpiewających Ogrodów.  Potem jednak – jak dotąd: urlopy, a  latem nie ma komu pracować.

Tymczasem wisząca na marnym zleceniu Małgosia Bocheńska nawet marzyć nie może o pracy. A pchająca się drzwiami i oknami, zatrudniana przeze mnie z Urzędu Zatrudnienia bezrobotna młodzież marzy o jakimkolwiek zatrudnieniu. Czy to był błąd, żem w końcu nie wytrzymał tej obstrukcji i zwolniłem panią Komediantkę z początkiem 2006 roku tłumacząć, że ma przecież emeryturę, może dorabiać, grać w teatrach, a i u mnie gdy zechce może na zlecenie „śpiewające ogrody” pilotować ?

Długo myślałem, że  to był błąd najpoważniejszy. Szał jak powstał w wyniku mej decyzji, bojkot młodzieżowych kabaretów domu na Smolnej w obronie posady pana Daszczuka, organizowane przez Komediantkę napaści na mnie w Rzeczpospolitej i innych gazetach do dziś odbijają się czkawką po Internecie.

A mnie przecież chodziło o to by – impreza była lepsza. Dla Komediantki , choć z nią walczyła, moja decyzja była jasna: - Musi mnie Pan zwolnić mówiła, bo potrzebuje Pan miejsca dla „swojej” Bocheńskiej. Ale czy ona o tyle lepsza ode mnie ? – uśmiechała się kokieteryjnie.  - Czy pana nie zastanawia czemu Pan, samotny w końcu człowiek i ja kobieta z dorobkiem, nie biedna, z domem musimy się spierać. Czy nie prościej byłoby … No i coś tam dalej. W Domu Kultury pracownicy opowiadali sobie bajki, że Małgosia Bocheńska jest chyba  moją byłą żoną, kochanką z pewnością. A to, że ktoś po prostu czuje bluesa. I, że każdy kto będzie dobrze pracował może zostać zatrudniony. To, że zasady są transparentnene. No i że instytucja publiczna nie może być dożywotnią synekurą…Nie to się w głowie komediantek z Oleandrówo nie mieści.

Mam żałować ? I po co mi było zwracać tych ludzi przeciw sobie. Po co walczyć o miejsce dla Iwon Smolek, Małgoś  Bocheńskich, Marków Ławrynowiczów, Tomków Jastrunów, którzy ofiarowane im intraty biorą jak swoje, przekonani, że się im należy i mało, że nie okażą wdzięczności, nie odpłacą się niczym to jeszcze – nie do końca będą radzi, że pourażałem ich poprzedników. Pewnie – należałoby to robić z większym taktem.

Ale …  Trzeba mieć duży takt, By skończyć trzeci akt… Jak pisał Witkaci. O Rysiu Makowskim już wspominałem ?

Ryszard Makowski

Taktu z pewnością mu nie brakuje. Ryś objął  z polecenia Urbańskiego ale i dzięki dobrej komitywie z burmistrzem dzielnicy  - Dom Kultury Praga. To przemiły człowiek, brat łata, po opuszczeniu Kabaretu Otto nieco zagubiony ale pod czujnym okiem Agatki Rymkiewicz, która po wiceprezydenckich epizodach z czasów Wyganowskiego wylądowała na stanowisku zastępcy dyrektora Domu Kultury Praga, mógłby funkcjonować latami na pewno nie gorzej niż jakaś pani Hagmajerowa z Łowickiej czy nieśmiertelny Sebastian Lenart z warszawskiego Staromiejskiego Domu Kultury.

Ryś nie miał tylu pomysłów co ja, ale starał się ożywić praski dom kultury. Nawet naśladował mnie trochę coś tam organizaując latem w muszli parku Skaryszewskiego. Lecz kiedy zorganizował raz imprezę artystyczną jakąś praską ulice kulturalną czy coś w tym stylu wyznał mi, że natychmiast wyczuł, iż w dzielnicy bardzo nie chcą by dom kultury przejął inicjatywę.

No to się nie wychylał. Nikogo nie zwalniał, nie obrażał. Dawał nagrody. I co ? – I porządził raptem pół roku dłużej ode mnie – odszedł i słuch po nim ( przynajmniej z dyrektorskiego epizodu) zaginie.

Więc może jednak  było warto ? Może to nie Komediantki są powodem  - jeno ślepym narzędziem.  Narzędziem, które tylko czuje kiedy ma siedzieć cicho, a kiedy już wolno  czy nawet należy rozrabiać.

Rozdz.CXLIX – Muzyka z ducha teatru

Muzyka zdominowała teatr ( zdominowala ? wszak tragedia narodzona zdaniem Nietschego „z ducha muzyki”) – tak dalece, że gdym szukał pomysłu na Otwarcie Finału Konkursu Teatrów Ogródkowych trudno już było mi znaleźć coś lepszego niż zaproponawny przez Aleksandra Czajkowskiego-Ładysza koncert w wykonaniu jego, brata i skłonnego jeszcze wystąpić publicznie ich uwielbianego Ojca Bernarda.

Ostatni sezon na Frasacatii to był prawdziwy triumf muzyki. Opowiadałem, że Aleksander Ładysz pojawił się u mnie w momencie, gdy scena na Frascatii zaczęła spełniać warunki elegancji niezbędnej dla kontakt z … tzw. Podkasaną Muzą. No tak, ale to co w dziewiętnastym wieku było „podksane” w dwudziestym pierwszym okazało się niejednokrotnie, aż nadto „doubrane”. Pierwszy kontakt z prawdziwą operetką to było przybycie Eli Ryl-Górskiej – jeszcze do Doliny Szwajcarskiej. Co mnie już  wówczas zszokowało to to przeistoczenie: poczwarki w motyla, ta co by nie mówić – istota teatru, o której teatr współczesny od czasu meiningeńczyków tak głupio zapomina. W Dolinie było jeszcze bardzo skromnie lecz, gdy wkroczyła doń Ela na namiotowej linie zawisnąć musiało lustro, a za artystką wkroczyła przyjaciółka wnosząc kreacje Divy. Do każdego numeru inną. Z plecami wyciętymi, aż po dól kręgosłupa. Olśniewające i stosowne niczym ubranie Hery – zazdrosnej żony Zeusa: też nie najmłodszej pani.

Ivo Orłowski

Gdy więc nadchodził kolejny sezon na Frascati zadbałem bardzo o garderoby. Za odnowioną sceną przytuliłem jedną z jeszcze moich własnych, a  wykorzystywanych dotąd przez widzów altan dla 30 osób. Udałem się osobiście do Teatru Roma, gdzie za jakieś grosze odkupiłem będące u nich demobilem toaletki garderobiane. Miałem poczucie, że daję teraz Eli Górskiej i jej kolegom możliwość skorzystania z tych samych może mebli, którymi posługiwali się w czasach swej młodości, gdy obecny Teatr Muzyczny Roma był jeszcze operetką.

Frascatii zaczynało bowiem spełniać rolę miejsca wypełniającego dotkliwą pustkę na mapie kulturalnej stolicy jaką było znikniecie z niej Teatru Operetkowego. Trudno oczywiście podważać sensowność kierunku w jakim poprowadził teatr na Nowogrodzkiej Wojciech Kępczyński,  którego talent organizacyjny dane mi było podziwaić jeszcze gdy z Teatrem Kochanowskiego z Radomia pojawił się na konkursie w Dziekance. Nie ulega wątpliwości, że Teatr Operetkowy nie wytrzyma dziś kosztów budynku i administracji generowanych przez lokal z Nowogrodzkiej. Nie ma też nań, aż takiego popytu jak na musichalle,  które wypromował specjalista od zarządzania teatrem w gospodarce rynkowej jakim jest Kępczyński.

Nie znaczy to jednak by na taki teatr w ogóle popytu nie było. Kiedy wstęp był darmowy frekwencja szła w setki  osób. Ale to wcale nie znaczy, że sięgała zenitu rzecz bowie w tym, że teatr operetkowy, któr z jakichś powodów uwielbiała komunistyczna elita władzy jest miejscem snobistycznym, wymarzonym dla wszystkich nuworyszów, którzy mają w nim okazję odziać się i klejnotami ozdobić. Aleksader Ładysz wnet dowiódł, że ogródkowe sukcesy Ryl Górskiej można łatwo powtarzać tym bardziej, iż nie mający gdzie występowac w Warszawie bardzo wybitni śpiewacy koncertujący za granicą, a pracujący w Łodzi czy w Krakowie, gdzie jeszcze operetki funkcjonują chętnie i niezbyt drogo, dla samej przyjemności spotkania warszawskiej publiczności występowali.

Środowisko operetkowe zgodnie naturalnie nie żyje. Zorientowalem się szybko, że funkcjonują w nim przeróżne koterie i frakcje. Jedna skupiona wokół przewodniczącej sekcji operetkowej ZASP pani Danuty Rentz czy Ivo Orłowskiego,  przyjaciół Eli Górskiej skupionych wokół  podkowiańskiego salonu Edka Ipnarskiego. Wreszcie Olka Ładysza, Małgosi Kubali i ich towarzystwa.  Na koniec tych, którzy z Włodzimierzem Izbanem na czele – znaleźli przłożenie na marszałka mazowieckiego sejmiku i doprowadzili do stworzenia impresaryjnego Teatru Operetkowego.

Dopiero na Frascatii zrozumiałem jak od dziewiętnastowiecznego teatru ogródkowego do dziewiętnastowiecznej operetki – blisko. Coś w tym zresztą było, że Ela Górska spiewał dla mnie, jak już opowiadałem, w tym samym magicznym miejscu, w którym: 31 lipca 1927 r. koncertowal jej matka „Utalentowna śpiewaczka p. Marja Prażmówna uczennica szkoły śpiewu p.

Sobolewskiej występowała ostatnio z dużym powodzeniem w „Dolinie Szwajcarskiej.

Teatr jaki utrzymywała komuna jest dziś nierealny, może nawet i codzienne spektakle trudne do postawienia, jednak – czułem to: gdyby mi się udało storzyć parkową instytucję byłoby w nim miejsce dla plenerowego teatru, pawilonu, może wzorem greckich terenów gry dwóch scen: mniejszej – dramtycznej i większej potrzebnej dla Odeonu. Takim w każdym razie Odeonem stawało się w letnim sezonie 2006  Frascatii już  w każdą  niedzielę.

MUZYCZNE OGRODY – ten cykl koncertów z udziałem gwiazd muzyki operetkowej, musicalowej i estradowej współtworzyła też z kołem operetkowym ZASP pani Danuta Renz . Artyści-śpiewacy scen polskich swoimi talentami, urokiem i pięknymi głosami wzbogacali ofertę kulturalną Ogrodów Frascati. Repertuar to przede wszystkim niezapomniane przeboje operetkowe: piękne melodie i miłosne duety, a także hity musicalowe oraz pieśni i piosenki. A wszystko w mistrzowskim wykonaniu zarówno młodych, ale już rozchwytywanych artystów, jak i mistrzów, którzy na stałe wpisali się w naszą pamięć.

Dwa, nota bene droższe i silniej repertuarowo obsadzone, no ale tylko dwa spektakle zatytułowane „Operetki czar” zorganizował pani Renz z Ivo Orłowskim w ramach działalności koła operetkowego ZASPU. Na jednym spektaklu było 848, na drugim 1220 osób.

Resztę wyczarował Pan Aleksander Ładysz, który  do mojego wkładu dodał  własnych sponsorów. I odtąd każda niedziela abyła sukcesem. Średnia frekwencja  kształtował się w granicach 500 osób. [1]

Koncert „Trzech Ładyszów na Frascatii” – szósty bodaj z cyklu niedzielnych „Muzycznych Ogrodów” odbył się także w niedzielę inaugurując Wielki Finał XV Konkursu Teatrów Ogródkowych. To było 20 sierpnia, a koncert stał się swoistym mariażem Teatru z Operą, theatronu i odeono czy Melpomeny i Polihymni.

Aleksander Czajkowski-Ładysz, Bernard Ładysz, Zbigniew Adam Ładysz;

I znów poszalałem „poetycko” – bawiąc się z mniej więcej czterema tysiacami widzów ( coraz większe w rachunkach przybliżenie) w operowe dogadywanie.

Ten Ogród stary żyje znów

Gdy Bernard wraz z synami

Przyszli kobiecych żądni głów

Zachwycać was – ariami

W Ogródku teatr, basy dwa

Baryton i muzyka

Boicie się?  - Zapewne nie …

Mnie jednak trwoga chwyta

Bo gdy z synami śpiewa Tata

Frascati w niebo wzlata

Boicie się – raz jeszcze pytam.

- Nadchodzi Ładysz – czmycham.

W trakcie tego niezwykłego spotkania z legendarnym basem polskiej Opery, który jako pierwszy polski artysta został zaangażowany do partii solowej w kompletnym nagraniu opery przez wielką światową firmę fonograficzną „Columbia”, gdzie obok Marii Callas wystąpił m.in.  w nagraniu Łucji z Lammermooru pod dyrekcją Tullio Serafina –  dwaj synowie ( z różnych małżeństw) ilustrowali swym śpiewem  sławę Ojca, który od czasu do czasu wspomagał ich swym basem. Wystąpili zatem: Bernard Ładysz – bas, Aleksander Czajkowski-Ładysz – bas, Zbigniew Adam Ładysz – baryton, Andrzej Płonczyński akompaniował na fortepianie.

Program koncertu to kontynuacja hitu wydawniczego i artystycznego „A To Polska Właśnie” z udziałem Bernarda Ładysza z synami. Z koncertu powstała płyta CD, na której znajlazły  się najbardziej znane i lubiane melodie w wykonaniu tych trzech artystów.

Koncert ten to znakomita lekcja historii, zilustrowana muzycznie, a zawarte w nim utwory stanowią doskonały materiał dydaktyczny dla wszystkich pokoleń.

I tak zaczał się w poniedziałek, 21 sierpnia 2006     19:00 XV Konkurs Teatrów Ogródkowych. Trwał przeszło tydzień w czasie którego, cykliczne imprezy zostały zawiezone. Teat królował aż do 28 sierpnia, kiedy na finale wystąpi Maria Peszek ze swoją Miast-Manią. Jednak we wrześniu wszystko wrócił do normy.

Bernard Ładysz & ATK

Wróciły też niedzielne MUZYCZNE OGRODY  3 września 2006  odbył się Recital Ksylofonowy Macieja Świnogi.[2] Występ w pozytywnym znaczeniu słowa – powalił kompletnie. Ksylofin czyli cymbały to przecież instrument w Polsce (chciałoby się za Mickiewiczem powiedziec Polszce) niemal zapomniany. To słowo kojarzy mi się jednynie z … Jankielem. Postanowiłem więc – tym razem na koniec uczcić młodzieńca taką fraszką.

Było cymbalistów krocie

Ale żaden z nich nie śmie

Zagrać przy Świnodze

Maciej z Ojcem i Matką

W ksylofon się bawi

I w Ogrodach Frascatii

Muzyką się wsławił

Stwierdzam, że na tym instrumencie

Mało kto mu dorówna

W guście i w talencie.

10 września 2006 koncert nawiązywał do tragedii z 11 września i straszliwej powodzi, która tego roku nawiedziła stolice jazzu Nowy Orlean. W koncercie:”Memory” wystąpili: Anna Gębalówna, Małgorzata Kubala, Mariusz  Borzyszkowski, Roman Kogut, Aleksander Czajkowski-Ładysz jak zwykle – śpiewał i  prowadził a Andrzej Płonczyński grał na fortepianie.

W trakcie koncertu zapaliliśmy wszyscy razem światełka pamięci i SOLIDARNOŚCI z niewinnymi, którzy tego strasznego dnia zginęli…

17 września 2006 – Jeszcze raz, który to już ? Bodaj czwarty koncert Elżbieta Ryl-Górska i jej gości. Prowadziłem ten wieczór choć i – jak wszyscy to wszyscy babcia też, postanowiem i Elżbietę upamiętnić melrecytatywnem  epigramatem:

Elżbieta Ryl-Górska na Frascati - 2006

Usta milczą, dusza  śpiewa

Ptaków tryll

Kto z Frascati nie pamięta

Panny Ryl

Kiedy z gór nadreńskich

Gna Ryl-Górską czart

Wszystko mówi mi,

Że koncert – grzechu wart

Zawołałem na początku koncertu.

24 września 2006 odbył się koncert: „Do usłyszenia za rok”, w którym znów występli: Małgorzata Kubala – sopran koloraturowy i Aleksander Czajkowski-Ładysz – bas .jak zwykle  prowadził.

Koncert życzeń najpiękniejszych arii, pieśni i duetów, które wykonywane były przez kolejne niedziele.

No i na tym koniec, czy muzyczny prawie  koniec. Czekał nas jeszcze Wielki Finał, którego pomysł zaczął rodzić się dopiero we wrześniu, a finał ten okaże się wielkim „tutti” kabaretowych, peretkowych i dziecięcych imprez.

Bo jeszcze tylko o dziecięcych imprezach nie wspominałem. A i one rozrosły się tego roku wspaniale.

CDN


[1] 11 czerwca 2006 na koncercie  inauguracyjnym Muzycznych Ogrodów 2006 występowały: Elżbieta Ryl-Górska – sopran, Małgorzata Kubala – sopran koloraturowy, Andrzej Jaworski – tenor,            Adam Sychowski – fortepian,            prowadzenie: Aleksander  Czajkowski-Ładysz

Na początek naszych Muzycznych Ogrodów przedstawiliśmy wieczór najpiękniejszych arii, pieśni i duetów. Gościem specjalnym wieczoru była wieloletnia gwiazda Warszawskiej Operetki pani Elżbieta Ryl-Górska. Oglądało spektakl :346 osób

18 czerwca 2006 koncert zatytułował Pan Aleksander: ”Trzy Słowiki w hołdzie Bognie Sokorskiej. Występiły: Ewelina Hańska – sopran, Małgorzata Kubala – sopran, Grażyna Mądroch – sopran,  Aleksander Czajkowski-Ładysz – bas, Adam Sychowski –             fortepian, prowadzenie: Aleksander Czajkowski-Ładysz

Był to pierwszy koncert z cyklu imprez pod patronatem małżonki Prezydenta RP pani Marii Kaczyńskiej, zaplanowanych w tym roku w Warszawie i miejscowościach podwarszawskich  pod wspólnym tytułem Pamięci Bogny Sokorskiej – niezapomnianej artystki, wybitnej śpiewaczki i pedagoga “Słowika Warszawy”. Na program koncertu złożyły się arie i pieśni z repertuaru Bogny Sokorskiej w wykonaniu uczennic wielkiej Maestry. Program oglądało 546 osób.

Nieco mniej bo „tylko” 233 osób przybyły 25 czerwca 2006 wysłuchać recitalu fortepianowego Jędrzeja Lisieckiego. Ten absolwentem Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w klasie Prof. Piotra Palecznego to laureat wielu krajowych i międzynarodowych konkursów. Brał udział w kursach pianistycznych Haliny Czerny-Stefańskiej, Sergiusza Dorenskiego, Viktora Makarova oraz Vladimira Kraineva. Był stypendystą Ministra Kultury i Sztuki oraz Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Posiada szeroki repertuar od baroku do utworów współczesnych. Współpracuje również kameralistycznie ze śpiewakami dając koncerty w kraju i zagranicą.

Koncert wykonany po południu tego samego dnia, gdy w Łazienkach pod Pomnikiem Choina można bez żadnego jednak przeciwdeszczowego zabezpieczenia słuchać Koncertów Chopinowskich uświadomił mi, że target odbiorców muzyki poważnej w nieco mniej od filharmonii podniosłym nastroju – bynajmniej nie jest jeszcze w Stolicy wyeksplorowany.

No a 2 lipca 2006 odbyła się  Wielka gala – Viva Moniuszko.Z gościem  specjalnym – Panią Marią FOŁTYN, Małgorzata Kubala – sopran koloraturowy, Piotrem Kaczmarkiem  – tenor, Aleksander Czajkowski-Ładysz – bas, Michał Szopski – baryton, Roman Ziemlański – gitara,  Adam Sychowski – fortepian

Koncer, który prowadzili: Małgorzata Kubala i            Aleksander Czajkowski-Ładysz był połączony z promocją wystawy poświęconej kompozytorowi Opery Narodowej Stanisławowi Moniuszce  z udziałem i pod Patronatem Pani Marii Fołtyn. Moniuszki  Marii Fołtyn. Wielka Gala – Viva Moniuszko odbywała się pod patronatem Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Przybyło 745 osób.

9 lipca 2006           W programie pani Renz „Operetki czar”           występowaly: Ewelina Chrobak-Hańska, Małgorzata Długosz, Paweł Lipnicki, Witold Matulka, Mirosław Wójciuk            prowadziła : Danuta Rentz, a na widowni zasiadły 848 osoby. Zaś 16 lipca 2006 w drugiej części tego konceru wystąpiły: Joanna Białek, Marta Poliszot, Danuta Renz, Ivo Orłowski, Mateusz Zajdel, Janusz Żełobowski, prowadziła : Danuta Rentz a oklaskiwało artystów 1220 widzów.

660 osób przybyło 23 lipca 2006 na „Canto y gitara” z udziałem: Doroty Lachowicz – sopran, Andrzej Jaworski – tenor, Janusz Raczyński grającego na gitarze.

Gitara i głos od setek lat stanowi kanon brzmienia ballady, pieśni i  pieśni miłosnej. Najczęściej kojarzy się z Hiszpanią, corridą i gorącymi rytmami. W naszym koncercie słuchaliśmy nie tylko wirtuozowskich wykonań gitarowych, ale też pięknych pieśni i ballad, zarówno tych znanych jak i tych, które kojarzą się z zupełnie innym instrumentarium.

30 lipca 2006 na wieczór z  Izabellą Kłosińską przybyło 720 osób. Gwaizda wieczoru to czołowa solistka Teatru Wielkiego w Warszawie. Studiowała w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej, gdzie uzyskała dyplom z wyróżnieniem i nagrodę im. Kazimierza Czekotowskiego. Występuje w wielu przedstawieniach operowych, śpiewając m.in. partie Roksany w “Królu Rogerze” Szymanowskiego, Micaëli w “Carmen” Bizeta, , Paminy w “Czarodziejskim Flecie” Mozarta, Mimi i Musetty w “Cyganerii” Pucciniego, Hanny w “Strasznym dworze” Moniuszki, Hrabiny w “Weselu Figara” Mozarta, Violetty w “Traviacie” Verdiego, Ewy w “Raju utraconym” Pendereckiego, Małgorzaty w “Fauście” Gounoda, Xeni w “Borysie Godunowie” Musorgskiego,  Leonory w “Mocy przeznaczenia” i Elżbiety w “Don Carlosie” Verdiego, Tatiany w “Eugeniuszu Onieginie” Czajkowskiego, Frei w “Złocie Renu” Wagnera, Sophie w “Wertherze” Masseneta, Sophie w “Kawalerze Srebrnej Róży” Richarda Straussa i Aldony w “Litwinach” Ponchiellego.

6 sierpnia 2006 znów niezawodne „Polskie Trio” czyli: Małgorzata Kubala – sopran koloraturowy,  Aleksander Czajkowski-Ładysz – bas i  Andrzej Płonczyński – fortepian

Na repertuar TRIO składają się najlepsze i lubiane utwory muzyki polskiej. Wykonano arie, pieśni i piosenki polskie, oraz znane i lubiane utwory z repertuaru światowego. Artyści traktują – “Con amore” polską pieśń artystyczną, śpiewają ja i popularyzuja „z czułością” – widząc, że wciąż za mało jest popularyzowaną. Oryginalne, własne programy TRIA powstają na kanwie muzyki i literatury. Kubala i Ładysz nie tylko śpiewają ale i recytują też –  nawiązując dialog ze słuchaczami. Ideą takich koncertów jest jakże potrzebne w Ogrodach – wspólne muzyczne biesiadowanie. W tej zabawie wzięło udział malutko, „tylko” 300 osób.

Za to 13 sierpnia 2006  – zważmy, że „kanikuła” w pełni – czterysta osób przybyło na koncert: „Viva Strauss”, w którym wystąpiła: Ewelina Hańska – sopran, Małgorzata Kubala– sopran koloraturowy, Piotr Kaczmarek – tenor, Aleksander            Czajkowski-Ładysz – bas, Adam Sychowski – fortepian

Usłyszeliśmy słynne walce wiedeńskie w brawurowym wykonaniu wspaniałych solistów. A Ogrody Frascati wypełniła  atmosfera XIX wiecznego roztańczonego i rozśpiewanego Wiednia.

[2] To uczeń Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina w Warszawie w klasie perkusji prof. A. Branickiego. Laureat Konkursu Młodego Werblisty w Warszawie, Konkursu Instrumentalistów na V Warszawskim Festiwalu Dziecięcej i Młodzieżowej Twórczości Artystycznej, ”Asteriada”. Bierze udział w wielu konkursach i  koncertach w kraju.

Rozdz. CL – Teatr dla dzieci w każdym wieku.

Teatr dla dzieci w każdym wieku. Opis obyczajów…r.CL

W sierpniu zatem królował teatr. Także dziecięcy. A czy jest inny ?  – W zasadzie wszystko, co zdarzało się wokół sceny na Frascati –   było teatrem jeśli zgodzić się na moją definicję tej sztuki, że to skupianie przez agitatora zbiorowej uwagi w celu autotelicznym czyli estetycznym. Zdarzenie bezinteresowne, wolne od doraźnego intersu. Lecz także i ten teatr, który nazywamy dramatycznym rozpoznać można w dwóch postaciach. Pierwszą jest skupienie się artysty na sobie. To wszystko, co nastąpiło do romantyzmu i co zaowocowało rozbudowaniem Instytucji sztuki, która chce rządzić widzem, domaga się uwielbienia i przypisuje sobie prawa wychowawcze.

Poranek Familijny na Frascati

Szczególnie daje się to poznać w teatrze dziecięcym, który w istocie jest teatru esencją. A przynajmniej powinien przedstawiać całą siłę teatralnej magi.

Tu kwiaty śpiewają,  kawałki drewna ulatują nad sceną. Tu dzieją się cuda. Na scenie pojawia się Deus ex machina – i wszystko jest możliwe.

Niestety współczesny teatr  wyrzeka się swej istoty. Dramatyczny teatr dla dorosłych myśli przede wszystkim o sobie. Powstaje dla reżysera, aktora , w najlepszym wypadku dla krytyka, które wmówi ludziom, ż ma się im podobać to co naprawdę się nei podoba.

Dziecinny też. Istotą tearu dziecięcego jest wszakże lalka. Kuliełka i jej animacja. Aktor dziecięcy ma chować się skromnie pozwalając marionetkom sprawiać cuda. Rzadko tak bywa. Coraz rzadziej. Wywodzący teatr dramatyczny z dziecięcego reżyserzy tacy jak Piotr Tomaszuk czy Tadeusz Słobodzianek zabrali dzieciom lalkę. Aktorm natomiast – ofiarowali bezpośredni kontakt z widownią. W rezultacie porobiło się tak, że teatr dziecięcy stał się dorosły. Dzieci też teatralnie – przedwcześnie nam dojrzewały. Wymagały wszak jednego – żywiołowości. Takiej jaka dana był rybałtom czy aktorm komedii Dell arte. Nastąpiło takie dziwne spotkanie, w efekcie którego najlepszym teatrem dla dorosłych spotkanych w ogródku okazał się Białostocki Teatr Lalek w spektaklach , które jak np. nagrodzony na V czy VI Konkursie „Punch” – nie miał już nic wspólnego z dziećmi.

Na Frascati postanowiłem wreszcie przeciąć tę ludyczną więź. Niech dzieci mają to co im się należy a dorośli swoje. Dorośli swoje dostaną w poniedziałki i w trakcie calego konkursowego  festiwalu. Czas dla dzieci był w niedzielę rano. Czas na teatr,  a także i muzykę. O świetne spektakle teatralne zadbała Fiałkowska, pani Irenka Podobas  oporządzała  Poranki familijne dając świetne – Poranki Muzyczne.

I tak powstały niedzielne niezwykle popularne  PORANKI FAMILIJNE.  Był to cykl przedstawień i koncertów dla dzieci w wieku 4-12 lat. Przedstawienia teatralne oparte na bajkach i baśniach oraz pozycjach kanonu lektur szkolnych w wykonaniu aktorów scen warszawskich. Koncerty muzyczne obejmowały zaś podstawowe zagadnienia z dziedziny muzyki i śpiewu, umożliwiają dziecku bezpośredni kontakt z żywą sztuką. Dzieci zapoznawały się z nią w atmosferze zabawy. Imprezy prowadzone są przez profesjonalnych artystów, muzyków i śpiewaków.

Irena Podobas

Pierwszą imprezę 25 czerwca 2006 poprzedziła Parada, którą nazwałem „Małe Dionizje”. Był to uroczysty przejazd kolejką chou-chou mający stać się zarazem formą głośnej reklamy i zaproszenia na Frascati barwnego korowodu dzieci z „Domu na Smolnej” – al. Jerozolimskimi, Marszałkowską, Placem Unii Lubelskiej, Al. Ujazdowskimi, aż do Placu Trzech Krzyży a stamtąd na Frascatii. O wsparcie poprosiłem cyklistów z Klubu na ulicy Andersa. I tak bawiąc dzieci przy okazji zapraszaliśmy mieszkańców na imprezy do naszego parku.[1]

Lato lato – po lecie. Lato w Mieście to specyficzna pora. Pora turystów i wyjazdów. Tęsknoty za wodą i silniejszego może niż w innych porach roku podporządkowania pracy odpoczynkowi. Nawet gdy pracujemy to albo wyjeżdżamy, albo skądś wracamy czasem czekamy na czyjeś odwiedziny. Latem Warszawa pustoszeje, a są przecież miasta ( nie mówię o kurortach) nie stolice choćby takie jak Paryż czy Rzym, które pękają w szwach. Przecież większość z nas najwięcej zwiedza latem. Więc przygotowanie się do lata, otworzenie miasta na turystów, uprzyjemnienie czasu pozostającym i tym, których na wakacje nie stać powinno być bardzo ważnym zadaniem instytucji miejskich. Zadaniem a nie dopustem. A jako dopust traktują aktorzy, animatorzy kultury konieczność letniej obsługi tych nieszczęśników, którym się nie uda wyjechać. Większość teatrów przestaje grać latem czemu się nawet trudno dziwić, biorąc pod uwagę poziom klimatyzacji chociażby takiego Teatru Współczesnego. Domy Kultury na zmianę ze szkołami prowadzą dla najbiedniejszych dzieci akcję nazwaną „Lato w Mieście”.

Pracujący rodzice mogą tu przyprowadzić dziecko do klubu skoro nie stać ich na wakacje. Mało, kto tak naprawdę wie, że ten komunistyczny przeżytek jeszcze funkcjonuje więc akcja Lato stała się takim cichym darmowym przedszkolem, taką „dożywianą” dla kilkudziesięciu wtajemniczonych. W istocie trudno reglamentować takie „dobra”. Starałem się więc o tyle o ile było to w moej mocy zwiększyć ich dostępność i zasięg. Prosiłem by we wszystkich klubach ( podlegały mi trzy) zajęcia takie się odbywały, a również zaproponowalem by ograniczyć do minimum przebywanie w Sali urządzając z dziećmi „zabawy tematyczne” na wolnym powietrzu czy to swego czasu w wolnej przed południem Dolinie Szwajcarskiej pamiętającej tradycje dziecięcej „Małej Szwajcarii” czy teraz na wspaniałej scenie Teatru Letniego na Frascatii. Moje Panie animotorki z trudem rozumiały, co to jest zabawa tematyczna. One wolały, gdzieś dzieci zaprowadzić, gdzie potem mogły siąść sobie w cieniu i oddawać ukojeniu.  Nawiązałęm więc kontakt ze starym harcerskim i zuchowym, druhem Romkiem Holcem, który opracowywał scenariusze najfajniejszych zabaw. Nieoceniony Romek. Ostatnio miał jubileusz  w Tatrze Lalka, w którym od zawsze pracuje. Uczciłem go tymi słowy. Na benefis Romana Holca

Mówimy Roman, a w domyśle  – dzieci !

Roman Holc

Mówimy Teatr, a w domyśle – Holc !

Już lat trzydzieści gwiazda Twoja świeci

W Teatrze Lalka najwspanialej lśniąc !

Aktor, poeta, instruktor i zuch –

Niech żyje Roman – najwspanialszy druh !

Romka widzieliśmy w niejednym niedzielnym przedstawieniu na Frascatii przez całe lato wspomagał też moje kluby organizujące  akcję z cyklu „Lato w Mieście”. Przedpołudniami Scena  na Frascati stała dla nich otworem.

W Ogrodach Frascati odbywały się  imprezy, przedstawienia i warsztaty artystyczne dla dzieci w tym roku prowadzone też  przez białostocki Teatr Narwal. Odbyło się też kilka plenerowych zabaw.[2]

No ale to trwało tylko przez dwa miesiące lata. Choć nie było przeszkód by także we wrześniu nie otworzyć Parku na Frascatii dla dzieci. To z nim wszakże kojarzył mi się całe życie ów labirynt z żywopłotu wyższego nieco od dziecka, w którym pod kontrolą Ojca się błąkałem się po Parku Kultury i Wypoczynku przed … pięćdziesięciu pewnie laty. Tyle dla dzieci – jeszcze co nieco dla starców i młodzieży. Po muzycznych niedzielach, teatralnych poniedzaiłakach, śpiewających wtorkach swoistej barwy nabierały jak je nazwałem:

Epikurejskie Środy w Bardami. CDN


[1] Pierwszym przedstawieniem teatralnym był  „Pan Bimbalon i szalona papuga”          Hocki-klocki, banialuki

To interaktywny, balonowy show, w którym zobaczyliśmy takie atrakcje jak: balonowy pingpong, udawanie lustrzanego odbicia, tańce z balonami, malowanie twarzy, pokaz dużych baniek mydlanych, rysowanie na balonach, balonowe zwierzaki  i pantomimę. Było też familijne karaoke z akordeonem.  No a potem jak zwykle koncert autorski Ireny Podobas , w którym  wystąpił: Rafał Grząka – akordeon, a   Irena Podobas –  fortepian

Wspólne śpiewanie popularnych piosenek dziecięcych. Koncert zrealizowany w formie konkursu z licznymi nagrodami.

2 lipiec 2006           niedziela  11:00       Poranki Familijne

„LEGENDY SKRZATA WARSZAWSKIEGO”- Teatr Łatka występują: Roman Holc, Michał Burbo

Koncert autorski Ireny Podobas „MUZYCZNA OPOWIEŚĆ” występują: J.Krzemińska – flet, I.Podobas – fortepian

9 lipiec 2006           niedziela  11:00       Poranki Familijne – Teatr Gong ”MUMINKOWY KABARECIK” wg T. Jansson. Reżyseria , adaptacja i opracowanie muzyczne Barbara Sienkiewicz. Występują: Zyta Grabowska, Barbara Nowak, Barbara Sienkiewicz

Muminki jak dzieci przeżywają radość, uczą się przyjaźni, szacunku, miłości. Zaproszeni goście do Muminkowej Doliny tworzą zaskakujące sytuacje. Główni bohaterowie (Muminki) przedstawieni są za pomocą dużych lalek – kukiełek, czuwająca nad wszystkim mama Muminka, to żywy plan aktorski, na scenie zobaczymy także lalki marionetki oraz kącik iluzji. Spektakl pełen humoru. Teatr Gong powstał w 1995, założycielką jest Barbara Sienkiewicz. Występują w nim aktorzy zawodowi. Teatr nie ma stałej siedziby.

Koncert autorski Ireny Podobas „FANFARA POWITALNA LATA NA FRASCATI”. Występują: M. Pasek – trąbka, I. Podobas – fortepian

16 lipiec 2006         niedziela  11:00       Poranki Familijne – Teatr Gong, „O DWÓCH TAKICH, CO UKRADLI KSIĘŻYC” wg K. Makuszyńskiego. Reżyseria , adaptacja i opracowanie muzyczne Barbara Sienkiewicz. Występują: Zyta Grabowska, Barbara Sienkiewicz

Adaptacja powieści zaliczanej do kanonu literatury polskiej. Lekki wesoły spektakl rozwijający dziecięcą wyobraźnię. Opowiada o perypetiach dwóch urwisów, którzy uciekli z domu i na własną rękę poznają świat, jego blaski i cienie. Teatr Gong powstał w 1995, założycielką jest Barbara Sienkiewicz. Występują w nim aktorzy zawodowi. Teatr nie ma stałej siedziby.

Koncert autorski Ireny Podobas „SPOTKANIE Z ORYGINALNĄ MUZYKĄ AKORDEONOWĄ”

Występują: R. Grząka – akordeon, I. Podobas – fortepian

23 lipiec 2006         niedziela  11:00       Poranki Familijne – Teatr Łatka  ”MORSKIE OPOWIEŚCI”. Występują: Michał Burbo, Roman Holc. Spektakl opowiada stare, polskie historie: o toruńskich piernikach, o Juracie – córce króla Bałtyku oraz legendę o powstaniu Latarni Morskich.

Koncert autorski Ireny Podobas „O CZYM SZUMIĄ WIERZBY W ŻELAZOWEJ WOLI”. Występują: I. Podobas – fortepian

30 lipiec 2006         niedziela  11:00       Poranki Familijne

„FERDYNAND WSPANIAŁY” – Teatr Michałek

Występują: Mikołaj Klimek, Karol Stępkowski, Ireneusz Dydliński . Spektakl opowiada o psie Ferdynandzie, który u boku pana śni, aby zostać człowiekiem. A przesłanie mówi, że każdy ma prawo śnić i marzyć.

Koncert autorski Ireny Podobas „ZABAWA Z MUZYKĄ KLASYCZNĄ NA JAZZOWO”. Występują: M. Riege – fortepian, I.Podobas – fortepian

6 sierpnia 2006       Niedziela                 11:00       Poranki Familijne – Teatr Łatka „SKARBY WNĘTRZA ZIEMI”  Występują: Aneta Pałęcka, Roman Holc

Wraz z bohaterami przenosimy się do Żółtej Krainy Siarki. Dowiadujemy się, co to jest siarka i skąd pochodzą zapałki, materiały wybuchowe, a nawet zabawki.  Jesteśmy również w Czarnej Kopalni Węgla, gdzie Skarbnik – opiekun górników – spotyka górnika Śmierdziorobótkę.  Na koniec przenosimy się do kopalni soli w Wieliczce.

Koncert autorski Ireny Podobas „TRĄBKA W WOJSKU” Występują: M. Pasek – trąbka, I. Podobas – fortepian

13 sierpnia 2006     Niedziela                 11:00       Poranki Familijne – Agencja Artystyczna Bajlandia z Rzeszowa  ”BAJKA O SMOKU I KRÓLU LENIUCHU”. Występują: Agnieszka Cząstka, Katarzyna Słomska, Paweł Wiśniewski

Bajlandia Rzeszów to bogactwo walorów plastycznych i muzycznych oraz wspaniała zabawa i lekcja szlachetnych zasad. Łatwość nawiązywania kontaktów z dziećmi przez artystów sprawia, że jest to przedstawienie, które na długo zapada w pamięć.

Koncert autorski Ireny Podobas „NARODZINY PIOSENKI – SPOTKANIE Z KOMPOZYTOREM”. Występują: M. Riege – fortepian, I. Podobas – fortepian

20 sierpnia 2006     Niedziela                 11:00       Poranki Familijne – Teatr MER z Łodzi, „JACEK i PLACEK” . Występują: Ewa Mróz-Cisz, Maciej Piotrowski, Marcin Truszczyński

To ciepła opowieść o chłopcach uciekających od codziennych obowiązków w poszukiwaniu beztroskiej krainy marzeń. Spotkania z bobrem, pelikanem, osłem czy kobietą na wzgórzu, uczą dzieci szacunku do pracy, miłości do bliskich i tego, że „nie wszystko złoto, co się świeci”. Po powrocie do domu bohaterowie chętnie się uczą, pomagają matce, a przy pracy nucą: „Nie trzeba aż księżyca z nieba kraść, żeby się prawdą stała najpiękniejsza baśń”.

Spektakl zrealizowany przez aktorów Teatru Lalek „Arlekin” z Łodzi, wyróżniony został na Światowym Festiwalu Teatrów Lalek Praga 2004. Jest grany w 4 technikach lalkowych, urozmaicony 12 piosenkami – adresowany do młodszej widowni dziecięcej w wieku 5-9 lat.

Koncert autorski Ireny Podobas „TANGO NA AKORDEONIE”, Występują: R. Grząka – akordeon, I. Podobas – fortepian

27 sierpnia 2006     Niedziela                 11:00       Poranki Familijne – Teatr MER z Łodzi, „PINOKIO”. Występują: Marcin Truszczyński, Mieczysław Dyrda

Pinokio to niezwykły pajacyk, który potrafi mówić, poruszać się i myśleć. Wyrzeźbiony z drewna przez dobrego Dżeppetto, przysparzał mu nie mało kłopotów i przykrości, aż w końcu opuścił go i poszedł w świat. Spotkało go tam mnóstwo, nie zawsze miłych, przygód, które go jednak wiele nauczyły, i które z pewnością również Wam dadzą dużo do myślenia.

Spektakl został zrealizowany przez dyplomowanych aktorów Teatru „Arlekin” z Łodzi. Grany jest w czterech technikach lalkowych i urozmaicony jest czterema piosenkami. Adresowany do młodszej widowni dziecięcej (4-10 lat).

Koncert autorski Ireny Podobas „WARSZAWSKI KATARYNIARZ NA FRASCATI”, Występują: P. Bot – katarynka, I. Podobas – fortepian

Niedziela, 3 września 2006     11:00       Poranki Familijne: Teatr Wariacja „ZACZAROWANY FLET”, wyst.: Anna Kaźmierowska, Lidia Sycz, Jakub Ehrlich,

Teatr Wariacja, w ramach projektu „Opera dla najmłodszych”, realizuje klasyczne opery w wersji uproszczonej dla najmłodszej publiczności.

W Czarodziejskim flecie Wolfganga Amadeusza Mozarta głównymi postaciami są: książę Tamino, księżniczka Pamina oraz Papageno – nadworny ptasznik Królowej Nocy. Tamino otrzymuje w darze tytułowy „czarodziejski flet” od Królowej Nocy. Zadaniem fletu jest obrona Tamino w sytuacji zagrożenia podczas uwalniania pięknej księżniczki, porwanej przez Sarastro – Króla Świątyni Słońca. Po wielu, wielu przygodach (próbie milczenia, walki z ogniem, wodą) Tamino i Papageno odnajdują w końcu księżniczkę. Baśń kończy się szczęśliwie zaślubinami Paminy i Tamino w Świątyni Słońca.

Koncert autorski Ireny Podobas „ZAPRASZAMY PRZESZKADZAJKI, BY ZAGRAŁY RAZEM Z DZIEĆMI”, wyst.: I. Podobas  i jej goście

Niedziela, 10 września 2006   11:00       Poranki Familijne: Teatr Własny „WIERSZOBRANIE”, wyst.: Grzegorz Stanisławiak

Spektakl Wierszobranie  to wędrówki teatralne po utworach Jana Brzechwy, Juliana Tuwima i Wandy Chotomskiej. Wierszobranie to odkrywanie świata poezji i teatru, ale także dobra, wesoła i rozwijająca zabawa!

Koncert autorski Ireny Podobas „Z AMERYKI DO POLSKI – JAZZ NA AKORDEONIE”, wyst.: R. Grząka – akordeon, I. Podobas – fortepian

Niedziela, 17 września 2006   11:00       Poranki Familijne: Teatr Fantazja „STARODZIEJE”, wyst.: Jolanta Fijałkowska, Justyna Zbiróg, Wojciech Kobiałka, Jerzy Pożarowski, Bogusław Parchimowicz

Z wielkiej pomroki dziejów wyłoniło się Państwo Polskie. Jak było na początku – trudno dziś na to odpowiedzieć. Czy naprawdę żyli trzej bracia: Lech, Czech i Rus? Jaki mógł być Popiel, Krak? Wanda, co nie chciała Niemca? Jak było w Państwie Polskim za rządów Piasta Kołodzieja? Mamy nadzieję, że spektakl „Starodzieje” przybliży dzieciom historię i zwyczaje w dawnej Polsce.

Koncert autorski Ireny Podobas „POLONEZY I MAZURKI – POLSKIE TAŃCE NA 3/4″, wyst.: I. Podobas i jej goście

Niedziela, 24 września 2006   11:00       Poranki Familijne: Krakowski Zespół Muzyczny KOP „KOZIOŁEK NIEMATOŁEK”, wyst.: Dorota Bojno, Robert Lech

Koziołek mówi bardzo niewyraźnie i niepoprawnie dobiera słowa, przez co nie może  porozumieć się z otoczeniem. Sowa uczy go poprawnej wymowy i dobierania  właściwych słów. Piosenki przedstawione w spektaklu, związane tematycznie z  rozgrywającą się akcją, są m.in. pretekstem do ćwiczenia dykcji.

Koncert autorski Ireny Podobas „WARSZAWSKI KATARYNIARZ ŻEGNA LATO NA FRASCATI”, wyst.: P. Bot – katarynka, I. Podobas – fortepian

[2] „Sienkiewicz pod Grunwaldem”  zabawa tematyczna (Ogrody Frascati) (17.07.06)           130  ( liczba uczestników)„Kopciuszek” przedstawienie teatralne  (Ogrody Frascati) (18.07.06), „Japońska baśń o dobrym sercu” przedstawienie teatralne,  (Ogrody Frascati) 25.07.06), „Pinokio” przedstawienie teatralne, (Ogrody Frascati) (1.08.06),„Nauka poszła w las” Jan Brzechwa-spektakl teatralny (Ogrody Frascati) (8.08.06

Rozdz. CLI – Koalicja trwa:Pietrzak, Daukszewicz – z ATeKa.

Koalicja trwa:Pietrzak, Daukszewicz – z ATeKa. Opis…r. CLI

Środę nazywałem – epikurejską. To był dzień mówiony. Tak najbardziej z domu kultury w tradycyjnym tego słowa rozumieniu. I rzeczywiście zestaw imprez, które zaproponowaliśmy pod hasłem Ogrody Literackie to były naprzemiennie: Biesiady i Jubileusze Literackie przeniesione wprost z Domu na Smolnej, Giełda Satyry Politycznej Marka Majewskiego czy konkurs Przybycie Bardów Staszka Klawego, w którym nagrodą było nagranie profesjonalnej płyty laureata.

To nie były imprezy szerokiego odbioru, a jednak tak spróbowaliśmy je skomponować, taką zaproponować mnogość by jakaś goszcząca gwiazda: Daukszewicz czy Poniedzielski, Należyty lub Rosiewicz napędzali frekwencję na pozostałych imprezach. I rzeczywiście udała się rzecz dość niebywała. Na klerkowskich , jajogłowych konferencjach i odczytach średnia frekwencja nie spadała poniżej trzystu osób !

`

Krzysztof Dukaszewicz - Gość Giełdy Satyry Politycznej - Ogrody Frascati 2006

Spodobało się to bardzo Irenie Piłatowskiej, która na zasadzie suportu, o piątej po południu dodawała jeszcze odbitkę radiowych rozważań. Spotkania nazywaliśmy  -“JEDYNKA” Z REPORTAŻEM. Podobnie jak „Biesiady” i „Jubileusze” Literackie w sezonie zimowym także i radiowcy po sukcesie spotkań  minionego sezonu gościli  także pod dachem Domu na Smolnej.

Studio Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia S.A. przygotowuje rocznie kilkaset reportaży. Z  tej bogatej oferty w 2006  wybrano trzynaście audycji, które znakomicie zabrzmiały w scenerii Ogrodów Frascati. Na spotkania zapraszano autorów i bohaterów reportaży, a goście brali żywy udział w dyskusji. Różnorodność tematyczna mogła zdumiewać, ale i zachęcać do spotkania i rozmowy.[1]

W letnie środy odbywały  się  też OGRODY LITERACKIE Z BARDAMI czyli Konkurs Przybycie Bardów prowadzony przez Stanisława Klawe. Uczestnicy konkursu walczyli o główną nagrodę, czyli możliwość nagrania własnego albumu. Prezentowali się również młodzi poeci, często już po debiutanckim tomiku.

Raz w miesiącu można było też spotkać  na Frascati pisarzy, autorów ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich urządzających Biesiadę Literacką, w inne środy wspólnie z SPP organizowaliśmy Jubileusze najznakomitszych ludzi pióra. Jeszcze Marek Majewski prowadzący “Giełdę Satyry Politycznej” prezentował  w swoim “Hyde Parku” młodych satyryków.[2]

Każdy już dzień kończyły Parkowe Dancingi, a tańcom w szczególności poświęcone były czwartki. A także soboty, kiedy to zgromadzonym przygrywała Orkiestra z Chmielnej Janusza Mulewicza oraz zespół Jurka Antoszkiewicza.

Irena Piłatowska & ATK

Taniec to osobny temat. Mówiłem już, że tylko  z czwartkami nic nie byłem w stanie sensownego zrobić. Nie miałem nic przeciw tańczącym dzieciakom moimi córeczkami na czele ale nie mogłem skłonić Darka Sikorskiego i pani Borkowskiej by sięgnęli na szczyty. Te chociażby na których przebywała już wychowana wszak przez nich na Smolnej Joasia Jabłczyńska coraz bardziej znanan dzięki TVN-owskim  „Tańcom z Gwiazdami”. Oni jednak podobnie jak specjalizujący się w kabaretach Pan Zsiadlak rozumieli tylko: towarzycho lub duża kasa. Drogi pośredniej nie ma.

No więc „Taneczne Ogrody” pozostawały wciąż czwartkowymi spotkaniami z różnymi stylami tanecznymi, takimi jak: country, taniec nowoczesny, taniec irlandzki, tapdance i wiele innych. Publiczność miała możliwość obejrzenia  pokazu tanecznego oraz wzięcia udziału w lekcji tańca. [3]

Za to OGRODY KABARETOWE którymi w piątki zajmował się Staszek Klawe – kwitły. Tu mielismy kontakty na samym szczycie.

To różnorodne formy kabaretów i osobowości artystyczne od wytrawnych satyryków wyczulonych na aktualności, jak Jacek Fedorowicz, Jan Pietrzak, Jerzy Kryszak, czy publicysta Rafał Ziemkiewicz, po nowofalowe kabarety Zygzak czy Paralaksa, lub żywiołowy Trzeci Oddech Kaczuchy; to śpiewający aktor Piotr Machalica czy przedstawiciel rock-and-rollowej inteligencji Kuba Sienkiewicz. Poza tym możliwe niespodzianki, jak to w życiu, a więc w kabarecie.

Na początku czerwca trwał jeszcze Mundial, któremu należało podporządkować imprezę  tak, że 9 czerwca 2006 wieczór           z Kabaretem Zygzak i udziałem znanego świetnie m.in. z „Egidy” parodysty  Pawła Dłużewskiego odbywał się pod hasłem: „Kabaretowy Mundial na Frascati”

16 czerwca 2006  występ Marcina Wolskiego, któremu towarzszyły dwa „Aniołki Wolskiego” czyli Asia Jeżewskia i Renata Zarębska przyszło oglądać 546 osób.

Utworzona przez niezwykle aktywnego twórczo Marcina Wolskiego (“60 minut na godzinę”,“Polskie Zoo”, “ZSYP”) grupa kabaretowa. Śpiewają w niej (znakomicie!) aktorki Renata Zarębska i Joanna Jeżewska (która też wspaniale parodiuje najpopularniejsze postaci naszej sceny politycznej). Marcin Wolski, autor większości tekstów, prowadzi Aniołki do jeszcze większych sukcesów.

23 czerwca 2006 wystąpił: „Kabaret Paralaksa”. To młody kabaret, chętnie bawiący się słowem i wieloznacznością, proponuje piosenki, skecze, monologi. Tworzą go: Tomasz Wołniak – autor większości tekstów, Mila Wdowiak i Cesare Di Leo, kompozytor i muzyk. Paralaksa jest laureatem ostatnich Lidzbarskich Starć Kabaretowych i finalistą Turnieju Łgarzy w Bogatyni.

Jan Pietrzak - Ogrody Frascati 2006

Wreszcie tradycyjnie już 30 czerwca wystąpił Janek Pietrzak z Krzysztofem Paszkiem. Łzy, okrzyki, frenety i … padł tysiąc. Frekwencję ocenialiśmy na 1063 osoby. Niezmordowany Wojtek Kur z coraz większym trudem i przy pomocy współpracowników zajmowal się liczeniem. Jako, że przez cały sezon zwykłem otwierać występu pietrzakowej „Egidy” jakąś rymowanką, wysiliłem się i tym razem. A działo się to akurat w momencie, gdy premier Marcinkiewicz nader skwapliwie odwołał podjrzaną o jakieś niedyskrecje z czasów stanu wojennego Zytę Gilowską zajmująca się w rządzie gospodarką. Powiedziałem tak:

Zwykłem dla Janka pisać fraszkę

Lecz dzisiaj odniósłbym porażkę

Gdy Zyta  w sądzie  to znów  w rządzie

Wy ogródkowi  się pokłońcie

Że koalicja nasza trwa

Tu na Frascati z ATeKa

Gra Krzysztof Paszek trzeci rok

A Państwa nie ogarnia wzrok:

Ogłaszam dumny jak ten paw

Przed Państwem Pietrzak: żądny braw !

30.VI.2006

Pietrzak –  po sezonie w Domu na Smolnej, gdzie w piątki prowadził Kabaret pod Egidą, tym razem zapraszał na swój autorski  recital. W Ogrodach Frascati zaśpiewał swoje najlepsze piosenki i,  jak zawsze niezwykle aktualnie,  komentował rzeczywistość.

Kabaret Ramol

7 lipca 2006    w piątek          19:00   zaprosiliśmy Kabaret Ramol z Brzydowa, który  tworzą: Aleksander Adamczyk, Ryszard Kluge, Grzegorz Kulikowski i Małgorzata Trybalska. Występowali już w ogrodach rok wcześniej lecz także przed rokiem zdobyli tytuł „Króla Łgarzy” w Bogatyni oraz nagrodę na festiwalku Dobrego Humoru w Gdańsku. Program zaprezentowany na Frascatii nosił tytuł „sanatorium w Kotlinowie” napisany przez R. Górskeigo z „Kabaretu Moralnego Niepokoju”.

Natomiast 14 lipca w przedzień moich i wigili swoich własnych urodzin przybył na Frascatii też zeszłoroczny gość czyli Jacek Fedorowicz. Rok wcześnije występował na tej przejściowej scenie w momencie, gdy dopinaliśmy nową aranżację. Teraz mogłem go gościć już w pełnej glorii. Gościć i witać. Wierszykiem.

Między Grunwaldem a Bastylią

W Ogrodach Frascatii – Na Górze

Kabaret Staje się Idyllą

Kiedy Wiadomość Wam Powtórzę

Że Król Bim-Bomu, Wiadomości

Kpiarz, tricku mistrz,

Kontekstów szukacz

Dziś tu pod Sejmem u nas gości

Jak z Lóż Masońskich

Zbiegły – puchacz

Tu Kanikuła , jak psia Gwiazda

I Wasilewska mknie z Zygzakiem

Witajcie więc i raczcie klaskać

Kiedy Wam powiem, że jest Rakiem

I wciąż około sześćdziesiątki

Pan Fedorowicz, który w  piątki

Zmienia godziny na minuty

Puszczając słynne swe – Koguty

Przed Państwem dziś nie żaden Placek

Lecz słynny Fedorowicz Jacek !

14.VII.2006

Jacek Fedorowicz to aktor i satyryk. Ukończył wydział malarstwa w gdańskiej PWSSP. Aktor studenckiego teatru Bim-Bom w Gdańsku. Zagrał w wielu znakomitych polskich filmach, m.in.: „Do widzenia, do jutra”, „Poszukiwany, poszukiwana. Współautor audycji radiowej „60 minut na godzinę” oraz popularny felietonista prasowy. Współtwórca cyklicznych programów rozrywkowych w TVP, w tym „Dziennika telewizyjnego”

Dorota Wasilewska. Najczęściej sama pisze i komponuje piosenki i muzykę do filmów oraz spektakli, choć pierwszą nagrodę w życiu dostała za wykonanie piosenki „Taka gmina” Wasowskiego i Przybory, bo, jak sama mówi, wychowała się na Starszych Panach i paryskim kabarecie. Chętnie zatem sięga po francuskie wiersze (G. Apolinnaire’a) czy piosenki (P. Conte). Jeśli do Ogrodów Frascati trafią tego dnia Francuzi, to w dniu swojego święta narodowego usłyszą nieprzeciętne interpretacje znanych sobie piosenek.

Wasilewska z  Kabaretem „Zygzak”  występowali po Fedorowiczu, a wieczór ten ogladało blisko tysiąc. Wojtek Kur naliczył 978 osób.

21 i 28 lipca  2006                  w ramach Wieczoru Kabaretowy – odbyły się Reminiscencje  kabaretu „Pod Okiem”. Wystąpili: Magda Żuk, Marek Ławrynowicz, Stanisław Klawe, a także  Waldemar Ochnia

Trzeci Oddech Kaczuchy

Kabaret „Pod Okiem” istniał w latach 1986 – 87 w Warszawie. Tworzyli go autorzy Marek Ławrynowicz i Stanisław Klawe oraz aktorzy Kazimierz Kaczor, Piotr Machalica, Zbigniew Zamachowski, Sławomir Orzechowski, Barbara Dziekan, Magda Żuk. Podczas kolejnych wieczorów na Frascati chcemy Państwu przypomnieć ich najciekawsze kreacje z tamtych lat, w tym piosenki czy  monologi.

Magda Żuk – artystka wszechstronna: architekt, dekoratorka wnętrz, autorka piosenek i powieści, energoterapeuta. W kabarecie „Pod Okiem” śpiewała piosenki własne oraz młodszych i starszych kolegów: J. Kofty, J. Janczarskiego, J.J. Należytego, S. Klawe.

Marek Ławrynowicz – satyryk, pisarz, autor słuchowisk radiowych i S. Klawe będą gospodarzami tej części wieczoru.

Waldemar Ochnia – człowiek o stu glosach. Aktor-parodysta, imitator, satyryk i humorysta. „Polskie ZOO w jednej osobie, ponieważ to jego głosem mówiły postaci popularnego , telewizyjnego „Polskiego ZOO”. Swego głosu użycza również w niedzielnym, radiowym programie satyrycznym „Zsyp”, w którym parodiuje czołowe postacie świata estrady, filmu, polityki i sportu. W tej roli występuje też w programie „Szymon Majewski show”.

Piotr Machalica jest tak popularny, znany z wielu ról filmowych i teatralnych, że jego dokonania kabaretowe pozostają nieco w cieniu. W kabarecie „Pod Okiem” śpiewał m.in. „Piosenkę pieska pokojowego”, której wykonanie przyniosło mu pierwszą nagrodę na festiwalu w Opolu w 1986 r. i sprawiło, że stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych śpiewających aktorów.

4 sierpnia 2006 w kabaretowych piątkach  Kabaret D’ Lanton im. Jeana Selaviego „PRAWIE PROSTO Z SAMEGO PARYŻA” Występili: Dorota Lanton – aktorka znana m.in. z wielu telewizyjnych seriali: „Klan”, „Adam i Ewa”, „Na dobre i na złe” oraz jako „Wesoła blondynka  z trójkowej Parafonii”.Gilles Renard –  gość z Paryża, autor,  scenarzysta, reżyser teatralny i filmowy. Bogusław Nowicki –  satyryk,  kompozytor,  wykonawca piosenek autorskich,  autor radiowych audycji „Piosenki z tekstem”.

11 sierpnia 2006 w Kabaretowych Ogrodach: Kabaret Długi

Kabaret ten jest zespołem wędrownym, który najczęściej występuje w warunkach kameralnych, w bliskim kontakcie z widownią. Kabaret tworzą: Jacek Łapot i Piotr Skucha, ponadto na stałe współpracuje z nim kilku kompozytorów, kilkunastu autorów i wielu wykonawców, m.in.: Ewa Cichocka, Agnieszka Trzepizur. Jednym z jego największych sukcesów jest 500 audycji magazynu rozrywkowego „Parafonia”, ukazującego się od stycznia 1984 do czerwca 2004 w radiowej Trójce.

W ostatnim ogródkowym sezonie muzyka niewątpliwie zdominowała teatr. Muzyka i Kabaret. Muzyczny oczywiście.

18 sierpnia 2006 to – Trzeci Oddech Kaczuchy.Występują i śpiewają: Maja Piwońska, Andrzej Janeczko (autor tekstów i piosenek).

Kabaret założony w 1981 roku przez Maję Piwońską, Andrzeja Janeczko Zbyszka Rojka. Artyści tworzą              program muzyczno-kabaretowy, będący ciągłym dialogiem z publicznością, ale przede wszystkim śpiewają piosenki na wesoło, którymi, jak mówią, próbują rozjaśnić otaczającą nas, ponurą rzeczywistość. Oglądało ich  610 osób.

Potem nastąpiła dekada teatralna by we wrześniu znów wszystko wróciło do normy. W tym także kabarety.

Nazajutrz po Ogródkowym Finale z Marią Peszek – umówiony był 1 września 2006 Jerzy Kryszak – Aktor, satyryk, parodysta. Dyplom zawodowego aktora otrzymał w 1974 roku, kończąc PWST w Krakowie. Znany jako aktor teatralny czy filmowy, ale także jako aktor głosowy (użyczał swego głosu bohaterom dubbingowanym, np. Złemu Sokołowi w filmie pt. Stuart Malutki 2). Jednak największą sławę przyniosła mu jego twórczość kabaretowa. Jerzy Kryszak to reprezentant „dowcipu publicystycznego”. Przede wszystkim wciela się w osobistości z życia polityczno-społecznego, wywołując lawiny śmiechu, poprzez naśladowanie ich głosów, zachowań oraz cech.

Troszkę obawiałem się tej daty – więc i tym razem ratowałem się fraszką.

Akademia wrześniowa –

Wojna albo szkoła !

Wybór zawsze był trudny

A treść niewesoła!

Więc po Porozumieniach,

Co wolności znakiem.

Ze sporów na Frascati

Śmiejmy się – z Kryszakiem.

A że wojna na górze

Ciągle jeszcze trwa

Mamy wsparcie z Olsztyna –

Kabaret „Czyści jak łza”. 1.IX.2006

8.IX.2006

Andrzej Poniedzielski w Ogrodach Frascati 2006

20:30   POLSKA SZOPKA CAŁOROCZNA Marcina Wolskiego i Marka Majewskiego

Kiedy losy Szopki Noworocznej w TVP stawały się niepewne, jej autorzy postanowili odgrywać ją na scenie. Tak powstała Szopka Całoroczna – zawsze niezwykle aktualna, śmieszna, inteligentna, przywracająca kabaretowi wartość słowa, pointy, aluzji.

W piątek, 15 września 2006   19:00   Kabaretowe Ogrody: „KABARETOWO I BALLADOWO”, wyst.: Rafał Ziemkiewicz, Ryszard Makowski.

Rafał Ziemkiewicz – pisarz, publicysta, autor książek z nurtu science-fiction, felietonista Newsweeka i Rzeczpospolitej, od paru sezonów z powodzeniem występuje w kabarecie Pod Egidą.

Ryszard Makowski – autor i wykonawca związany przez 10 lat z kabaretem OTTO, a od 3 lat z kabaretem Pod Egidą. Jako satyryk współpracuje z audycją „ZSYP” w I programie PR i z Życiem Warszawy, lider zespołu „Ryszard Makowski i Gwiazdy”.

Wreszcie w piątek, 22 września 2006           odbyły się w cyklu  „ KabaretoweOgrody: „IMPROWIZACJE KABARETOWE”. Wystąpiły  młode kabarety w swoich najlepszych numerach.

Ostatni Kabaretowy Ogród sezonu poświęcony był Kubie Sienkiewiczowi.

To neurolog i piosenkarz. Występuje z zespołem Elektryczne Gitary lub jako „Kuba Sienkiewicz”. Uprawia piosenkę autorską (nieoficjalnie od 1980 roku) i chałtury bigbeatowe (oficjalnie od 1990 roku). Układa muzykę i piosenki do filmów. Współpracuje ze sceną kabaretowo-muzyczną Śmietanka Łowicka i Sceną Kabaretową Marka Majewskiego.

I tak sezon się zakończył: przed nami już tylko wielki finał.  A właściwie dwa Finały. Istotnie największe. A to wszystko dlatego, że Frascatii zaczął frekwentować miły starszy aktor nazwiskiem Cezary Szczygielski. I to Pan Cezary doszedł do wniosku, że Frascati może się stać lepszym od Skolimowa miejscem na przeprowadzenie dorocznej kwesty z Cyklu „Artyści Artystom” czyli zbiórki na dom artysty weterana w Skolimowie. Lepszym – bo i artystom łatwiej przyjechać i ludzie tłumniej się w centrum miasta pojawią. Tak więc przygotowując się do Finału XV Konkursu Teatrów Ogródkowych i myśląc o repertuarze wrześniowym równolegle pracowaliśmy już nad wielkim tutti jakim będzie organizacja Akcji „Artyści Artystom” w Ogrodach Frascatii/ Ale po kolei. Pora zamknąć ten teatr !!!

CDN – Dwa finały czyli  koniec końców


[1] 7  czerwca 2006,  Nić – autor : Magda Skawińska, prowadzenie: Janusz Deblessem

I nagroda w Ogólnopolskim Konkursie Reportażystów i Realizatorów “Dylematy człowieka XXI wieku”. Magda została adoptowana tuż po urodzeniu. Prawie od początku wiedziała, że ludzie, którzy ją wychowują to nie są jej prawdziwi rodzice. Kiedy skończyła 18 lat odnalazła biologiczną matkę i ojca. Dowiedziała się, że ma siostrę bliźniaczkę. Zawsze czuła jej obecność. Teraz ma pewność, że siostra istnieje, lecz nie wiadomo gdzie. Poszukiwania nie dały rezultatu, ale Magda czuje, że siostra żyje i potrzebuje jej pomocy.

14 czerwca 2006  – Chwalcie łąki umajone,   autorzy: Irena Piłatowska i Waldemar Modestowicz, prowadzenie: Janusz Deblessem

Dokument o starej, polskiej wsi już zanikającej, odchodzącej wraz z jej najstarszymi mieszkańcami. Bohaterką jest 88-letnia Adela Jabłońska ze wsi Świderki w północno-wschodniej Polsce. Mimo podeszłego wieku jest jak wieczna wiosna, tryska energią i świeżością uczuć. Tańczy, śpiewa, tka kolorowe sukna na swych starych krosnach. Jest dumna ze swego pochodzenia, bo “Kopinianka to nie byle kto!”.  Jej syn został kapitanem Marynarki Wojennej. Pochowała dwóch mężów i choć zainteresowany jest nią młodszy o 20 lat pan z pobliskiego miasteczka, tęskni za stałym związkiem, za czasami, gdy życie było przepełnione miłością. Dokument zrealizowany techniką dźwiękowych obrazów jest swoistym hymnem na cześć życia. W 1993 r. wyróżniony został na prestiżowym konkursie radiowo-telewizyjnym “Premios Ondas” w Barcelonie.

21 czerwca 2006, Nareszcie razem, autor: Hanna Bogoryja-Zakrzewska, prowadzenie: Janusz Deblessem

Reporterska opowieść o ludziach szczęśliwych. To co przydarzyło się rodzinie Artura Moci z Bochni mogłoby stać się scenariuszem do filmu. Artur stracił pamięć w wyniku napadu na parkingu stacji benzynowej i, korzystając z pomocy policji, znalazł się na dworcu we Wrocławiu 360 km dalej. Przez trzy miesiące żył wśród bezdomnych i próbował dowiedzieć się kim jest. W tym czasie rodzina szukała go z pomocą policji, Fundacji Itaka i jasnowidzów. Dopiero przypadkowo obejrzany fragment programu w TVP sprawił, że odnaleźli się i są znowu razem.

28 czerwca 2006  .Zapałki Pana Anatolal,   autorki: Ewelina Karpacz i Agnieszka Walewicz,  prowadzenie: Janusz Deblessem

I nagroda w kategorii “Debiuty” w konkursie “Polska i Świat 2002”. Bohatera audycji – Anatola Karonia – można spotkać na Rynku Starego Miasta w Warszawie,  gdzie oferuje przechodniom to, co umie robić najlepiej: misterne rzeźby z jednej zapałki. Spacerowicze z ciekawością rzucają okiem i idą dalej. Reporterki odkrywają w nim tajemny, bogaty świat, idą tropem materialnych skojarzeń. Dzięki reporterskiej wnikliwości powstaje opowieść o dziele, tworzywie i artyście, która – jak podkreśliło jury konkursu – “rozpala wyobraźnię słuchacza”. Rzeźby z jednej zapałki można zobaczyć na internetowych stronach Anatola Karonia . http://anatol.karon.webpark.pl/index.shtml.htm

5 lipca 2006, Lepszy świat,    autorka: Ewa Michałowska, prowadzenie: Janusz Deblessem.

I nagroda w Międzynarodowym Konkursie Reportażu Radiowego “Phonurgia Nova” w Arles (Francja).

Dokument usiłujący przybliżyć słuchaczom ciekawy i piękny, ale zarazem bardzo skomplikowany obraz życia ludzi upośledzonych umysłowo. Audycja jest swego rodzaju wyzwaniem, rzuconym wszystkim tym, którzy określenie “sprawni inaczej” wymawiają z nutką kpiny  czy pogardy.

12 lipca 2006

Wojna Legend – czyli zaduma nad życiem Anny Walentynowicz

autorki: Janina Jankowska i Magda Skawińska, prowadzenie: Janusz Deblessem

GRAND PRESS 2005 w kategorii “Reportaż radiowy”. Postać Anny Walentynowicz – jej życie, działalność opozycyjna, konflikt z Lechem Wałęsą. Autorki wykorzystały nagrania Janiny Jankowskiej z sierpnia 1980 roku.

19 lipca 2006

www.szczurbiurowy.com; autor: Janusz Deblessem, prowadzenie: Irena Piłatowska

Bohater audycji  zanim został, jak sam osobie mówi, szczurem biurowym, zajmował się wieloma rzeczami, między innymi studiował historię. Ostatnio działa gospodarczo w branży internetowej. Wielość doświadczeń i chwilowa chandra skłoniła go do umieszczenia opowiadania o narodzinach kapitalizmu w PRL-u na jednej z list dyskusyjnych. W odpowiedzi pojawiły się pytania czytelników: co dalej? Powstał drugi, trzeci odcinek, a potem już nie było wyjścia – Szczur Biurowy został literatem.

26 lipca 2006

Śpiewająca czarownica, autorka: Anna Sekudewicz, prowadzenie: Irena Piłatowska

Portret Katarzyny Gaertner.

2 sierpnia 2006

Jedno życie Antosia Pastuszka , autorka: Joanna Łatka, prowadzenie: Irena Piłatowska

Artur Citrin wyjechał z Polski do Ameryki, kiedy miał 15 lat. W czasie wojny ukrywał się u Państwa Latoszyńskich w Lendzie i  oni uratowali mu życie. Po latach powrócił do Polski i odnalazł ich dzieci. Z wdzięczności postanowił wstąpić do Instytutu Yad Vashem, aby przyznać im medal “Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”…

9 sierpnia 2006

Cudzoziemka, autorka: Urszula Żółtowska-Tomaszewska,  prowadzenie: Irena Piłatowska

Bohaterka kilkanaście lat temu wyjechała z Ukrainy. Przez ten czas nastąpiły ogromne zmiany polityczne, ale dusza ludzi pozostała taka sama. Wrażliwość na sztukę, piękne pieśni, tęskne tony. Olena Leonenko zyskała sławę śpiewając pieśni Wertyńskiego. Jednak mimo sprzeciwu ojca zrealizowała  swoje marzenia i została artystką.

16 sierpnia 2006

Wyprawa na słowiki, autor: Krzysztof Wyrzykowski,  prowadzenie Irena Piłatowska

Audycja której bohaterem jest Marek Siudym.“Kiedy byłem dzieckiem ojciec zabierał mnie na spacery” mówi Marek Siudym  popularny aktor.  Ojciec mówił  “chodź idziemy na słowiki” i prowadził mnie do lasu, gdzie opowiadał mi o ptakach i drzewach. Do dzisiaj potrafię nazwać wszystkie ptaki i znam się na tym naprawdę. Kiedy szliśmy na słowiki trzeba było przejść kładką nad torami kolejowymi. Widziałem jadące pociągi i po prostu rozrywała mnie tęsknota za podrożą, za drogą, za czymś, co się nigdzie nie kończy…”.

Czy to były te chwile, w których narodził się w nim poeta?

Przychodzę do Ciebie z deszczem

Z pachnącym snem w butonierce

Przez miasto  strunami szyn

Dachami  przez czarne kominy

I w deszczu tak blisko znów jestem

Że czuję, jak bije Ci serce

Ja Twój jesienny arlekin

Do Ciebie lipcowej dziewczyny.

To jeden z młodzieńczych wierszy Marka Siudyma, aktora znanego  głównie  z ról komediowych. Szczególną popularność przyniosła mu wieloletnia współpraca z Olgą Lipińską w jej telewizyjnym kabarecie, a także szereg seriali, w których od kilku lat występuje. Ma oczywiście dorobek filmowy i dramatyczny, który konstytuuje jego pozycję artystyczną. Marek Siudym jest barwną postacią warszawskiego środowiska artystycznego.

Po ukończeniu Szkoły Teatralnej występował w kabarecie “KUR”. Później współpracował  z STS-em i Teatrem Rozmaitości, ale także gdy przyszły lata chude,  pracował jako warszawski taksówkarz. Jednocześnie zajmował się hodowlą psów “KAWALKADA” i pracował w stajni w charakterze profesjonalnego instruktora a później trenera jeździectwa. Około 20 razy zmieniał mieszkanie. Od kilku lat prowadzi osiadły tryb życia, ma żonę i synka, który jest młodszy od jego wnuka.

Czy wypaliła się już w nim tęsknota za podrożą?  Czy nadal pisze wiersze?

O to będziemy mogli zapytać go w czasie spotkania w warszawskich ogrodach Frascati. Po wysłuchania reportażu Krzysztofa Wyrzykowskiego “Wyprawa na słowiki” Marek Siudym zamierza zaprosić gości – swoich przyjaciół, których obecność będzie niespodzianką dla  publiczności.

30 sierpnia 2006

Stocznia 2005: historia subiektywna  T- 26’, autorka: Małgorzata Żerwe, prowadzenie: Irena Piłatowska

Dokument zawierający elementy archiwalne (lata 50., Grudzień 70, lata 80., Sierpień 80, Stan wojenny), wypowiedzi byłych i obecnych stoczniowców, działania artystów na dawnych terenach stoczniowych. Bogata warstwa dźwiękowa – praca Stoczni o świcie, w dzień i w nocy.

Stocznia 2005: suita industrialna  T- 07’38”

Projekt dźwiękowy zrealizowany wspólnie z Jarosławem Zornem w oparciu

o naturalne dźwięki pracy Stoczni Gdańskiej.

6 września 2006

Co jest za górką? – Spotkanie z Marią Drue , autorka: Alicja Grembowicz

prowadzenie: Irena Piłatowska

Pani Maria – znana pianistka i akompaniatorka, legenda polskiej emigracji

w Londynie, mimo podeszłego wieku prowadzi bardzo aktywne życie i podróżuje po świecie (potrafi na weekend polecieć do USA na premierę ulubionej opery). Jest wciąż otwarta na świat i ludzi. Na stałe mieszka w Londynie, ale ostatnio coraz częściej wraca do Polski i odwiedza bliskie jej miejsca. W audycji opowiada o swoim bogatym, pełnym pięknych i bardzo smutnych zdarzeń życiu.

13 września 2006

Byli sobie, autorka: Hanna Wilczyńska-Toczko, prowadzenie: Irena Piłatowska

Prowadząca Irena Piłatowska i gość - Hanna Wilczyńska Toczko.

II nagroda w Ogólnopolskim Konkursie Reportażystów i Realizatorów “Dylematy człowieka XXI wieku”. Przepiękna radiowa opowieść o dwojgu kochających się ludziach szczęśliwych w swoim świecie. Ich świat to maleńki drewniany domek na działkach i oni – dla siebie. Żyją z tego, co znajdą na śmietniku. Nie czują się jednak przegrani, bo mają siebie a wokół piękną przyrodę.

20 września 2006

Dwie barwy nadziei, autorka: Grażyna Wielowieyska, prowadzenie: Irena Piłatowska

Miała 26 lat gdy zapadła na chorobę nowotworową. Po paru latach walki, wyszła

z niej zwycięsko. Wyszła za mąż, urodziła córkę, u której, gdy miała dwa lata, stwierdzono białaczkę. Zaczęła się walka o życie dziewczynki. Stres związany z chorobą córki spowodował nawrót choroby u matki. Teraz o swoje życie walczyły obie. Matce udało się po raz drugi – jest zdrowa. Córka umarła. Dziś, choć tak ciężko doświadczona, nie zamknęła się w sobie, nie obwinia losu – znalazła sens życia w pracy na rzecz innych. Pomaga rodzicom dzieci z chorobą nowotworową. Za tę audycję autorka otrzymała I nagrodę w kategorii monologu na Ogólnopolskim Konkursie Reportażu Radiowego “Polska i Świat 1999”.

27 września. 2006

Rogi obfitości , autorka: Dorota Fredro-Boniecka, prowadzenie: Irena Piłatowska

Na południowo wschodnim krańcu Polski, w powiecie krośnieńskim, znajduje się wieś Rogi. Podobnie jak w wielu wsiach, tak i w tej – okoliczne zakłady pracy zostały zlikwidowane. Rolnictwo przestało się opłacać. Chałupnictwo też padło. Mieszkańcy mogli zadowolić się zasiłkami i pójść na bezrobocie. Ale tak nie zrobili, zajęli się biznesem. Powstało 60 firm. Jak mówi jeden z mieszkańców – Marek Klara –  można w Rogach kupić wszystko oprócz samochodu. Mieszkańcy wsi uważają, że człowiek bez studiów jest jak uczeń bez komputera. Jest to dobry przykład jak z niczego można zrobić tak wiele. Są to ludzie, którzy nie lubią marnować czasu na byle co. Są dumni z siebie i ze swojej wsi.

[2] OGRODY LITERACKIE Z BARDAMI – środy o 7 wieczorem

Stanisław Klawe

7 czerwca 2006,  Giełda Satyry Politycznej ,           Marek Majewski  zaprasza autorów – amatorów i zawodowców w każdym wieku i zajmujących się każdym gatunkiem – reagujących na bieżące wydarzenia w kraju i na świecie. To nie musi być kabaret, może być hip-hop, rock, pieśń, wiersz… co kto lubi. Autorom zapewniamy możliwość prezentacji, konfrontacji, także dyskusji warsztatowej, a publiczności najświeższe teksty w autorskim wydaniu.

14 czerwca 2006,   Przybycie Bardów 2006

II etap przesłuchań konkursowych,      udział biorą: Sylwia Stawarz, Michał Konstrat, ukasz Majewski, Paweł Szymański – prowadzenie: Stanisław Klawe

W II etapie przesłuchań konkursowych występują uczestnicy konkursu zakwalifikowani przez jury oraz zaproszeni przez organizatorów konkursu wykonawcy mający już pewne osiągnięcia artystyczne.  Ich zadaniem jest wykonanie 15 minutowego programu autorskiego, a walczą o nagrodę główną, którą jest nagranie płyty CD. Oceniać  ich będzie Jury  w składzie: Anna Kowalska – polonistka, teatrolog, b. kierownik literacki Teatru Nowego, redaktor Mazowieckiego Informatora Kulturalnego (www.mik.mckis.waw.pl )

Stanisław Klawe – bard, kompozytor, wykonawca poezji śpiewanej, satyryk, felietonista tygodnika Wprost.

Marek Majewski – satyryk, autor i wykonawca piosenek, publikuje m.in.w tygodniku Newsweek, współpracuje z TVP.

Kuba Sienkiewicz – autor i wykonawca piosenek, m.in.  do filmów “Kiler” i “Kilerów dwóch”,  lider zespołu Elektryczne Gitary, doktor  neurologii.

21 czerwca 2006

Jubileusz Michała Jagiełły, laudacje wygłaszali: Piotr Wojciechowski, o. Wacław Oszajca,

"Tekstualia' - Żanetta Nalewajk - red. nacz & ATK - wydawca

Tomasz Łubieński,            prowadzenie: Leszek Szaruga

Bard: Jerzy Filar, zapowiadał Stanisław Klawe

Michał Jagiełło był wówczas jeszcze dyrektorem Biblioteki Narodowej, autorem licznych prac naukowych, popularnonaukowych oraz prozy artystycznej, m.in. opowiadań górskich i mikropowieści. Słynie z niezwykłej wrażliwości na problemy kultury, sztuki oraz mniejszości narodowych.

Jerzy Filar to kompozytor i wykonawca m.in. piosenek napi-sanych wspólnie z Jackiem Cyganem (”Samba Sikoreczka”, “Całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”, “I przyjdzie wytrzeźwieć z wielkich miłości”). Ale jest też bezpośrednim, ciepłym i żywiołowym artystą, który do Frascati wniesie, razem z Lidką Danelczyk, nieco góralskich klimatów.

28 czerwca 2006

Biesiada Literacka, poeta – Andrzej Titkow, prozaik – Kazimierz Orłoś,             dramaturg – Ireneusz Kozioł, felieton: Piotr Wojciechowski  , prowadzenie: Leszek Szaruga, Marcin Wolski,  Marek Ławrynowicz oraz Wacław Holewiński, Bard: Stanisław Klawe

Andrzej Titkow jest autorem kilku tomików wierszy, scenarzystą, reżyserem filmów dokumentalnych oraz fabularnych. W 1974 roku otrzymał nagrodę na Warszawskiej Jesieni Poezji. Wykładał m.in. w Instytucie Kultury Polskiej UW, Warszawskiej Szkole Filmowej,  a także na UKSW w Warszawie.

Kazimierz Orłoś to ceniony prozaik, autor słuchowisk radiowych, scenarzysta filmowy, dramaturg, publicysta. Jego najnowsza powieść “Dziewczyna z ganku” ukazała się w kwietniu 2006 roku.

Ireneusz Kozioł to dramaturg i aktor. Współpracował m.in. z Teatrem im.J. Słowackiego w Krakowie, Śląskim Teatrem Lalki i Aktora Ateneum w Katowicach oraz z Teatrem Pantomimy H. Tomaszewskiego we Wrocławiu. Debiutował sztuką “Spuścizna”.  Jest także autorem “Ciućmy”

Stanisław Klawe.  W przeddzień rocznicy urodzin Cz. Miłosza (30 czerwca – w tym roku okrągła 95.) – zdecydował zaśpiewać kilka wierszy wielkiego Poety. To dzięki nim bowiem, ponad trzydzieści lat temu zaczęła się jego  przygoda ze śpiewaniem poezji, a potem z pisaniem własnych ballad i piosenek. Usłyszeliśmy  “Piosenkę o porcelanie”, “Piosenkę pasterską”, “Równinę”, “Kołysankę”. Przy dodatkowym akompaniamencie  wybitnego gitarzysty Marka Walewandera.

5 lipca 2006,

Giełda Satyry Politycznej,Marek Majewski zaprasza – Krzysztof Daukszewicz

12 lipca 2006,      Przybycie Bardów 2006

II etap przesłuchań konkursowych, udział wzięli: Justyna Piotrowska, Alek Berkowicz, , Przemysław Bogusz, Paweł Górski, Krzysztof  Napiórkowski,Michał Rogacki ,prowadzenie: Stanisław Klawe

W II etapie przesłuchań konkursowych wystepowali uczestnicy konkursu zakwalifikowani przez jury oraz zaproszeni przez organizatorów konkursu wykonawcy mający już pewne osiągnięcia artystyczne.  Ich zadaniem było wykonanie 15 minutowego programu autorskiego, a grali o nagrodę główną, którą było nagranie w Domu na Smolnej profesjonalnej płyty CD.

19 lipca 2006

Wieczór wspomnieniowy poświęcony Jerzemu Ficowskiemu, laudacje wygłszalo: Piotr Sommer, Jakub Ekier , prowadzenie: Iwona Smolka, Bard: Grzegorz Tomczak – zapowiadał Stanisław Klawe

W maju 2006 roku pożegnaliśmy Jerzego Ficowskiego, polskiego poetę, prozaika, tłumacza, żołnierza Armii Krajowej, uczestnika powstania warszawskiego. Wieczór wspomnieniowy będzie niezwykłą okazją do upamiętnienia tego znawcy folkloru cygańskiego i żydowskiego,  wybitnego specjalisty od twórczości Brunona Schulza.

Grzegorz Tomczak jest jedną z bardziej znanych postaci polskiej piosenki literackiej, jego piosenki śpiewali też m.in. M. Rodowicz, A. Zaucha, Z. Wodecki, R. Rynkowski i in. W 2001 roku ukazała się jego pierwsza, długo oczekiwana, autorska płyta pt. “Ja to mam szczęście”. Od 2003 roku artysta bierze udział w spektaklach Platformy Artystycznej O.B.O.R.A. Z. Laskowika.

26 lipca 2006

Biesiada Literacka

Marcin Sendecki – poeta, Dagna Ślepowrońska – dramaturg

Marcin Wolski – prozaik, Piotr Gontarczyk – historyk

prowadzenie:  Marek Ławrynowicz, Wacław Holewiński,

Iwona Smolka

Bard: Andrzej Garczarek – zapowiada Stanisław Klawe

Marcina Sendeckiego określa się mianem “poety-rzeczy”. Jest zaliczany do ścisłego grona najwybitniejszych twórców swego pokolenia. Opublikował: “Z wysokości. Wiersze z lat 1985-1990”, “Parcele”, “Muzeum sztandarów ruchu ludowego, “Szkoci dół”, “Opisy przyrody”.

Dagna Ślepowrońska to autorka poematu scenicznego “A” i opublikowanego w “Dialogu” dramatu “Mielonka”. Ta ostatnia sztuka czytana była w Schauspielhaus w Dusseldorfie i Teatrze Polskim w Poznaniu, wydana w języku niemieckim w “Anthologie Polnischer Dramen der Gegenwart”. Artystka wydała także 3 tomiki poetyckie.

Marcin Wolski to pisarz, dziennikarz, satyryk, twórca audycji radiowych, telewizyjnych oraz kabaretów. Autor ponad trzydziestu powieści, a także zbiorów opowiadań, wierszy i tekstów satyrycznych: “Co nam zostało z tych wad”, “Antybaśnie”, “Kabaret nadredaktora”, “Kwadratura trójkąta”, “Trzecia najśmie-jszniejsza”.

Andrzej Garczarek  w latach 70. był jednym z autorów i wykonawców legendarnego magazynu radiowego Macieja Zembatego – Zgryz . W 1981 roku brał udział Przeglądzie Piosenki Prawdziwej w gdańskiej hali “Oliwii”. Zaśpiewał tam swój song pt. “Przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał”. Na antenie radiowej Trójki przez 10 lat prowadził “Literacko-muzyczny kantor wymiany myśli i wrażeń”. W 1994 r. otrzymał nagrodę im. Jonasza Kofty za twórczość radiową. Jest autorem wielu znanych piosenek , w swoim dorobku artystycznym ma także trzy książki.

2 sierpnia 2006

Pierwsze urodziny kwartalnika Tekstuali, “Tekstualia” to interdyscyplinarne, wielopokoleniowe pismo łączące zagadnienia związane z literaturą, sztuką i naukami humanistycznymi. Jego wydawcą jest Dom Kultury Śródmieście. A naczelnym redaktorem Żanetta Nalewajk.

9 sierpnia 2006

Koncert artystów Warszawskiej Sceny Bardów

Niedaleko

Piotr Bakal, Andrzej Brzeski, Stanisław Klawe,

Marek Majewski, Jerzy Mamcarz, Ryszard Makowski

Maja Piwońska

zaprasza Stanisław Klawe

Warszawska Scena Bardów to stowarzyszenie grupujące wykonawców tego gatunku twórczości. Jego reprezentanci zaśpiewają swoje najlepsze  utwory w nostalgicznym, ale i satyrycznym koncercie. Gwarancją tego są nazwiska wykonawców i ich twórczość, niezwykle  indywidualna i rozpoznawalna.

Piotr Bakal – jest poetą, autorem, kompozytorem i piosenkarzem, a także organizatorem koncertów i festiwali, tłumaczem, dziennikarzem, autorem audycji radiowych. Od wielu lat organizuje też Przegląd Piosenki Autorskiej OPPA.

Andrzej Brzeski – aktor, autor, kompozytor, piosenkarz. Grał w teatrze, filmach, potem zajął się balladą. Pisze zarówno dla siebie, jak i dla innych wykonawców (m.in. dla Edyty Geppert, Maryli Rodowicz, Krystyny Tkacz). Wykona utwory ze swojego liryczno-satyrycznego recitalu pt. “Gram sam”.

Jerzy Mamcarz – autor, kompozytor, pieśniarz. Jest laureatem m.in. Spotkań Zamkowych “Śpiewajmy Poezję” w Olsztynie i “Old Meeting Folk” w Krakowie.

W latach 1979-1981 występował w “Piwnicy pod Baranami”.  Śpiewa własne teksty, ale też wiersze Z. Herberta.

Andrzej Janeczko

Ryszard Makowski –  autor i wykonawca związany przez 10 lat z kabaretem OTTO, a od 3 lat z Kabaretem Pod Egidą. Jako satyryk współpracuje z audycją “ZSYP” w I programie PR  i “Życiem Warszawy”, jako rockendrollowiec jest liderem zespołu “Ryszard Makowski i Gwiazdy”. Najlepiej jednak czuje się w balladzie.

16 sierpnia 2006

Laboratorium Literackie

prowadzenie: Żaneta Nalewajk i Krzysztofa Krowiranda

Bard: Tomasz Kordeusz

Wokół Laboratorium Literackiego skupieni są twórcy młodej literatury oraz  świetnie zapowiadający się krytycy literaccy.

Tomasz Kordeusz – śpiewający autor i kompozytor. Laureat m.in. OPPA. Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, festiwali piosenki w Opolu i w Sopocie  Na autorski program Kordeusza składają się ballady z ostatnich 10 lat (część znalazła się na wydanej przez Radio Kielce SA kasecie pod tytułem “Ulicami chodzą Aniołowie”). Refleksyjny świat Kordeusza pełen jest opowie-dzianych błyskotliwie historii i tworzonych umiejętnie nastrojów. Kordeusz nie chce zbawiać świata,a tylko przypomina nam, że czasem warto się zatrzymać i zauważyć to, na co z przyzwyczajenia nie zwracano uwagi.

30 sierpnia 2006

Biesiada Literacka

Bożena Keff – poetka, Krzysztof Masłoń – publicysta “Rzeczpospolitej”, krytyk literacki ,  Bard: Jan Jakub Należyty – zapowiada Stanisław Klawe

Stanisław Klawe

Bożena Keff to poetka, polonistka, filozofka, publicystka, tłumaczka. Wykłada na Gender Studies w Warszawie. Wydała m.in. tomik poetycki “Nie jest gotowy”, publikowała swoje teksty na łamach wielu czasopism. Za swoją znakomitą pracę doktorską “Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze” była nominowana do nagrody literackiej NIKE.

Krzysztof Masłoń jest autorem książek “Lekcja historii najnowszej”, “Żydzi, Sowieci i my” oraz wywiadów z pisarzami opublikowanych w tomie pt. “Miłość nie jest nam dana”.

Jan Jakub Należyty – bard, założyciel Teatru „Komiko” im. Jonasza Kofty w Krynicy. Laureat Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1983 roku i Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w roku 1985. Artysta w doskonały sposób interpretuje piosenki wielkich francuskich pieśniarzy takich jak Jacques Brel, Georges Brassens, czy Charles Aznanvour. Śpiewa także swoje piosenki, które zaczął pisać w wieku 16 lat.

6 września 2006

Przybycie Bardów 2006

Koncert Laureaci, laureaci część I

występowali: Arek Knapkiewicz z zespołem, Wiktor Szałkiewicz

Wykonawcy są laureatami Przybycia Bardów z lat 2004 i 2005.

Arek Knapkiewicz “Arkasza” już w latach 90-tych był laureatem różnych konkursów, m.in. Przybycia Bardów. Potem prowadził własny kabaret, gdzie występował, komponował i pisał piosenki. Po otrzymaniu w 2004 głównej nagrody na Przybyciu Bardów nagrał i wydał autorską płytę pt. Faceci na bakier –  piosenki z niej usłyszymy w koncercie.

Wiktor Szałkiewicz – bard z Grodna. Choć ma już na koncie, poza wieloma wy-stępami i rolami aktorskimi, również własne płyty, postarał się wygrać w 2005 Przybycie Bardów, aby nagrać kolejną CD. Efekty tej pracy przedstawi 6 września.

13 września 2006

Przybycie Bardów 2006

Koncert Laureaci, laureaci część II

Wystąpli w nim laureaci Przybycia Bardów 2006.  Z Przemyslawem Boguszem, który otrzymał główną nagrodę. Jak co roku, była  nią pomoc w nagraniu i wydaniu autorskiej płyty CD.

20 września 2006

Jubileusz Jerzego Przeździeckiego

felieton: Piotr Wojciechowski

prowadzenie: Marcin Wolski, Marek Ławrynowicz

oraz Wacław Holewiński

Bard: Wojciech Gęsicki – zapowiada Stanisław Klawe

Jerzy Przeździecki to dramaturg, prozaik, twórca tekstów dla młodzieży, scenarzysta filmowy. W latach 1965-73 wykładał na warszawskiej PWST. Jest autorem licznych sztuk, takich jak: “Garść piasku”, “Brylant”, “Rów”, “Salon Paradis”, “Bunkier”.

Wojciech Gęsicki – laureat I nagrody 12. Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej OPPA 90 w Warszawie; I nagrody Spotkań Zamkowych “Śpiewajmy Poezję” w Olsztynie i in. W ciepłych i melodyjnych, a czasem pełnych humoru piosenkach ukazuje świat tęsknoty za przyjaźnią, miłością i delikatnością bez zawiści,  głupoty,  brutalności.

27 września 2006

Piotr Wojciechowski

Biesiada Literacka

Piotr Mitzner – poeta, Jerzy Przeździecki – dramaturg

felieton : Piotr Wojciechowski

prowadzenie: Marcin Wolski, Marek Ławrynowicz

oraz Wacław Holewiński

Piotr Mitzner – poeta, teatrolog, debiutował tekstami poetyckimi na łamach “Kuriera Polskiego” w 1972 roku. Wydał zbiory wierszy: “Dusza z ciała wyleciała”, “Z czasem”, “Podróż do ruchomego celu”, “Zmiana czasu”, “Las”, “Myszoser”, “Pustosz”. Jest autorem scenariuszy teatralnych oraz  tłumaczeń  z języka rosyjskiego.

[3] TANECZNE OGRODY – czwartki o 7 wieczorem. Stałymi punktami programu były:pokaz zespołu tanecznego;– nauka różnych rodzajów tańca;– wolny parkiet dla widzów. Czasem  do tańca grał zespół „W Tango Trio”.

8 czerwca 2006 – czwartek                   19:00       Grupa Tańca Estradowego i Towarzyskiego TAZARO to zespół prowadzony przez Kamilę Guzowską, jest ozdobą konkursów, występów plenerowych a terenie Warszawy i okolic.

15 czerwca 2006 – czwartek                   19:00       Muzyka Mechaniczna

Walce wiedeńskie i inne klasyczne utwory taneczne

22 czerwca 2006 – czwartek                   19:00       Klub Taneczny BOOGIE ROCK  powstał w 1994 r. w Warszawie. Został założony przez Roberta Kuleszę, jednego z propagatorów odrodzonego Boogie Woogie w Polsce. W ponad 10-letniej działalności tancerze z Klubu osiągnęli wiele sukcesów, m.in.: VII i XI miejsce MŚ Holandia 1996, XI miejsce ME Francja 1997, 1/2 Finału MŚ Niemcy 1999, 1/2 Finału Puchar Świata Szwajcaria 2001, III miejsce MŚ Finlandia 2001, I miejsce Puchar Świata Niemcy 2002. Wielokrotni Mistrzowie Polski od 1994 do 2004 r. we wszystkich kategoriach wiekowych: dzieci, juniorzy i seniorzy. Wielokrotni Laureaci Wojewódzkich Przeglądów Zespołów Artystycznych województwa mazowieckiego. Wielokrotni zwycięzcy Turnieju Rock’n’ rolla im. Billa Haleya w Warszawie.

Boogie Woogie tańczono na przełomie lat 20. i 30. w Stanach Zjednoczonych. Do Europy przywędrowało razem z żołnierzami amerykańskimi podczas II wojny światowej. W Polsce od początku lat 50. było bardzo popularne wśród miłośników jazzu, z którego się wywodzi. Tańczono je na prywatkach w czasach peerelu. Od 1990 roku zaczęło odradzać się w Polsce. Boogie Woogie to starszy brat rock’n'rolla.

29 czerwca 2006 – czwartek                   19:00       Zespół Tańca Dawnego ALTA DANZA. Jesteśmy amatorskim zespołem tańca dawnego. W naszym repertuarze znajdują się włoskie, francuskie i angielskie tańce datowane od XIII do XVII wieku. Chociaż zespół nasz jest nowy, jego członkowie tańczyli wcześniej w innych grupach, m.in. w Zespole Tańca Historycznego „Chorea Antiqua” oraz w Bractwie Miecza i Kuszy i razem z nimi występowali na wielu pokazach i turniejach. Wiele tańców prezentujemy w ich oryginalnych choreografiach, pochodzących z traktatów renesansowych i barokowych mistrzów tańca, które w wolnych chwilach staramy się studiować. Naszą wiedzę o tańcu dawnym czerpiemy też z różnych warsztatów tanecznych. Prezentujemy też własne choreografie, tworzone z myślą o konkretnych występach.

W repertuarze mamy:

Branle tańczone są najczęściej w kręgu; żywe, skoczne, pozostawiające miejsce na improwizację, najlepiej wyglądają, gdy wykonuje je duża grupa osób.

Duża część tańców, które prezentujemy, to tańce XVI-wieczne, tańczone na dworach włoskich. Ich choreografie opisane są w traktatach ówczesnych mistrzów tańca, Fabritio Caroso

Niezwykle popularne na dworach europejskich XVI wieku, pawany były czymś więcej niż tylko tańcem. Rozpoczynały się od nich bale, służyły też temu, by tańczący mogli zaprezentować się przed innymi.

Alta Danza prezentuje także tańce z okresu baroku. Przede wszystkim są to kontredanse, tańczone w Anglii od renesansu aż po koniec wieku XVIII, zarówno na zabawach wiejskich, jak i na eleganckich balach.

6 lipca 2006 – czwartek                          19:00       Zespół Tańca Irlandzkiego REELANDIA istnieje od 13 lat – jest jedną z najstarszych w Polsce grup tańca irlandzkiego, od początku związana jest z warszawskim Ośrodkiem Kultury Ochoty.

Dynamiczna i barwna, fascynuje ekspresją ruchu i oryginalnymi choreografiami, które do tej pory miało okazję podziwiać już kilka tysięcy widzów w Polsce i za granicą. W niezwykle bogatym dorobku artystycznym zespół ma pokazy dla Ambasady Irlandii w Polsce, Brytyjskiej Izby Handlowej, Polskiej Akcji Humanitarnej, Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (także Przystanku Woodstock). Gościliśmy na deskach Sali Kongresowej, teatru muzycznego Roma, Teatru na Wodzie, Teatru Rampa, Teatru Ziemi Lubuskiej, krakowskiego Teatru Groteska.

Współpracowaliśmy z Telewizją Polską przy tworzeniu między innymi takich programów jak: „Europa da się lubić”, „Kawa czy Herbata”, „Rower Błażeja”, „Swojskie Klimaty”. Wielokrotnie dawaliśmy wspólne koncerty z takimi zespołami muzycznymi jak: Open Folk, Przylądek, Shamrock, Samhain, Dun An Doras, Czeltic. Od kilku lat regularnie występujemy z najlepszym polskim zespołem grającym muzykę celtycką – Carrantuohill.

13 lipca 2006 – czwartek                        19:00  Pokaz Międzynarodowych Warsztatów Tanecznych                                  JADWISIN 2006

Będzie to finał dwunastodniowych warsztatów tanecznych.40 osobowa grupa Polaków Białorusinów  spotyka    się po raz drugi aby pogłębić własne umiejętności taneczne i nauczyć się nowych styli tanecznych, min: taniec musicalowy, współczesny oraz ludowy.

Pod okiem Oleha Saprończyka ( tancerz i choreograf, Białoruś), Bartka Figurskiego (tancerz i choreograf, Warszawa) oraz Izy Borkowskiej (instruktor i choreograf, Warszawa) młodzi ludzie będą tworzyć pełną ekspresji i radości choreografię, którą będzie można podziwiać w Ogrodach Tanecznych Frascatti.

20 lipca 2006 – czwartek                        19:00       Zespół Tańca Indyjskiego NATARAJA

Pokazy klasycznego tańca indyjskiego Bharatanatyam, teatru kudijattam, tańca ludowego oraz choreografii do muzyki z filmów Bollywood.

Taniec bharatanatyam (bharatanatjam) to jeden z kilku klasycznych odmian tańca indyjskiego. Taniec ten, stosunkowo mało znany w Polsce, podziwiany jest przez widownie na całym świecie. Jest on niezmiernie popularny w Indiach, Anglii, Niemczech, Francji, Finlandii, Szwecji, doskonale znany również w USA czy Kanadzie.

Indyjski taniec bharatanatyam posiada niezwykle bogatą estetykę ruchu, jest pełen wigoru i tajemniczego uroku; stanowi wyjątkową mieszankę kobiecej zmysłowości i subtelnej duchowości.

27 lipca 2006 – czwartek                        19:00       Zespół Tańca Irlandzkiego REELANDIA istnieje od 13 lat – jest jedną z najstarszych w Polsce grup tańca irlandzkiego, od początku związana jest z warszawskim Ośrodkiem Kultury Ochoty.

Dynamiczna i barwna, fascynuje ekspresją ruchu i oryginalnymi choreografiami, które do tej pory miało okazję podziwiać już kilka tysięcy widzów w Polsce i za granicą. W niezwykle bogatym dorobku artystycznym zespół ma pokazy dla Ambasady Irlandii w Polsce, Brytyjskiej Izby Handlowej, Polskiej Akcji Humanitarnej, Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (także Przystanku Woodstock). Gościliśmy na deskach Sali Kongresowej, teatru muzycznego Roma, Teatru na Wodzie, Teatru Rampa, Teatru Ziemi Lubuskiej, krakowskiego Teatru Groteska.

Współpracowaliśmy z Telewizją Polską przy tworzeniu między innymi takich programów jak: „Europa da się lubić”, „Kawa czy Herbata”, „Rower Błażeja”, „Swojskie Klimaty”. Wielokrotnie dawaliśmy wspólne koncerty z takimi zespołami muzycznymi jak: Open Folk, Przylądek, Shamrock, Samhain, Dun An Doras, Czeltic. Od kilku lat regularnie występujemy z najlepszym polskim zespołem grającym muzykę celtycką – Carrantuohill.

3 sierpnia 2006 – czwartek      19:00       Pokaz standardowych tańców towarzyskich w wykonaniu par klasy S

10 sierpnia 2006 – czwartek                   19:00   Zespół STREFA COUNTRY jest pierwszym, najdłużej działającym zespołem tańczącym country w Polsce. Istnieje od 1993 r. Założycielem zespołu była Maryla Czarnecka, a od 1997 do 2004 r. zespół prowadził Robert Roswadowski.. Repertuar zespołu stanowią układy taneczne prezentowane w formie kilku- i kilkunastominutowych miksów oraz ekspresyjnych tańców do pojedynczych utworów współczesnej dynamicznej muzyki country. Na szczególną uwagę zasługuje clogging – step tańczony zarówno z muzyką, jak i bez podkładu muzycznego.

Zespól od lat odnosi liczne sukcesy. Występuje na wielu imprezach country w Polsce: w Krakowie, Sułominie, Szczecinie, Wiśle, Ostrołęce, Polanicy Zdroju, Kaniach Helenowskich, Ustrzykach Dolnych oraz na najsłynniejszym w kraju Pikniku Country w Mrągowie. Uczestniczy w większych i mniejszych imprezach zarówno w plenerze, jak i „pod strzechą”.

Pokazy zespołu są atrakcją na imprezach integracyjnych organizowanych przez obecne na polskim rynku firmy, wśród których są: Netia, Cyfra+, Franke, American Express, Tarkett, Philipe Morris, GlaxoSmithKline, Reader’s Digest.. Strefa Country chętnie bierze udział w imprezach charytatywnych. Corocznie, począwszy od 1998 r. wspomaga „Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy” Jurka Owsiaka.

17 sierpnia 2006 – czwartek                   19:00       Szkoła Tańca Latino JOSSE TORESSA

Artysta pochodzący z Kuby, wirtuoz instrumentów perkusyjnych. Mieszka na stałe w Polsce. Założyciel pierwszej w Polsce orkiestry salsowej. Występując od 20 lat na scenie polskiej współpracował z wieloma gwiazdami estrady (Maryla Rodowicz, Kayah, Ewa Bem, Urszula, Maanam, Ryszard Rynkowski, Stanisław Soyka, Grzegorz Ciechowski, Raz Dwa Trzy i wielu innych). Koncertował i nagrywał z czołówką muzyków jazzowych: z Tomaszem Stańko, Wojciechem Karolakiem, Zbigniewem Namysłowskim, Jarosławem Śmietaną, Leszkiem Możdżerem. Brał udział w ponad 40 nagraniach płytowych polskich wykonawców a także w nagraniach muzyki filmowej (np. „Krew i wino” z Jackiem Nicholsonem, „Bandyta”, „Prawo ojca”). Od ponad 10 lat zajmuje pierwsze miejsce w ankiecie na najpopularniejszego muzyka roku w kategorii „instrumenty perkusyjne”, którą corocznie organizuje najstarsze i najbardziej renomowane czasopismo muzyczne – Jazz Forum. Pełnił funkcję kierownika muzycznego widowiska telewizyjnego „Egzotyczne Lato z Tercetem” (wrzesień 99). Gość kilku znanych programów telewizyjnych jak „Wieczór z Alicją”, „Wieczór z wampirem”, kierownik muzyczny programu „Wieczór z Jagielskim”.

Salsa to nasza wielka pasja! Wnosi w nasze życie bardzo wiele radości !!!Media  nazywają nas ambasadorami kubańskiej salsy w Polsce, bo od lat  staramy się promować nie tylko salsę jako taniec, ale przed wszystkim muzykę ,zabawę, kulturę kubańska w szerokim znaczeniu.

7 września 2006 – czwartek                    19:00       Studio Tańca AKCENT

Założone i prowadzone przez Beatę Mysińską – tancerką i choreografką, współpracującą m.in. z Teatrem Buffo w Warszawie. Zespół AKCENT zdobywa nagrody na konkursach ogólnopolskich i międzynarodowych m.in. w Mikołajkach. Oferuje pokazy taneczne i krótkie show estradowe.

14 września 2006 – czwartek  19:00       Klub Taneczny BOOGIE ROCK  powstał w 1994 r. w Warszawie. Został założony przez Roberta Kuleszę, jednego z propagatorów odrodzonego Boogie Woogie w Polsce. W ponad 10-letniej działalności tancerze z Klubu osiągnęli wiele sukcesów, m.in.: VII i XI miejsce MŚ Holandia 1996, XI miejsce ME Francja 1997, 1/2 Finału MŚ Niemcy 1999, 1/2 Finału Puchar Świata Szwajcaria 2001, III miejsce MŚ Finlandia 2001, I miejsce Puchar Świata Niemcy 2002. Wielokrotni Mistrzowie Polski od 1994 do 2004 r. we wszystkich kategoriach wiekowych: dzieci, juniorzy i seniorzy. Wielokrotni Laureaci Wojewódzkich Przeglądów Zespołów Artystycznych województwa mazowieckiego. Wielokrotni zwycięzcy Turnieju Rock’n’ rolla im. Billa Haleya w Warszawie.

Boogie Woogie tańczono na przełomie lat 20. i 30. w Stanach Zjednoczonych. Do Europy przywędrowało razem z żołnierzami amerykańskimi podczas II wojny światowej. W Polsce od początku lat 50. było bardzo popularne wśród miłośników jazzu, z którego się wywodzi. Tańczono je na prywatkach w czasach peerelu. Od 1990 roku zaczęło odradzać się w Polsce. Boogie Woogie to starszy brat rock’n'rolla.

21 września 2006 – czwartek  19:00       Zespół Tańca Nowoczesnego FLEX

Działa w Domu Kultury Dorożkarnia. Instruktorem i choreografem jest Beata Urbańska. Zespół tworzy krótkie choreografie estradowe pokazywane na konkursach, festiwalach i imprezach plenerowych w całej Polsce. W październiku 2006 roku FLEX będzie reprezentował Polskę na tourne po Japonii.

28 września 2006 – czwartek  19:00       KABARET 41 „Cabaret Club”

Kabaret 41

Kabaret 41 rozpoczął swoją działalność w 1996 roku. Od 2002 roku z zespołem pracują:

Darek Sikorski – opieka artystyczna i reżyseria, Iza Borkowska – choreografia, Paweł Usarek – przygotowanie wokalne

Kabaret 41 zdobywa liczne nagrody na konkursach tanecznych i teatralnych w Polsce i zagranicą. Ostatnie sukcesy to min. I miejsce na Global Education Festival – San Remo 2006 oraz Grand Prix Konkursu ASTERIADA 2006.

Kabaret 41 ma również na swoim koncie liczne występy estradowe, m.in. w  czasie akcji PAJACYK Polskiej Akcji Humanitarnej,  na 135-leciu SPOŁEM, Święcie Róży w Kutnie i Pikniku Rotarian w Łazienkach Królewskich.

Przedstawienie CABARET CLUB to musical przypominający czasy tuż po prohibicji w Stanach Zjednoczonych. Piękne kobiety, wytworni panowie oraz gangster a wszystko w oprawie muzyki swingowej. Dużo tańca, piosenek i świetnej zabawy!

Marcin Wolski i Marek Majewski

Od pretensji instruktorskich wybawiali mnie Jurek Antoszkiewicz i Janusz Mulewicza. Nie pełni rzecz jasna – bo oni zapewniali zabawę. Nie dawali jednak w szczególności na poziomie tańca artystycznego tego poczucia, które miało się w czasie teatralnym piosenkarskim, kabaretowym czy operetkowym – obcowania z wielką klasą.  Ale dzięki Jurkowi i jego chłopcom w czwartek i Januszowi Mulewiczowi z jego orkiestrą z Chmielnej w sobotę  na zakończenie wieczorów mogliśmy za proponować widzom  wolny parkiet dla widzów. Parkiet, który w inne dni wzbogaciłem jeszcze o możliwość godzinnej potańcówki  między końcem imprezy a godziną 22:00 przy muzyce odtwarzanej przez DJ.

Ruszyły także sobotnie KAPELE OGRÓDKOWE Z TAŃCAMI. Tu jeszcze jeden styl, inna nieco publiczność ale zabawa piękna, proletariacka nieco lecz w dobrym, godnym takim rzekłbym przedwojennie socjalistycznym stylu. Wszystkich gości odwiedzających ogródki zapraszamy do tanecznej zabawy przy muzyce na żywo, w towarzystwie Orkiestry z Chmielnej i innych Orkiestr dworskich, czyli takich, co grają na dworze, zapraszanych przez  Janusza Mulewicza.

8 czerwiec 2006      19:00       Taneczne Ogrody

Do tańca gra zespół „W Tango Trio”

10 czerwiec 2006    19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami

Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

17 czerwiec 2006    19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami

Orkiestra z Chmielnej

Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

22 czerwiec 2006    19:00       Taneczne Ogrody

Do tańca gra zespół „W Tango Trio”

24 czerwiec 2006    19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami

Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

29 czerwiec 2006    19:00       Taneczne Ogrody

Do tańca gra zespół „W Tango Trio”

1 lipiec 2006           sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – Orkiestra z Chmielnej

Orkiestra z Chmielnej zdobyła swą popularność w latach trzydziestych ubiegłego stulecia.  W latach wielkiego kryzysu lat dwudziestych pojawiło się wielu bezrobotnych muzyków, którzy z braku lepszego zajęcia stworzyli „grupy artystyczne”  i występowali na ulicach miasta zbierając po parę groszy do kapelusza. Formalnie nazwa figurująca w tytule pojawiła się  w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Wydanie pierwszej płyty długo grającej okazało się wielkim sukcesem – już po roku zespół został wyróżniony złotą płytą wydaną pod tytułem „Orkiestra z Chmielnej”. Na repertuar składały się  pieśni podwórkowe o miłości, krwawej zemście, aktualnych wydarzeniach w mieście, w kraju i na świecie oraz najbardziej znane szlagiery z kabaretów i filmów lat trzydziestych.

Obecnie na rynku fonograficznym znajdują się 2 płyty CD: „ Ach, te baby” i „ Jest jedna jedyna”. W repertuarze zespołu są niezmiennie stare tanga, walczyki, poleczki i sztajerki grane  na  instrumentach takich, jak: akordeon, gitara akustyczna, skrzypce, kontrabas, banjola i instrumenty perkusyjne. „City country” to styl, jaki przez lata wypracowała sobie Orkiestra z Chmielnej.

6 lipiec 2006           czwartek  19:00

To i Owo - Jerzego Antoszkiewicza

Do tańca gra zespół „TO I OWO”

Zespół Jerzego Antoszkiewicza “ TO I OWO” – to wspaniała zabawa i możliwość tańczenia przy muzyce rozrywkowej. Szeroki repertuar zespołu  sprawia, iż każdy znajdzie tu coś dla siebie. Zespół gra, zgodnie ze swoją nazwą TO i  OWO:

- muzykę z lat 20-tych, 30-tych, i 40-tych polską, europejską i amerykańską,

- swing, bluesa, dixi, muzykę country i bluegrass, romanse rosyjskie i cygańskie,

- piosenki z repertuaru Włodzimierza Wysockiego, piosenki starej Warszawy, z kabaretów lat międzywojennych i powojennych,

- piosenki z repertuaru Stanisława Grzesiuka,

- piosenkę francuską i latynoską,

- piosenki z kręgu Blues Brothers.

Muzycy  chętnie dostosują się do życzeń publiczności. Lider „ TO i OWO” Jerzy Antoszkiewicz mówi i śpiewa po angielsku, francusku, niemiecku i rosyjsku. Jest więc okazja zaproszenia na te wieczory  także cudzoziemców.

W zależności od potrzeby chwili z zespołem gra od jednego do trzech muzyków, tworząc odpowiednio TRIO, KWARTET lub KWINTET.W zależności od granej muzyki instrumentami towarzyszącymi mogą być: kontrabas, trąbka, instrumenty klawiszowe, akordeon, perkusja, skrzypce czy puzon.

DUSZĘ   i   BAZĘ  zespołu  “TO i OWO”  tworzą:

Jerzy M. Antoszkiewicz – gitara,  śpiew

Grał w zespołach związanych z klubem „Riviera – Remont”. W Austrii i Niemczech współpracował z zespołami Country, Bluegrass oraz jazzowymi. We Francji zapraszany do współpracy z cygańskimi zespołami  jazzowymi, między innymi z gitarzystą Pierre Ferrel, żyjącym jeszcze  członkiem zespołu „Hot Club de France”. Szef i artysta w kabarecie muzycznym w Paryżu.

Aleksander  Michalski – alto sax, tenor sax, klarnet, flet

Grał w grupach: „ABC”  oraz  „Test”. Długie lata współpracował z orkiestrami jazzowymi i rozrywkowymi w USA i na zachodzie Europy, zaś po powrocie do kraju współpracuje z wieloma zespołami grającymi muzykę swingową, ragtime i dixiland, m.in. z  „Vistula River Brass Band”

czy  „Aleksanders Ragtime Band”.

8 lipiec 2006           sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – Orkiestra z Chmielnej

Janusz Mulewicz i Orkiestra z Chmielnej na Frascati 2006

9 lipiec 2006           niedziela  21:00       Wieczór taneczny

10 lipiec 2006         poniedziałek            19:00       W Tango Trio

11 lipiec 2006         wtorek     21:00       Wieczór taneczny

13 lipiec 2006         czwartek  19:00

Do tańca gra zespół „TO I OWO”

14 lipiec  2006        piątek      21.00       Wieczór taneczny

15 lipiec 2006         sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – Orkiestra z Chmielnej

15 lipiec 2006         sobota     21:00       Wieczór taneczny

16 lipiec 2006         niedziela  21:00       Wieczór taneczny

17 lipiec 2006         poniedziałek            20:00       W Tango Trio

18 lipiec 2006         wtorek     21:00       Wieczór taneczny

20 lipiec 2006         czwartek  21:00

Do tańca gra zespół „TO I OWO”

21 lipiec 2006         piątek      21:00       Wieczór taneczny

22 lipiec 2006         sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – Orkiestra z Chmielnej

22 lipiec 2006         sobota     21:00       Wieczór taneczny

23 lipiec 2006         niedziela  21:00       Wieczór taneczny

24 lipiec 2006         poniedziałek            20:00       W Tango Trio

25 lipiec 2006         wtorek     21:00       Wieczór taneczny

27 lipiec 2006         czwartek  21:00

Do tańca gra zespół „TO I OWO”

28 lipiec 2006         piątek      21:00       Wieczór taneczny

29 lipiec 2006         sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – Orkiestra z Chmielnej

29 lipiec 2006         sobota     21:00       Wieczór taneczny

30 lipiec 2006         niedziela  21:00       Wieczór taneczny

31 lipiec 2006         poniedziałek            20:00       W tango trio

Data         Dzień       Godzina   Impreza

1 sierpnia 2006       Wtorek    21:00       Wieczór taneczny

3 sierpnia 2006       Czwartek                 21:00

Do tańca gra zespół „TO I OWO”

4 sierpnia 2006       Piątek      21:00       Wieczór taneczny

5 sierpnia 2006       Sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

5 sierpnia 2006       Sobota     21:00       Wieczór taneczny

6 sierpnia 2006       Niedziela 21:00       Wieczór taneczny

7 sierpnia 2006       Poniedziałek            20:00       W tango Trio

8 sierpnia 2006       Wtorek    21:00       Wieczór taneczny

10 sierpnia 2006     Czwartek                 21:00

Do tańca gra zespół „TO I OWO”

11 sierpnia 2006     Piątek      21:00       Wieczór taneczny

12 sierpnia 2006     Sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

12 sierpnia 2006     Sobota     21.00       Wieczór taneczny

13 sierpnia 2006     Niedziela                 21:00       Wieczór taneczny

14 sierpnia 2006     Poniedziałek            20:00       W Tango Trio

15 sierpnia 2006     Wtorek    21:00       Wieczór taneczny

17 sierpnia 2006     Czwartek                 21:00       Do tańca gra zespół „TO I OWO”

18 sierpnia 2006     Piątek      21:00       Wieczór taneczny

19 sierpnia 2006     Sobota     19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami – ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

19 sierpnia 2006     Sobota     21:00       Wieczór taneczny

20 sierpnia 2006     Niedziela                 21:00       Wieczór taneczny

21 sierpnia 2006     Poniedziałek            20.00       W Tango Trio

22 sierpnia 2006     Wtorek    20.00       W Tango Trio

23 sierpnia 2006     Środa       20.00       W Tango Trio

24 sierpnia 2006     Czwartek                 20:00       W Tango Trio

25 sierpnia 2006     Piątek      20.00       W Tango Trio

26 sierpnia 2006     Sobota    20.00       W Tango Trio

27 sierpnia 2006     Niedziela                 20.00       W Tango Trio

29 sierpnia 2006     Wtorek   21:00       Wieczór taneczny

Dzień       Godzina   Przedstawienie

Piątek, 1 września 2006          21:00       Wieczór taneczny

Sobota, 2 września 2006         19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami: ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

Sobota, 2 września 2006         21:00       Wieczór taneczny

Niedziela, 3 września 2006     21:00       Wieczór taneczny

Wtorek, 5 września 2006        21:00       Wieczór taneczny

Czwartek, 7 września 2006     21:00       Do tańca gra Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

Piątek, 8 września 2006          21:00       Wieczór taneczny

Sobota, 9 września 2006         19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami: ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

Sobota, 9 września 2006         21:00       Wieczór taneczny

Niedziela, 10 września 2006   21:00       Wieczór taneczny

Wtorek, 12 września 2006      21:00       Wieczór taneczny

Czwartek, 14 września 2006   21:00       Do tańca gra Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

Piątek, 15 września 2006        21:00       Wieczór taneczny

Sobota, 16 września 2006       19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami: ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

Sobota, 16 września 2006       21:00       Wieczór taneczny

Niedziela, 17 września 2006   21:00       Wieczór taneczny

Wtorek, 19 września 2006      21:00       Wieczór taneczny

Czwartek, 21 września 2006   21:00       Do tańca gra Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

Piątek, 22 września 2006        21:00       Wieczór taneczny

Sobota, 23 września 2006       19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami: ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

Sobota, 23 września 2006       21:00       Wieczór taneczny

Niedziela, 24 września 2006   21:00       Wieczór taneczny

Wtorek, 26 września 2006      21:00       Wieczór taneczny

Czwartek, 28 września 2006   19:00       Do tańca gra Jerzy Antoszkiewicz i „TO i OWO”

Piątek, 29 września 2006        21:00       Wieczór taneczny

Sobota, 30 września 2006       19:00       Kapele Ogródkowe z tańcami: ORKIESTRA Z CHMIELNEJ

Rozdz. CLII – Koniec końców z K. Marcinkiewiczem.

Rozpoczął się już finałowy oglądany przez jurorów, jubileuszowy, XV Konkurs Teatrów Ogródkowych: Świetne spektakle.[1] Przemiła publiczność. Cudowna atmosfera. Codziennie dwa spektakle, po nich tańce. Frekwencja …? –  Sukces przekroczył wyobrażalne granice. Między  dwudziestym, a dwudziestym dziewiątym sierpnia przez Ogrody Frascasati przeszło około 15 tysięcy ludzi. Z tego około 4 tysięcy na koncercie Ładyszów i  5 tysięcy na finałowym recitalu Marii Peszek. Pozostałe dni to było dobrze ponad pół tysiąca osób na każdym spektaklu. Mówię wciąż o liczbach, cieszę się tłumem, rzecz jednak i w tym, że ta liczba nie była już tłumem – tu zaczynała się kształtować, odradzać autentyczna inteligencja, warszawska wspólnota.

Jak już pisałem dokuczająca mi na każdym kroku „Gazeta Wyborcza” z niepojętych przyczyn starając się zlekceważyć cały przebogaty repertuar Konkursu nie zdecydowała się jednak w tym roku na pominięcie repertuaru konkursy ( tak, że nie musiałem już dawać płatnych ogłoszeń),  zwróciła uwagę na „Piaskownicę”, ale przede wszystkim „światełkiem w tunelu” nazwała zaproszenie skandalizującej Marii Peszek. Jako żywo pojąć nie mogę, co nagle w tym wulgaryźmie tak „Gazecie Wyborczej” miłe jeśli nie przyjąć, że interesuje ją już dzisiaj wyłącznie wszystko to, co zwraca się przeciw tradycji, kulturze, polskości.

Maria Peszek: Miasto-Mania na Frascati 2006

Było mi tak czy siak miło, że wprawdzie przy okazji opowiadając na temat konkursu androny – finał z Peszkówną dobrze nagłośniono, tak że przybyły na ceremonię wręczenia nagród świeżuteńko po odwołaniu u urzędu premiera, niezwykle w tym momencie popularny, a pełniący funkcję Prezydenta Miasta Warszawy Kazimierz Marcinkiewicz – mógł mnie oglądać u szczytu chwały. Zabierając głos na początku imprezy mówiłem tak:

„Wielka praca 15 lat, spotkania, konkursy teatrów ogródkowych zostały uwieńczone wspaniałym sukcesem: osobistym i zbiorowym, Dzisiaj w Ogrodach Frascati  wręczając tę nagrodę mamy po raz pierwszy okazje gościć jako osobę pełniącą funkcje Prezydenta Miasta premiera tego kraju – Kazimierza Marcinkiewicza. Witamy.

Ten element społeczny czy samorządowy jest o tyle ważny, że nie byłoby konkursu teatrów ogródkowych, nie byłoby jego piętnastoletnich dziejów, gdyby nie wolność, która przyszła do nas w roku ’89. Gdyby nie wolność zgromadzeń, gdyby nie zniesienie cenzury. Gdybym jako ówczesny radny, marszałek samorządowy, dziennikarz nie miał tej  wspaniałej szansy by robić na ulicy to, co się nam żywnie podoba. Gdyby nie było z nami telewizji. Nazywała się ona wtedy „Nowa Telewizja Warszawa”. Telewizji Mirosława Chojeckiego.Gdyby nie było z nami”Rzeczpospolitej” Dariusza Fikusa, gdyby nie było z nami „Gazety Wyborczej”, która przez lata: siedem, dziesięć lat informowała państwa, z którą wędrowaliśmy; gdyby nie było Doroty Wyżyńskiej, gdyby nie było Jacka Cieślaka. Gdyby nie było Wojtka Malajkata – mówię teraz o jurorach – Izabelli Cywińskiej.

Tych wszystkich, którzy sprawili, że wieść o konkursie się rozniosła, i że ten konkurs wędrujący z miejsca na miejsce: z Lapidarium do Gwiazdeczki, z Dziekanki na Mariensztat wygnany, z Mariensztatu do Doliny Szwajcarskiej za każdym razem nie tracił tylko zyskiwał. I od 30-40 osób, które spotykały się w Lapidarium doszliśmy do abstrakcyjnych cyfr, do stu tysięcy ludzi, którzy w ciągu roku przeszli przez Ogrody Frascatii. Bośmy się odnaleźli. Odnaleźliśmy się jako kulturalna Warszawa. Odnaleźliśmy się nie jako tłum tylko odnaleźliśmy się jako wspólnota. Wspólnota przybywająca z różnych miast. Mój Ojciec przybył tu z Krakowa. I uczył mnie czytać Warszawę kodem genetycznym Krakowa. Ktoś przybył z Katowic, ktoś przybył z Gdańska. Przecież ta Warszawa była zniszczona. Przecież jej nie było. Ale ja czaly czas wędrując tutaj mam poczucie oddechu za sobą tych pokoleń XIX tego, XVIII nawet wieku.

Bo przecież Ogrody Frascatii powstały w XVIII wieku, przecież stworzył je Kazimierz Poniatowski, przecież funkcjonowaly tutaj Ogrody Zimowe. I my teraz odbudowujemy tę Warszawę do końca. Odbudowujemy Konkursem Teatrów Ogródkowych. I tym wielkim festiwalem, który każdego dnia miał inny temat. Temat główny to oczywiście teatr. Obejrzeliśmy proszę Państwa razem z jury bardzo wiele spektakli, bodaj siedemnaście. Z tych siedemnastu daliśmy jury szanse obejrzeć trzynaście i spośród tych trzynastu jury pod przewodnictwem Macieja Nowaka, z Anną Chodakowską, Satnisławem Górką i Jerzym Derflem będzie mialo przyjemność  ogłosić swój werdykt.



Przystępując do ogłoszenia werdyktu Maciek Nowak, ten sam, który wspierany przeze mnie gdy stracił stanowisko Dyrektora Teatru Wybrzeże  po odwołaniu mnie w pięć miesiący później ze stanowiska będzie kluczył by przypadkiem nie spotkać się ze mną a na serwrach jego portalu przechowywać będzie po dziś dzień jedynie i najdłużej  szkalujące mnie bezzasadnie  teksty, ten więc redaktor kulinarny i teatralny Gazety wyborczej – mówił wtedy : „Ja myślę, że po raz 15 festiwal teatrów ogródkowy udowodnił, że  jest to forma ważna artystycznie. Różnorodna, że jest w niej miejsce zarówno na rozrywkę jak i na refleksję bardziej poważną, na eksperyment artystyczny ale również na zwykłą zabawę, To było naprawdę bardzo ciekawych osiem wieczorów.

J.Derfel, ATK & M.Nowak

Dla mnie również jest ważne jako dla warszawiaka z kolei, w trzecim pokoleniu, że dzięki dyrektorowi Kijowskiemu odnaleźliśmy kolejny fragment Warszawy. Nieco zapomniany bo przecież jeszcze niedawno  Park Kultury i Wypoczynku, obecnie Park Rydza-Śmiglego właściwie był przez Warszawę zapomniany. I tutaj dyrektor Kijowski odnawia tradycję ogrodów Frascati, odnawia wspaniała tradycję teatrów ogródkowych. Myślę, że dyrektorowi się należą oklaski i Główna nagroda – największa.”.

Rzekłem – do rzeczy i do rzeczy się wzięła Anna Chodakowska, która odczytała werdykt.[2]

Potem Darek Sikorski odczytał WERDYKT PUBLICZNOŚCI [3]

No a po werdykcie wystąpiła wreszcie Marysia Peszek.[4]

„Miasto- mania”, to recital, w którym spektakl teatralny Maria Peszek postanowiła ograniczyć do samego koncertu.. Nie zobaczyliśmy zatem  Marii Peszek w „roli” wokalistki, ale wokalistkę Marię Peszek, po prostu. Nie było, poza  żadnych aktorskich trików ani wizualnych atrakcji. Artyści próbowali nawet narzucić właściwy koncertom rockowym styl nagrzewając publiczność przedłużającym się oczekiwaniem. Nie było to w stylu mojej publiczności i atmosfery Ogródkowego Finału z czym, wywodząca się jednak z zacnej teatralnej rodziny,  artystka łatwo sie zgodziła. Spektakl zaczęliśmy więc z niewielkim tylko poślizgiem czasowym.

Miasto odgrywa niezwykłą rolę w całej śpiewanej  historii. Jego rytmy, światła, pulsowanie, muzyka wind, ruchomych schodów, wyjące karetki. Artystka nazywa swoją bohaterkę współczesną Alicją w Krainie Czarów, jest jej „miejskim” wariantem, zdziczałą krewną. A może jest jakąś dziwna odmianą nowoczesnej księżniczki uwięzionej w „wieży-owcu”? Jej Krainą Czarów jest miasto.

Na szczęście Marcinkiewicz, nb. młodszy ode mnie wie kiedy grać „równiachę”, jednak mnie jak i większości zgromadzonej w Ogrodzie publiczności  mocno raziły okrzyki Peszkówny w rodzaju  „pieprzę moje miasto”.

Nie było to wszak moje jedynie odczucie. Do dziś gratulują mi niektórzy refleksu, gdy wręczając po koncercie kwiaty pannie Peszek zawołałem :

Kocham moje Miasto i każdy słowny grzeszek - Marii Peszek

„Kocham moje miasto.

I każdy słowny grzeszek –

Marii Peszek !”

Ponoć rozładowało to sytuację i negatywne emocje, które u znakomitej części publiczności wywołal ten koncert.

Rekord zatem padł. Pięć tysięcy widzów – trudno to już dokładnie policzyć czyli tzw. tłum nieprzebrany, to więcej niż mogłem wymarzyć. Ale nie tylko ilość. Także i atmosfera. Atmosfera, która zdaje się części osób wpływowych wydawała się nie do darowania.

Kto wie co tak naprawdę czuł sam pan Prezydent. Ponoć słuchając mego wstępu wycedził z lekka zdumiony. – Noo…nauczony, a potem. Kłaniał się grzecznie, ręce całowiał – poprosił jeno na stronie by go nikt do przemówień nie skłaniał. No więc i nie namawiałem. Coś tam sobie jeszcze miłego pod koniec w garderobie powiedzieliśmy, umówiliśmy się na kontakt w sprawie moich planów, o których ile zdołałem tyle wspomniałem. I tyle. Słowa, slowa, słowa…

Poniedziałek 29 sierpnia był ostatnim dniem konkursowym – wróciliśmy do normalnego rytmu.

I znów Polihymnia, epikurejskie spotkania, Terpsychora.

Nazajutrz po ogródkowym Finale –  31 sierpnia w miejsce ogrodów tanecznych zorganizowałem kolejny Przegląd Piosenki Politycznej.

I póki śmierć nas nie rozłączy - A>Czekierda, A.Barłowski, A.Sajnuk

Prowadzili go  Stanisław Klawe i Marek Majewski, a wystąpili: Jan Pietrzak, Marcin Wolski,Ryszard Makowski, Wojciech Dąbrowski, Włodzimierz Ciesielski,Przemysław Bogusz, a także kabarety: „Zygzak”, ”Trzeci Oddech Kaczuchy” i „Czyści jak Łza”.

Już po raz trzeci odbył się zainaugurowany jeszcze w Dolinie Szwajcarskiej w 2004 roku koncert nawiązujący do sławnego Przeglądu Piosenki Prawdziwej “Zakazane piosenki”, który odbył się w sierpniu 1981 roku w Hali “Olivii” w Gdańsku, a którego celem było przedstawienie twórczości, która  ze względu na cenzurę nie mogła funkcjonować w oficjalnym obiegu.

III PPP na Frascati stał  okazją do wykonania piosenek i aktualnej satyry politycznej, której nie usłyszymy gdzie indziej. Główną Gwiazdą tego Wieczoru był znów Janek Pietrzak. W koncercie uczestniczyło blisko 700 osób.

Na tym jednak nie koniec. Jak wszyscy to wszyscy -ee wrześniu TEATRY OGRÓDKOWE  odbywały się można powiedziec już repertuarowo, oczywiście  w poniedziałki o 7 wieczorem. Zgodnie z planem powtarzaliśmy dla przybyłych z kanikuły teatromanów nagrodzone na konkursie  spektakle. Hitami  Teatrów Ogródkowych były: 4 września 2006: Lauretk tegorocznej pierwszej Nagrody Publiczności czyli spelyakl  „EDITH I MARLENE” Teatru Dramatycznego z Elbląga,  11 września 2006          pryjechali powtórnie laureacki tegorocznej Wielkiej Ogródkowej  w XV Konkursie Teatrów Ogródkowych dla spektaklu „SCENARIUSZ DLA TRZECH AKTORÓW” czyli Teatru Korez Mirka Neinerta  z Katowic. 18 września 2006 wystąpił wielokrotnie nagradzany na Konkursie w tym roku laureat II Nagrody publiczności i Dużej Ogródkowej „Teatr Konsekwentny” z Warszawy prezentując Ladislav Fuks „…I PÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY. DOBRANOCKA” grupy, którek liderami są Adam Sajnuk, Agnieszka Czekierda i Antoni Barłowski. Wreszcie 25 września 2006 zeszłoroczny laureat – Teatr Nikoli z Krakowa zaprezentował „MARUCZELLA” Mikołaja Wiepriewa.

Edith i Marlene

Po tym sezon się jednk ostatecznie  zakończył: przed nami już tylko wielki finał.  Istotnie największy. Pełne nagłośnienie. W przedziedzień marek Wiechowski zaprosił mnie do Kuriera TVP3, gdzie miałem okazję – po raz ostatni o Ogródkach opowiadać. O ogródkach i tym, co się wokół nich nowego wytwarzało.

A to wszystko dlatego, że Frascatii zaczął bywać miły starszy aktor nazwiskiem Cezary Szczygielski. I to Pan Cezary doszedł do wniosku, że Frascati może się stać lepszym od Skolimowa miejscem na przeprowadzenie dorocznej kwesty z Cyklu „Artyści Artystom” czyli zbiórki na dom artysty weterana w Skolimowie. Lepszym – bo i artystom łatwiej przyjechać i ludzie tłumniej się w centrum miasta pojawią. I tak ostatnia sobota, na której  zakładałem, że  zakończymy już tylko sezon tańcami okazała się największą.  Istotnie – imprezą 15 – lecia. Stała się i sobotą taneczną  i niedzielą familijna oraz muzyczną i spiewającym  wtorkiem. A wszystko było TEATREM.

Jolanta Fajkowska i Cezary Szczygielski

Tu bowiem stawili się wszyscy w miejscu znanym, w atmosferze sprawdzonej wśród publiczności zaprzyjaźnionej. Nawiązując do naszej tradycyjnej Parady, z której na skutek protestów Andrzeja Niemirskiego miasto zrezygnowalo, nazwałem imprezę WIELKIE DIONIZJE – ARTYŚCI ARTYSTOM przekształcając poniekąd festiwal w festyn. To zabrzmiało tutti: crème de crème, w jednym dniu streszczenie sezonu. 30 września 2006

Rano dla dzieci występowali aktorzy i śpiewacy: między 11.00 – 13.00 w poranku familijnym udział wziędzieli: Stanisław Banasiuk, Maciej Borza, Ryszard Dettlaff, Włodzimierz Dyja, Mieczysław Gajda, Laura Łącz, Elżbieta Marciniak, Irena Podobas, Ewa i Jerzy Włodarkowie, Ewa Złotowska. I każdy występował ze swym najlepszym i najbardziej oczekiwanym przez publiczność plenerowym repertuarem.

Od 13.00 do  16.00 Popołudnie w Ogrodach poprowadził Pan Cezary Szczygielski: występ po występie. Popołudniowy koncert muzyki poważnej, operetkowej i rozrywkowej przeplatany prowadzoną przez Marka Frąckowiaka aukcją najprzeróżniejszych artystycznych podarunków ofiarowanych przez artystów na rzecz Skolimowa. W konercie wystąpili: Marco Bocchino, Arkadiusz Cywiński, Maciej Damięcki, Barbara Dunin, Agnieszka Fatyga, Marek Frąckowiak, Itschakow Genami, Edward Hulewicz, Waldemar Kocoń, Emilia Krakowska, Robert Kudelski, Ewa Kuklińska, Zbigniew Kurtycz, Katarzyna Łaniewska, Maciej Pietrzyk, Danuta Renc, Andrzej Rybiński, Marek Siudym, Danuta Stankiewicz, Janusz Tylman, Adam Zwierz

Pojawiły się jeszcze panie z porozumienia Forum 50+ (Europejska Inicjatywa na Rzecz Aktywności Dorosłych, JA KOBIETA). Więc udostępniłem im scenę na godzinę  miedzy 16.00 a 17.00 Na spotkanie z  okazji przypadającego nazajutrz Międzynarodowego Dnia Osób Starszych – ONZ)

Potem znów trwały przepełnione między 17.00 a 19.00 Taneczne  Ogrody, do których  obok Janusza Mulewicza i Orkiestry z Chmielnej, przygrywała i Warszawska Kapela Staśka Wielanka i Blues Fellows Swingin Band i Jurek Antoszkiewicz z zespołem „To i Owo”.

ATK & Andrzej Rosiewicz - Artyści Artystom 2006

Ostatni koncert o siódmej wieczorem  sam poprowadziłem. Nazwalismy go  Pamiętajcie o Ogrodach – Finał Sezonu na Frascati. Otworzyłem koncert moim wierszem „Ogrody Frascatii”. Wysłuchawszy go Janek Pietrzak postanowił napisac doń muzykę. Dla wielu artystów: Janka Pietrzaka, Jurka Połomskiego, Eli Ryll. Miałem przygotowane fraszki. Innych zapowiadałem.  Wystąpili: Elżbieta Ryl-Górska, Zbigniew Rymarz, Monika Świtaj, Ryszard Wojtkowski, Ewa Dałkowska, Jerzy Derfel, Stanisław Górka, Ewelina Hańska, Małgorzata Kubala, Wojciech Machnicki, Eugeniusz Majchrzak, Alicja Majewska, Jerzy Połomski.

Andrzej Rosiewicz tak zakochał się w rozszalałej publiczności, że jak powiadał zamykający koncert Janek Pietrzak trzeba go było siłą wyciągać ze sceny. Na widownię. Na widownię, na której zasiadło tego wieczora około 1500 osób. Przez cały zaś dzień przewijały się tłumy.[5]

W sumie tego dnia przez Frascatii przszło ponad osiem tysięcy osób. Frekwencja sezonu sięgnęła 88 tysięcy. Podwajając tę sprzed roku. Ostetczny wynik, nieco podrasowany, żeby zabawniej wyglądało ( mówimy wszak o przybliżeniach) – przedstawiłem sobie tak:

2006 SUMY’06 WZROST % SUMY’05 2005
Osób % Osób
Razem 88888 200,00% 44444 Razem
czerwiec’06: 9250 523,19% 1768 czerwiec’05
lipiec’06: 26894 292,90% 9182 lipiec’05
sierpień’06: 30829 142,73% 21600 sierpień’05
wrzesień’06: 21915 184,25% 11894 wrzesień’05
sumy miesięczne’06: średnia dnia średnia imprezy
Dni 88888 741 335

A zatem po Imprezie. Jeszcze nie wiedziałem, że ostatniej. Jeszcze nie wierzyłem. Podsumowywałem. Nawet odpocząłem chwilę.

Wielkie Dionizje - Artyści Artystom - Pamiętajcie o Ogrodach ...Frascati

Zostawiwszy na głowie Krysi Antoszkiewicz pakowanie kramu wyjechałem w pierwszej połowie października na dwa tygodnie do egipskiej Hurghady. Pracownikom zleciłem zaś podsumowania. Podsumowania, które miały stać się bazą do faktycznie profesjonalnego i wspartego poważnym sponsoringiem przygotowania trzeciego sezonu na Frascati. Sezonu, w którym obiecałem sobie już nic nie zmieniać. Nawet może nie walczyć aż tak o liczbowa frekwencję. Skupić się na jakości i precyzji.

Pod koniec imprezy czyli przez cały wrzesień rozprowadzaliśmy wśród widzów ankietę. Zadaliśmy tam szereg pytań, które miały zweryfikowac moje intuicje na temat oczekiwań publiczności. W trakcie, gdy odpoczywałem została ona bardzo fachowo opracowan przez Magdę Jurczyk i Krzysia Jaczewskiego. A oto jej wyniki:

PROFIL WIDOWNI OGRODOW FRASCATI

CDN.

Przypisy:


[1] Przedstawieniem  „EMIGRANTÓw” wg Sławomira Mrożka z Teatru Nowego w Krakowie. Reżyseria/obsada: Dominik Nowak, Piotr Sieklucki. Udział specjalny (projekcja wideo): Edward Linde-Lubaszenko. Scenografia: Michał Borczuch

"Emigranci" Sł. Mrożka - Teatr Nowy z Krakowa

Klasyczny już dramat Sławomira Mrożka we współczesnej i niezwykle humorystycznej aranżacji dwóch młodych aktorów. Na scenie przeplatają się komedia i groteska, nie brakuje też chwili zadumy i nostalgii za opuszczonym domem, wszystko okraszone piosenkami Michała Bajora. Na spektakl zaprosi państwa uśmiechnięta twarz Edwarda Linde-Lubaszenki. Całość podkreśla wesoła, pełna fantazji scenografia Michała Borczucha, jednego z najzdolniejszych reżyserów i scenografów młodego pokolenia.

Poniedziałek, 21 sierpnia 2006               20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Limen z Warszawy

„APOPTOSIS”  (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Scenariusz i reżyseria: Sylwia Hanff

Obsada: Sylwia Hanff, Beata Ciecierska-Zajdel, Iwona Wojnicka (butoh), Elżbieta Piasecka (śpiew)

Video art: Jenni Ramme

Apoptosis – (gr.) opadanie, więdnięcie liści. Od lat 70. XX w. naukowcy prowadzili badania nad apoptozą – fizjologicznym zjawiskiem genetycznie zaprogramowanej samobójczej śmierci komórkowej – procesem samounicestwienia uruchamianym altruistycznie, niezbędnym warunkiem zdrowia i życia. Powstała swoista antynomia: śmierć jest potrzebna do życia. Zmienia ona rozumienie sensu życia, śmierci i nieśmiertelności. Spektakl „Apoptosis” to poetyckie obrazy łączące filozoficzne konsekwencje odkrycia apoptozy z japońską koncepcją „postanowienia śmierci” zawartej w bushido – Drodze Wojownika.

Wtorek, 22 sierpnia 2006       19:00       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

"Piaskownica"

Michał Walczak „PIASKOWNICA” (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Reżyseria: Tomasz Man

Obsada: Teresa Zielska, Robert Rutkowski

Debiutancka sztuka Michała Walczaka znakomicie, z wyczuciem i prostotą oddaje opis pierwszej miłości. Autor w krótkim czasie stał się jednym z najgłośniejszych i najzdolniejszych dramaturgów w Polsce. Warto czasem zatrzymać się i wrócić do piaskownicy z naszego dzieciństwa. Może to być pouczające!

Wtorek, 22 sierpnia 2006       20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Nikoli w Krakowie

„MASKI Z KOLEKCJI DOKTORA CARLA JUNGA”

Reżyseria – Mikołaj Wiepriew

Obsada: Dominika Jucha, Mikołaj Wiepriew

Spektakl bez słów. Wykorzystano w nim ruch plastyczny z elementami pantomimy, tańca współczesnego oraz technikę butoh, a także stylistykę komedii dell’arte oraz umiejętność pracy maskami. Ukazuje stany psychiczne, które dotykają nasze społeczeństwo. Przedstawione zostają różne postawy ludzkie: osoby nacechowane pozytywnym zainteresowaniem światem zewnętrznym, a także osoby posiadające cechy introwersji kierujące swoją uwagę przede wszystkim na własne przeżycia, nie interesujące się otoczeniem, zamknięte w sobie i izolujące się od innych.

Środa, 23 sierpnia 2006          19:00       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Korez z Katowic

Bogusław Schaeffer "SCENARIUSZ DLA TRZECH AKTORÓW"

Bogusław Schaeffer „SCENARIUSZ DLA TRZECH AKTORÓW”

Opracowanie tekstu: Mikołaj Grabowski

Obsada: Bogdan Kalus, Mirosław Neinert, Dariusz Stach / Piotr Warszawski

Bogusława Schaeffera przedstawiać nie trzeba nikomu. Jego rytmiczne, dowcipne dialogi wspaniale nadają się do teatru ogródkowego. Gra katowickich aktorów jest tak naturalna, że zapominamy o aktorstwie i oddajemy się zabawie, nie wiedząc, kiedy kończy się sztuka. Spektakl prezentowany był m.in.: w Wiedniu, Budapeszcie, Essen, Kolonii, Berlinie.

Środa, 23 sierpnia 2006          20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Konsekwentny w Warszawie

„…I PÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY. DOBRANOCKA ” (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Autor: Ladislav Fuks

Scenariusz i reżyseria – Adam Sajnuk, Agnieszka Czekierda

Scenografia: Antoni Barłowski, Jerzy Łazewski, Adam Sajnuk. Obsada: Agnieszka Czekierda, Antoni Barłowski, Adam Sajnuk.

Tragikomiczna przypowieść o brzydkim złotym weselu w domu starców z zimnym krupnikiem oraz rozgotowanym ryżem.

Czwartek, 24 sierpnia 2006    19:00       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Stara Prochoffnia w Warszawie

Enda Walsch „DISCO PIGS” (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Reżyseria: Włodzimierz Kaczkowski

Muzyka: Sambor Czarnota i bracia Tarkowscy

Obsada: Hanna Piaseczna, Bartłomiej Krat

Historia jednego dnia w życiu pary nastolatków z małego miasteczka, którzy właśnie obchodzą swoje siedemnaste urodziny. Ponieważ urodzili się tego samego dnia, nawet o tej samej godzinie, są ze sobą związani do tego stopnia, że spędzają razem całe dnie na wymyślaniu zabaw, języka i sytuacji, które tylko oni są w stanie zrozumieć. Nierozłączna para: Świniak i Prosiak, jak sami siebie nazywają, czyli Disco Pigs. Spektakl został uhonorowany nagrodą publiczności na Międzynarodowym Młodzieżowym Forum Teatralnym: M. art. kontakt 2006 w Mohylewie na Białorusi.

Czwartek, 24 sierpnia             20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Dramatyczny w Elblągu

Eva Pataki „EDITH I MARLENE”

Reżyseria: Andrzej Ozga

Edith i Marlene

Obsada: Beata Paluch, Beata Olga Kowalska, Teresa Suchodolska-Wojciechowska, Lesław Ostaszkiewicz, Tomasz Czajka, Krzysztof Bartoszewicz, Dariusz Michalski, Marcin Tomasik, Nelly Sozańska-Przyboś

Edith Piaf i Marlena Dietrich – legendy swoich czasów. Łączyła je prawdziwa przyjaźń pełna miłości i wzajemnego szacunku, ale też szlachetnej rywalizacji scenicznej. Dzieliło pochodzenie i życiowe doświadczenia.

Tekst węgierskiej autorki Ewy Pataki, pod zwięzłym tytułem „Edith i Marlene” to udramatyzowane biografie obydwu gwiazd, w których nitka dialogowa  stanowi  podstawę konstrukcji opowieści i porządkuje fakty. Tak naprawdę jest to historia życia Edith, w którym Marlene odegrała niepoślednią rolę, równoważąc depresje i szaleństwo utalentowanej Francuzki, opanowaniem, szczerym przywiązaniem i umiejętnością szukania nadziei.  Dramaturgia utworu zbudowana jest na kontraście ich osobowości. Z jednej strony Marlena, córka pruskiego oficera, gwiazda światowego kina, uosobienie wyrafinowanej kobiecości tamtych czasów i żywiołowa, niekryjąca swych proletariackich korzeni, niezbyt urodziwa i dramatycznie poszukująca miłości Edith. Ten kontrast dotyczy również sposobu uprawiania przez nie zawodu – namiętny, spontaniczny ze strony Piaf i pełen profesjonalnego dystansu u Dietrich.

Edith – „paryski wróbelek”, drobna, niepozorna, o porywająco pięknym głosie. Marlena – bogini seksu, wcielenie berlińskiej dekadencji lat 20-tych. Ten związek, pełen miłości i wzajemnego szacunku, wyzwolił burzę gwałtownych emocji. Znalazło się w nim także miejsce na rywalizację i zazdrość.

Piątek, 25 sierpnia 2006         19:00       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Platforma Artystyczna O.B.O.R.A. w Poznaniu

Och, szczęście

„OCH, SZCZĘŚCIE” (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Scenariusz i reżyseria: Janusz Andrzejewski

Obsada: Izabella Tarasiuk i Janusz Andrzejewski

Akompaniament – Trio TAKLAMAKAN: Jan Romanowski (skrzypce), Michał Karasiewicz (fortepian), Andrzej Trzeciak (wiolonczela)

Spektakl muzyczny inspirowany tekstami Horacego Safrina, Juliana Tuwima i Zbigniewa Herberta, opowiadający historię Żyda-tułacza. Powrót w rodzinne strony wywołuje nostalgiczne wspomnienia. Wszystko to daje rodzajowy obrazek życia żydowskiego miasteczka, po którym pozostały jedynie pamiątki zgromadzone w walizce. Żydowski humor w najlepszym stylu to wystarczająca rekomendacja wspaniałej rozrywki. Do tego piękne piosenki śpiewane w jidysz. Po prostu cymes!

Piątek, 25 sierpnia 2006         20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie

„POD NIEBEM PARYŻA”(Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Teatr im. Adama Mickiewicza w Częstochowie "POD NIEBEM PARYŻA"

Scenariusz, reżyseria i choreografia: Dorota Furman

Występują: Agata Ochota-Hutyra, Iwona Chołuj, Małgorzata Marciniak, Waldemar Cudzik, Adam Hutyra, Marek Ślosarski.

Niezwykły spektakl złożony z piosenek francuskich. Opowieść o miłości, zdradzie, radości życia, o Paryżu i urokach przedmieścia. Karnawałowość, ludyczność, nostalgia i zaduma – tym wszystkim przesycone są teksty takich znakomitości jak: Brel, Brassens, Plante we wspaniałych przekładach Jeremiego Przybory i Wojciecha Młynarskiego.

Sobota, 26 sierpnia 2006        19:00       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni

Marek Koterski „DZIEŃ ŚWIRA” (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Reżyseria: Tomasz Man

Scenografia: Monika Kurosa

Muzyka: Paweł Sołtysiak

Obsada: Bogdan Smagacki jako Adaś Miauczyński, Beata Buczek-Żarnecka, Piotr Michalski

Inteligenta portret własny. Przeniesienie znakomitego scenariusza Marka Koterskiego na deski teatralne. W ascetycznej przestrzeni opis kryzysowej sytuacji inteligenta w średnim wieku staje się niezwykle przejmującym, choć niepozbawionym śmieszności wyznaniem. Adaś Miauczyński, z którego się naśmiewamy, w pewnym momencie zaczyna wzbudzać współczucie. Mógłby być każdym z nas.

Sobota, 26 sierpnia 2006        20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Syrena w Warszawie

Okudżawa - błękitny człowiek. "Teatr Syrena" z Warszawy

„OKUDŻAWA – BŁĘKITNY CZŁOWIEK”

Reżyseria: Roman Kołakowski

Występują: Izabella Olejnik, Marta Walesiak, Beata Jankowska-Tzimas, Roman Kołakowski, Wojciech Machnicki oraz zespół: Artur Jerzy Zieliński – fortepian, Dariusz Świnoga – akordeon, Wojciech Zalewski – kontrabas, Tadeusz Czechak – gitara, Roman Kołakowski – gitara

Poetycka opowieść o Bułacie Okudżawie, najwybitniejszym rosyjskim śpiewającym poecie. To opowieść o czasie, w którym przyszło mu żyć i który wyrył piętno na jego twórczości. To opowieść o wielkiej przyjaźni, jaką ten poeta – pieśniarz obdarzał Polskę i Polaków. To wreszcie opowieść o Wierze, Nadziei i Miłości, trzech siostrach, które go zawsze prowadziły przez życie i którym Okudżawa poświęcił swoje najpiękniejsze strofy.

Niedziela, 27 sierpnia 2006    19:00       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Scena „PreTeksT”

„MIASTECZKO” (Przedstawienie wybrane z przeglądu)

Reżyseria – Jerzy Raszkowski

Obsada: Anna Mika, Jerzy Raszkowski, Piotr Świtalski

Spektakl teatralno-muzyczny z udziałem publiczności.

Po kilkunastu latach pobytu w USA wracają do Miasteczka Ania i Piotr. Są pełni energii i robią wszystko, żeby zaktywizować mieszkańców i rozbudzić w nich zainteresowanie kulturą. Organizują konkursy i różne imprezy, a nawet inwestują własne pieniądze w budowę…

O tym, co chcą zbudować i jak kończy się ta satyryczna opowieść osadzona w polskich realiach, dowiecie się odwiedzając Miasteczko, takie piękne jak pudełeczko, takie słodkie jak ciasteczko i niebiańskie jak ptasie mleczko…

Niedziela, 27 sierpnia 2006    20:30       XV Konkurs Teatrów Ogródkowych – Teatr Krzyk z Maszewa

„GŁOSY”

Głosy

Scenariusz i reżyseria: Marek Kościółek

Obsada: Anna Giniewska, Małgorzata Dorenda, Marcin Pławski, Adrian Drapkowski, Bartosz Ciosek, Bartosz Bojdo

Przedstawienie inspirowane wydarzeniami w toruńskim technikum, gdzie uczniowie znęcali się nad nauczycielem angielskiego. „Głosy” pokazują młodych ludzi zagubionych w świecie bez autorytetów. Ich prośby kierowane są kolejno do nauczyciela, ojca, ministra i Boga. Okazuje się, że znikąd nie ma odzewu. Młodzi ludzie odważnie mówią o świecie, który ich otacza. Wiele im się w tym świecie nie podoba. Spektakl z Maszewa to nie zabawa, ale krzyk w istotnych i bolesnych sprawach.

[2] WERDYKT XV KONKURSU TEATRÓW OGRÓDKOWYCH

Jury XV Konkursu Teatrów Ogródkowych w składzie:

Anna Chodakowska, Jerzy Derfel, Stanisław Górka, Maciej Nowak (przewodniczący) po obejrzeniu trzynastu spektakli zakwalifikowanych do finału XV KTO postanowiło przyznać następujące nagrody:

I. Wyróżnienia indywidualne w wysokości 500 złotych – otrzymują

Michał Karasiewicz z Platformy Artystycznej O.B.O.R.A z Poznania

Andrzej Trzeciak z Platformy Artystycznej O.B.O.R.A z Poznania

Anna Chodakowska przedstawia werdykt jury

II. Wyróżnienia indywidualne w wysokości 1 000 złotych – otrzymują

Sylwia Hanff z Teatru Limen z Warszawy

Robert Rutkowski z Teatru im. Adama Mickiewicza z Częstochowy

Beata Olga Kowalska z Teatru Dramatycznego z Elbląga

Beata Paluch z Teatru Dramatycznego z Elbląga

Bogdan Smagacki z Teatru Miejskiego z Gdyni

Piotr Michalski z Teatru Miejskiego z Gdyni

Anna Mika ze Sceny PreTeksT z Warszawy

Jan Romanowski z Platformy Artystycznej O.B.O.R.A z Poznania

III. Nagrody Małej Ogródkowej nie przyznano

IV. Nagrodę Dużą Ogródkową w wysokości 6 000 złotych – otrzymuje

Spektakl …I PÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY. DOBRANOCKA Teatru Konsekwentnego z Warszawy

V. Nagrodę Wielką Ogródkową w wysokości 10 000 złotych – otrzymuje

Spektakl SCENARIUSZ DLA TRZECH AKTORÓW Teatru Korez z Katowic

Jury:

Anna Chodakowska

Jerzy Derfel

Stanisław Górka

Maciej Nowak – przewodniczący

Dyrektor

Domu Kultury Śródmieście

Andrzej Tadeusz Kijowski

[3] Publiczność XV Konkursu Teatrów Ogródkowych głosując BRAWAMI i KLAPAMI pod nadzorem Sędziów Agonu: Ewy Warelis, Pawła Sztarbowskiego i Darka Sikorskiego po obejrzeniu trzynastu spektakli zakwalifikowanych do finału XV KTO, przyznała następujące nagrody:

Darek Sikorski przedstawia werdykt publiczności

I. Trzecia Nagroda Publiczności w wysokości 1000 złotych:

Spektakl SCENARIUSZ DLA TRZECH AKTORÓW Teatru Korez z Katowic

98,19 % BRAW

II. Druga Nagroda Publiczności w wysokości 1.500 złotych:

Spektakl …PÓKI ŚMIERĆ NAS NIE ROZŁĄCZY. DOBRANOCKA Teatru Konsekwentnego z Warszawy

98,92 % BRAW

III. Pierwsza Nagroda Publiczności w wysokości 2.500 złotych:

Spektakl EDITH I MARLENE Teatru Dramatycznego z Elbląga

99,47% BRAW

Sędziowie Agonu:

Ewa Warelis

Paweł Sztarbowski

Darek Sikorski

[4] „MIASTO-MANIA”

Muzyka: Wojciech Waglewski, Fisz i Emade

Teksty: Piotr Lachman

Muzycy: Michał „Fox” Król – instrumenty klawiszowe, Marcin Ułanowski – perkusja, Wojciech Traczyk – kontrabas, Mariusz Wróblewski – gitara

Koncertowa wersja znakomitego spektaklu Marii Peszek. Składają się na niego piosenki ze znakomitymi tekstami aktorki i Piotra Lachmana, z muzyką Wojciecha Waglewskiego i jego synów – Fisza i Emade. Piosenki z płyty w bardziej energetycznych i żywiołowych aranżacjach, często improwizowane. Artystce towarzyszy czterech świetnych muzyków: Michał „Fox” Król – instrumenty klawiszowe, Marcin Ułanowski – perkusja, Wojciech Traczyk – kontrabas, Mariusz Wróblewski – gitara.

Koniec końców - z Kazimierzem Marcinkiewiczem na Frascati

[5] Na poranku familijnym Laury Łącz – (11:00-13:00)  cz.I 145 dzieci,  - a w. II wielu artystów  (13:00 – 15:00) 905. Dzieci, Popołudnie w Ogrodach (16:00 -17:30) odiedziło w cz. I ok. 3300 osób, potem Spotkanie Plus 50 dla  450 gości,  W taanecznym kregu bawiło się 522 uczestników, cz. II- Popołudnia w Ogrodach (18:00 -19:00) oglądało ok.1350 osób,  wreszcie na koncercie „Pamietajcie o Ogrodach” było ponad 1500 widzów.

Rozdz. CLIII – Teatr to miejsce Spotkania. Panel dyskusyjny

Piętnaście lat minęło. Miałem poczucie domknięcia jakiegoś cyklu. Zacząłem zresztą właśnie spisywać te wspomnienia i systematyzować materiały. Postanowiłem więc użyć wszystkich niezbędnych a będących w mym zasięgu narzędzi badawczych: wywiadw i panelu dyskusyjnego. Dla panelu przygowałem materiały. Wybór moich tekstów, montaż telewizyjnych relacji z lat piętnastu. Magda Jurczyk obdzwoniła ludzi i w sumie w zaproszeniu napisałem. 

XV Ogólnopolski Konkurs Teatrów Ogródkowych dobiegł końca. Twórcom, artystom, jury, krytykom teatralnym, a nade wszystko widzom udało się przywrócić tradycję i odtworzyć fenomen Teatrów Ogródkowych, wpisując to wydarzenie na stałe w kalendarz stołecznych imprez kulturalnych.  

Wokół KTO powstało wiele pytań i refleksji, które dotyczą: celu konkursu, wyrazu artystycznego, formy teatralnej, organizacji widowni. Nadszedł moment na podsumowanie i sformułowanie ocen, oczekiwań, tych estetycznych, teoretycznych i praktycznych.  

Program spotkania:  

19.00 – wprowadzenie i prezentacja Andrzej Tadeusz Kijowski  

19.30 – dyskusja  

20.30 – koncert Pawła Szymańskiego  

Nie do końca może w to wierzyłem lecz zamarzyła mi się rozmowa serio. Dyskusja o wartościach estetycznych a nie politycznych komerażach. Zaprosiłem nawet Dorotę Wyżyńska, autorkę najbardziej w moim przekonaniu niesprawiedliwej i nieuczciwej krytyki naszego dzieła repertuarowego, Izę Cywińską, zaprosiłem też teatrologów. Pani Wyżyńska nie umiała jednak popatrzeć mi w oczy. Iza przysłała laurkę. Miłą acz dziwną. Czy jej gratulacje dla władzy Kaczyńskiego mogły być szczere ? Czy szykując się  właśnie do objecia  dyrekcji Teatru Ateneum naprawdę myślała, myśli, rozumie, że teatr jest tylko pochodną układu ?  

Izabella Cywińska

 

To był świetny pomysł Andrzeja Kijowskiego. Mówię to nie tylko jako widz, jako animator kultury, ale i to  może nawet ważniejsze, jako wieloletni dyrektor scen poza warszawskich. Dla teatrów, a szczególnie aktorów z mniejszych ośrodków, ale także dla tych stołecznych i Łódzkich i Krakowskich, którzy się jeszcze nie „załapali”, to szansa na pozytywną  konfrontację. Dla nas reżyserów – jurorowanie w  konkursie to czysta korzyść. Nigdy dosyć kontaktów z nieznanymi aktorami, którym potem, jeśli okażą się tego warci, można zaproponować współpracę. Tak. To był świetny pomysł!  

Upór Andrzeja, jego determinacja i naiwna wiara w sukces, które towarzyszyły mu  w chwilach, gdy  wszyscy wszystkiego mu odmawiali, okazał się zbawienny. Pamiętam te walkę, pamiętam izdebkę, w której mieściło się jego biuro, przypominające pakamerę ubogiego stróża /przepraszam Cię Andrzeju!!/ i pamiętam jego oczy, szukające u nas potwierdzenia i wiary  podobnej jemu.  

Tak się rodzi sukces !!!  

Gratuluje  Ci ANDRZEJU !!! gratuluje  Twoim współpracownikom, gratuluje władzy, która ci ostatecznie pomogła zbudować to Twoje królestwo w służbie społecznej.  

Warszawa 15.11.06  

Izabella Cywińska  

Czy jednak ktoś jeszcze chce serio rozmowy, czy ktoś potrafi zadać sobie pytania stricte estetyczne o nasz gust, o ducha czasu, o zmiany w świadomości estetycznej ?  

Mój poniedziałkowy panel miał niestety konkurencję. W Teatrze Narodowym odbywał się tego dnia jubileusz 60 lecia pracy scenicznej Barabary Krafftówny. Kilka osób, w tym Janek Pietrzak musiało tam być obecnych i trudno było odmówić artystce pierwszeństwa. W końcu mój „jubileusz” czterykroć był mniejszy. Janek jednak zachował się pięknie. Przyszedł przed południem i z Krzysiem Paszkiem nagrali mi audio, a także  Vido muzycznie podrasowany przez Janka mój wiersz o Ogrodach Frascatii. To wykonanie zgodnie z planem zamknęło imprezę, przed którą [przedstawiłem telewizyjną kronikę 15 lat ogródka, po czym zagaiłem:  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI: Witam na pierwszym panelu dyskusyjnym, poświęconym konkursowi Teatrów Ogródkowych. Na początek postaram się wiele nie mówić, tylko przypomnieć państwu, jak było – zapraszam na prezentację poświęconą ogródkom[1]  

   

   

Chciałbym powiedzieć tylko o jednej rzeczy, która uderzyła mnie podczas oglądania filmu wspomnieniowego[2], a o której napisałem expressis verbis w tekście, znajdującym się w materiałach, jakie państwo otrzymali. Nie wiem czy nie byłoby Teatru Ogródkowego czy też byłby inny, gdyby nie rok 1987, kiedy to ja, jako poważny estetyk i współautor pisma „Dialog”, zaniosłem Jackowi Sieradzkiemu, Małgosi Szpakowskiej i Pawłowi Konicowi, którzy byli tam wówczas redaktorami, esej filozoficzny „Teatr to miejsce spotkania”. Wyśmiali mnie – tak że śmiech niesie się przez dziesięciolecia. Od Jacka, albo do Małgosi usłyszałem wtedy: „Słuchaj ty nie masz prawa takiego bełkotu uprawiać. Chcesz taki teatr robić to go rób; natomiast nie gadaj jak teoretyk”.  

Sztuka w moim przekonaniu jest bowiem konceptem w istocie  krótkotrwałym. Pojęciem ukształtowanym tak naprawdę w połowie XVIII wieku. Poczynając od roku  1747 kiedy to   – Charles Batteux – wyartykuował pojęcia, zliczenie pięć sztuk pięknych. Poprzez rok 1750 – w którym Aleksander Baumgarten – ukuł pojęcia estetyki czyli nauki o pięknie, kończąc na roku 1790 gdy Immanuel Kant w „Krytyce Władzy Sądzenia” wskazał na bezinteresowność doznania. To fundamenty pojęcia sztuki artystycznej, instytucji sztuki, czyli takiego teatru, w jakim my się poruszamy. To fundamenty nowożytnego czyli romantycznego pojmowania sztuki. Ale romantyzm to tylko jedna  epoka.  

Rzeczy piękne powstawały przez tysiące lat. I nie potrzebne było do tego pojęcie artysty, kultury i całej instytucji sztuki. Ta ostatnia,  skierowana na siebie, autoteliczna działalność artystyczna zamiera na naszych oczach. Instytucje żyją już tylko lobbingiem etatowych magistrów sztuki – nic to nie ma wspólnego z zapotrzebowaniem odbiorców.  

Twierdzę, że dziś sztuka, w tym pojęciu „sztuka artystyczna” jest nieporozumieniem. Uważam, że wszyscy jesteśmy technikami. Uważam, że ta sztuka to techne,   a ja jestem po prostu technikiem organizującym kulturalne spotkania – po dawnemu: mistrzem ceremonii. Uprawiam, jak mawiał Hugon od św Wiktora paedeutike, sztukę zabawy na świeżym powietrzu. Twierdzę, że teatrem jest każda sytuacja, w której jednostka się znajduje, zwraca na siebie uwagę, skupia emocję zbiorową i ją zapośrednicza, a także buduje swoiste napięcie wyznaczając  jakąś barierę dystansu i strefę kontaktu.[3]  

W oglądanym materiale uderzyło mnie to, że o Teatrach Ogródkowych wszyscy wyrażają się z pobłażliwością, że nie przywiązują do tego wydarzenia wielkiej wagi. Jestem przekonany, że taka forma teatru wróci na dobre, że prędzej czy później  znikną instytucje kulturalne, w których funkcjonują związki zawodowe i dyrektorzy wyznaczeni przez aktualną partię polityczną; to się musi skończyć. Na razie odzyskujemy dla publiczności  Dom Kultury, a przez  Ogrody Frascati przewinęło się jakieś 88 tysięcy osób.  

Spotkaliśmy się dziś po to, by zdefiniować zdarzenie, któremu chcę nadać jakąś, oczywiście instytucjonalną lecz nie koniecznie w artystycznym tego słowa znaczeniu formę. Myślę, że impreza przerosła już w pewnym sensie Dom Kultury i że trzeba ustanowić Ogród Frascati na kształt kopenhaskiego Tivoli czy niemieckiego Schweizertalu. W sensie prawnym może być to instytucja Kultury czy też park rozrywki, nawet stołeczne centrum Kultury. Jedno jest pewne:  Frascati ! Bo to ono staje się dziś  miejscem kultowym skupiając w sobie gromadzone przez lata elementy  

MACIEJ NOWAK: Dyrektor Kijowski poprosił mnie, abym poprowadził dyskusję, ponieważ, jak sam twierdzi – za dużo gada. Moja rola zatem jest całkowicie porządkowa. A skoro już Andrzej Tadeusz wywołał Jacka Sieradzkiego, do którego odnosił się w swojej wypowiedzi, a który jest jednym z jurorów o najdłuższym stażu, od początku oglądającym festiwal Teatrów Ogródkowych, to poproszę go o rozpoczęcie dyskusji. Czy Ty również Jacku z pobłażliwością traktowałeś Teatry Ogródkowe?  

Jacek Sieradzki

 

JACEK SIERADZKI: Ja już się tutaj wypowiadałem i nudziłem z  ekranu, więc mogę powiedzieć bardzo krótko: jeśli coś jest sympatyczne i lekkie, to mówiąc o tym czymś, przybieramy ton pobłażliwości, ale życzliwej pobłażliwości. Nie ma w tym nic uwłaczającego. Niech ręka boska broni tradycji Teatru Ogródkowego przed przekształceniem w to, o czym przed chwilą Andrzeju wspominałeś, mówiąc o budowaniu jakiegoś gmachu, jakiegoś podniosłego miejsca. Dopóki to będzie lekkie, dopóty będzie wspaniałe i piękne.  

MACIEJ NOWAK: Andrzej Tadeusz Kijowski, zapraszając nas tutaj, prosił, żebyśmy spróbowali sobie odpowiedzieć na takie pytania jak: cele tego konkursu, jego wyraz artystyczny, formy teatralne, organizacja widowni.  

Proponuję, żebyśmy podyskutowali wokół tych tematów. Przy okazji ostatniej edycji i dwóch wcześniejszych, w których też uczestniczyłem, dyskusja medialna nie przybrała imponujących rozmiarów; była natomiast dość krytyczna.  

Powstaje pytanie: skąd ów krytycyzm się wziął? Co go zrodziło? Jeżeli państwo macie pomysł na wyjaśnienie tej kwestii, chętnie posłuchamy.  

JANUSZ LEŚNIEWSKI: Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że poniekąd jestem ojcem chrzestnym Teatrów Ogródkowych. Jeszcze wówczas, gdy pracowałem w Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym – jako pierwszy, może jedyny, kiedy pan Andrzej szukał poparcia, filmowałem ogródki.  

   

Dziękuję za oznajmienie, że Teatr Ogródkowy będzie istniał – o ile to będzie lekka, przyjemna, łatwa forma. Natomiast nadawanie tej imprezie rangi ponadczasowości i prekursorstwa to przesada. Forma tych spotkań jest faktycznie przyjemna; stanowi zarazem miejsce – ale jedno z wielu miejsc – w których mogą realizować się aktorzy. Chwała panu za to, że przez piętnaście lat organizował pan to przedsięwzięcie i doprowadził do tego, że istnieje również dzisiaj. Jednak, jak sam pan to pokazał, Teatry Ogródkowe realizowane były w wielu miejscach, w różnych przestrzeniach – i wszędzie znajdowały publiczność. Myślę, że nie ma powodu instytucjonalizować tej inicjatywy. Niech trwa dalej w niezmienionej formie.  

Jest jeszcze jeden aspekt, o którym koniecznie chciałbym wspomnieć. Nie do końca rozumiem, z jakiej pozycji pan występuje, mówiąc o Teatrach Ogródkowych – z pozycji dyrektora Teatru Ogródkowego czy dyrektora Domu Kultury Śródmieście? Mam wrażenie, że te dwa światy zupełnie się przeniknęły. Dlatego też zrodziło się we mnie pytanie: czy, w sytuacji, gdy nie będzie pan dyrektorem Domu Kultury Śródmieście, Teatry Ogródkowe przestaną istnieć?  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI: Dzisiaj nie mówię ani jako dyrektor Domu Kultury Śródmieście, ani jako dyrektor Teatrów Ogródkowych – czy jakakolwiek instytucja – tylko jako człowiek, który przez piętnaście lat zupełnie amatorsko, za minimalnie, śmieszne pieniądze (do dziś dnia zresztą śmieszne) organizuje to przedsięwzięcie. Chcę państwu powiedzieć, że pierwszy konkurs Teatrów Ogródkowych nie kosztował po prostu nic: 0,0zł. Ja również nie zarobiłem nic. W tym roku Ogrody Frascati odwiedziło 88 tysięcy osób, według naszych obliczeń – w granicach 30 tysięcy osób fizycznych. Wiele z nich bywało codziennie. Każdego dnia gościliśmy minimum 100-200 osób, zazwyczaj więcej. Budżet, trwającego przez cztery miesiące przedsięwzięcia, włącznie ze wszystkimi kosztami utrzymania (własną ochroną, własnymi honorariami itd.), dotacją samorządu, ministerstwa kultury, przychodami z baru  mieści się w granicach 800 tysięcy złotych. W czasie trwania Ogródków odbywa się około 250 imprez, co oznacza, że jedna z nich kosztuje średnio 3 tysiące złotych. Jeśli w przyszłym roku mamy zorganizować zdarzenia na takim poziomie jak msza Derfla, występ Jerzego Połomskiego, czy koncert Marii Peszek – to się musi zmienić. Nie będę już dostawał od przyjaciół takich prezentów, a jeśli nawet – wciąż będą to ci sami przyjaciele. Jeżeli ma zagrać ktoś inny – nie zrobi tego za takie pieniądze jak, dajmy na to, wspomniany Jurek Derfel. Jeżeli Ogrody Frascati mają funkcjonować to nie w taki sposób jak dotychczas. Nie upieram się przy instytucji, nie zarzekam się, że impreza powinna przenieść się do budynku i że budynkiem tym ma być Dom Kultury Śródmieście. Myślałem może o jakimś biurze – zlokalizowanym tu, lub gdziekolwiek indziej; to nie ma wielkiego znaczenia.  

To jest właśnie jedno z fundamentalnych pytań: jaką formę instytucjonalną, finansową, organizacyjną to zdarzenie przyjmie? Tego, że jest na taki rodzaj spotkań zapotrzebowanie udało się dowieść. I to nie jest zainteresowanie 40 osób, które przychodziły do Lapidarium czy 100-120 osób, które odwiedzały Dolinę Szwajcarską. Chodzi o jakieś 500 osób, które codziennie, z ochotą uczestniczy w imprezach organizowanych w Ogrodach Frascati. Możemy i powinniśmy stworzyć dla nich w Warszawie miejsce.  

MACIEJ NOWAK: Może tutaj należałoby sobie zadać pytanie bardziej podstawowe, aniżeli kwestie organizacyjne i instytucjonalne, mianowicie: pytanie o program.  

Maciej Nowak

 

Konkurs Teatrów Ogródkowych zrodził się z małej, uroczej i gustownej imprezy stricte teatralnej, w której brali udział aktorzy oraz kilkanaście czy kilkadziesiąt teatrów. Dzisiaj jest to moloch – ogromne przedsiębiorstwo, olbrzymi jarmark sztuki z 250 imprezami. Zastanawiam się czy ten poziom nieusatysfakcjonowania, który zaobserwować można w mediach, a który dręczy też Andrzeja Tadeusza Kijowskiego, nie bierze się przypadkiem stąd, że początkowo była to malutka, elitarna impreza, obecnie zaś to potężny program kulturalny, właściwy dla jarmarku, dla wielkiego zdarzenia plenerowego, nie zaś stricte teatralnego.  

Chciałbym też podzielić się z Państwem jedną swoją refleksją, która nasunęła mi się, gdy oglądałem materiał archiwalny – otóż, zauważyłem, że publiczność ogródków stopniowo stawała się coraz bardziej dojrzała.  

Na początku widziałem przy stolikach bardzo młodych ludzi pijących piwo – mówiłeś wtedy, Andrzeju, że staropolski teatr był ufundowany na miodzie. Dzisiaj, w Ogrodach Frascati, publiczność jest chyba bardziej dorosła niż wcześniejsza, odwiedzająca Dolinę Szwajcarską. Już ani piwa, ani miodu tam nie uświadczysz. Zastanawiam się, czy to nie są kolejne czynniki, wpływające na to, że publiczność stała się bardziej dorosła od tej początkowej?  

Janusz Leśniewski

 

JANUSZ LEŚNIEWSKI: Dla mnie kwestia programu nie jest tak istotna; cenię tę imprezę za pewną niedojrzałość, ubóstwo, improwizację, ale też swego rodzaju niedowartościowanie. Chciałem jednak mówić o czymś innym. Nie jestem człowiekiem teatru, natomiast jestem człowiekiem miasta. U źródeł zaś słowa miasto jest miejsce. Nie ma miasta bez miejsc, miejsce jest istotą miasta. Nasze miasta są w sytuacji dramatycznej – przez wojny i inne okoliczności historyczne – stały się korytarzami, nie miejscami. Dlatego też fakt, że Teatry Ogródkowe od lat tworzą miejsca – już trzy miejsca w Warszawie – jest dla mnie sprawą ważną. Tworzenie miejsc w Warszawie, mieście zniszczonym, mieście, które  wciąż z trudem odzyskuje swoją duszę, jest po prostu działalnością bezcenną. Nie jako człowiek teatru, ale jako człowiek miasta bardzo to cenię.  

BARBARA BORYS-DAMIĘCKA: Wydaje mi się Andrzeju, niepotrzebnie nastraszyłeś Państwa, że teatry stacjonarne będą znikać, i że za chwilę można będzie pójść tylko do ogródków. Moim zdaniem teatry w Warszawie naprawdę mają się dobrze (funkcjonują, pracują, grają), a kataklizm Teatrów Ogródkowych Państwu nie grozi.  

Przede wszystkim – nie tragizowałabym. Ani z tych powodów, które podałeś, ani z powodów finansowych; one w ogóle utrudniają życie kulturze. To, że na kulturę nie ma pieniędzy – czy masową czy elitarną – wszyscy wiemy. Wydaje mi się, że dzisiejszą dyskusję powinniśmy prowadzić raczej w tonie optymistycznym, na temat samego istnienia takiego zjawiska jak Teatr Ogródkowy – który powstał, rozwinął się i wciąż funkcjonuje. W okresie letnim, zwłaszcza gdy jest piękna pogoda, rzeczywiście bardzo wiele osób uczestniczy w odbywających się w Teatrze Ogródkowym, spektaklach. Dla dużej rzeszy warszawiaków to dosyć ważne wydarzenie. Zgadzam się, że miejsce w mieście jest ważne. Ostatnia lokalizacja – Ogrody Frascati to bardzo dobry adres; potwierdzają to również ludzie, którzy tam przychodzili. W tym roku przedsięwzięciu sprzyjała pogoda – a to element szalenie ważny. Można też mówić o pewnym fenomenie socjologicznym. Te tłumy ludzi, którzy przychodzili na Frascati z pewnymi oczekiwaniami i potrzebami to bardzo często osoby, których nie stać na to, by pójść do teatru, czy przyjechać do Warszawy, aby obejrzeć jakieś przedstawienie w okresie letnim, kiedy teatry profesjonalne, stacjonarne z wielu powodów nie pracują. Nie wszyscy ci ludzie mieli gdzie pójść. Dlatego też udział w Konkursie Teatrów Ogródkowych jest również pewnego rodzaju wyzwaniem dla teatrów, które latem przyjeżdżają do Warszawy.  

Barbara Borys-Damięcka

 

Na chwilę obecną, sprawą najważniejszą wydaje mi się zawalczenie z władzami miasta – niezależnie od tego, że brakuje pieniędzy – o to, by podnieść poziom techniczny Teatrów Ogródkowych. Mam na myśli przede wszystkim kwestie nagłośnienia i światła (to nie jest ani zbyt skomplikowane, ani zbyt kosztowne) oraz promocję miasta. Chodzi mi o to, aby z jednej strony popracować nad podniesieniem poziomu technicznego tej imprezy (wielokrotnie pozostawiał on wiele do życzenia lub wręcz psuł niektóre zabiegi artystyczne) z drugiej zaś, by ludzie zajmujący się promocją Warszawy mogli też wnieść wkład w rozwój przedsięwzięcia i na przykład uwzględnić Teatry Ogródkowe w swoim programie. Uważam też, że należy angażować w tę inicjatywę jak największe rzesze młodych ludzi, zainteresowanych teatrem czy chcących pracować wokół teatru. Za przykład powodzenia podobnego pomysłu niech posłuży pani dyrektor Machulska, która wielokrotnie pracowała z młodzieżą i potrafiła, korzystając z potencjału tych młodych ludzi – z ich zapału i energii – osiągnąć bardzo dobre rezultaty. Dziękuję.  

Krystyna Antoszkiewicz

 

KRYSTYNA ANTOSZKIEWICZ: Chciałabym – z punktu widzenia obserwatora i słuchacza dyskusji na temat Teatrów Ogródkowych, ale też z pozycji pracownika Domu Kultury Śródmieście – zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. W dzisiejszej rozmowie powraca pytanie: czy dom kultury jest miejscem, w którym można prowadzić takie przedsięwzięcie jak scena letnia? Osobiście uważam, że spokojnie może, choć zdaję sobie sprawę, że Teatry Ogródkowe, to ogromne przedsięwzięcie logistyczne, wymagające intensywnej pracy wielu ludzi. Nawet jeśli niektórzy uważają, że ta inicjatywa sprawia wrażenie amatorskiej – to chciałabym podkreślić, że to wrażenie jest pozorne. Nad organizacją tego przedsięwzięcia przez kilka miesięcy pracuje mnóstwo osób. Czy Dom Kultury Śródmieście, w którym przez cały rok wiele się dzieje: działają rozmaite pracownie, trwają spotkania różnych kół zainteresowań, odbywają się wieczory autorskie, występy, koncerty, kiedy przychodzi lato, ma zaprzestać działalności? Jechać na wakacje? Czy nie lepiej stworzyć scenę letnią, na której to wszystko, co w ciągu roku dzieje się w różnych domach kultury, znajduje swoje miejsce? Na Frascati przecież bardzo często występują zespoły – muzyczne, taneczne, teatralne, kabaretowe – poza sezonem związane z innymi ośrodkami kultury, nie tylko warszawskimi, zamykanymi na czas wakacji. Czy Dom Kultury Śródmieście ma oferować tylko zajęcia taneczne, plastyczne, literackie, muzyczne, tkackie, czy też dom kultury ma być DOMEM KULTURY? Szeroko pojętej kultury, która polega również na tym, żeby nauczyć ludzi chodzić do teatru. A ponieważ ten teatr jest w parku – widz może, jeśli mu się spodoba w nim zostać, a jeśli nie – bez konsekwencji i wzbudzania zamieszania z niego wyjść. Odejść jak od telewizora. W moim przekonaniu połączenie domu kultury i Teatrów Ogródkowych to wcale nie jest złe rozwiązanie. Wydaje mi się, że to przedsięwzięcie, jako całość sytuuje się gdzieś na pograniczu sztuki wysokiej i masowej. Jeśli Dom Kultury Śródmieście zaprzestałby organizacji Teatrów Ogródkowych, kto miałby to robić? Czy musiałby powstać teatr, działający tylko w lecie?  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI: Pani Krystyna dotknęła tematu, nazwijmy to administracyjnego. Ponieważ nie widzę wśród zgromadzonych nikogo z moich administracyjnych przełożonych, którzy zostali zaproszeni, chciałbym poprosić o zabranie głosu Janusza Rosa. Jesteś Januszu, chyba jedynym radnym w dzielnicy Śródmieście, pamiętającym pierwszą historyczną kadencję samorządową, kiedy razem byliśmy radnymi z Komitetu Obywatelskiego. Ciekaw jestem twojego poglądu w sprawie, którą podniosła pani Antoszkiewicz.  

JANUSZ ROSA: Kiedy dawno temu startowałem w wyborach, zgodnie z sugestią Andrzeja, na ulotce umieściłem informację, że będziemy skłonni finansować kulturę (taką zwykłą, warszawską) oraz podtrzymywać tradycje. Będąc radnym, starałem się, w miarę możliwości tę obietnicę realizować. Choć nie mam w tym zakresie specjalnych zasług, cieszę się, że mogłem dołożyć swoje trzy grosze. W nowej kadencji, w której akurat też zostałem radnym, będę popierał rozwiązania istotne dla Warszawy. Dolina Szwajcarska ma swoją tradycję i należałoby trzymać się tego miejsca ze wszystkich sił. W przeciwnym razie impreza straci dawny urok i stanie się jakimś molochem.  

Janusz Rosa

 

BARBARA BORYS-DAMIĘCKA: Pan proponuje powrót do Doliny Szwajcarskiej?  

JANUSZ ROSA: Pomysł jest taki: w lecie teatry, a zimą lodowisko w Dolinie Szwajcarskiej. Mieszkańcy tego miejsca…  

MACIEJ NOWAK: Jest przedstawiciel mieszkańców – Pan Adam Kijan mieszka tuż obok Doliny.  

Adam Kilian

 

ADAM KILJAN: Kontakt z teatrem ogródkowym jest dla mnie szalenie ciekawy, bo ten rodzaj teatru należy do wielkiej rodziny wspaniałych teatrów plenerowych. Nie będę powtarzał truizmów o tym, że teatr w ogóle narodził się na tle przyrody. Ale nawet obecnie funkcjonują teatry obrzędowe, świątynne, czy teatr ulicy. Dawnymi laty, dzięki Pani Jadwidze Domańskiej, nieżyjącej już pani reżyser w stopniu majora, miałem przyjemność uczestniczyć w teatrze plenerowym pomyślanym przestrzennie na wielką skalę. Pokazująca monumentalne obrazy batalistyczne scena miała wielkość 300 metrów. Inny taki teatr – tylko malutki – obserwowałem 5 lat temu w Łucku. Odbywał się tam festiwal bożonarodzeniowych spektakli, w którym udział wzięły zespoły z Hiszpanii, Niemiec, Francji, Anglii, Skandynawii, Rosji, Białorusi i z Polski. Polskę reprezentował zespół składający się z trzech osób: matki, ojca i synka-sześciolatka. Rzecz działa się w restauracji. Rekwizyty stanowiły szopka wielkości pudełka od zapałek i jedna świeczka. Spektakl był prościutki. W pewnym momencie chłopczyk zaczął śpiewać: „Oj maluśki maluśki kej by rękawicka”, matka podjęła sopranem, a ojciec potem tenorem. Dalej, chłopiec wziął przelipkę chleba (tak jak Mołdowiacy mówili: przelipka), w której był patyczek, symbolizujący Chrystusa i zaczął chodzić między nami i pokazywać nam tego Chrystusa z patyczka, w aureoli też zrobionej z patyczka. Ten malutki teatrzyk zrobił furorę, zwyciężył wszystkie inne. Wspominam o tym dlatego, że fascynuje mnie niezwykła różnorodność teatru ogródkowego, który wydaje się być teatrem bez granic, zjawiskiem żywiołowym, autentycznym.  

JANUSZ LEŚNIEWSKI: Ponieważ przywołaliśmy w kontekście teatrów ogródkowych, osobę Haliny Machulskiej, Jana Machulskiego, chciałbym powiedzieć, że to, co oni tworzyli w latach 70-tych w Zamościu, to podwaliny.  

W Warszawie jest dużo magicznych miejsc, do których należy oczywiście i Frascati, i Dolinka Szwajcarska i wiele innych. Ale pamiętać trzeba, że nie ma w Warszawie takiej instytucji, która ściągnęłaby w jedno miejsce tylu ludzi, ile przyciągają Teatry Ogródkowe. Moim zdaniem zastanowić się trzeba nie nad miejscem, w którym impreza ma się odbywać, ale nad tym, jak sprawić, by władze Warszawy pracowały z mieszkańcami takich magicznych miejsc i budowały charyzmę Teatrów Ogródkowych – tak żeby twórcy nie mieli kłopotów. Mnie tu niepokoi jedna rzecz, do której wracam po raz kolejny. Ponieważ Pan, Panie Andrzeju wykreował Teatry Ogródkowe w Warszawie, chciałbym zapytać czy to instytucja warszawska, czy poniekąd Pańska? Uważam, że dom kultury, kimkolwiek by nie był jego dyrektor, powinien organizować tego rodzaju inicjatywę, jako jedno z zadań zgłoszonych przez miasto. Taka działalność to wspaniała sprawa, najwspanialsza jaka może być, bo tworzy się placówka lekkiego teatru. Mój niepokój związany jest z ciągłością Pana obecności przy zjawisku Teatrów Ogródkowych.  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI:  Wrócę do korzeni i powiem tak: teatr ogródkowy, czyli teatr plenerowy, został stworzony przez Ajschylosa. Sam zastanawiam się nad odpowiednią nazwą dla tego przedsięwzięcia. Najpierw nad logo widniał napis: teatr ogródkowy, potem: ogródki warszawskie, a w tej chwili powstały Ogrody Frascati – i to jest pewnie najlepsze miano i najlepsze logo. Ogrody Frascati coraz bardziej stają się teatrem ogrodowym. Mam w planach stworzenie na tym terenie jednej, znakomicie nagłośnionej sceny, a może nawet kilku scen (w tym, jakiejś kameralnej). Myślę o budowie całej instytucji, ale do tego, jak mówiła Pani Basia Borys, niewątpliwie jest potrzebna akceptacja miasta, a to już nie jest takie proste.  

HALINA MACHULSKA: Chciałabym powiedzieć o trzech aspektach, które pokazują, jak ważną inicjatywą są ogródki. Po pierwsze są one niesłychanie istotne dla aktorów, którzy przyjeżdżają do Warszawy na Konkurs Teatrów Ogródkowych. Sam udział w konkursie i przyjazd do stolicy to dla nich wyróżnienie. Wracają później do swojego miasta – Lublina, Opola czy Olsztyna – i opowiadają, jak było w Warszawie.  

Halina Machulska

 

Druga sprawa – to mój osobisty, niesłychanie radosny kontakt z teatrem ogródkowym – akurat grupa moich studentów otrzymała tu dwie nagrody, w tym pierwszą nagrodę publiczności. Chwalimy się tym bardzo i wszędzie staramy się o tym przypominać.  

I wreszcie sprawa trzecia. Jestem zdania, że nie ograniczymy działalności teatrów z prawdziwego zdarzenia, takich jak Teatr Narodowy, czy Teatr Polski i w żadnym razie nie powinniśmy tego robić. Ale trzeba też powiedzieć, że istnieje potrzeba, aby tworzyć takie miejsca, (domy kultury, szkoły), w których można pracować z dziećmi i zainteresować je teatrem organizując na przykład teatr podwórkowy. Sama z teatrów podwórkowych wyrosłam – tak zaczynałam w Łodzi, i tak pracuję do tej pory. Uważam, że teatry podwórkowe mają ogromny wpływ na przyszłą twórczość dzieci i młodzieży – ludzi, którzy w przyszłości albo będą lubić teatr i go odwiedzać, albo będą go tworzyć.  

Myślę, że za to się panu Kijowskiemu, który jest znakomicie przygotowany do tego, żeby robić teatr ogródkowy, należy serdeczne podziękowanie. I to jest mój czwarty, niezapowiedziany, punkt wystąpienia. Od lat, prawie od początku istnienia warszawskich teatrów ogródkowych, obserwuję, jak Andrzej Tadeusz Kijowski organizuje je z wielkim zaparciem i przygotowaniem intelektualnym, którego brak wielu dyrektorom. Dlatego należy mu się szczególna wdzięczność – bo robi teatr, który jest tak potrzebny młodym ludziom. Za to serdecznie dziękuję.  

RYSZARD LASOTA (dziennikarz): Chciałbym państwu przypomnieć, że cesarz Napoleon, kiedy szukał oficerów do nominacji na stopień generała, pytał: „czy ten oficer ma szczęście?” Gdyby jego wysokość zjawił się w Warszawie i szukał kandydata na generała, to wskazalibyśmy dyrektora Kijowskiego, bo ta „bestia” ma szczęście. Wygrał piętnaście bitew i nie zwalił go zawał serca. I jeszcze słowo do dziennikarzy: dziennikarstwo to informacja i komentarz. Nie chcecie komentować, to dawajcie koledzy informacje na temat repertuaru teatru ogródkowego na Frascati. Dziękuję.  

Cezary Szczygielski

 

CEZARY SZCZYGIELSKI: Jestem starym, emerytowanym aktorem. Miałem okazję i przyjemność, 30 września, przez paręnaście godzin, pracować z panem Kijowskim. Pozwoliłem sobie zainicjować imprezę „Artyści – artystom”. Zanim do tego doszło, dosyć długo i często bywałem na Frascati jako przeciętny odbiorca i widz. Wydaje mi się drodzy państwo, że należy działać dopóty, dopóki są odbiorcy, dopóki przychodzą ludzie. A na Frascati przychodzi ich masa. To przedsięwzięcie nie kończy się na teatrzykach ogródkowych, które stanowią tylko wycinek zakrojonej na szeroką skalę działalności. Codziennie odbywają się tam różne inne imprezy: spotkania literackie, muzyczne, kabaretowe, taneczne. To miejsce, gdzie jest prawdziwa rozrywka, a nie ma alkoholu. To niesłychanie ważne dla ludzi, którzy bywają w ogródkach. Nie przychodzi tam nastoletnia młodzież, bo nie znajduje dla siebie atmosfery ani klimatu, ale ludzie dojrzali, których, jak słusznie pani zauważyła, nie zawsze jest stać na pójście do teatru. I dla tych tu ludzi, głównie dla warszawiaków to znakomita odskocznia od codziennej szarości.  

Od czasu do czasu mam okazję pracować z ludźmi dojrzałymi, z tzw. seniorami. Muszę państwu powiedzieć, że są to wspaniali ludzie, jeżeli tylko pomoże im się żyć – po prostu żyć w tym wieku. W swoim maleńkim klubiku organizuję dla nich przeróżne: puszczam filmy. Ci ludzie przychodzą bardzo licznie – po to, żeby się pobawić, żeby spędzić parę godzin w miłej, sympatycznej atmosferze, której nie doświadczą  w żadnej knajpie w Warszawie. Tradycja lokali rozrywkowych dla ludzi dojrzałych w Warszawie zginęła; są tylko puby. Dlatego letnia propozycja Dom Kultury Śródmieście jest znakomita. Nie chodzi tu o peany pod adresem pana Kijowskiego, ale zastanawiam się, czy znajdzie się drugi człowiek, który to będzie robił. Jestem ciekaw, czy w momencie, gdy pan Kijowski na przykład zrezygnuje, znajdzie się ktoś inny, kto będzie chciał to reaktywować. Prawdopodobnie będą problemy, bo organizacja tak wymagającego i absorbującego przedsięwzięcia, jak Ogrody Frascati wymaga niesamowitego samozaparcia i wielu wyrzeczeńwyrzeczenia (wyrzeczenia się życia rodzinnego, codziennego).  

A propos prasy, która poświęca ogródkom za mało uwagi. Nam nie chodzi o oceny, recenzje, artykuły, ale o informacje. Telewizja i prasa są zobowiązane do informowania o działalności miasta Warszawy. Panie Tadeuszu, proszę się nie przejmować i robić swoje; dokąd jest odbiorca, jest żywiciel. Amen.  

MACIEJ NOWAK: Chciałbym zaprotestować przeciwko rasizmom wiekowym. Myślę, że teatr ogródkowy, przez swoją otwartość, jest dostępny dla wszystkich pokoleń. Nie może być tak, żeby stał się atrakcją jedynie dla dojrzałego pokolenia; powinien przyciągać publiczność w każdym wieku Chciałbym przypomnieć pewną rozmowę, którą z Andrzejem Kijowskim odbyliśmy w Ogrodach Frascati. Gdy pojawia się tu motyw instytucjonalizacji teatru ogródkowego, nie chodzi wcale o budowę jakiejś siedziby, czy kolejnej sali. Odwoływaliśmy się w tej dyskusji do wspaniałych tradycji antycznych, do Zamościa Machulskich, do ogródków warszawskich w wydaniu XIX-wiecznym. Warto również wspomnieć o pewnej funkcjonującej dziś w Europie formule, która doskonale się sprawdza i którą, doszliśmy z Andrzejem do wniosku, można by właśnie w Ogrodach Frascati, powtórzyć. Myślę o Ogrodach Tivoli w Kopenhadze. To miejsce absolutnie magiczne i niezwykłe, usytuowane w samym centrum miasta, tuż koło głównego dworca, tuż koło najwspanialszych zabytków Kopenhagi. Ma ono długą tradycję. Zajmujący kilka/kilkanaście hektarów teren zaczęto zagospodarowywać od połowy XIX wieku. Obecnie istnieje tam kompleks, przypominający XIX-wieczne ogródki warszawskie, miejsca oferujące (zarówno w wersji wytwornej, jak bardziej ludowej) doskonałe jedzenie i picie. Restauracje te stanowią część infrastruktury  o charakterze lunaparkowym; są tam piękne, wystylizowane karuzele, diabelskie młyny itd.  Jest tam również kilkanaście rozmaitych scen (od bardziej konwencjonalnych po sceny typu cyrkowego) i estrad. Cały kompleks świetnie zarabia i stanowi ogromną atrakcję turystyczną Kopenhagi – to żelazny punkt pobytu w stolicy Danii każdej grupy turystycznej. Myślę, że Ogrody Frascati ze swoją 200-letnią tradycją, ale też z tradycją lat 50-tych, czyli parkiem kultury i wypoczynku, można zorganizować w podobny sposób. Jeśli myślę o instytucjonalizacji przedsięwzięcia to właśnie w kierunku przeformułowania, na wzór Ogrodów Tivoli, przestrzeni rozrywki miejskiej.  

CEZARY SZCZYGIELSKI: Nie mam nic przeciwko młodzieży. Mówiąc o określonym wieku publiczności Ogrodów Frascati, miałem na myśli to, że faktycznie przychodzi tam więcej ludzi dojrzałych, a jeżeli pojawiają się młodzi, to nie po to, aby się napić, ale posłuchać, popatrzeć, pobawić się. Ta wizja, którą Pan przedstawił jest przepiękna. Obawiam się jednak, że jej ogromny rozmach jest nie do udźwignięcia przez „jednego konia”. Tego się nie da zrobić w pojedynkę. Żeby takie przedsięwzięcie sfinalizować potrzebne są olbrzymie fundusze, które najpierw należałoby zainwestować, a następnie doprowadzić do tego, by inicjatywa z małych strat zaczęła przynosić jakieś zyski. W naszych realiach ekonomicznych i politycznych to prawie nierealne.  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI:  Kiedy w roku 1997 czy 1998 dane mi było zobaczyć Ogrody Tivoli, coś zrozumiałem. Zachwyciły mnie nie tylko ogrody, ale też teatry, które w Kopenhadze występują np. na barkach. Nabrzeże to prostu scena. Natomiast ewolucja ogródka teatralnego, czyli warszawskich ogródków przykawiarnianych, przyknajpianych miała iść w stronę plenerowego teatru ogrodowego, który ma swoją arystokratyczną tradycję (mam na myśli choćby Teatr Łazienkowski, czy teatr ogrodowy w Wersalu); tak miało być w Dolinie Szwajcarskiej.  

Teatrzyk ogródkowy, na co zwracam szczególną uwagę przez lat 12, był teatrem, w którym spektakle były płatne. Jeszcze w Lapidarium, kiedy ludzie wchodzili, myśmy krążyli wokół stolików; kto chciał – dawał pieniądze. Te bilety przypominały trochę zbieranie drobnych do czapki. Staraliśmy się tego pilnować w Dolinie Szwajcarskiej. Dopiero kiedy zostałem dyrektorem Domu Kultury Śródmieście, czyli rzeczywiście miejskiej instytucji, sytuacja się zmieniła. Imprezą bezpłatną rządzą zupełnie inne reguły. Mam na myśli chociażby jakość przedstawień teatralnych – kiedy płaci widz za spektakl, to jeśli ze sceny padają wulgaryzmy, dochodzi do wniosku, że zmienił się współczesny teatr, że taka jest jego specyfika i brzydkie wyrazy go nie zrażają. Natomiast osoby, które przychodzą do parku i biorą udział w przedstawieniu za darmo, nie życzą sobie takiego słownictwa. Kiedy odbiorca wchodzi do zamkniętej przestrzeni i płaci za wejście do niej to mogę mu zaproponować wino, szampana lub lepsze piwo. Natomiast nie wolno mi tego zrobić w przestrzeni otwartej, do której wchodzimy za darmo. Zakazu wnoszenia alkoholu do teatru ogródkowego bardzo przestrzegałem.  

Oczywiście, jestem za tym, żeby zrealizować pomysł, o którym Mówił Maciek. Uważam, że teren parku kultury powinien zostać określony i nazwany, ale zwracam uwagę, że wejście do Ogrodów Tivoli grubo kosztuje. Ta przestrzeń, o której rozmawiamy, odkryła swoje przeogromne możliwości; warszawiacy pokazują, że tego chcą, turyści tego potrzebują. Zrobiliśmy dość amatorskie, ale jednak badanie ankietowe, które pokazuje, że 60% publiczności Ogrodów Frascati to mieszkańcy Warszawy, 25% to mieszkańcy dzielnicy Śródmieście, kilkanaście procent to mieszkańcy Polski, a w granicach 2% mieszczą  się goście zagraniczni. W tym miejscu powstaje wiele pytań: czy lepiej organizować maleńką płatną imprezę, którą można spędzić przy kawie, czy przy piwie, czy wielką płatną inicjatywę, czy też bezpłatne, miejskie przedsięwzięcie.  

Maciej Wojtyszko

 

MACIEJ WOJTYSZKO: Myślę, że wszystkie najmądrzejsze rzeczy już zostały powiedziane. Panie Andrzeju, w tym towarzystwie, wszyscy jesteśmy męczennikami, ludźmi którzy dokładają do organizowanych przez siebie imprez. Więc nie ma Pan na co liczyć. Teatry Ogródkowe to pewnie wciąż jeszcze bardziej impreza kijowska, tzn. Pana włąsna, niż warszawska, ale dzięki Bogu, że się taki szalony człowiek znalazł, który to robi. Natomiast w tym gronie, w  którym się tu zebraliśmy, nie ma moim zdaniem miejsca na pokazywanie związane z finansami goryczy. Byłoby, gdyby wśród nas znalazł się jakiś dyrektor do spraw teatrów miasta, czy dyrektor sejmu mazowieckiego. Wówczas zapewne inaczej toczyłaby się nasza rozmowa. Może – i nie żartuję w tym momencie – znajdzie się jakiś mądry urzędnik. Mówię o tym dlatego, że odnoszę wrażenie, że mamy niedobrego adresata. Rozmawiamy w gronie przyjaciół, którzy znają własne wady, zalety, możliwości; a powinniśmy, jak sądzę, naszą dyskusję skierować do kogoś, kto powie: tak, teraz w kulturze miasta należy stworzyć Tivoli. Natomiast wszystkim wariatom, którzy zdobywają się na rzeczy niemożliwe należy się uznanie i skoro już się tu spotkaliśmy to uznanie wyrażamy.  

RYSZARD LASOTA: Pozwolę sobie na uwagę optymisty. Otóż i Warszawa i Polska, cierpią na brak wizerunku. Nie ma jednoznacznego logo Warszawy, tak jak nie ma logo Polski. Gdyby połączyć siły tu obecnych i spróbować porozmawiać o tym z departamentem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który otrzymał polecenie tworzenia wizerunku Polski, to może byłby tego jakiś efekt. Tym bardziej, że nowowybrany prezydent Warszawy, też będzie chciał umocnić wizerunek miasta. Może pozwoli oddać tę sprawę w ręce pana Kijowskiego – to człowiek któremu się udaje. Czy zauważyliście Państwo charakterystyczną zbitkę słowną, powtarzającą się w języku polskim: „plan był znakomity a wyszło jak zwykle”, tymczasem panu Kijowskiemu wychodzi nie jak zwykle, tylko tak jak on to zaplanował. To sprawa niebywała. Jestem szczęśliwy, że pozostaję w gronie ludzi, którzy go popierają. Jeśli rozważymy tworzenie wizerunku Warszawy i spróbujemy tę sprawę oddać w ręce twórcy Ogrodó Frascati, to coś z tego wyjdzie.  

JANUSZ LEŚNIEWSKI: Ja chciałbym bardzo króciutko powiedzieć kilka słów. Kilkakrotnie powróciła dziś taka wątpliwość: Ogrody Frascati to przedsięwzięcie Kijowskiego czy przedsięwzięcie warszawskie? Oczywiście jest to impreza warszawska, a stworzył ją dyrektor Kijowski. To rzecz bezsporna. Tylko człowiek o wielkiej charyzmie może prowadzić i robić coś takiego jak Ogrody Frascati. To naprawdę wielka, ogromna praca człowieka. Za każdą instytucją, za każdym przedsięwzięciem artystycznym, stoi człowiek. Jeżeli człowiek jest dobry to z jego nazwiskiem dana inicjatywa jest identyfikowana. Kiedy mówiło się o teatrze Dejmka, to nie miało znaczenia, czy jest to teatr w Nowej Hucie, czy teatr w Warszawie. To był teatr Dejmka. Ważny jest człowiek, który nadaje sztuce kierunek, który potrafi porwać publiczność, który ją przyciągnie. I tak się stało, że Ogrody Frascati przyciągają widownię i póki ta widownia istnieje, jak kolega bardzo słusznie zauważył, póty ta działalność jest absolutnie potrzebna i nie ma sensu rozważać czy to jest czy to jest Kijowskiego czy to jest warszawskie. To jest warszawskie, bo odbywa się w Warszawie i może stać się legitymacją Warszawy, a robi to człowiek, który rzecz wymyślił i prowadzi znakomicie. Istnieje w Polsce jest taka tendencja, żeby odbierać ciekawe inicjatywy tym, którzy się nimi zajmują, a ich samych dyskontować. Unikajmy tego. Powiedzmy sobie szczerze: Dom Kultury Śródmieście, jako organizator Ogrodów Frascati zapewnia przedsięwzięciu absolutnie konieczną otoczkę administracyjną. Żeby mogła powstać impreza pomyślana na taką skalę, niezbędny jest jakiś telefon, jakiś pokój, ktoś, kto się tym zajmuje; tego się obejść nie da. W związku z tym powiem w ten sposób: oczywiście dom kultury, oczywiście dyrektor Kijowski, oczywiście Ogrody Frascati. Publiczność warszawska to oceni. Dziękuję.  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI: Bardzo dziękuję Panu Januszowi.  

Tadeusz Hankiewicz

 

TADEUSZ HANKIEWICZ:  Przez 12 lat ćwiczyłem teatry ogródkowe w Krakowie. Z niepokojem zajrzałem do kalendarza i, ku wielkiej radości zobaczyłem, że jest dzisiaj 20, a nie 2 listopada (Zaduszki). A siedząc tutaj odnoszę wrażenie, jakbyśmy obchodzili Zaduszki obchodzili i to Zaduszki dotyczące Ogrodów Frascati. Pytanie proste: Andrzej będzie szesnasty konkurs?  

ANDRZEJ TADEUSZ KIJOWSKI: Myślę, że musi być. Zresztą, zaprosiłem dziś Państwa po to, żeby stworzyć rodzaj lobbingu na rzecz Ogrodów Frascati. Niewątpliwie chciałbym, żeby przyszłoroczne ogrody były znacznie lepsze niż tegoroczne. A mogą być słabsze z przyczyn, na przykład, finansowych. Chciałbym, na zakończenie dać jasny komunikat: to już nie jest teatrzyk kijowski – w taki teatrzyk bawiliśmy się z Januszem Leśniewskim w Lapidarium – teraz jest to teatr warszawski, polski, a nawet europejski, bo powrócił do swoich źródeł. Serdecznie dziękuję Państwu, że tak licznie i tak godnie zaszczycili nas swoją obecnością i udziałem w dyskusji. A Teraz niech nam śpiewa Jan Pietrzak. Nasz hymn. Naszą Wspólną o Ogrodach Frascati piosenkę.  

   

„Tutaj tradycja nowa wzrosła.  

Jest w drzewach, w schodach,  w gwiazdach,  w trawie.  

Spotkanie muz  i czas radosny,  

Ogród Frascati jest w Warszawie.”  

Dziękuję.  


[1] Panel dyskusyjny „Teatr to miejsce spotkania” odbył się 20.11.2006 w Domu Kultury Śródmieście przy ul. Smolnej 9, w Warszawie. W spotkaniu udział wzięli m.in. : Barbara Borys-Damięcka, Anna Chodakowska, Jerzy Derfel, Stanisław Górka, Andrzej Hagmajer, Tomasz Jastrun, Adam Kilian, Marcin Kołaczkowski, Halina Machulska, Maciej Nowak, Jacek Sieradzki, Paweł Sztarbowski, Piotr Wojciechowski, Maciej Wojtyszko.  

[2] Na spotkaniu zaprezentowany został dokument filmowy poświęcony historii warszawskich Teatrów Ogródkowych, przygotowany przez dyrektora Domu Kultury Śródmieście, Andrzeja Tadeusza Kijowskiego  

[3] Por. A.T.Kijowski „Chwyt Teatralny. Zarys Instrumentalnej teorii teatru. Kraków 1981 lub. w internecie

Rozdz. CLIV – Z Derdziukiem pod Górkę.

Z Derdziukiem pod Górkę .  Opis…r. CLIV 

Było po panelu. Był też dwudziesty listopad i … było po pierwszej turze wyborów  samorządowych, która odbyła się 12 listopada. Następna miała się odbyć za kilka dni – 26 listopada – w niedzielę.  Mój projekt Centralnego Parku Kultury „Ogrody Frascati”,  Frascatii, który Marcinkiewicz obiecał przejrzeć nazajutrz po występie Marii Peszek od trzech miesięcy nie ruszony. Kontrole wypisywały coraz to większe androny no i oczywiście znów zanosiło się na to, że należącej się każdemu dyrektorowi w mieście premii rocznej (za rok 2005) – i tym razem nie dostanę. Jedyne, co mi zapłacono to za scenariusze, które mi Małgosia Naimska zatwierdziła dowodząc tym samym autorstwa projektu mych całoletnich Ogrodów Frascatii. 

Widząc, że robi się gorąco, a do „Osoby pełniącej funkcje Prezydenta Miasta” dobić się nie jestem w stanie dopadłem Marcinkiewicza, na jakimś spotkaniu. Strasznie był zdziwiony mymi kłopotami. Gwarantował, że na „Ogrody Frascati” środki z pewnością znajdzie. W sprawie mojej nagrody natychmiast telefonicznie interweniował u swego asystenta – nijakiego, a oslawionego przez Kazika Staszewskiego Zbigniewa Derdziuka. [1] 

Pobiegłem więc nazajutrz ( dzień przed II turą), a wszyscy już poza głównymi zainteresowanymi czuli, że Marcinkiewicz przegra ją raczej,  do szefa biura Prezydenta. No i mówię szefowi – powołując się na Ober-Szefa Kazika 

„ No daj mi Derdziuk nagrodę, no co ci to stanowi? 

A on mi na to: jak niegdyś piosenkarzowi – nb. też Kazikowi: 

„Ja nie mogę, muszę zawieźć tatowi”. 

No i przegrali wybory. Jeszcze ostatniego dnia Marcinkiewicz podpisał dokument z tzw. zaleceniami pokontrolnymi po całosezonowej inwigilacji przedstawicieli miasta. Nie podpisałem dokumentacji kontroli. Tyle tam było bzdur i przeinaczeń. 

Jednak same zalecenia nie brzmiały w sumie zatrważająco. Ot, tu sprawdzić, tu dodać, tam poprawić, owdzie uporządkować. Zdaniem moich prawników w znacznym stopniui zalecenia te były bezzasadne. Wydawało się, że będzie z tego kolejna urzędnicza mitręga. I może by była, gdyby … nie ten drobiazg, że zmieniła się miejska miotła,  jak najwulgarniej trzeba dziś określić samorząd miejski. Ja jednak specjalnie się nie przejmowałem. Z trudem ale na życie mi starczało, a wciąż nie mogłem nasycić się sukcesem. Przez cały grudzień  Agnieszki Budzyń prowadziła rozmowy z moimi najważniejszymi współpracownikami.  Od Staszkia Górki poczynając. 

Rozmowa z p. Staszkiem Górką – 09.12.2006

Agnieszka Budzyń

 

S. Górka w "Opowieści Zimowej" reż. Z. Mrozowska Dyplom PWST (Teatr Współczesny) - 1977

A.B. - Ile lat trwa Pana znajomość z Dyrektorem? 

S.G.- Znajomość trwa bardzo długo, bo ponad 30 lat. Spotkaliśmy się kiedyś w tym samym miejscu, na Miodowej, i w tym samym czasie, gdy zdawaliśmy do szkoły teatralnej. Stanęliśmy oko w oko.  Andrzej zrobił na mnie wrażenie…, kojarzył mi się… Na Rasputina  był za chudy, ale miał jakiś żar w oku, emblemat na piersi, nie wiem, ale miałem bardzo prawosławne skojarzenia.   Myślałem, że to jakiś młody, natchniony pop. Potem dowiedziałem się, że jest synem Andrzeja Kijowskiego – pisarza i uzyskałem na jego temat więcej informacji. Andrzej równocześnie studiował polonistykę i układ był taki, że wiedzieliśmy o sobie, spotykaliśmy się, 

gadaliśmy, byliśmy widzami tych samych zdarzeń teatralnych, wtedy się dużo działo: festiwal narodów itp. A potem spotkaliśmy się kiedy został młodym pracownikiem naukowym w Szkole, a ja asystentem i robiliśmy wspólne różne spotkania, troszkę „ryliśmy pod czerwonym”, troszkę to była konspiracja, partyzantka, jakieś takie właśnie historie. Potem był okres Solidarności. Mieliśmy sztamę, gadaliśmy dość dużo. A potem był pierwszy konkurs, ale go jakoś w ogóle nie zauważyłem, zjawiłem się na drugim czy na trzecim, ale już wiedziałem, co on robi, wiedziałem, że w Lapidarium. Zaczepił mnie kiedyś i mówi: 

ATK - Emblemat plemienia Hoopi przywiózł Senior z Wielkiego Kanionu

 

- Przecież ty masz jakieś swoje przedstawienie. 

- No, mam – jeszcze wtedy nie nazywaliśmy się Towarzystwo Teatralne Pod Górkę, ale zrobiliśmy takie przedstawienie lwowskie, na które namówiłem się ze Zbyszkiem Rymarzem i zgłosiłem te piosenki Andrzejowi i to był rzeczywiście niezapomniany wieczór. Warunki były bardzo bojowe, świeże powietrze, to był przepiękny lipcowy wieczór. Było to dla mnie zabawne i dziwne, bo rzeczywiście upał, gorący wieczór, ludzie pijący piwo, jednocześnie bar żyjący swoim życiem, trzeba było sztuką aktorską, tym przedstawieniem, opanować ten żywioł. Tam gdzieś były skrzypiące, skwierczące kawałki mięsa rzucone na grill. To wszystko było szalone i odrealnione, coś do czego nie byliśmy przyzwyczajeni i takie było moje pierwsze spotkanie z KTO. Zresztą ten spektakl został szczęśliwie zarejestrowany przez TV „Polonię 1″ i gdzieś krąży. 

  

Andrzej lubił to przedstawienie i miał do niego ciepły stosunek. Wiem, że ta kaseta żyje, ja też ją mam, bo przegrywaliśmy wtedy. I to był właściwie pierwszy kontakt z „ogródkami”. A potem były takie zdarzenia, że co parę lat (już powstało Towarzystwo Teatralne Pod Górkę) włączaliśmy się do akcji próbując zawalczyć o nagrody, mieliśmy możliwość pokazania swoich przedstawień w Warszawie i niespłacone długi wobec reżyserów, powiedziałem do Andrzeja: 

- Dobrze byłoby gdyby Tadek Wiśniewski dostał nagrodę, bo ciągle mamy poczucie, że jesteśmy mu winni pieniądze 

I szczęśliwym zbiegiem okoliczności reżyser dostał nagrodę, chociaż Andrzej mówił: 

- Absolutnie ja nie mam na to wpływu, to jest decyzja jury. 

I pewnie tak było, bo potem przekonałem się, że Andrzej ma taką zasadę, że nie wtrąca się do jury, nie wywiera nacisku, niemniej te sugestie, marzenia nasze jakoś tam się przenosiły. Właściwie byliśmy taką grupą, która ciągle tymi swoimi przedstawieniami znaczyła. Zbierała i nagrody, i wyróżnienia, była zauważalną grupą, która stale współpracuje, a potem przyszły bardzo chude lata i nawet jeśli nie braliśmy udziału w konkursie, to graliśmy. Był pamiętam taki rok, zupełnie beznadziejny, Andrzej poprosił mnie o pomoc: 

- Słuchaj, jesteście w Warszawie albo w pierwszych krzakach za Warszawą, czyli w Kopkach i okolicy, może byście tak od czasu do czasu zagrali… 

- Jak często? 

- No, tak co drugi dzień albo i codziennie… 

I to było takie lato, gdzie my przyjeżdżaliśmy, graliśmy w Dolinie Szwajcarskiej, umowa była brutalna, okrutna, to była wczesna, kapitalistyczna manufaktura – tyle ile będzie z biletów. Dyrektor Kijowski z upodobaniem powtarza anegdotę, że Górka wyczuł sprawę mechanizmów kapitalistycznych i ogłaszał promocję. Za pięć siódma mówił: 

- No co będziecie Państwo tak tu siedzieć? Zapłaćcie chociaż te dwa złote czy trzy i wejdźcie tam na teren teatru.
 

To tak było. Rzeczywiście odbywałem indywidualne wycieczki przed rozpoczęciem przedstawienia i zapraszałem, żeby jednak wejść i oglądać jak człowiek… 

A.B - Działało? 

- Tak, bardzo często to działało, to był taki śmieszny moment tej naszej strasznej biedy. Kończyło się to później spotkaniem i piciem winka, bo tego rzędu były to zyski. 

A.B - Wystarczało na butelkę wina? 

S.G - Tak, na butelkę wina. I to był właściwie taki styl życia, że w ten sposób spędzaliśmy wakacje w mieście. 

A.B - „Lato w mieście?” 

S.G - Tak, taka akcja. A potem zaczęło się to tak zwane jurorowanie. 

A.B - Ile razy był Pan jurorem? 

S.G - Trzy albo cztery 

A.B - Stała fucha. 

S.G- Tak, taka stała fucha. Nie bez przerwy, choć propozycje Dyrektora były częste, bo chciał, żebym tam był, natomiast ja miałem jakieś ciekawsze zajęcia, jakieś wyjazdy. Mówiłem: – nie mogę w tym czasie, bo miałem jakąś robotę i to było niemożliwe. I był jeszcze taki epizod kiedy któregoś roku Andrzej zaproponował mi liczenie głosów, prowadzenie razem z nim takiej konferansjerki, zabawiania publiczności i wtedy padł pomysł, żeby nagrać te nasze piosenki, które od dziesięciu lat funkcjonują: „Dziś do ogródka zbiegła się trzódka” albo „Oddaj głos na kogo chcesz”. I tak to mniej więcej wyglądało w takim bardzo ogólnym zarysie łącznie z tym rokiem. 

  

Andrzej oczywiście zaprosił mnie na to spotkanie, na ten panel „Teatr to miejsce spotkania”, który – sama Pani widziała- przebiegał dosyć tak smutnawo, z taką nutką… wręcz tendencyjnie. Natomiast ja uważam, że zabrakło tam takiego akcentu, może to złe słowo. Że przy wszystkich zasługach Andrzeja i trudach, które poniósł dla tej inicjatywy, dla tego projektu jak się mówi współcześnie, i wszystkich smuteczkach, które płyną z realizacji, przeszkód i trudności, jedno jest pewne, że on rzeczywiście umiał jakoś…, że złapaliśmy sztamę, że zaimponował tym swoim szalonym zupełnie, wariackim pomysłem. Przecież to nie chodziło o pieniądze. Pieniądze jak Pani opowiadałem w pewnym momencie były żadne czy w ogóle dopłacaliśmy do tego interesu przyjeżdżając trzydzieści kilometrów spod Warszawy na przedstawienia. To się nie opłacało, już nie mówiąc o wypożyczeniu kurtyn, różnych elementach, które funkcjonowały w tej inscenizacji, a on nas jednak zafascynował tym swoim szalonym pomysłem. Właściwie mógł na nas liczyć, wytworzyły się takie relacje przyjaźni. Może nie braliśmy za to odpowiedzialności, bo odpowiedzialność on miał, ale mówiliśmy: dobrze, temu facetowi trzeba pomóc, bo to jest słuszne, bo to jest warte realizacji, mimo że ma trudną sytuację, dawaj, robimy to. To chyba się Andrzejowi udało, że przy jego wszystkich takich trudnościach, nerwowości – jak mówiłem zobaczyłem obłąkanego, młodego popa na tym…, że nagle te loty gdzieś się zbiegły i gdzieś ręka w rękę, ramię w ramię, połączyła nas idea. 

Parę dni temu byłem na rozmowie u prezydenta Bydgoszczy, to takie drugie moje miasto, które mnie interesuje, i w którym lubię przebywać i nagle padł pomysł, żeby zrobić takie przedstawienia letnie, taki przeszczep. To nie będzie rodzaj konkursu, tylko taki przegląd naszych rzeczy, które obejmują już kilkanaście spektakli. 

A.B - W tym roku było bardzo dużo indywidualnych nagród. Właśnie dlatego, tak? 

S.G- Tak, tak. Chcieliśmy zauważyć, że w pewnej przeciętności przedstawienia warto zawsze wyłowić drobiazg, kogoś kto w tej masie się pojawia i nagle zwraca uwagę. To jest interesujące i to jest piękne. Takimi elementami była na przykład świetna muzyka, w jakimś przedstawieniu, nie pamiętam w którym, przepięknie zrobiona. W innym przedstawieniu był świetnie zagrany epizod, były tego typu rzeczy, których nie można pominąć. Pamiętam taki rok kiedy byli Rosjanie, grali „Oświadczyny” według Czechowa przerobione na musical. To był utwór właściwie jak ja pamiętam w tej historii Ogródków taki jedyny pełny, to znaczy, że było doskonałe aktorstwo całej tej trójki czy czwórki aktorów rosyjskich, świetne inscenizacyjnie, świetnie śpiewane, niezwykle muzykalne. 

To były nawet brzózki, które dyrektor Kijowski ściął w najbliższym lesie i wsadził do drewnianych doniczek i podlewał je wodą, żeby nie zdechły do wieczora. Nawet to tworzyło jakąś nieprawdopodobną aurę i pełnię tego przedstawienia. To było akurat, w tej przestrzeni, pod gołym niebem, przy skromnym namiociku, przy tym oświetleniu, w tej scenerii, te środki aktorski, te melodie, to było wpasowane w punkt. A na ogół takie przeniesienie przedstawienia, kabaretu, to jest inna stylistyka i zgrzyta. Przestrajamy się, przestawiamy się i nagle mówimy o, to fajnie wyglądałoby w podziemiach, w jakiejś scenerii kabaretowej, w jakiejś kawiarence, ale nie w ogródku. 

A.B - To dość powszechna opinia, że rzadko które przedstawienie jest przedstawieniem ogródkowym. Dyrektor miał nawet taką koncepcję, żeby specjalnie premiować sztuki przygotowane specjalnie do ogródkowej scenerii. 

S.G- No tak, ale takich przedstawień jest w przeglądzie trzy, cztery. Trzeba byłoby przywrócić tak zwany repertuar rewiowo-bulwarowy, tam mieściłaby się jakaś burleska, komedia muzyczna, recital na świeżym powietrzu. To trzeba byłoby iść zdecydowanie w tym kierunku. A póki co wszystko jest przemieszane. Zawsze miałem o to straszną pretensję, mówię jeszcze o czasach kiedy nie byłem jurorem, ale antreprenerem, który wystawiał jakieś swoje przedstawienia. Miałem wtedy tylko czapkę, szalik i śpiewałem piosenki lwowskie, gdzie mi się było ścigać z jakimś Elblągiem czy teatrem z Jeleniej Góry, które miały olbrzymią kasę. 

A.B - Panie Staszku, kojarzą się Panu  z dyrektorem Kijowskim jakieś zabawne zdarzenia ? 

S.G- Ja podziwiam jego nieprawdopodobny refleks w różnych sytuacjach, które się dzieją. Ja też się wykazuję pewnym refleksem na scenie, ale to w sytuacjach kiedy coś się wali, przewraca dekoracja, siada aparatura i są sytuacje tak zwane stresowe, wtedy radzę sobie w tych sytuacjach. Natomiast jego i tak podziwiam, to już właściwie można o tym głośno mówić, pamięta Pani jak Marysia Peszek zaśpiewała to swoje „pieprzę miasto” w obecności prezydenta tego miasta? To, moim zdaniem, było nadużycie, nie można robić takich rzeczy i pewnie nie obyłoby się bez gwizdów (sam bym gwizdał), to nie było grzeczne i nie było na miejscu, ale dyrektor wpadł i powiedział „przepraszam za każdy słowny grzeszek Marysi Peszek” i rozładował te bombę bezbłędnie. 

A.B - Panie Staszku, Pana największa wpadka w KTO. 

S.G- A, były różne drobne draki z niedziałającymi mikrofonami itp., ale największa… Była, tak, na konferencji prasowej gdzie śpiewaliśmy po raz pierwszy „Osculati na Frascati” w naszej wersji, a przedtem mówiłem fragment z „Tułacza”. Kiedy zacząłem recytować, zobaczyłem tylko jednego dziennikarza, (bo spotkanie zostało całkowicie zignorowane przez tzw. prasę), który zresztą kompletnie mnie lekceważył, bo Hemar prawdopodobnie kojarzył mu się wyłącznie z homarami. I ja tu walę tekst, i nagle naszedł mnie taki moment wątpliwości, że przecież to zupełnie nie ma sensu, co ja tu w ogóle robię? Jakiś jeden facet siedzi, a ja mu bebechy wywalam… I nagle całkiem stanąłem z tekstem, zacząłem coś haftować i skutek to miało taki, że facet się obudził. Ja gadałem, szły jakieś słowa, które były kompletnie bez sensu, ostatecznie jednak wskoczyłem na właściwy tryb, ale to była wpadka. Potem jeszcze Kijowski mi dokuczał: o, kolega nie powtórzył tekstu. Tak się tym przejąłem, że kiedy później śpiewaliśmy „Osculati na Frascati” dwa razy przestawiłem tekst, byłem poza muzyką. 

 

To był taki dzień wpadek, co mi się na ogół rzadko zdarza, bo jednak człowiek stara się być zawsze dobrze przygotowany, ale zdarzyło się, było. 

A.B - Będzie Pan w przyszłym roku jurorem? 

S.G- A skąd ja to mogę wiedzieć? 

A.B - Można podsumować, że publiczność ogródkowa jest bardziej wymagająca od publiczności teatralnej takiego zamkniętego teatru, ale przez to ciekawsza pewnie… 

S.G- Nie wiem czy ona jest bardziej wymagająca… Trudniejsza do ujarzmienia, bo tamci przychodzą i mogą siedzieć w skupieniu, a tu są tysiące rzeczy, które mogą publiczność rozproszyć: nagłe załamanie się pogody, jakiś pies, helikopter… 

A.B - Czyli nawiązując do tezy dyrektora, że teatr to miejsce spotkania, czyli, że do ogródka ludzie przychodzą, żeby się spotkać, wypić kawę, pogadać, a to czy się z tego spotkania zrobi teatr zależy od aktora, który wyjdzie i albo ich zaczaruje, albo nie – to Pan się pod tym podpisuje? 

S.G- Podpisuję, jako że moja formuła teatru, którą robię w „podgórce” to jest teatr ubogi, w którym jedynym walorem nie jest stara, wytarta walizki czy szalik, ale człowiek, jego oko, twarz, to co z niego płynie. Możliwe, że to ta formuła nas zbliża z Kijowskim.  To jest moja odpowiedź na pytanie czy teatr to miejsca spotkania.  Rozm. Agnieszka Budzyń 

Chwilę potem 21.12.2006 porozmawia pani Agnieszka też z Jankiem Pietrzakiem.

A.B - Proszę opowiedzieć o swojej znajomości z dyrektorem Kijowskim. 

J.P.- Muszę powiedzieć, że z podziwem obserwuję akcję Andrzeja Kijowskiego, który z Warszawy próbuje zrobić miasto sztuki, miasto wesołe, miasto pogodne, miasto bardzo związane z teatrem, i temu służą te możliwości, które ma. Bo ludzie na ogół są osadzeni w teatrach państwowych, w których, jak w urzędach, wykonują swoją robotę, są funkcjonariuszami państwa, które im za to płaci, dostają pensje, etaty, urlopy macierzyńskie, bilet bezpłatny w jedną stronę i wtedy pracują dla teatru. 

A Andrzej robi coś w strukturach nieformalnych, istotnego bardzo i wydaje mi się, że ma wielkie sukcesy na tym polu, mianowicie całe te lata sezonów teatrów ogródkowych, które rozkwitały w różnych miejscach według jego pomysłów, to jest fantastyczna praca. Ja zetknąłem się z działalnością Andrzeja Kijowskiego kilka sezonów temu. Jako człowiek kabaretu, a nie teatru, występowałem najpierw w Dolince Szwajcarskiej, a potem w Ogrodach Frascati. Uważam, że to jest fantastyczne miejsce, świetnie zaaranżowane, na świeżym powietrzu. 

A.B - Jak się Panu tam występowało? 

J.P.- Dobrze, bardzo dobrze. To jest nawrót do tradycji teatru średniowiecznego, starożytnego, kiedy ludzie się spotykali. Jechał wóz, zatrzymywał się, artyści występowali na wozie, a ludzie stali i podziwiali, wtedy nie było jeszcze budynków teatralnych, a więc to taka dawna tradycja. Kabaret jest pewnym odłamem teatru w gruncie rzeczy, bardziej uproszczonym z konieczności, bo kabaret jest biedny tak jak i działalność Andrzeja Kijowskiego, nie ma na to zbyt wielu pieniędzy tak jak instytucje państwowe, trzeba grać dla ludzi w takich okolicznościach i w takich warunkach jak to jest możliwe, a więc na powietrzu. Wydaje mi się, że zaaranżowanie tych miejsc jest wielką zasługą Andrzeja, zrobił coś oryginalnego i w Dolince Szwajcarskiej, i w Ogrodach Frascati gdzie to się rozwija pięknie i staje się miejscem, które tętni życiem przez wiele miesięcy w roku. 

A.B - W okresie kiedy w tych zinstytucjonalizowanych teatrach trwają urlopy, niekoniecznie macierzyńskie, więc nic się tam nie dzieje? 

J.P.- Tak, tak, i poza tym zdarzają się tu przedstawienia, zdarzają się ludzie, występy, których normalnie w Warszawie nie można oglądać, więc to jest taka jakby ścieżka off, jak mówią Anglosasi, taki off-brodway pojawia się i bardzo dobrze, że pan Kijowski nie upiera się przy konkretnych gatunkach, że pokazuje wszystko co wartościowe, spektakle muzyczne, kabaretowe, spektakle teatralne również, jakieś grupy oryginalne, które inaczej w Warszawie nie istnieją, bo nie stać ich na wynajęcie sal w – powiedzmy – normalnym sezonie, czy zaistnienie w konkurencji z wielkimi instytucjami państwowymi, a w tej scenerii, w tych warunkach dają sobie radę, gromadzą liczną publiczność, która dowiaduje się o barwnej kulturze, która w ten sposób się przejawia. Jestem wielkim zwolennikiem tego działania pana Kijowskiego i podziwiam, że tak ładnie mu to wszystko idzie. 

A.B - Pamięta Pan jakieś szczególne przedstawienie w KTO? 

J.P.- Może szczególne to było takie związane z sierpniem, z rocznicą sierpnia, które było bardzo poważne jeżeli o mnie chodzi, poważne piosenki, poważne tematy związane z naszą narodową historią, z Powstaniem Warszawskim. Mam takie przedstawienie, w którym wykonywałem po raz pierwszy swoją piosenkę o Powstaniu i rzeczywiście poruszenie było olbrzymie. 

A.B - Pamiętam je, owacja na stojąco… 

J.P.- Tak, owacje, bisy, jednym słowem wielkie poruszenie. To daje pogląd na temat tego, że Warszawiacy w takich warunkach nawet, na powietrzu, w otwartej przestrzeni potrafią się i skupić i wzruszać, i bardzo chłonąć treści, które tam im się podaje, czyli w sumie pokazuje to, że miejsce jest dobrze zaaranżowane, miejsce służy wyrażaniu różnych emocji, nie tylko kabaretowych żartów, ale także pewnemu skupieniu, wzruszeniu. 

A.B - Ale to również zasługa artystów. 

J.P.- Tak, ale artyści nie w każdych warunkach są w stanie się przebić, bo czasami są to warunki nieżyczliwe po prostu, zwłaszcza kiedy jest to sztuka nazwijmy to uproszczona, bez wykwintnej improwizacji, bez bogatych dekoracji, bez dwóch tysięcy prób… 

A.B - W teatrze ogródkowym trudno o bogatą inscenizację. 

J.P.- No właśnie o to chodzi, to są wymagania artystyczne o niebo wyższe, bo w teatrze ogródkowym trudno o ten cały sztafaż artystyczny, trzeba go zastąpić czymś innym, talent artysty musi pokryć wszystko, braki scenografii czy też padający deszcz, czy wrzeszczące sroki za plecami, to wszystko talentem trzeba pokrywać, a więc tym bardziej jest to pasjonujące wyzwanie. 

A.B - W teatrze ogródkowym brak kulis jest Pan bardziej dostępny, bardziej na widoku i  … wszystkie panie mają ułatwioną drogę do Pana ? 

J.P.- Nie tylko panie, panowie również, bo to są ludzie, z którymi piłem pod kioskiem piwo czterdzieści lat temu, albo w Hybrydach żeśmy się kolegowali, albo byliśmy razem w wojsku czy w fabryce. Ja w Warszawie znam połowę mieszkańców, Warszawiaków oczywiście, nie mówię o elemencie napływowym, ale do Ogrodów Frascati przychodzą na ogół rdzenni Warszawiacy, tak mi się wydaje z odbioru, co jest dla mnie istotną różnicą. 

Ja to wyraźnie widzę na widowni, wiem czy jest element napływowy czy jest warszawski. Moja znajomość z publicznością warszawską od prawie pół wieku powoduje, że mamy zupełnie inne relacje niż z ludźmi, którzy przyjechali tu pięć czy dziesięć lat temu i właściwie dopiero uczą się tego miasta i jego specyficznego nastroju. I z tego punktu widzenia działalność Andrzeja jest też bardzo korzystna, pozwala się skrzyknąć środowisku ludzi, dla których Warszawa jest ważnym miejscem nie tylko jako adres zamieszkania, ale jako pewien zbiór wartości, sentymentów, bo dla każdego Warszawiaka Czerniaków czy te Ogrody na Powiślu mają swój urok i smak młodości, świadomość tego co tam było kiedyś. I takie imprezy w przestrzeni warszawskiej bardzo pomagają określić tę warszawskość. 

A.B - I tak doszliśmy do tematu „Teatr to miejsce spotkania”. Zgadza się Pan z dyrektorem, że teatr na świeżym powietrzu tym różni się od teatru zamkniętego, że to teatr przychodzi do widza, a nie widz do teatru, to znaczy, że na artyście ciąży odpowiedzialność wciągnięcia widza w grę, w przeżycia, w emocje, które dzieją się na scenie ? 

J.P.- Powiedzmy szczerze, że to jest bardziej dostępne miejsce, codziennie coś innego się dzieje i to sprzyja temu, że się pewna grupa, pewna społeczność gromadzi wokół tego miejsca, które nie ma charakteru repertuarowego tylko co wieczór jest coś innego, coś charakterystycznego, że warto pójść i to jest dodatkowy motyw, dla wielu tysięcy ludzi to jest ważne miejsce w Warszawie. Wiadomo, że teatr jest miejscem spotkania, ważne jaka tradycja się wokół tego wytwarza wokół tego spotkania, kto tam przychodzi, Z mojego punktu widzenia to jest zgromadzenie warszawskie, znacznie bardziej niż w innych placówkach. 

A.B - Taka lokalna specjalność. 

J.P.- Tak, my się czujemy dobrze, bo znamy to miejsce, znamy te strony, jesteśmy u siebie. Kryją się za tym jakieś psychologie. 

A.B - To ostatnie miejsce – Ogrody Frascati, które mamy nadzieję, że już zostanie na stałe, ono znajduje się w centrum miasta, ale jednocześnie jest z tego miasta wyizolowane, wyciszone, nie słychać samochodów, szumu. Z wyjątkiem jakiś emocjonujących wydarzeń na stadionie Legii, można powiedzieć,  że tam jest cisza i spokój. 

J.P.- Tak, bardzo to jest fajnie zaaranżowane. Mam nadzieję, że ta inicjatywa będzie się toczyć dalej, że Andrzej rzeczywiście tam od maja do września będzie miał swoją placówkę i że będzie mu to wszystko świetnie funkcjonować. 

A.B - Panie Janie, gdyby miał Pan wymienić trzy przymiotniki, które określają dyrektora Kijowskiego, to jakie by one były? 

J.P.- Jest na tle innych urzędników bardzo pozytywną osobą, ponieważ ma inicjatywę i ma pomysły i nie boi się ich wcielać w życie, nawet za cenę konfliktów nieraz z różnymi ludźmi i ja to bardzo cenię, bo jeśli człowiek ma odwagę i ma pomysły, i potrafi je jakoś zagospodarować, to jest to taka cecha wyjątkowa na tle spokojnych, uładzonych i bezkonfliktowych urzędników od kultury. Poza tym jest człowiekiem niezwykle wykształconym, inteligentnym, mającym ogromne zaplecze intelektualne do tego co mówi i robi, a więc jego wiedza o teatrach i o całej pracy, którą wykonuje jest olbrzymia, dogłębna i to się liczy. A prywatnie jest miłym człowiekiem, z którym można o wszystkim porozmawiać, pobawić się. Rozumie nie tylko teatry i poważną sztukę, ale również i kabaret. Wydaje mi się, grając od kilku sezonów, że bardzo lubi kabaret i docenia wartość kabaretu w obecnej kulturze, widzi jej znaczenie i ma poczucie humoru. Jest błyskotliwy, inteligentny, śmieje się z żartów… same zalety. 

A.B - Proszę mi powiedzieć czy współpraca z dyrektorem także ma same zalety, zawsze wszystko jest zapięte na ostatni guzik, nigdy nie było jakiegoś wywału, wpadki? 

J.P.- Nie, nie, zaskoczył mnie tylko raz, na początku, jak zaczynaliśmy współpracę, wygłosił jakieś słowo wstępne, witając nas w swojej placówce i zrobił to wierszem. Byliśmy zaskoczeni z kolegami, bo nic o tym nie wiedzieliśmy, staliśmy za kulisami i słuchaliśmy jak dyrektor rymuje wspominając wiele naszych różnych historycznych spraw, adresów, piosenek, problemów jakie kabaret pod Egidą miewał, to wszystko ujął w bardzo ładną formę wierszowaną. 

  

A.B - Dostał Pan to na piśmie? 

J.P.- Tak, tak, i kiedyś na pewno to wydam. 

Rozm. Agnieszka Budzyń 

Już po świetach ale wciąż z nadzieją, że rozmowy te wykorzystamy w Opracowaniu projektowanym dla XVI KTO i III Ogrodów Frascati 

spotka się pani Agnieszka ze Zbigniewem Rymarzem – 22 lutego 2007

A.B - Wie Pan, że to nie będzie wywiad-rzeka? 

Z.R.- Nie? A co? 

A.B - Kilka – mam nadzieję – wesołych historyjek, które posłużą jako przerywniki dla dyrektorskich tyrad. 

Z.R.- Hm, był rzeczywiście taki wesoły akcent… Graliśmy „Lwów”, na Szopena, w „Dolinie Szwajcarskiej” i nagle zerwał się huragan, ulewa potworna, ludzie się schowali, a mnie – od tamtej pory twierdzę, że bardzo dobrze, że się garbię – na plecy spadła zastawka. Gdybym się nie garbił spadłaby na głowę. Wiatr tak miótł, że zalewało scenę, ludzie zaczęli uciekać, trwało to ponad godzinę… Nie skończyliśmy tego spektaklu. 

A.B - Jednym słowem: mokry wieczór. 

Z.R.- Bardzo mokry, ale czasami tak się zdarza. 

A.B - Czy te nieprzewidziane wypadki w ogródkowym teatrze nie wyprowadzają Pana czasem z równowagi? 

Z.R.- Nie. Zaczynałem pracę w teatrze pod kierunkiem reżysera, od którego nauczyłem się cierpliwości. To cecha niezbędna w każdym twórczym zawodzie. 

A.B - Nie tylko w zawodzie, przydaje się również w kontaktach z innymi. Rozumiem, że dzięki cierpliwości komunikowanie się z dyrektorem Kijowskim nie sprawia Panu problemu. 

Z.R.- Nie, spokojnie daję sobie radę. Zresztą, wie Pani, dyrektor jest małomównym człowiekiem. 

A.B - Dyrektor?! 

Z.R.- Tak, Zazwyczaj mówi tylko jedno zdanie. 

A.B - Ale ile to zdanie trwa?! 

Z.R.- A, to już inna sprawa… 

A.B - Jak się Panowie poznaliście? 

Z.R.- Nasze pierwsze spotkanie wyglądało tak, że ja powiedziałem: „dziękuję bardzo, to ja idę do domu”. 

A.B - ? 

Z.R.- Chodziło o „Lwów”. Przedstawienie zrobione na moich materiałach, wspólna scenografia i reżyseria. Przychodzę na Starówkę, wszystko jest, tylko mojego nazwiska w ogóle nie ma, nie istnieje. Powiedziałem: „no to dobrze, widzę, że dzisiejszy spektakl idzie jako mówiony, to ja jestem wolny, do widzenia”. Rozumie Pani, można mieć cierpliwość, ale pewnych rzeczy trzeba wymagać. 

A.B - I jak to się skończyło? Dopisali nazwisko, dokleili? 

Z.R.- Nie, nie było jak. Zapowiedzieli, taka specjalna, długa zapowiedź. 

A.B - Czyli zrekompensowali faux-pas. Pomimo tego niefortunnego początku współpraca trwa. Co by Pan zmienił w Konkursie Teatrów Ogródkowych? 

Z.R.- Przesiałbym wykonawców i zostawił tylko dobre spektakle. Już sama nazwa „teatr ogródkowy” zobowiązuje do jakiś form. Namawiałbym Dyrektora do zrobienia czterech programów ogródkowych. Aktorki w stylowych sukniach, z parasolkami, część operetkowa, potem jakaś jednoaktowa farsa. W tej chwili miejsce na Frascati jest tak ładnie urządzone, ma nastrój, klimat. Można pokusić się o stworzenie takiego cyklu: ogródek fin de siecle’owy, ogródek z czasów pierwszej wojny, ogródek lat dwudziestych i ogródek Dakowskiego z czasów okupacji. To byłaby historia ogródków. 

A.B - Świetny pomysł. 

Z.R.- Dyrektor zrobił coś wspaniałego, co kojarzy mi się z teatrem, w którym zaczynałem. To było w Poznaniu, za teatrem był ogród, który dyr. Szczerbowski zaadoptował na letnią scenę. No, ale nie o tym rozmawiamy. Wracając do Pani pytania o to, co bym zmienił, jak już mówiłem, przesiałbym wykonawców. 

A.B - Co to znaczy? 

Z.R.- To znaczy, że częściej sięgałbym na prowincję, bo tam dzieje się wiele ciekawych rzeczy, które można pokazać i dałbym prawo decydowania publiczności o jakości przedstawień od samego początku, czyli od etapu przeglądu. Rozumie Pani? Jury sobie, bo zależy kto będzie w jury, a publiczność sobie. 

A.B - A właśnie, a propos, jak Pan tłumaczy fakt, że przez dwa ostatnie sezony werdykt publiczności i jurorów był w zasadzie taki sam? O czym to według Pana świadczy? 

Z.R.- O wyrobieniu ogródkowej publiczności, oczywiście, która ma większą odwagę w podejmowaniu decyzji, i o mniej udziwnionej komisji. 

A.B - Żartuje Pan sobie… 

Z.R.- Nie, pamiętam nagrodzony spektakl, z którego gdyby wyrzucić dwie trzecie, to byłby nienajgorszy, a bez tego był sam bełkot, ale podobał się przewodniczącej jury, która przeforsowała swoją decyzję. 

A.B - Acha… To skoro już jesteśmy przy sprawach wątpliwych, miał Pan jakąś wpadkę w KTO?. 

Z.R.- Tak, był jeszcze taki incydent na Mariensztacie. Tadek Wiśniewski dostał nagrodę za reżyserię, Monika Świtaj za piosenkę, trzeba było wystąpić, a tego dnia wyszedłem ze szpitala i czułem się bardziej jak rekonwalescent, niż artysta. Ale mimo to stawiłem się o 14:00, żeby zrobić próbę i wszystko byłoby dobrze, tylko nie dowieźli pianina… 

A.B - W ogóle? 

Z.R.- Nie, na spektakl instrument dojechał. 

A.B - To szczęśliwie. A pamięta Pan jakiś szczególny moment konkursu, coś ważnego dla Pana, o czym mógłby Pan powiedzieć: sukces! 

Z.R.- Nie ma nic takiego. Wszystkie spektakle grało mi się bardzo dobrze, publiczność dopisywała i dobrze się bawiła. Jedno tylko w plenerze wymaga dopracowania, jak jest wiatr, to fruwają nuty. 

A.B - Przecież można je przypiąć. 

Z.R.- A jak trzeba ciągle przekładać i przypinać od nowa, to się robią dziury, bo kto w tym czasie ma grać, skoro pianista zajęty jest czy innym. 

Rozm. Agnieszka Budzyń 

Było już po wyborach. Należało jakoś przywitać się z nową władzą. 

Na Sylwestra napisałem wierszyk[2], a potem poprosiłem pania Agnieszkę by dopadła Włodka Paszyńskiego, który –  a ta wiadomość zdawała mi się gwarancją bezpieczeństwa i uczciwości – miał zostać na miejsce Andrzeja Urbańskiego zastępcą obejmującej Urząd Prezydenta Hanny Gronkiewicz Waltz. Dla mnie wydawały się to bardzo dobrym prognostykiem. Byłem wśród samych przyjaciół. Andrzej Urbański był moim przyjacielem i nigdy się tego nie wyprę, Kaczyńskich szanuję obydwu, ale przecież Hanna Gronkiewicz-Waltz pomagała nam zakładać samorząd. W ’92 roku konsultowała Ustawę Warszawską, gdy byłem wicemarszałkiem Sejmiku. No a Paszyński! – Paszczak … był mi przyjacielem jeszcze dawniej niż Jędrek Urbański, poznaliśmy się jak sam powiada przed wojną japońską. Istotnie… 

CDN 

Przypisy: 


[1] Escusi signore „No speaking inglese”
A gdzie kupiłeś sobie takie luks wąsy?
Czy może na stadionie bez praw autorskich?
I gdzie kupiłeś sobie taką super głowę?
Nakrycie na głowę nie musi być typowe
Pytasz się mnie gdy spokojnie sobie leżę
„Sorry mensch – no speaking inglese”
No daj mi Derdziuk wódki, no co ci to stanowi?
„Ja nie mogę, muszę zawieźć tatowi” 

 
[2] Każdego roku otrzymywali ode mnie radni i prezydenci kartkę wydrukowana w Domu na Smolnej z jakimś najczęściej De La Tourem, tym razem był do Pierro Della Francesca z takim przesłaniem: 

Wygranym  Kornie i z nadzieją 

Niesiemy mirrę i kadzidło 

Wierząc ze złotem się podzielą 

By panowanie  im nie zbrzydło 


 

Przegranym! Piosnkę zaśpiewamy 

Krzyż Pański czeka wszak każdego 

A my z gęślami, z gitarami 

Nikomu  nie życzymy złego 


 

Więc dziękujemy dobry Boże 

Za nasze spotkania na Dworze 

I za rozmowy pod dachami 

Za to że nie jesteśmy sami 


 

Przyjmijcie czego trzeba komu – 

Kijowski z śródmiejskiego domu 

  

Rozdz. CLV – Włodek Paszyński wśród serdecznych przyjaciół.

Włodek Paszyński wśród serdecznych przyjaciół – Opis…r. CLV

Paszczak… Poznaliśmy się …  Poznaliśmy się „przed Wojną Japońską” istotnie,  ściślej zaraz po Marcu’68 roku – jakoś w maju. Pląsy zuchowe zaliczałem u niego na obozie  w Cierzpiętach latem 1968, gdy miałem lat czternaście, a Włodek jeszcze siedemnastu nie skończył.

Włodek Paszyński z zuchami. Lipiec 1970 (Grom), fot.A.T.Kijowski

W sumie podobnie to pamiętamy

Rozmowa Agnieszki Budzyń z Włodzimierzem Paszyńskim – 4   luty 2007

A.B. - Panie Prezydencie, długo Pan zna Andrzeja Tadeusza Kijowskiego? Pewnie długo.

W.P. - Od Wojny Japońskiej… A tak naprawdę, poznaliśmy się w harcerstwie śródmiejskim, byłem wtedy instruktorem zuchowym, a Andrzej, przez moment, moim przybocznym. Wtedy zaprzyjaźniliśmy się, wspólnie robiliśmy różne rzeczy, poza bezpośrednią pracą z dziećmi. Najzabawniejszym momentem był Festiwal Kulturalny Hufca Warszawa Śródmieście, a właściwie to co towarzyszyło temu wydarzeniu. Jak powszechnie wiadomo ojciec Andrzeja Tadeusza jest wybitnym, współczesnym, dwudziestowiecznym prozaikiem. Wtedy utożsamiany był ze środowiskiem katolickim, skupionym wokół „Tygodnika Powszechnego”. Pamiętam jak już po festiwalu – a  rzecz była w kosmicznej scenografii i oparta na kosmicznym pomyśle – na scenę Stołecznego Teatru Rozrywki, bo tam się to odbywało, wtargnął nie wiedzieć skąd jakiś pies, co wywołało oczywiście powszechną wesołość. A mówię o tym dlatego, bo obaj to wtedy bardzo przeżyliśmy, chociaż na różne sposoby. Ojciec Andrzeja napisał w „Tygodniku Powszechnym” felieton („Co może pies„)[1] , z którego wynikało, że ten pies był najjaśniejszym punktem całej imprezy, co nie ukrywam sprawiło nam pewną przykrość. Opowiedziałem tę anegdotę, bo jest dość charakterystyczna. Andrzej Kijowski wykpiwał tego typu imprezy jako ideowe. A my byliśmy takim trochę tematem zastępczym, bo to co robiliśmy nie miało charakteru ideowego, ale felietonu w tym stylu opiewającego pochód pierwszomajowy, albo święto Trybuny Ludu nikt by mu nie puścił, również w „Tygodniku Powszechnym”. Takie były czasy, że mówiliśmy do siebie mrugając okiem, tylko, że Kijowski senior mrugnął naszym kosztem, co dla Andrzeja było bardziej przykre, bo ja nie traktowałem tego tak osobiście. Dla nas festiwal to było obcowanie z kulturą, śpiewaliśmy niezłe piosenki, recytowaliśmy dobrą poezję, nie było w tym żadnego nadużycia natury ideowej.

ATK z Zuchami - Lipiec 1970 (Grom), fot.W.Paszyński

A.B. – Czyli wszystko zaczęło się dawno temu, rozumiem, że wasza znajomość trwała, mieliście ze sobą kontakt. A potem Andrzej Tadeusz Kijowski wymyślił KTO. Został Pan zaproszony na pierwszy spektakl, czy może o inicjatywie dowiedział się przypadkiem?

W.P. - Nie, to na pewno nie był przypadek, ale dokładnie tego nie pamiętam. To był początek lat dziewięćdziesiątych, zajmowałem się wtedy warszawską oświatą i Andrzej po prostu kiedyś mnie zaprosił. Od tamtego czasu bywałem dość okazjonalnym gościem Ogródków. Impreza odbywała się w okresie wakacyjnym, ja jestem nauczycielem, więc w tym czasie wyjeżdżałem, natomiast pamiętam te pierwsze spotkania jako znakomitą inicjatywę.

A.B. - Panie Prezydencie, a gdybym zapytała Pana o najciekawsze wspomnienie związane z Ogródkami, spektakl, anegdotę, może spotkanie z kimś wyjątkowym. Pamięta Pan coś takiego, czy ma raczej ogólne wrażenie o imprezie?

W.P. - Mam ogólne wrażenie, że tam zawsze było miło. Ludzie przychodzili zobaczyć przedstawienie, ale była to też taka towarzyska okazja, zawsze się gdzieś kogoś spotykało. Wydaje mi się, że impreza wciągała nawet przypadkowe osoby. Na przykład w Dziekance, gdzie przedstawienia odbywały się na podwórku, dookoła sceny okna, a w nich ludzie zaciekawieni nagle tym co się dzieje. To było takie szczególne.

A.B. - To może pamięta Pan jakąś wpadkę, coś co się nie udało?

W.P. - Też nie, ale pamiętam, że najgorzej oglądało mi się spektakl na Mariensztacie w pewne bardzo zimne popołudnie. Proszę pamiętać, że ja jednak byłem okazjonalnym gościem, więc żadną smaczną anegdotą Pani nie uraczę.

A.B. - Proszę powiedzieć czy miał Pan okazję być na Frascati?

W.Paszyński i A.Rozenfeld 6.VII.2003 w Lapidarium na XII KTO

W.P. - Nie, Ogrody Frascati znam wyłącznie z nazwy. Byłem tam raz, widziałem zagospodarowane miejsce, ale nie oglądałem spektaklu. Wybierałem się kilka razy w ubiegłym roku, ale ciągle coś się działo.

A.B. - To proszę żałować, bo w ubiegłym roku właśnie były bardzo dobre spektakle, między innymi drugą nagrodę jury i publiczności zdobył Teatr Konsekwentny, który funkcjonuje w powołanym przez Pana Stołecznym Centrum Edukacji Kulturalnej.

W.P. - Tak, powołałem SCEK i to jest rzeczywiście takie dobre miejsce edukacji kulturalnej w Warszawie. Zresztą „Konsekwentnych”, wtedy „Niekonsekwentnie Konsekwentnych”, odkryłem dzięki Andrzejowi. To jest historia sprzed paru lat…

A.B. - Euro-autobus?

W.P. - Tak.

A.B. - Proszę o tym opowiedzieć.

W.P. - Przyszli do mnie dwaj fajni, mądrzy, sympatyczni ludzie, Andrzej Kijowski i Jurek Kisielewski, i zaprezentowali taki trochę „odjechany” pomysł, ale ponieważ ja byłem przekonany o konieczności przecierania drogi do Unii i miałem trochę czasu, więc ruszyliśmy tym autobusem, właśnie z Konsekwentnymi. Spędziliśmy razem kilka dni w tym autobusie,  przejechaliśmy sporą część północno-wschodniej Polski, robiliśmy przedstawienie o zaślubinach Polski z Europą. Andrzej się w tym wyżywał podwójnie, trochę intelektualnie, bo był tam taki element wiedzowy, związany ze znajomością Europy, a z drugiej strony Andrzej miał zawsze nie do końca zrealizowane pomysły aktorskie. Fajny był ten autobus, zwłaszcza, że pokazywał nam bardzo różne miejsca i momenty. Czasem było po prostu miło i sympatycznie, ale czasami było też dramatycznie…

A.B. - Rzucali się na Was, tłukli jajkami?

W.P. - Jajkami nie, natomiast były takie miejsca, w których czekali na nas miejscowi aktywiści antyeuropejscy. Zazwyczaj mieściło się to jednak w jakiejś normie, z wyjątkiem jednego z miasteczek w lubelskim, którego nazwy przez litość nie wspomnę. Tam była naprawdę groza. W bardzo ładnym i zadbanym miasteczku miejscowi aktywiści jakiejś akcji katolickiej, przywitali nas okrzykami nie bardzo europejskimi „Żydzi, won do komór gazowych”. Było to podwójnie dramatyczne, bo rzecz działa się koło Bełżca, ale też myślałem sobie, że to jest taki swoisty chichot historii.

Rozmawiała:  Agnieszka Budzyń

__________________________________________________________

Z pozoru – pełna kultura. Z pozoru. Jest wszakże 4 luty 2007. Wyrok na mnie i na Ogrody już pewnie zapadł. Dowiem się o nim za trzy tygodnie. Tymczasem… Żyję złudzeniami.

Jakby jeszcze dobrych zdarzeń było mało, spekuluję: najtrudniej dotąd szło z dzielnicą, a tu na stanowisko zastępcy burmistrza zastał mianowany: mój asystent przez lat cztery, człowiek, którego wybrałem z tłumu starających się o pracę w Samorządowym Sejmiku i którego miałem za może ślamazarnego czasem, nieco nadto nieśmiałego lecz niezwykle skrupulatnego, inteligentnego, wrażliwego i uczciwego – słowem Piotruś Królikiewicz.

Wiedziałem oczywiście, że obstrukcja pracowników i części urzędników jest spora – lecz poziom odniesionego sukcesu przy tak inteligentnych i ideowych,  jak sądziłem ludziach za jakich całe to towarzystwo miałem - wydawał mi się gwarantem ostatecznego zwycięstwa. Miałem przy tym nadzieję, że nowa ekipa okaże się śmielsza nieco w inwestycjach, a i kompetentna bardziej od PIS-owskich zakonników otaczających Lecha Kaczyńskiego. Skoro więc urzędniczy motłoch tak mnie dołował w mięście i domu kultury myślałem, ze będzie łatwiej namówić panią prezydent na realizację idei stworzenia na Frascatii „Centralnego Parku Kultury” z Teatrem Ogródkowym. Z tym wszystkim szybko spotkałem się z Paszczakiem. Szło łatwiej i kulturalniej niż z Urbańskim. Przygotowałem list powitalny do Waltzowej, Włodek go przejrzał pogadał ponoć, z jakimś Stasiakiem i stwierdził, że będę przyjęty i mogę list wysyłać. Tedy – cała dokumentację wysłałem. Do przypisu…[2]

Szalałem ? – Jak popatrzeć z daleka,  pewnie nieco. Miałem jednak dodatkowe powody. Mało, że budżet Ogrodów po raz kolejny próbowano mi ograniczyć – w  pewien piekny listopadowy poranek, ot tak  niemal równo w imieniny otworzyła drzwi mego Gabinetu główna księgowa Joasia O… – popatrzyła na mnie swymi małymi oczkami i powiedziała ze skruchą acz bez trwogi. Panie dyrektorze jak przepraszam ale nie mamy „kasiory”.

Do dziś pamiętam jej słodką minkę i to wyrażenie. Okazalo się, ( tak przynajmniej twierdziła), że obliczając budżet na cały rok pominęła w obliczeniach bagatelnych 200 tysięcy tzw. zobowiązań z roku 2005 płatnych w 2006. Jak mnie poinformowała w listopadzie i   grudniu pozostały nam środki jedynie na finansowanie zobowiązań z Listy płac, ZUS i podatku dochodowego. Do dziś nie wiem czy była to taka beztroska czy celowe może dzialanie, którego  celem było wpuszczenie mnie w manko. Przed każdym wszak tegorocznym wydatkiem związanym z Frascatii pytałem Joasi czy starczy nam pieniędzy. Wychodziła, liczyła i przynosiła wiadomości. Najczęsciej ( choć nie zawsze naturalnie) akceptując wydatki. Tym razem więc zorientowawszy się, że nie naruszę dyscypliny budżetowej ani nie wpędzę w kłopoty pracowników, jak to już nie raz w mym ogródkowym życiu finansowym bywało…skoncentrowałem się na walce o przetrwanie. Nie była mi to pierwszyzna. Od dawna wszak po merytorycznym i medialnym sukcesie kolejnego festiwalu arkusz kalkulacyjny w moim komputerze nosił tytuł: „wymiar_klęski.xls.” Także i tym razem zarządziłem oszczędności, nie robiłem już hucznych „Inwazji Gwiazdkowych Skrzatów”, bali i frenetów oraz udałem się negocjować rachunki z wierzycielami. Wytłumaczywszy co się stało bardziej lub mniej oględnie zapewniłem, że zobowiązania grudniowe zapłacone zostaną w styczniu lub lutym. Tak się też stało. Do końca lutego długi były popłacone. Ale budżet XVI KTO i III Frascatii mocno nadszarpnięty. W minionym roku wydałem na 265 imprez 800 tysięcy. Odwiedziło nas blisko 90 tysięcy osób. Na na kolejny zostawało mi w granicach 320. Nie było to zreszta tak strasznie mało tym bardziej, że już caly sztab ludzi pracował nad pozyskaniem strategicznego sponsora i impreza zyskała sobie znaczną popularność.

Nie zaprzestałem jednak walki. Wiedząc, że jestem atakowany uznałem, że najlepszą obrona jest atak. Zgłosili się do mnie panowie ze śródmiejskiej gazetki z propozycją oddania mi do dyspozycji całej strony. Przygotowalismy kolumnowy material zatytułowany „Tłumy na Smolnej”, który prezentował osiągnięcia nie tylko na Frascatii lecz cały dorobek domu kultury, w którym w roku 2006 odbyło się łącznie blisko trzy tysiące imprez dla przeszło 150 tysięcy osób. Z tym wszystkim skierowalem list do Radnych Komisji Kultury i Sportu Dzielnicy Warszawa Śródmieście[3].

Gazeta "Południe"

W konkluzji

PYTAŁEM ! CZY NOWA RADA ŚRÓDMIEŚCIA ZDOŁA URATOWAĆ WARSZAWSKI SAMORZĄD. PRZED PARTYJNIACTWEM, KOTERIAMI I ZAWIŚCIĄ, KTÓRE ODBIERAJĄ NAM PODMIOTOWOŚĆ ?

•          PRZED LUDŹMI, KTÓRZY ZA NIC SOBIE MAJĄ DZIESIĄTKI  TYSIĘCY SENIORÓW I MŁODZIEŻY, TURYSTÓW I ARTYSTÓW, KTÓRZY ODNALEŹLI SWÓJ DOM W OGRODACH FRASCATI ?

Jak zwykle. Pisałem , pisałem – a z drugiej strony cisza.

Spotkałem wreszcie Pania Gronkiewicz-Waltz, na jakimś noworocznym raucie, było to akurat w momencie, gdy Premier Kaczyński próbował jakims mało zręcznym ruchem podważyć mandat elekti ze względu na fakt, że jej mąż nie złożyl w porę czy we właściwym miejscu podatkowego oświadczenia. Proszę o negocjowane ponoć  przez Paszczaka spotkanie:

- No tak ale tam jest przecież jakiś audyt, zbyła mnie HGW bez rozmowy. Jeszcze odwiedziłem raz czy drugi Piotrusia Królikiewicza od razu rzecz jasna napadanego przez mych „związkowców domowych”.

– Zbierają się nad tobą chmury, zbierają kwękał – aż wykwękał.

Gdzieś około 20 lutego zawiadomili mnie Piotruś wraz z Małgosią  Naimską, że zostanę odwołany. Tak się też stało. 28 lutego 2007 roku, – w trzy lata i trzy miesiące po powołaniu skończyło się moje – mówiąc słowmi Andrzej Urbańskiego –  „pikowanie”.

PRZYPISY:


[1] Co może pies ?, „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 45, s.6. Przedruk, /w:/, Gdybym był królem, Poznań, Wyd.”W Drodze” 1988, s.85-87.

[2] Szanowna Pani Prezydent. Proszę przede wszystkim przyjąć szczere gratulacje z okazji objęcia tak odpowiedzialnego stanowiska, które w Zjednoczonej Europie ma szczególne znaczenie. Wierzę, że będzie to z korzyścią dla  Stolicy. Tej stolicy, o której samorządność walczę ze zmiennym szczęściem już lat piętnaście – niegdyś jako radny i wicemarszałek Sejmiku pierwszej kadencji odrodzonego Samorządu w latach 1990-1994, dziennikarz niezależnej telewizji, a od tamtej pory jako animator kultury, pragnący by Warszawa stała się stolicą kulturalną geograficznego centrum Europy.

Ten cel zdaje się bliski. W ciągu minionych trzech lat udało mi się jako szefowi Domu Kultury Śródmieście przekształcić dość elitarny  Konkurs Teatrów Ogródkowych w wielką kulturalną imprezę, o randze tłumnie odwiedzanego przez warszawiaków i turystów -  letniego Festiwalu Artystycznego „Ogrody Frascati”.  W załączonej NOTATCE opisuję organizacyjną  drogę  jaką przebywam dążąc realizacji tej wizji.

Zdobyliśmy  to, co najważniejsze. Ogrody Frascati mają fantastyczną widownię ! 90 tysięcy widzów pod zadaszoną sceną to marzenie każdego menedżera kultury. To istota naszego sukcesu. Spełniony sukces nie znosi jednak improwizacji. A do jego zdyskontowania potrzeba już bardzo niewiele: infrastruktury, budżetu na doskonalenie programu artystycznego, a przede wszystkim przychylności urzędów. To bowiem, co udało się zrobić nie było rzeczą partii ani układów. Mogę przysiąc, że to, co powstało – stworzyłem praktycznie wbrew większości zwłaszcza niższych  urzędników i dzielnicowych radnych, za to z wierną publicznością i gronem oddanych współpracowników. Powstała  jedna z większych imprez kulturalnych w Polsce. 90 tysięcy widzów, 265 imprez, 120 dni kosztowało ze wszystkim, z całą infrastrukturą i merytorycznym zapleczem  zaledwie  810 tys. pln.

Szanowna Pani Prezydent!

Sukces merytoryczny nie pociąga jednak za sobą satysfakcji czysto pracowniczej. Dom Kultury nie otrzymał wystarczającego budżetu na rok 2007 (jeszcze dwa dni przed wyborami komisarz Kazimierz Marcinkiewicz, gwarantował mi, że o  Ogrody Frascati mogę by spokojny bo prezydent ma swoją rezerwę). No cóż,  wiem o tym, bo w takim trybie była Warszawa zarządzana przez minione cztery lata, acz wolałbym miast rezerwy, której używanie budzi zrozumiałe emocje, dysponować po prostu w porę przyznanym  budżetem proporcjonalnym do wykonywanych zadań.

Wykonana przeze mnie praca wzbudziła wiele negatywnych emocji. Nie mogąc odebrać mi Frascati, tłumów i Domu na Smolnej, zrobiono wszystko by pozbawić mnie godziwej płacy. Znosiłem to z trudem dopóty,  dopóki dysponowałem budżetem wystarczającym  na rozwijanie imprez. Teraz jednak i tu mnie zablokowano z nadzieją jak sądzę, że odium spadnie na nową władzę.

Dla mnie, który pamięta pomoc jakiej nam Samorządowcom udzielała Pani Prezydent, wraz z profesorami Regulskim i Kuleszą, szesnaście  lat temu, gdy w Komitetach Obywatelskich  tworzyliśmy  zręby Samorządnej Rzeczpospolitej ta władza nie jest ani nowa, ani obca.

Dla mnie liczy się tylko jeden prosty cel. By Warszawskie Ogrody Frascati stały się turystyczno-architektoniczno-kulturalną atrakcją Warszawy. By mając wiedzę czym bywa paryskie Trocadero czy kopenhaskie Tivoli, stało się  – unikalną propozycją kulturową dla mieszkańców Warszawy i przybyszy.

I to się udało. Mamy coś niezwykłego. Imprezę elitarną i masową zarazem. Nawiązującą do tradycji przedwojennej Warszawy, wcale nie tak odległej od wiedeńskich form. Imprezę nowoczesną, plenerową i organicznie  polską,  związaną z niepowtarzalną  warszawską tradycją teatrów ogródkowych i schweizertalli.

Bardzo proszę Panią Prezydent  by -  mam nadzieję w większym niż poprzednicy wymiarze -  zechciała pomóc mi w tym dziele.

Zwracam się zatem z prośbą: o

1.             zwiększenie budżetu Domu Kultury Na Smolnej do kwoty 5 950 000 PLN, co pozwoli kontynuować rozwój naszej inicjatywy;

2.             łaskawe zorganizowanie narady określającej zasady na jakich Dom Kultury Śródmieście winien łączyć zadania ogólno dzielnicowe z funkcjami ogólno miejskimi, w oparciu o zaproponowaną przeze mnie rok temu koncepcję stworzenia w jego łonie lub wydzielonego instytucjonalnie  Centralnego Parku Kultury „Ogrody Frascati”;

3.             rozważenie możliwości nadania materialnej formy uznaniu publiczności i mediów, którego mi nie brak,  poprzez przyznanie mi nagrody rocznej za rok 2005  i przywrócenie pełnej wysokości premii miesięcznych za rok 2006 !

Notatka z dn. 15 grudnia 2006 r. NOTATKA

1.             Na stanowisku dyrektora DKŚ zostałem zatrudniony 5 listopada 2003. Budżetu na rok 2004 wynosił 2 067 tys. PLN. To wystarczał zaledwie na podstawową działalność.

2.             12. stycznia 2004  – dodatek funkcyjny został mi zmniejszony o 715 PLN do kwoty 915 PLN ze względu na zmianę interpretacji przepisu dot. 150% ( najniższego zaszeregowania, a nie  zasadniczego  wynagrodzenia) – Uzgodniono wówczas  z dyr. Biura Kultury, iż premia uznaniowa będzie w związku z tym wypłacana w maksymalnej wysokości 70%

3.             Jako organizator dwunastu edycji wspieranego tradycyjnie przez samorząd Warszawy Konkursu Teatrów Ogródkowych w Dolinie Szwajcarskiej  nieodpłatnie użyczyłem logo imprezy Domowi Kultury i wystąpiłem do Miasta o środki na ten cel.

4.             Między grudniem 2003 a lutym 2004 odkryte zostają malwersację b. głównej księgowej Krystyny Zbroch na łączną kwotę 280 000 PLN. Odkryte zostają znaczne zaległości w opłacaniu składek ZUS.   Poinformowałem o tym przełożonych. Złożyłem doniesienie do Prokuratury. K. Zbroch jest już dwukrotnie prawomocnie skazana i spłaca zadłużenie.  Na razie spłaciła około 50 %.  Wobec b. dyrektor pani Staręgi, która do emerytury pozostawała zatrudniona w Biurze Kultury nie wyciągnięto wg mojej wiedzy żadnych konsekwencji.

5.             W listopadzie 2003 powstał w DKŚ  Związek zawodowy, którego działacze konsekwentnie torpedowali wszystkie polecenia dyrektora. Imprezy w plenerach odbył się zgodnie z planem tylko dzięki temu, że użyczyłem DKŚ oczywiście nieodpłatnie swój prywatny sprzęt: aparaturę nagłaśniająca, krzesła, namioty etc.

6.             W 2004 roku frekwencja  na imprezach  DKŚ wzrosła blisko  dwukrotnie  w stosunku do roku 2003, i przekroczyła  50 000 osób.  W plenerach 20 000 wobec 10 tys. w 2003 kiedy to imprezę po raz ostatni organizowałem  z pozycji NGO.

7.             We wrześniu 2004 zwróciłem się do Prezydenta o przeprowadzenie Audytu instytucji. Audyt przeprowadzany był od listopada 2004 do czerwca 2005 roku.

8.             Budżet  na rok 2005 zaplanowany przez Miasto na kwotę  2 7333 967 został przez Radę Dzielnicy zmniejszony o 433 tys. do kwoty 2300 PLN.

9.             W styczniu 2005 roku  odzyskałem  w formie dotacji celowej 430 000 PLN przyznane  z rezerwy celowej na aktywizację Domów Kultury.

10.           W marcu 2005 dowiedziałem się,  że Ogródki Warszawskie w Dolinie Szwajcarskiej nie mogą być kontynuowane .

11.           Wtedy wskazałem Park Kultury i Wypoczynku im. Rydza Śmigłego jako nową lokalizację śródmiejskiej imprezy. Zaproponowałem  powrót do tradycyjnej nazwy Ogrody Frascati i wystąpiłem z wnioskiem o środki na rewitalizację kulturalną tego miejsca.

12.           Środki te w łącznej wysokości 1 320 tys. PLN zostały przyznane zarządzeniem  Prezydenta Miasta  z 31. 05. 2005.

13.           7.06.2005 roku otrzymałem pismo dyr. Biura Kultury, że w związku z toczonym przeciw mnie  postępowaniem  RIO premia zostaje mi zmniejszona o 40 % i będzie wypłacana w  minimalnej wysokości czyli 30 %.

14.           W tym samym czasie do Prezydenta zaczęły napływać coraz liczniejsze wnioski działaczy ZZ o zwolnienie mnie ze stanowiska.

15.           5 LIPCA 2005 RADA DZIELNICY ŚRÓDMIEŚCIE PRZYJĘŁA STANOWISKO NEGATYWNIE OCENIAJĄCE DZIAŁALNOŚĆ DKŚ I POSTULUJĄCE ODEBRANIE ŚRODKÓW NA REWITALIZACJE KULTUROWĄ OGRODÓW FRASCATI.

16.           Latem 2005 Sukces Ogrodów Frascati, przerósł najśmielsze oczekiwania – mimo zmiany miejsca frekwencje w  na Ogródkach Warszawskich, a w szczególności na XIV Konkursie Teatrów Ogródkowych wzrosła o 100% i wyniosła  przeszło 44 tysiące osób. ( W całym Domu Kultury na 800 imprezach sięgnęła 88 tysięcy.

17.           Po zakończeniu imprezy,  mimo jej sukcesu, Dzielnica Śródmieście po raz drugi ( tym razem skutecznie) zmniejszyła proponowany przez miasto  budżet Domu Kultury na rok 2006  o 240 tys. PLN   z 3 275 tys. zł  do 3 035 tys. zł.

18.           Mimo odstąpienia przez RIO we wrześniu 2005  od wymierzenia mi kary za powstałe nie z moje winy  zaległości – oczywiście nie wyrównano  mi zmniejszonych  premii.

19.           W związku z postępowania przed RIO Zarząd Dzielnicy nie wystąpił też o nagrodę roczną dla mnie  za rok 2004.

20.           W styczniu 2006 roku rozpoczęto kompleksową kontrolę całej działalności Domu Kultury. Wystąpienie pokontrolne, wręczono mi dopiero  po 11 miesiącach paraliżowania naszej pracy -  5 grudnia 2006. Komisja  spisała kilkudziesięciu stronnicowy raport  powtarzający ściśle zarzuty niezadowolonych związkowców, pomijający wszystkie pozytywne opinie i rozmowy, wskazała dziesiątki drobnych w moim przekonaniu uchybień, które naturalnie natychmiast usuwamy . Nie  zarzucono tylko najmniejszej nawet  malwersacji, naruszenis ustawy o zamówieniach publicznych, czy złej pracy merytorycznej. Tego bowiem nawet z palca wyssać  się nie da!

21.           Oczywiście od stycznia 2006 roku  do chwili obecnej – ze względu na trwającą kontrolę i liczne zarzuty oraz donosy,  premia dyrektora została na powrót zmniejszona do 30 %.

22.           Mimo oszałamiającego sukcesu Ogrodów Frascati. (frekwencja po raz kolejny wzrosła o sto procent sięgając 140 tysięcy osób  na 1150 imprezach DKŚ w tym blisko 90 tysięcy widzów na Frascati )-   nie zaopiniowano wniosku o zwiększenie budżetu imprezy na rok 2007 ( konieczność odnowy infrastruktury, nieunikniony wzrost honorariów). Wnioskowaliśmy 5 950 tys. proponuje się nam 3 093 600 PLN.

23.           W latach 2004 – 2006 skierowano do władz Warszawy i do mnie osobiści dziesiątki pisemnych i mnóstwo ustnych podziękowań, wśród nich  w 2004 list zbiorowy bywalców Doliny Szwajcarskiej podpisany przez 160 osób, w 2005 ponad tysiąc osób podpisało się pod listem dziękującym władzom Warszawy za stworzenie Ogrodów Frascati. Gratulacje i podziękowania otrzymałem od rzeszy intelektualistów skupionych w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, Związku Artystów Scen Polskich. Artystów Estrady i Operetki. Oraz od osób prywatnych z Izabellą Cywińską na czele

24.           Mimo składanych mi ustnych deklaracji – zarówno przez dyrektora Biura Kultury panią  Naimską,  jak i komisarza Marcinkiewicza  nie wystąpiono  o nagrodę roczną dla mnie za rok 2005.

2.             Informacja o odmowie podpisania budżetu DKŚ na rok 2007. Warszawa 8 grudnia 2006

Sz. P. Małgorzata Eytner-Branicka

Główna Księgowa Wydziału Budżetowo Księgowego

Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy

Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

A Teraz Konkretnie z HGW i Jarkiem Kretem 10. IX.1993

Szanowna Pani!

Uprzejmie informuję, że w dniu 18  sierpnia 2006 złożyliśmy projekt budżetu dla Domu Kultury Śródmieście na kwotę 5 950 000 PLN.  Projekt ten uwzględniał kontynuację letnich już  III Ogrodów Frascati w roku 2007  na poziomie porównywalnym z rokiem mijającym oraz kontynuację wszystkich działań Domu Kultury Śródmieście. Podczas  1150  imprez z naszej oferty w Domu Na Smolnej i w klubach, w minionym roku skorzystało  140 tysięcy mieszkańców Dzielnicy  Śródmieście i Warszawy .

Projekt ten  nie został przez nikogo ani negatywnie, ani pozytywnie zaopiniowany. Dotarły do nas jedynie komentarza urzędników wyrażających zadowolenie z faktu, iż nasza działalność plenerowa realizowana wbrew Stanowisku Rady Śródmieścia z dnia 5 lipca 2005 zostanie ograniczona i staniemy się na powrót, jak to ktoś w Pani Wydziale miał powiedzieć „zwykłym szarym domem kultury”.

Ewentualne zaopiniowanie zwiększenia budżetu DKŚ uzależnione miało być od wyników audytu, z którym wstrzymywano się do dnia wyborów.

Abstrahuję od  faktu, iż wystąpienie pokontrolne, które ( co zostanie mocno  udokumentowane) otrzymałem dnia 5 grudnia 2006 r. jest tendencyjne i wybiórcze. Dokument nie uwzględnia opinii pozytywnych, nie uwzględnia także zmian wprowadzonych na przestrzeni lat 2004 – 2006 r.  Dane, na podstawie których ustalono stan faktyczny są niereprezentatywne, protokół sugeruje, że nie zrealizowano wniosków pokontrolnych, z czym nie mogę się zgodzić.

Z budżetowego punktu widzenia ważne jest jednak, iż w dokumencie tym, negatywnie oceniającym zasady polityki kadrowej, znalazło się sformułowanie z którego wynika, że „Obecna struktura DKŚ zapewnia realizację zadania zarówno o zasięgu dzielnicowym jak i ogólnomiejskim , czego potwierdzeniem jest istniejąca bogata oferta programowa oraz sprawna realizacja przedsięwzięcia PN. „Ogrody Frascati”, cieszącego się dużym zainteresowaniem mieszkańców Warszawy”. ( str. 6 wystąpina pokontrolnego podpisanego 1.XII.2006 przez b.  Prezydenta Miasta Warszawy w osobie pełniącego tę funkcję Kazimierza Marcinkiewicza).

W związku z tym stwierdzeniem pragnę oświadczyć że sprawna realizacja oferty programowej i wzrost frekwencji na wszystkich imprezach na Smolnej w okresie trzech lat mej dyrekcji  o  500 % ( z 30 tys.  w roku 2003 do 140 tys. w 2006 ) był możliwy jedynie dzięki wprowadzeniu nowej  ( acz  nie zaopiniowanej  przez związki zawodowe, ani przez informowane o tym fakcie jednostki nadrzędne)  -  struktury organizacyjnej.

Nie byłoby Ogrodów Frascati, Inwazji Gwiazdkowych Skrzatów, Akcji z Dziecka Król, Poranków Familijnych, Five o’clock-ów  Muzycznych, Akademii Filmowej, Saloników Kabaretowych i Biesiad oraz Jubileuszy  Literackich na Smolnej, Warsztatów Pisarskich  w klubie na Marszałkowskiej z redakcją pisma „Tekstualia” – bez wolontariuszy, bezrobotnych absolwentów, osób kierowanych  w ramach robót publicznych przez Urząd Pracy, nawet resocjalizowanych  więźniów pomagających nam w remontach i pracach porządkowych na Frascatii. Wreszcie bez wybitnych artystów i animatorów kultury, których – wobec  uporczywego blokowania realizacji zmian kadrowych – zmuszony jestem zatrudniać na zlecenia.

Nie byłoby ich też bez zwiększenia budżetu DKŚ o  1 973 tys. PLN w 2005 PLN.  Z tej  kwoty, po odjęciu dotacji celowej na uruchomienie Ogrodów Frascatii,  zwiększenie wydatków na działalności programową w 2005 roku  według projektu budżetu Miasta sięgać miało 1 200 tys. PLN i zamykało się  kwotą 3 275 950 PLN. Niestety   240 tys. PLN  odebrała nam negatywnie nastawiona do projektu Ogrodów Frascatii (por. Stanowisko z 5 lipca 2005)  Rada Dzielnicy Śródmieście -  zmniejszając nasz  budżet na rok 2006 do kwoty 3 035 950. PLN Dokładnie takiej kwoty 240 tys. zł  brak nam dziś do pełnej realizacji budżetu po sprawnym wykonaniu oferty Programowej DKŚ w minionym roku.

W związku z tym jako Dyrektor Domu Kultury Śródmieście i twórca Ogrodów Frascati,  zmuszony jestem odmówić akceptacji i złożenia podpisu pod skierowanym przeciwko interesom skupionej wokół Domu na Smolnej publiczności –  projektem  Uchwały Rady Miasta Stołecznego Warszawy w Sprawie budżetu MS Warszawy na Rok 2007, przewidującym w paragrafie 92109 dalece niewystarczającą na kontynuowanie działalności kwotę 3.093.600 PLN.

Do wiadomości:

1)            Zastępca Prezydenta  m. st.  Warszawy Włodzimierz Paszyński ,

2)            Małgorzata Naimska Dyrektor Biura Kultury m. st. Warszawy Pl. Zamkowy 10, 00-277   Warszawa

3)            Agnieszka Maria Gierzyńska-Zalewska  Przewodnicząca Rady Dzielnicy Śródmieście Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

4)            Artur Grzegorz Brodowski Burmistrz Dzielnicy Śródmieście Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

5)            Przewodniczący Komisji  Kultury Rady m. st. Warszawy, Pałac Kultury i Nauki, pl. Defilad 1, 00-110 Warszawa

6)            Przewodniczący Komisji Kultury Dzielnicy Śródmieście,  Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

7)            Przewodniczący Komisji Budżetowej Rady m. st. Warszawy, Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

8)            Przewodniczący Komisji Budżetowej Dzielnicy Śródmieście , Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

9)            Tomasz Zdzikot  Zastępca Burmistrza Dzielnicy Śródmieście , Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

10)          Joanna Strzelecka Naczelnik Wydziału Kultury Dzielnicy Śródmieście , Nowogrodzka 43, 00-691 Warszawa

11)          Andrzej Hagmajer, Biuro Kultury m. st. Warszawy,  pl. Zamkowy 10, 00-277   Warszawa

3.             Koncepcja Utworzenia Centralnego Parku Kultury – OGRODY FRASCATI.

4.            Listy z widowni

[3] „Za nami kolejne wybory samorządowe. Skończyła się czwarta kadencja Samorządu od chwili jego odrodzenia w roku 1990. Przed nami kadencja piąta ( w Warszawie szósta)  lub jak kto woli pierwsza w IV Rzeczpospolitej.

A Teraz Konkretnie z W.Paszyńskim - 18.XII.1993

Idea samorządowa była wielką nadzieją roku 90-tego. Chodziło o to by odejść od dotacji celowych, środków dystrybuowanych przez Urzędy Wojewódzkie, rejonowe, ministerialne priorytety. Chodziło o to by dać szanse inicjatywom oddolnym. By autentyczni radni, przedstawiciele dzielnic, wsi i powiatów decydowali jakie pieniądze przeznaczą na szkołę, jakie na drogę, a które na festyn kulturalny. Aby to było możliwe potrzebna była podmiotowość prawna i możliwość  dysponowania podatkiem od osób fizycznych oraz  prawnych  ( przynajmniej 15 %), a także podatkiem drogowym i gruntowym.

Cztery kadencje samorządu przekształciły go we własną karykaturę ! Rada Dzielnicy Śródmieścia – przynajmniej w ostatniej kadencji -  nie rozważała  czy naszemu kwartałowi miasta potrzebna jest impreza kulturalna, odrestaurowany park i czy ma jakieś, a jeżeli – to jakie: ogólnopolskie zobowiązania. Radni Dzielnicy Śródmieście  administrując przestrzeniami historycznymi będącymi centrum stolicy  Polski myśleli jedynie o tym jak wykonać partyjne polecenie i jak politycznym konkurentom stawić odpór. Zupełnie inaczej  rozumowali  radni pierwszej, jeszcze drugiej  kadencji i ich  zarządy z burmistrzem Janem Rutkiewiczem czy Markiem Rasińskim,  dzięki którym udało się piętnaście lat temu ustanowić imprezę – Konkurs  Teatrów Ogródkowych. Imprezę, która wpisała się już zarówno w historię polskiego teatru jak i w kalendarz kulturalnych imprez Stolicy.

Konkurs Teatrów Ogródkowych swoje istnienie i byt zawdzięczały samorządowi Warszawy i jej śródmiejskiej dzielnicy w szczególności. Jednak od chwili, gdy z offowej niszowej imprezy wychwalanej w mediach lecz pomijanej w dotacjach rozrósł się do wymiaru – jak go w tym roku nazwało pismo WPROST „największego i najtańszego festiwalu artystycznego w Polsce”  -  Ogrody Frascati  rozwinęły  się  – musi to być wyraźnie powiedziane – wbrew Radzie Dzielnicy Śródmieścia, która 5 lipca 2005 roku wyraziła swoje stanowisko jednoznacznie: „krytycznie oceniając działalność Domu Kultury Śródmieście  w roku 2004 i pierwszej połowie 2005 roku oraz projekty, na które przeznaczona została łączna kwota prawie 2 milionów złotych.” Zdaniem radnych IV Kadencji :” DKŚ nie jest przedsiębiorstwem działającym  na rynku show biznesu organizującym wielkie przedsięwzięcia rozrywkowe dla najszerszego odbiorcy i działającym dla osiągnięcia zysku. Realizowane przez DKŚ projekty realizują wyłącznie koszty pokrywane z pieniędzy samorządowych, a więc z kieszeni podatnika . Taki charakter ma większość „wizjonerskich” pomysłów dyrektora Andrzeja Kijowskiego.”.

Chodziło o to że mimo próby zmniejszenia budżetu DKŚ na rok 2005 przez Dzielnicę o kwotę 433 tys. PLN udało mi się te pieniądze ( w styczniu 2005 roku nb. przy  poparciu Komisji Kultury ówczesnej Rady).  Jednak fakt, iż udało nam się pozyskać z Miasta jeszcze dodatkowe środki na nowe  projekty z Ogrodami Frascati na czele wzbudził już skrajnie negatywne emocje.  W podjętym 5 lipca 2005 bez jednego głosu sprzeciwu  stanowisku Rada Dzielnicy  postulowała uchylenie zarządzenia Prezydenta Kaczyńskiego nr 2455/2005 z dn. 31.05.2005 przyznającego Domowi Kultury  Śródmieście kwotę 1320 tys . PLN na te cele.

Stanowisko to nie zostało na szczęście przez Prezydenta wzięte pod uwagę. Jego jedyną, acz niebagatelną konsekwencją  pozostało, iż moja dyrektorska premia została w konsekwencji zmniejszona  o 40 % i od tamtej chwili do tych dni grudniowych roku 2006 miast nagrody czy podziękowania ZA DETERMINACJĘ PRZY ORGANIZACJI OGRODÓW ORAZ ROZWÓJ OFERTY PROGRAMOWEJ DOMU NA SMOLNEJ PRZEZ PIĘTNAŚCIE MIESIĘCY PŁACIŁEM  ZMNIEJSZENIEM POBORÓW – w porównaniu do kwot premii jakie pobierali zatrudnieni na identycznych warunkach dyrektorzy innych domów kultury !

W ciągu dwu lat przyjęliśmy w Domu na Smolnej dziewięć  kontroli, z których żadna nie zdołała wskazać najmniejszego wykroczenia czy malwersacji. Formułowano za to tysięczne zastrzeżenia natury biurokratycznej. Sam fakt trwania kontroli spowodował, iż  jestem jedynym bodaj dyrektorem instytucji kultury, który mimo wypromowania w roku 2005 „największego wydarzenia teatralnego Stolicy” jakim zdaniem ówczesnego Dyrektora Biura Teatrów kierującego dziś Teatrem Wielkim  Janusza Pietkiewicza była 40 tysięczna frekwencja i atmosfera kulturalnego spotkania stworzona w Ogrodach Frascati – nie otrzymał dotychczas nagrody rocznej za rok 2005.

Zaś sukces pierwszych ogródków na Frascati,  ostateczny efekt plastyczny teatru i  ogromna  frekwencja też nie zrobiła na Radnych Śródmieścia ani poprzednim Zarządzie Dzielnicy Śródmieścia   najmniejszego wrażenia. Budżet na rok 2006 został już po sukcesie Ogrodów Frascati zmniejszony przez Radę Dzielnicy tym razem skutecznie o 240 tys. zł  w stosunku do kwot proponowanych przez Miasto.

Jednak projekty Domu Kultury Śródmieście zyskały wysokie oceny Prezydenta RP, patronat Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Edukacji Narodowej, a przede wszystkim patronat i jedną z wyższych dotacji przyznanych przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Na wszystkie swe bowiem projekty DKŚ otrzymał z MKiDN aż 86 tys. PLN.

Na Radnych ani na urzędnikach nie robi to jednak  wrażenia, tak samo jak  oszałamiające sukcesy naszych imprez: blisko 90 tysięcy widzów w Ogrodach Frascati, gdzie frekwencja po raz kolejny wzrosła o sto procent. W całej instytucji, od chwili objęcia przeze mnie w roku 2003 jej dyrekcji, frekwencja wzrosła o 500 procent – z niespełna 30 tys. w roku 2003 –  przekraczając 150 tysięcy osób  na  ponad trzech tysiącach imprez zorganizowanych przez nas w 2006 roku.

Mimo to nie zaopiniowano wniosku o zwiększenie budżetu imprezy na rok 2007 ( konieczność odnowy infrastruktury, nieunikniony wzrost honorariów). Wnioskowaliśmy ( w sierpniu 2006 myśląc o rozwoju imprezy, nowej scenie, podniesieniu  na najwyższy poziom jakości wykonawców – 5 950 tys) proponuje się nam 3 093 600 PLN co stanowi regres o przynajmniej 500 tys. zł.

Na Ogrody Frascati, na które w roku 2006 wydaliśmy około 800 tysięcy złotych, (średnia wartość imprezy to 3 tys zł, koszt widza 9 zł !) w roku 2007 przy obecnym budżecie będziemy mogli wydać co najwyżej 300 tys. PLN!

NIE TRZEBA CHYBA DODAWAĆ, ŻE W WYPADKU BRAKU KOREKTY BUDŻETU DECYZJA KONSTRUKTORÓW PRELIMINARZA OBCIĄŻY W OCZACH MIESZKAŃCÓW  I WYBORCÓW OBECNE WŁADZE !

Zwracam się w konkluzji:

1) o reasumpcję Stanowska Rady Dzielnicy Śródmieście m. st. Warszawy podjętego na 31 Sesji Rady w dniu 5 lipca 2005 r. w sprawie: finansowania i działalności Domu Kultury Śródmieście.

2)  o pozytywne zaopiniowanie zwiększenia budżetu DKŚ poprzez zwiększenie załącznika budżetowego Dzielnicy Warszawa Śródmieście o kwotę 2857 tys. PLN w § 921 rozdz. 92109 do kwoty  5 950 tys. z uwzględnieniem wydatków ogólnomiejskich związanych z rozbudową Festiwalu Artystycznego Ogrody Frascati20.

3  Uprzejmie też proszę o spowodowanie ( w trybie wystąpienia do Zarządu Dzielncy i Prezydenta Miasta) nadania materialnej formy uznaniu publiczności i mediów, którego mi nie brak,  poprzez przyznanie mi nagrody rocznej za rok 2005  i przywrócenie pełnej wysokości premii miesięcznych za rok 2006 i w przyszłości.

Rozdz. CLVI – Genalogia Wandali

Nie od razu dociera do człowieka, co się właściwe stało. Już parę razy wyrzucano mnie z pracy. Znałem to uczucie, choć zawsze dotąd skąd bym nie wyleciał: Ogródek, firma, fundacja – pozostawały mi bazą. Teraz już nie. Dla spotęgowania sukcesu Ogrodów oddałem wszystko, co miałem.

Porzucony w tym samym czasie przez żonę, obrabowany z mieszkania, mebli, książek nawet – miałem już tylko ogródek. Nie, żebym nie wiedział, że to niebezpieczne lecz po prostu nie było jak budować sobie odwodu. Ewentualnym manewrem była idea Centrum Kulturalnego „Ogrody Frascatii”. Nowe przepisy, których Kaczor i jego ludzie fanatycznie przestrzegał zabraniały dyrektorowi Instytucji Kultury posiadać Firmę. Wykorzystywanie prywatnej Fundacji dla celów związanych ze społeczną też okrzyknięto by wnet konfliktem interesów. Tak więc zawiesiłem firmy i fundacje, zadeklarowałem uczciwie podatki, dla których już od 2004 roku nie byłem w stanie generować kosztów i … oszukany przez urzędników miejskich na te niewypłacane premie dziś jestem szczerym bankrutem. Nie tylko, że nie odłożyłem na swojej ogródkowej, letniej pracy ani grosza  - to aby przeżyć popadłem w rezultacie w zobowiązania kredytowe i podatkowe rzędu 50, dziś już blisko stu tysięcy złotych. Oto mój bilans piętnastolecia.

Podobny w gruncie rzeczy jak -  Kolonii w Wesołowie. To było w 1971 roku. Po „Gromie”, gdzie skończyłem 16 lat i na ręce dh-a Paszczaka  złożyłem zobowiązanie instruktorskie, wyróżniono mnie niezwykle. Już po trzech miesiącach z „Organizatora” awansowałem na  pwd. – Przewodnika.  Udaliśmy się z przyjacielem (czy mogę tak mówić ?) Paszczakiem na kolonię zuchową do miejscowości Wesołowo. To już nie była „Wzorcówka” pod namiotami jak LAS ( Letnia Akcja Szkoleniowa) przed rokiem w Gromie. Włodek – świeżo upieczony student Polonistyki, dopełniał swą inicjację. Już w Gromie lekko byłem zszokowany obserwując jak po nocy odwiedzają dh-a komendata w jego jedynce kolejno dwie instruktorki z sąsiedniego obozu.  Spytany jak tego dokonuje  odparł: nie zapomnę „bo na tym Andrzejku polega mój wdzięk”.

Paszczak się budzi - sam wdzięk...

Teraz już nie było czego obserwować. Dh Komendant całe dnie spędzał miotając się służbowym samochodem od obozu do obozu.  Mnie 17-letniemu zostawiawszy na głowie  całą kolonię z panią pielęgniarką, kuchenką,  kilku dziesięciorgiem zuchów i jedną złotowłosą przyboczną, która nb.  acz urocza (! ) nie była wcale instruktorką lecz córeczką zaprzyjaźnionej z druhem komendantem  pielęgniarki.

Idą zuchy na wycieczkę

Zuchy – czuj, czuj, czuj !

Strojne w niebieską czapeczkę

Kolorowy Strój.

Nie odchodź w bok.

Przyłącz swój krok

Głośno się śmiej. Hej

Napisałem tam na węgierską nutę swój pierwszy ludowy przebój. Jednak po dwudziestu dniach orki, pląsania, organizowania zabaw, gier terenowych, świetlicowych, zdobywania sprawności – byłem u kresu odporności.  Kiedy więc wróciwszy przedostatniego dnia kolonii wypoczęty Pan Komendant zaczął się o coś mnie czepiać przy zuchach – dostałem mojego szału. Trzasnąłem drzwiami, zamknąłem je za sobą. Nocą: próbowalem nawet uciec.

Ruszyłem jak oszalały. Wściekły, młody, urażony. Że nieodpowiedzialny … ? – No pewnie, to poza dyskusją: byłem wszak dzieckiem. Zniewolnonym, udręczonym janczarem. Uciekałem przed wyzyskiem, przed

Przyboczna Ania

układem, nadużywaniem władzy, wszystkimi cechami biurokracji, z którymi organizacje młodzieżowe zapoznawały przyszłych funkcjonariuszy.

I,  bądźmy sprawiedliwi – akurat Włodek zdemoralizować dał się w stopniu minimalnym. Ot, jak każdy dziwiętnastolatek zachłysnął się wzięciem u pań i służbowym kierowcą ( scil. Zaopatrzeniowcem). Jednak po roku sam opowie jak zrezygnuje z tzw. „próby na harcmistrza”, gdzie wśród wielu należało jeszcze jeden drobny dokument wypełnić: deklarację partyjną. Nie tego Paszyński nie zrobił. Dogonił mnie za to. A w tym dogonieniu było coś metafizycznego.

Leciałem jak oszalały z plecakiem w stronę Jedwabna.  Po jakiejś godzinie marszu za sobą usłyszałem samochód. Uskoczyłem w rów. Minął mnie i … dosłownie kilkanaście metrów dalej zatrzymał się wygaszając światła. Czekałem kilkanaście minut. Las szeptał, ziemia pachniała. A mnie, mnie – zamiast obejść wóz bokiem – zdało się naraz, że to było przywidzenie. Nic nie jechało, nic nie stanęło. Wstałem i ruszyłem. Po przejsciu kilkunastu metrów światła poraziły mi oczy. Stanąłem przed służbówką Paszyńskiego.

Czy byłem w gruncie rzecy zadowolony, że nie muszę kontynuować ucieczki, składać, jak miałem zamiar instruktorskich szlifów, etc. ? Trudno to dziś powiedzieć. Wiem, że pozostało mi z naszej „gry nocnej” gombrowiczowskie wspomnienie irrealności i poczucie, że jak autor „Kosmosu”: „czasem sobą zadziwiam sam siebie”. To był już przedostatni dzień kolonii. Następnego: zastrajkowałem. Chciałem w ten sposób zmusić Komendanta do pracy, aby poczuł zuchów pęd.

Alem się przeliczył. W odwiedziny przyjechała, krążąca też między obozami, więc formalnie na wakacjach i w cywilu, jednak też zuchowa instruktorka – Dorota Klingofer. O rok młodsza ode mnie koleżanka z tej samej podstawówki i tego samego czerwonego postkuroniowskiego szczepu byłych Walterowców. Dorota pomogła Włodkowi. A w podróży powrotnej: już mi przeszło i normalnie pracowałem.

Zapomniałbym pewnie cały epizod ( może poza tym tajemniczym fragmentem irrealnej gry nocnej w lesie), gdyby ze zdarzeniem nie łączyła się jedna z pierwszych głębszych uraz i niesprawiedliwości jakich w życiu wiele potem człowieka spotyka. We wrześniu czy w październiku ( po trzech miesiącach!) odbywało się tzw. Święto Hufca, na którym wręczano nagrody z jakimś bonem towarowym za akcję letnią. Odkąd jeździlem na obozy jako instruktor zawsze taką premię dostawałem. Tym razem – moje dwadzieści dni ciężkiej harówki za Komendanta przepadło w jeden dzień: zaszczyt i prezent wręczono za tych kilka godzin pracy nie pełniącej  tego lata poza tym w ogóle funkcji  opiekunki dzieci – Dorocie Klingofer.

Trudno mi Włodka nie zrozumieć.  Gdyby był złośliwym łobuzem mógłby napisać na mnie donos i wywalono by mnie z harcerstwa. W swoim poczuciu postąpił sprawiedliwie. Jako urzędnik wykorzystujący swe przewagi z pewnością – ale jako druh?  Jak sam mówi o sobie –  przyjaciel ? – Nie raz potem miałem w życiu takie dylematy i rozumiem, że w tej sytuacji należało oczywiście nagrodzić Dorotę ale całkowite pominięcie mnie było błędem. Pozostawiło mi uraz na całe życie i to między innmi, a także próba zideologizowania naszej pracy w formacjach HSPS ( Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej) sprawiło, że po maturalnym urlopie rozstałem się ostatecznie z harcerstwem.

Następne wakacje spędzę też na Mazurach. W Krzyżach  z moim byłym harcerskim przybocznym Andrzejkiem Axerem i Joasią – moja pierwszą dziewczyną. Będziemy szaleć i nie tylko. Ale prywatnie.  Na koszt naszych rodziców. Nie korzystając z samochodow służbowych ani bonów hufcowych.

Tak już całe życie mam.  Strasznie mi zależy więc daję się wykorzystywać. Jakieś zawstydzenie sprawia, że nie umiem – do czasu – zwracać na dyskomfort uwagi. Lecz, przecież świety, to ja nie jestem. W którymś momencie trafia mnie szlag. Coś ponoć dziwnego robi się z moją twarzą i choć nigdy nikogo palcem nie tknąłem ci, na których się wyładowuję mają poczucie, że ich zabiję. To dotyczy żon, kochanek, pracowników, dzieci. No cóż, że jestem wariat to dowiedzione. – Ale o tym, że taki, który wie, gdzie stoja konfitury przeświadczony był tylko (taki sam wariat) czyli Senior – mój ojciec.

Z tymi konfiturami jednak nie do końca prawda. Skoro skończyłem 50 lat, a dałem sobie jak dziecko – odebrać wszystkie frykasy. I nikt mi nie pomógł. Nikt nawet nie chciał rozmawiać. Mało, po usunięciu mnie z Domu Kultury organizujący całą kampanię politykierscy zawistnie radni posunęli się do wszystkich możliwych kłamstw, oszczerstw i grabieży.

Wojciech Bartelski albo szachista ( w tle)

Czy naprawdę tą kroplą, która przeważyła szalę był wnuk autora „Genalogii Ocalonych” – niejaki Bartelski – szachista, który został radnym z klubu PIS-u, potem wypisał się, udawał niezależnego, o zawał serca wraz ze swym kolegą Michałem Bittnerem przyprawił Grażynkę Bandych, gdy miał ona zastąpić na tym stanowisku suwalskiego Dyzmę czyli Jarosława Zielińskiego. Potem, o czym już bodaj pisałem próbowali mi wsadzić na kark przede wszystkim antypatycznie nadętą, a w szczegółach niekompetentną panią Olę żonę szachisty. Głupia, a już z pewnością brzydka to ona nie była  jednak o redagowaniu nie miała lub pojęcia mieć nie chciała.

Aleksandra Bartelska

Oni i jeszcze jakiś mydłek w funkcji wiceburmistrza ( darujmy historii nic nie znaczące nazwisko), cała gromada młodych wilczków miotających się od partii, do partii, od układu do układu, z posady na posadę. Niby normalne to, może nareszcie odarte z osłonek wpierw płatnych pacholków Rosji potem styropianowych kombatantów. Miedzy moim pokoleniem, pokoleniem Solidarności, a tą generacją naszych pokoleniowych dzieci wyrósł mur.

Prawem zaś dziadka, do którego ma się sympatię –  burmistrz Bartelski będzie genealogicznie bliski temu pisarzynie, którego Senior całe życie nazywał trupojadem, twierdząc, że tak przestraszył się w czasie okupacji patrząc jak Gajcy, Trzebiński i Baczyński szli jak kamienie rzucane na szaniec, że potem bał się nie tylko kamienia lecz nawet własnego cienia.

Bartelscy się jednak nie boją. Dzisiejszy Burmistrz Śródmieścia kroczy godnie po śladach dziadka bez którego asysty nie można było nawet pojawić się na zdjęciu z kiermaszu. Lesław M. Bartelski bowiem sprzeniewierzywszy się całej AK-owskiej tradycji przez lata siał postrach w Związku Literatów Polskich, w ZBOWiDzie,  a także jako komunistyczny radny nomenklaturowych Rad Narodowych.

Burmistrz Bartelski się nie boi. Wie, że najlepszą obroną – atak. Nauczono go też, że nie wystarczy ofiary zabić. Trzeba jeszcze by jej duch nie straszył – zatańczyć na jej grobie. I taki taniec wykonano 5 lipca 2007, w cztery miesiące po zwolnieniu mnie z pracy – kiedy chciano ruszać z przeniesiononymi na dziedziniec Muzeum Wojska Polskiego kilkoma ledwie plenerowymi imprezami przezwanymi jakoś inaczej.

Andrzej Kijowski (Senior) i Lesław Bartelski. Dni Oświaty, Książki i Prasy, maj 1969

By zmniejszyć szok dla publiczności postanowiono – stwierdzić, że to ja za wszystko odpowiadam. Zwołano konferencję prasową. Oczywiście nawet nie zaproszono mnie na nią.  Podniesiono za to absurdalne zarzuty.

Nie sposób streszczać tu oszczerstw, których jednak faktyczny efekt jest taki, że choć od razu wszystkie odparłem, choć prawomocnie oczyściła mnie prokuratura nie podejmując żadnych czynności oskarżycielskich, choć i izba obrachunkowa przed, która kilkakrotnie próbowano mnie oskarżac o tzw. naruszenie dyscypliny finansów publicznych nie znalazła ani razu powodu by mnie nawet kontrolować – młodociani wandale wychodzą ze słusznego założenia, że jeśli się wiele rzuca błotem, jest szansa, że coś się jednak przyklei. A, że w złe zawsze łatwiej niż w dobre wierzymy, to jeśli do dziś w interencie znaleźć można informacje o rozpowszechnionym „podejrzeniu naruszenia przeze mnie trzech artykułów kodeksu karnego” – może jednak coś się wreszcie przyklei.

Próbuję z tym walczyć. Całkowicie już uniewinniony oskarżyłem burmistrza o oszczerstwo. Zapomniałem jednak, że dziecko wie, iż w naszym kraju sądom daleko do niezawisłości. Działajac w imieniu Prezesa Sądu w zakresie czynności przekraczających kompetencje tegoż prezesa młoda sędzina z dwuletnim stażem moje oskarżenie postanowiła umorzyć. Sąd II Instancji zgodził się jednak, że:

„Umorzenie postepowania przeciwko Wojciechowi Bartelskiemu jest zdecydowanie przedwczesne […]” przyznał, iż „zgodzic sie nalezy ze stanowiskiem skarzacego, iz Wojciech Bartelski na konferencji prasowej nie ograniczyl sie wylacznie do rzeczowego przedstawienia wynik6w kontroli w Domu Kultury Srodrniescie, skoro w „materiale prasowym” rozdawanym podczas konferencji znalazl sie bezposredni zarzut popelnienia przestepstwa -„przywlaszczenie materialow i wyposazenia stanowiacego wlasnosc miasta” ( k-17 ). Nie rna watpliwosci co do tego, ze pelnienie funkcji burmistrza nie upowaznia do stawiania innym osobom takich konkretnych zarzut6w. Ponadto, oskarzony, jako Burmistrz Dzielnicy Warszawa Srcdrniescie, wystepujac publicznie, winien wazyc slowa i w spos6b odpowiedzialny inforrnowac 0 stwierdzonych nieprawidlowosciach w podleglej jednostce.” Sąd II Instancji, kierując sprawę do ponownego rozpatrzenia zwazył nawet, iż „iz sad I instancji nie dose, ze bez przeprowadzenia rozprawy, to rowniez malo wnikliwie, bo og61nikowo, malo obiektywnie ocenil zdarzenie, wyciagajac zbyt pochopne wnioski 0 braku znamion strony podmiotowej i uznajac tym samym, ze Wojciech Bartelski swoim zachowaniem nie wyczerpal znamion przestepstwa z art. 212 § 1 kk.”.

Tak proszę państwa. Bo artykuł 212, który przewiduje kary za oszczerstwo nie jest wbrew temu co się naiwnym wydaje wyłącznie batem na prasę. Lecz karą dla tych, którzy prasę dezinformuja. Ja domagam się kary najwyższej

Mam jednak  świadomość, że mogę zwycięstwa nie dożyć, a nawet nie wiem czy przed Strassburskim  Trybunałem kiedyś sprawiedliwości doczekam .

Zamiarem moim nie jest bowiem uzyskanie przeprosin. Wiem zbyt dobrze, że publiczne poinformowanie, że czegoś nie zrobiłem przypomni tylko, że cos mi zarzucano. I może stać się przedmiotem spekulacji.

Moim celem jest KARA .

Wandal Bartelski przypomniał mi wartość kodeksu Hamurabiego. Akt oskarżenia głosić będę w sądzie, w Internecie, w literaturze i z teatralnej sceny.

To oskarzenie o zrujnowanie całego podsumowanego  tą opowieścią dzieła.

Powodowany małością, żądzą zemsty i zawiścią  Wojciech Bartelski wykorzystuje swoje stanowisko, koneksje i podległe mu środki masowej komunikacji czyniąc co w jego mocy  w celu odebrania mi dobrego imienia.

Jest to więc spór na śmierć i życie.  Cywilną rzecz jasna  śmierć i prawo do publicznego życia.

5 lipca 2007 roku zostałem przez  tego urzędnika publicznie unicestwiony. Odebrano mi dobre imię, zniszczono dzieło mego życia jakim było XV edycji Konkursu Teatrów Ogródkowych.  Mimo prawomocnego postanowienia oczyszczającego mnie z zarzutów Wojciech Bartelski  nie tylko trwa w uporze lecz skierowaną przeciwko mnie  oszczerczą działalność cały czas prowadzi – lekceważąc ustalenia organów ścigania i wykorzystując piastowane stanowisko. W Internecie na stronach dzielnicy śródmieście nadal można czytać jakie stawiano mi  zarzuty. Nie ma jednak informacji, iż wszystkie okazały się bezzasadne.  Tylko zatem publiczne  ogłoszenie wyroku odbierające Wojciechowi Bartelskiemu  prawo sprawowania funkcji publicznych oraz zasilenie organizacji aktorskiej (ZASP)  hojnym zadośćuczynieniem, może roznieść się echem na tyle szerokim  by te same media, które szeroko komentowały fałszywe oskarżenia pod moim adresem poinformowały z równym natężeniem o zasłużonej infamii  Bartelskiego oskarżonego o  to, że mnie publicznie obmówił  i za to, że  – lekceważąc prawomocne orzeczenia Prokuratury i Regionalnej Izby Obrachunkowej -  nadal przed Urzędami, przed Sądem oraz  na stronach internetowych kierowanego przez siebie urzędu –  oczernia mnie przed światem.

Taki oto nadchodzi czas. Bezwzględny czas, Zmęczeni najdłuższym w historii nowożytnej Europy okresem pokoju  młodzi wandale czują zew krwi. Oni tak naprawdę nie wiedzą o co im chodzi. A chodzi po prostu o – zabijanie. O radość, którą przez lata z tego aktu czerpano.

Nie od razu do nas dociera kiedy nas zabijają. A mnie wychowano w jakiejś nie wiadomo skąd branej wierze, że zabójstwa, podstępy, wojenne szachy –  to nie dla nas.

A jednak. Jak kiedyś mi już powiedział Andrzej Urbański: Tragedie są dla  ludzi. Wtedy w 2006 roku dla Marcinkiewicza,  potem dla mnie, wnet dla obrzucanego błotem Krzysztofa  Skowrońskiego. Wreszczie dla  Prezydenta Kraju i 95 poległych pod Smoleńskiem osób. Ten proces  trwa już cztery lata. Niemal tyle co II Wojna Światowa !

Patrzyłem na Marcinkiewicza, gdy jako świeżo odwołany premier udawał Prezydenta Stolicy. On też jeszcze nie wiedział co się naprawdę stało. Potem  spotkałem Krzysztofa Skowrońskiego ( też zwolnionego z zarzutami jakiś malwersacji znakomitego szefa radiowej trójki) – szedł z ekipa TV. Jeszcze zarabia. Jeszcze nie stracił nadzei. Jeszcze nie wie, że koniec nadchodzi. Człowiek tak trudno godzi się z klęską. Nie wierzymy w śmierć. Ani własną ani naszych idei. My. –  Któż to my ?  Bo są tacy, co tylko śmierć wyznają. Na  imię im – wandale.

Więc któż to my?  My z Pokolenia JP II ? My z opozycji, z Komitetu Obywatelskiego, z Solidarności. My PO-PISU, który się tak skompromitował. Czy też my, którzy starają się łączyć ludzi ideami. My z harcerstwa. My walterowcy, korowcy, kornikoiwcy, harcerze. – My:  pierwsza brygada…

Myślałem, że my to i ja i Paszyński i Urbański. Bo przecież ani borówcza lewica, do której Paszczak chyba jednak nie należy ani kaczorzy  PiS, z którym wszak i Urbanski nigdy formalnie nie był związany. I ja oczywiście też z PIS-em Zielińskich, Błaszczaków czy Brodowskich  utożsamić się nie mogę. Niestety. Związany zażyłością dziecięcą byłem z Andrzejem, który był wobec mnie zawsze lojalny. I on jeden. Ale jak już chyba wspominałem pod tym warunkiem, że wara mi  od polityki. Bo to gra, to szachy, gdzie  będzie mnie  musiał wykończyć. Co oczywiście definiuje wystarczająco całą naszą klasę polityczną – y compris Boni czy Grupiński – z którym wszakże jesteśmy z tej samej – zdawałoby się –  paczki. I dlatego boli.

A najbardziej chyba boli Paszyński. On poprzez opozycję i Unię zszedł na lewo, gdzieś w okolice Marka Borowskiego. A przecież z nim byłem związany bardziej niż z  Urbańskim. O dawniej ! Od 16 roku życia w harcerstwie ( to on wyciągnął mnie od Walterowców do normalnych ludzi). I zawsze go wspierałem. Gdy trzeba było zrobić go Kuratorem. Wielokrotnie zapraszałem do telewizji. Nawet dawałem zarobić gdym się obawiał, że może żyć za co nie ma.  Broniłem  też wszystkich spraw Paszyńskiego u Andrzeja Urbańskiego gdy był wiceprezydentem Warszawa. A ten się ze mnie śmiał. I mówił   – nigdy Ci nic nie dali ( mowa o poważniejszych  dotacjach na Ogródki czy Dolinę Szwajcarską).  I zobaczysz jak pogonią. A gdy pogonili ( oczywiście przy aktywnej pomocy wszystkich PiSowskich urzędników, co wypomniałem  Andrzejowi) powiedział krótko:

– PiS Ci dokuczał, ale dawał Żyć !

– Ci zabiją !

No i właśnie nas dobijają i mnie i  Jego.

Czy mam jeszcze walczyć ? Skoro w tym dziele zniszczenia połączyli się solidarnie radni wszystkich opcji przerażeni, że oto rodzi się autentycznie polska wspólnota, że kulturalna Warszawa odnajduje się nie bacząc na gusta elit z Krakowskiego Przedmieścia, że spod kontroli wymyka się rząd dusz. W walce o władzę nad duszami wszystkie chwyty są dozwolone !

Okrzyknięto mnie nawet przestępcą: wbrew logice, wbrew dokumentom, które już wszystkie znajdują się na stronie www.oszczerstwa.kijowski.pl wbrew prawdzie i wszelkim procedurom.

Tu nie chodzi bowiem o mnie, ani nawet o pieniądze. Tu chodzi o wspólnotę. ISTOTNIE JESTEM PRZESTĘPCĄ ! SKORO OŚMIELIŁEM SIĘ WALCZYĆ Z GLOBALIZACJĄ I ANONIMOWOŚCIĄ. PRÓBOWAŁEM INTEGROWAĆ LUDZI. ZBIERAĆ TOWARZYSTWO.

Moje projekty zyskały wysokie oceny Prezydenta RP, patronat i dotację z Ministerstwa Kultury. Państwo nam wówczas sprzyjało. Koterie samorządowe odrzucały. Ale Państwo jest ubogie. Centralnego zarządzania nie da się porównać z dobrym gospodarowaniem.

Obecna ekipa samorządowa wydaje ogromne pieniądze na tzw. Kulturę, ale taką co państwa przytłoczy jak jazz w Złotych Tarasach, zdezintegruje jak Sztuka na ulicy, przekona, iż nie macie własnej lecz jesteście zakładnikami cudzej skrzyżowanej Kultury. Zresztą za zdobyty przeze mnie budżet, za pieniądze, którym w tym  2010 roku wciąż dysponuje Dom Kultury Śródmieście  ( 3,35 mln). Ja zrobiłbym tyle samo co w 2006 roku ( 265 imprez). Oni zdobyli się na 30. ( słownie:  trzydzieści !) przedstawień.

Jak to nie jest przekręt – to co nim jest ?

Może jednak uratujemy przy nadchodzących wyborach WARSZAWSKI SAMORZĄD ?

URATUJMY ŚRÓDMIEŚCIE. PRZED PARTYJNIACTWEM, KOTERIAMI I ZAWIŚCIĄ, KTÓRE ODBIERAJĄ NAM PODMIOTOWOŚĆ. PRZED PONADPARTYJNYM SOJUSZEM ZAŚCIANKA. PRZED WSZYSTKIMI RADNYMI, KTÓRZY ZA NIC SOBIE MAJĄ DZIESIĄTKI TYSIĘCY SENIORÓW I MŁODZIEŻY, TURYSTÓW I ARTYSTÓW, KTÓRZY ODNALEŹLI SWÓJ DOM WOGRODACH FRASCATII.

A w szczególności przed obecnym burmistrzem : Wojciechem Bartelskim. Radnymi: Andrzejem Batorem, Michałem Bitnerem, Agnieszką Gierzyńską-Zalewską, Przemysławem Zającem działaczom samorządowym, których inicjatywie zawdzięczmy zniszczenie piętnastoletniej tradycji Konkursu Teatrów Ogródkowych i miejsca spotkania jakim dla warszawskich inteligentów były i wierzę, że prędzej czy później znów będą – zbudowane przez nas wspólnie – Ogrody Frascati.

*                                  *                                  *

Więc cała polityka obmierzła. Straszne jest jednak  to, że bez polityki nie da się w tym kraju zrobić nic społecznego. Cóż więc pozostaje ?

– Wojna !?

-  Wierszy pisanie ?

Dodałem jeszcze dwa, trzy może.

Śmierć na Frascati

W banku lokują pieniądze.

Śmierć to interes też dobry.

Można jej zaznać na krzyżu,

z otwarcia żył, z jadu kobry.

Non omnis – to pewne prawie,

Lecz komu mam wolać – Ave !

Gdy z barbarzynców rąk ginę,

Co jak bank skradli Warszawe.

Ostatnia Reduta

Nam strzelać nie kazano – Strzelecką przysłano.

Wstapiłem na Frascatii: nic tam sie nie działo.

Tutaj artyleryi szeregi za nami

Bawmy sie w Parku Bruhla, choć -pod bagnetami!

Pieśń jakobińska

Nie jestem Żydem ani Gejem.

Masonem też – niestety ! – nie.

Obce mi Palikota dzieje.

Alians Platformy z SLD.

Ogródek miałem – nieplewiony.

Swojskiego chwastu rosło w brud.

Panoszył się na wszystkie strony.

Spełniał się na Frascatii Cud !

Zaorzą, zdepczą, spostponują !

Bo w mieście ruchu boją się.

Oni to wiedzą choć nie czują,

Że się ockniemy po tym śnie.

A sen był piękny! -Jeden cud:

Z euro bankierem, polski lud

I nigdy więcej już pogromu.

- „Jesteśmy wreszcie w naszym domu!”

P o t a ń c u j e m y !!! – Pryśnie Waltz.

Skąpana w sług czerwonych winie.

Nie ufaj im Warszawo – walcz!

O polski śpiew, co z tych rąk ginie!

Rozdz. CLVII – Krzyż nad Frascati

Skończyło się na Frascati. To co przeczułem w Palermo. Czyli, gdyby ciągnąć te metaforę: w kurorcie pod Rzymem upadło to, co miało powstać z natchnienia jakie spadło na mnie w Stolicy Światowej Mafii. No i tego wszystkiego nie byłoby bez Polaka na Stolicy Piotrowej. W ogóle nic by nie było – albo wszystko byłoby inaczej.  Ale czy aby się napewno skończyło ? A nawet jeśli. Nawet jeśli cały ten cud dwudziestolecia był mafijnym spiskiem, którego jedynym celem było ocalenie władzy Gorbaczowa i potęgi Ameryki, dochodów Kwaśniewskiego i życia Jaruzelskiego, posady Sebastiana Lenarta i dorobku życia profesora Durko czy  Pieniążka oraz schedy dla wnuków całe życie trzęsącego portkami  Lesława M. Bartelskiego – nawet jeśli tak było to, co otrzymaliśmy w zamian ?

Piętnaście  lat niewątpliwej wolności. Może trudnej, ale realnej. I przedłużenie okresu pokoju do czasu jakiego w tym miejscu Europy nie było od początku powstania Państwa Polskiego. Od 65 lat nikt nad Wisłą nie stoi z bagnetem na broni. Czy to dobrze ?

- Szczerze mówiąc nie wiem. Dla pokolenia z którego pochodzę, pokolenia Solidarności – pokój był wartością najwyższą.  Nie mogło być inaczej po hekatombie Powstania Warszawskiego, Powstania w Gettcie, po Treblince i Oświęcimiu. Ojciec mi stale powtarzał i wypowiedział to, w czasie Kongresu Kultury Polskiej, że : „cały powojenny porządek  polityczny w Europie został ufundowany na strachu przed nową wojną. Przebieg polskiego kryzysu i sposób w jaki reagują nań wszystkie zainteresowane strony świadcz, że doszły do głosu motywy od owego strachu silniejsze.”.

Andrzej Kijowski na Kongresie Kultury Polskiej 1981 (fot.S.Olzacki)

Dla niego syptomem było objęcie stanowiska premiera Francji przez Laurenta Fabiusa urodzonego w 1946 roku.

- Uważaj, powiedział mi oto pierwszy powojenny mąż stanu, który nie pamięta wojny. Dla takich jej uniknięcie może być celem deklarowanym nie będzie jednak dogmatem. Wszyscy polscy premierzy ( z wyjątkiem Jana Olszewskiego), którzy sprawowali władzę w okresie 15-lecia międzysojuszniczego lat 1990-2005 byli urodzeni w tych właśnie latach: między 1946 a 1959. Stanowiska w samorządzie biorą już urodzone w latach siedemdziesiątych – dzieci.

Te młode wilczki spragnione są krwi. Szukają upustu energii w walkach medialnych, w obmowie, w niszczeniu. Obecny porządek polityczny nie jest już podporządkowany strachowi przede nową wojną jak przez lata PRL-u  ani entuzjazmowi z odzyskaniu niepodległości – jak w latach 90’tych dwudziestego wieku. Obecny system polityczny podporządkowany jest jedynej wartości jaką jest zdobycie wpływów i władzy. Demokracja to system, w którym opresyjnego władcę zastępuje lud, który tego władcę kontroluje. Demonokracja to system, w którym wg słów profesora Zbigniewa Stawrowskiego chodzi tylko władzę.[1]. Rządzący nie skupiają się w rezultacie na trosce o dobro wspólne, nikt już nie  myśli w kategoriach pokoleniowych – wszystkie cele są doraźne i podporządkowane wyborom następującym co cztery-pięć lat.

Tama Assuańska od strony Nilu

Czym może się skończyć taka krótkowzroczność zrozumiałem nie w Polsce ani w czasie walk o to kto będzie przemawiał, a raczej kto nie będzie się zwracał do tłumów w Parku na Frascatii. Pojąłem to rok później, gdy zwiedzając Egipt dotarłem do Asuanu i popatrzyłem na wielkie jak ¾ Polski morze nazwane Jeziorem Nassera. Ten zbiornik wodny napełniano 20 lat. Przenoszono najcenniejsze zabytki, których 5 tysięcy lat nie wzruszyło. Zmieniono w rezultacie ekosferę tak dalece, że nie tylko zbiory w Egipcie odbywają się trzy razy w roku lecz nawet można kąpać się w Nilu, gdyż poniżej tamy asuańskiej – wyginęły krokodyle. A, gdyby… Gdyby jakieś nieszczęście nastąpiło i zerwało asuańską tamę. Jakiś wstrząs podziemny. Choć to nie tektoniczny teren jednak trzęsienia ziemi nawet się w Polsce zdarzają. Albo bomba szalonego terrorysty. Cały Egipt włącznie z Piramidami znika z powierzchni ziemi w bardzo krótkim czasie.

Tama Asuańska

Zadałem sobie pytanie czy egipscy kapłani, którzy wznieśli Piramidę Chufu, nie umieliby zbudować tamy na Nilu. Bez wąpienia – potrafili. Jednak Faraon nie myślał w skali dekady czy siedmiolecia. Faraon wiedziała, że po latach chudych tłuste są przez bogów przepisane. Faraon nie myślał o tym by dziś mu lud wiwatował. Budował groby by cywilizacja żyła.

Tama Asuańska ma za plecami spiętrzenie wód Jeziora Nassera (3/4 powierzni Polski)

Śmierć to wreszcie romantyczna figura:

Niech szubienic drzewa

W ogrodach miejskich rosną jak szpalery,

Niech się w ogrody takie tłum wylewa

Śmiechom przyjazny, a łzom nienawistny;

Niech niańki w ogród szubienic bezlistny

Prowadzą dziatki, by tam dla zabawy

Grzebały piasek krwią męczeńską rdzawy…

Nie będę z nimi! – O zmarli Polacy,

Ja idę do was!…

Czemu zawsze gdy jeszcze jako dziecko ten tekst mówiłem miałem w oczach, w przestrzeni świata przedstawionego w poemacie –  właśnie tę estakadę nad Książęcą ?

A znam to na pamięć, gdyż – jak zauważył Jacek Trznadel[2] ten mało przytaczany i eksponowany monolog Kordiana dostrzegł z całą mocą Senior czyli  Andrzej Kijowski, cytując go w swym „Listopadowym Wieczorze”. Tak – ma rację i Trznadel: w polskiej sytuacji trzeba go wciąż czytać:

Szczęście doczesne nie będzie nam dane. Na ziemi możemy dostrzec, wymarzyć sobie tylko jego zapowiedź. Każdemu na jego skalę. Dla mnie tą zapowiedzią było te kilkadziesiąt dni ostateniego Frascati, te tłumy, ten cud. – To nie mogło trwać. Bo gdyby trwało już by nie przeżyło. Oglądalibyśmy już tylko powidoki. A tak pozostało nam wspomnienie. Pamięć, którą zanosimy do grobowaca. Zamykamy wrota. Dedykujemy napisy.

W napisach wszak cała nadzieja. Bo przecież istniejemy w słowach, które przenoszą marzenia. Festiwal dla warszawskich inteligentów jest takim samym marzeniem jak wolna Polska dla Zjednoczonej Europy. Nadzieją i wskazaniem. A także przestrogą. Dla każdego jego skala. Komuś fabryka, komuś bank, komuś prezydencki pałac –   komu innemu teatrzyk ogródkowy. Lecz to samo tyczy narodów. Dla kogoś podbój, komuś dobre żniwo, komu innemu wawelskie groby.

Dziś widzimy groby. Upadek nadziei. Po dwudziestu latach wolność już nie jest ta sama. Bohaterowie zdają się zdrajcami. Triumfują mali ludzie, którzy tylko o własne dbali interesy. To się nazywa restauracja albo kontrreformacja. Rewolucja, która sieje nowe musi jak twierdził Hegel przeżyć czas zaprzeczenia by z tezy i antytezy zrodziła się synteza. Ale to zrodzenie to walka, to wojna, to bój. Teraz właśnie trwa ta wojna. Wytaczają ją Ci co wypierają się krzyża – tym, którzy mieli na pieczy jedynie zmianę układu. Tak to wygląda. Niewinnych nie ma !

Układ jest wszakże innym słowem na system czy porządek. Porządek polityczny powinien być wieczny. I takim był porządek faraona, monarchy. Ideę porządku zanegowali romantycy. Stworzyli kategorie młodości, narodu, równości, bezinteresownej sztuki. Zmienność i oryginalność wzięły górę nad tym, co rzetelne i trwałe. Lecz ten cały „ruch” skostaniał wnet w instytucjonalnym bezruchu. Powstały parlamety i akademie, sale muzealne i związki zawodowe, powstają coraz to nowe i coraz bardziej paranoidalne zapisy –  poziomu groteski sięgające w dokumentach pisanych dziś w kilkunastu językach przez europejski parlament.

Z teatrzykiem ogródkowym walczyła karykatura biurowej Solidarności i parodia samorządu dzielnicy. Wszelkie próby utrzymania idei upodmiotowienia społeczeństwa – zwalczają dziś próbujące ukształtować się na gruzach tego wstrząsu oligarchie z opisaną klasą media polityczną na czele.

Czy się to uda ? – Nie jest to wykluczone. Ale i przesądzone też nie. Jak pisał Herbert: „teraz kiedy piszę te słowa zwolennicy ugody zdobyli pewną przewagę nad stronnictwem niezłomnych zwykłe wahanie nastrojów losy jeszcze się ważą”

Ta wojna trwa. W polityce nazywa się przeciwnika postkomuną. W przestrzeni czasu wolnego nazywam ją konfliktem z postromantycznymi instytucjami. W ideologii to walka z demonkracją, w socjologii z media polityczną klasą. To wojna o wartości. O człowieka. O publiczność.  O  przestrzeń, w której zapiszemy swoje imię, nasze trwanie. Wojna,  jakby powiedział publicysta Andrzej Urbański, która trwa ale „o której nie chcieliśmy wiedziec”.  Ta wojna po tragedii smoleńskiej nabrzmiewa. Ludzi wygnanych z Frascatii zdarzało mi się spotykać na Krakowskim Przedmieśiu manfestujacych w obronie Smoleńskiego Krzyża. To wciąż ta sama batalia. Walka o prawo wyrażania emocji zbiorowych. O terytorium. O miejsce spotkania.

Wojna o wolność Lapidarium, równość Dziekanki, braterstwo  Szwajcarskiej Doliny.  Bój o wspólnotę, w którą w moich oczach przekształcały się tłumy ściągające „ różnych stron , z róznych dróg i na nogach i bez nóg”   nad wiślaną skarpę warszawskich Ogrodów   Frascati.

Finis Coronat Opus


[1] Zbigniew Stawrowski Niemoralna demokracja, Wydawca: Ośrodek Myśli Politycznej

[2] Kordian i Horsztyński . Porządek historii literatury, s.4